Kwiaty belladonny - Weronika Wierzchowska - ebook + książka

Kwiaty belladonny ebook

Weronika Wierzchowska

4,2

Opis

Rodzinne tajemnice ukryte w gąszczu trujących roślin…

 

 

Lato 1868 roku. Adrianna ucieka od Witolda, bogatego, ale okrutnego ziemianina, który pojął ją za żonę, ale zamiast kochać, tresował jak jedną ze swoich klaczy. Uciekinierka rodzi bliźnięta, Florę i Florka, które porzuca u akuszerki. Latami ukrywa się w małym gospodarstwie na granicy puszczy, gdzie zajmuje się zielarstwem, kontynuując pracę naukową zmarłego ojca.

 

 

Dzieci dorastają, świat się zmienia. Emocje targające Adrianną i Witoldem także. Po latach ścieżki okaleczonej żalami i nienawiścią rodziny znów się krzyżują. Czy po tym, czego doświadczyli, możliwe jest pojednanie? Czy porzucone dzieci, maltretowana kobieta i skrzywdzony mężczyzna mogą sobie wzajemnie przebaczyć?

 

 

„Kwiaty belladonny” to kolejna znakomita powieść Weroniki Wierzchowskiej, która od lat zachwyca swoje Czytelniczki, przenosząc je w świat porywających intryg i dworskich romansów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (28 ocen)
14
9
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monikapetryka

Dobrze spędzony czas

Smutna opowieść,ale dobrze się kończy.Czekam niecierpliwie na kolejne książki pani Weroniki
20
FannyBrawne

Z braku laku…

Początek mi się podobał, fajny pomysł na motyw zielarki, widać research, relacja matki z dziećmi czy poruszenie problemów zdrowotnych w XIX wieku też były interesujące. Niestety, końcówka wszystko zepsuła. Rozumiem wartość wybaczenia, możliwość zmiany, ale tak lekkie podejście do znęcania i torturowania żony i sprowadzenie tego do zwykłej kłótni małżeńskiej, jest dla mnie niesmaczne i bulwersujące. Książka mogła być dobra, ale to zakończenie wszystko zepsuło. Obraz szlachty i zemsty też bardziej przypominający średniowiecze niż czasy zaborów.
00
M_rezo
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Koleje losów bohaterów są niesamowite, pełne udręki , cierpienia moralnego i fizycznego, coś dla mnie niespotykanego.Nie jest to lektura ku pokrzepieniu serc ,lecz wręcz przeciwnie zasmuca, wręcz przeraża że takie losy życia mogły się zdarzyć.
00

Popularność




WARSZAWA 2024

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024

© Copyright by Weronika Wierzchowska, 2024

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Patryk Białczak

Korekta: Magdalena Białek

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © Prometeus,

© otterdesign100/123RF

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-68101-43-0 (EPUB); 978-83-68101-44-7 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

I
LATO 1868 ROKU, WARSZAWA

Adrianna Seliga leżała na łóżku porodowym i patrzyła na wielkie płaty farby odłażącej z sufitu. Skupiła się na tym, by nie myśleć, co będzie, jeśli spadną wprost w jej krocze, właściwie w otwartą ranę, jaką było obecnie jej ciało. Z pewnością zgotowałyby jej gorączkę połogową i wysłały na tamten świat. Akuszerka Bukowska, jak się przedstawiła właścicielka lokalu, nie przejmowała się brudem w najmniejszym stopniu, tak samo jak tym, by choć wyszorować ręce przed odebraniem dziecka. Krzątała się przy łóżku i nuciła wesoło pod nosem. Dziś już odebrała jedno niemowlę i zaraz wyciągnie z klientki kolejne. I to jak łatwo! Ada bowiem nie była wymagająca i nie tkwiła w niby-klinice całymi tygodniami, co zdarzało się innym pacjentkom. Przyszła wczoraj i oświadczyła, że rankiem urodzi, zapłaciła z góry, i to bez gadania, po czym zgodnie z zapowiedzią o świcie zaczęła rodzić.

Sufit zaczął falować niczym coraz mocniej wzburzone morze. Ada widziała kiedyś równie niespokojne i groźne, z ojcem raz popłynęła do Londynu, gdzie ten został zaproszony do wygłoszenia odczytu. Wydawało się jej, że było to wieki temu, w innym życiu. Wówczas była panienką z dobrego domu, córką słynnego profesora, szanowanego przez osobistości świata nauki w całej Europie. Świat stał przed nią otworem, wydawało się jej, że nic jej nie zatrzyma i osiągnie, co zechce, wszystko wszak miała w zasięgu ręki. Marzyły się jej rzeczy wielkie, światła wielkich miast, błysk marmurów na posadzkach, panowie we frakach kłaniający się z szacunkiem, oklaski i uznanie, przede wszystkim dla jej intelektu. Była wówczas pewna, że to, iż nie przyjmują kobiet na uczelnie i nie dopuszczają do robienia prawdziwej nauki, to nieistotny drobiazg, z którym da sobie radę. Wówczas mogła wszystko i była pewna, że zdobędzie, czego zapragnie.

Jak to się stało, że teraz leżała w tej ponurej, obskurnej norze i nie miała wpływu zupełnie na nic, przede wszystkim na własne życie? W dodatku już nie tylko sufit falował, ale też ściany i pani Bukowska, która wiła się niczym wąż, zmieniała kolory i puchła. Jej twarz raz rosła, raz malała. Ada czuła pot spływający coraz obficiej po czole i szyi, szarpiące całym ciałem, powtarzające się skurcze, ale o dziwo, zupełnie nie cierpiała. Żadnego bólu, męki, żadnego strachu, dopadały ją co najwyżej mdłości. Nic dziwnego, wlała sobie do gardła solidną porcję morfiny rozpuszczonej w alkoholu, by cały ten okropny zabieg przeszedł bez tortur. Wczoraj wieczorem zaś przyjęła ekstrakt z wiesiołka i olej szałwiowy. Powinny były wzmocnić, może nawet zainicjować skurcze, to dzięki temu wiedziała, że rankiem zacznie się akcja porodowa. Zdaje się jednak, że zmieszanie kilku substancji aktywnych, w dodatku w jej stanie, wywołało jakieś dodatkowe efekty. To się zdarzało, nie było co teraz załamywać rąk.

Musiała wytrzymać i po prostu wydalić z siebie ten twór, to ciało obce. Nie chciała w nim widzieć żywej istoty, która kiedyś zacznie czuć i myśleć, która była ciałem z jej ciała, krwią z jej krwi. To był intruz. Stworzony przez potwora, przez jej męża, Witolda Seligę. Wyszła za niego, zmuszona przez sytuację rodzinną, nigdy go nie kochała. Myślała, że jakoś się im ułoży, że się porozumieją, byli przecież cywilizowanymi ludźmi, ale on od początku traktował ją jak własność. Jakby była jeszcze jedną kobyłą w jego stadninie. Kiedy mu odmówiła raz i drugi, sprał ją palcatem do popędzania konia, potem zgwałcił. Nie raz i nie dwa, robił to, aż zaszła w ciążę. Po to ją sobie kupił, by rodziła mu następców, przyszłych panów na włościach, dziedziców rozległych dóbr i spuścizny zamożnego ziemiańskiego rodu. Trzymał ją w zamknięciu i doglądał jak cennej klaczy. Kiedy brzuch jej urósł, bił tylko czasem, by podkreślić swoje władztwo, by ją oćwiczyć i okiełznać.

Uciekła. Znienawidziła go całym sercem, poprzysięgła mu zemstę, głównie zaś to, że nigdy się nie podporządkuje jego woli. Wiedziała, że ma niewiele czasu, że w Warszawie też ją znajdzie. To była kwestia kilku dni, miał wszak ludzi, pieniądze, a przede wszystkim niezachwianą pewność siebie, przekonanie o swojej sile i mądrości. Bestia, bezlitosna i pozbawiona cienia empatii oraz szacunku do słabszych. Szkoda, że wcześniej trzymał ją skrępowaną i nie była w stanie o czasie spędzić płodu ziołowymi specyfikami. Teraz musiała urodzić to dziecko, cień potwora. Nie zamierzała jednak nawet na nie spojrzeć, nie zamierza wziąć do rąk i przytulić.

Znalazła adres akuszerki w gazecie, było ich tam kilka. „Bukowska z ulicy Bednarskiej przyjmie osoby spodziewające się słabości. Ścisła dyskrecja, troskliwa opieka, umieszczenie dziecka w cenie piętnastu rubli”. Prosto i bez ogródek. Mnóstwo kobiet rodziło w takich mieszkaniach akuszerek jak to, udających kliniki położnicze, w tajemnicy i dyskrecji, by potem za opłatą zostawić dziecko i pójść sobie, wolne i wypełnione wielką ulgą. Na wszelki wypadek Ada dopilnowała, by zupełnie nic nie czuć, by nie odezwały się w niej matczyne instynkty. Dlatego szpitalik wirował jej coraz bardziej i falował niczym wzburzone morze. Nawet nie wiedziała, kiedy dziecko z niej wypadło, po prostu nagle zaczęło kwilić. Odetchnęła, to już koniec, zaraz będzie wolna.

– Jeszcze jedno! – ucieszyła się akuszerka. – Będą bliźnięta! Niestety opłatę za umieszczenie muszę naliczyć podwójnie.

Ada tylko skinęła ręką, by podała jej torebkę. Pięć rubli za pokój, pięć za poród i trzydzieści za pozbycie się dwójki dzieci. Masa forsy, robotnica szwalni musiałaby pracować na taką kwotę ze cztery miesiące.

– Będę łożyła więcej na ich utrzymanie, ale nie zostawię do siebie kontaktu. Odezwę się, kiedy będzie dogodna pora. – Włożyła duże ruskie banknoty w chciwą dłoń akuszerki, ale przytrzymała ją za nadgarstek. – Nie dopuścisz, by cierpiały, jasne?

– Co też, pani szanowna? Zawsze umieszczam dzieci w dobrych rodzinach, proszę się nie martwić, będą miały przyzwoite życie. Och, zdrowiuchne, chłopczyk i dziewczynka!

Ada odwróciła głowę, by nie patrzeć. Twarz Bukowskiej powiększała się, rosła niczym balon, wypełniała niemal cały pokój.

– Jak im dać na chrzcie?

– Miał być Florian lub Flora. Na cześć kwiatów, roślin... Rzymska bogini kwiatów tak się nazywała, nie wiem, czy można dać dziecku takie imię na chrzcie.

Akuszerka pokiwała głową, nie patrząc na położnicę, zajęta była myciem i przewijaniem niemowląt. Poruszała się szybko, wyćwiczonymi ruchami. Wiła się jak wąż, a cały świat wokół falował i burzył się niczym podczas sztormu.

II
WIOSNA 1877 ROKU, WARSZAWA

W mieszkaniu państwa Pawłowskich, na drugim piętrze kamienicy nSa Chłodnej, pachniało dziś mydlinami i rosołem. Były to aromaty typowo niedzielne: bulgocząca leniwie w garnku kura, gorące żelazko, którym gospodyni prasowała rzeczy na jutro, oraz para unosząca się z miski. Głowa rodziny, pan Józef, rozebrany aż do singletu na ramiączka, stał nad miednicą pełną parującej wody, by pędzlem do golenia, maczanym w puszce z rozdrobnionym białym mydłem, pokrywać sobie twarz grubą warstwą gęstej piany.

Dziewięcioletni Florian siedział obok i patrzył na ojca wielkimi, wiecznie zdziwionymi oczami, dziś dodatkowo wypełnionymi powagą i skupieniem. Był znacznie roślejszy od chłopców w swoim wieku, zanosiło się na to, że wyrośnie na wielkiego chłopa, silnego jak tur. Niestety nie grzeszył przy tym bystrością umysłu, najbardziej lubił w milczeniu bawić się drewnianymi konikami i lokomotywą, zrobioną własnoręcznie przez Józefa. Zachowywał się nadal niezwykle dziecinnie i musiał długo myśleć, zanim wykonał polecenie lub coś powiedział.

Florka była oczywiście znacznie drobniejsza od brata, za to ona zagarnęła całą inteligencję przeznaczoną dla nich obojga. Bliźniaki były jednak do siebie wyraźnie podobne, oboje mieli płowe czupryny i stalowe oczy, chłodne i świdrujące. Dziewczynka stała przy misce i wkraplała do parującej wody po kilka kropel wody kolońskiej i wody różanej, jedyne kosmetyki, którymi posługiwał się Pawłowski. Pozwalał na to córce, wiedział, że mała lubi takie rzeczy i jest bardzo uważna, nie uroni ani kropli, za to dobierze ich tyle, ile trzeba. Nie za dużo i nie za mało, w sam raz, by po ogoleniu się Józef miał w misce doskonały likwor do spłukania twarzy, zmycia mydlin i jednoczesnego jej nawonienia oraz odświeżenia. Nawet jeszcze jutro przed świtem, kiedy pomaszeruje do pracy, będzie się czuł, jakby wyszedł prosto z wytwornego zakładu fryzjerskiego.

Chłopak sięgnął po leżącą w drewnianym pudełku brzytwę, ale ojciec prasnął go pędzlem po dłoni i parsknął śmiechem.

– Jeszcze nie musisz się golić, kawalerze. Cierpliwości, przyjdzie i na to czas, teraz mógłbyś tylko zrobić sobie tym krzywdę – powiedział i poczochrał syna po głowie.

– Przydałybyście się do czegoś, zamiast przeszkadzać ojcu. Jutro ma podróż służbową, jedzie aż do Terespola, dajcie mu się spokojnie ogolić – odezwała się Maryla, niemal niewidoczna zza kłębów pary buchających z prasowanej koszuli. – Weźcie koszyki i migiem na dół po drewno i węgiel. Tylko nie kłóćcie się z dzieciakami na podwórku, bo Walendziakowa znów mi będzie głowę suszyć. Jeszcze mi przyjdzie płacić za nosy rozkwaszone przez Florka, skaranie boskie z tym chłopakiem.

Maryla marudziła, znów bolały ją plecy, pół nocy nie mogła przez nie spać. Rwało ją na wysokości nerek i na nic nie pomagały okłady ani wypite mleko makowe, zwykle kojące boleści i zapewniające głęboki sen. Dzieci ją drażniły, ale to się nie zmieniało niezależnie od stanu jej zdrowia. Nie mogła sama urodzić, doktory mówiły, że ma coś nie tak z drogami rodnymi, zgodziła się więc przyjąć znajdy, bo Józek nalegał, ale nigdy jakoś nie zapałała do nich mocniejszym uczuciem.

Teraz, kiedy chłopak robił się problematyczny, jej cierpliwość jeszcze bardziej topniała. Przy byle okazji goniła dzieciaki na dwór lub ze sprawunkami, byle nie musieć znosić ich obecności w domu. Flora wydawała jej się zbyt poważna i delikatna niczym królewna, nie pasowała do robociarskiej okolicy. Z kolei Florian był tępym, upartym tumanem o wielkich dłoniach i uporze byka. Nie chciała ich, liczyła, że niedługo, kiedy skończą szkołę elementarną, pośle się je do roboty. Chłopaka ojciec zabierze do warsztatów kolei, osiłek przyda się tam do pomocy. Małą da się na przyuczenie do krawcowej, może nada się do fabrycznej szwalni, potrafiła być przecież niezwykle dokładna.

Gdy bliźniaki wybiegły z mieszkania, Józef spojrzał na żonę z wyrzutem. On przybrane dzieci kochał całym sercem, od pierwszego dnia, kiedy wzięli je od akuszerki. Dużo pracował, był urzędnikiem kolejowym, pnącym się mozolnie po szczeblach kariery. Chciał spędzać z dziećmi jak najwięcej czasu, lubił się bawić konikami z Florkiem i czytać na głos Florze, a potem z nią rozmawiać o lekturze. I nieważne, czy studiowali razem gazetę, podręcznik do przyrody, czy powieść francuską, zawsze mieli mnóstwo zagadnień do omówienia. Józef chciałby wysłać Florę do pensji dla panien, stać ich było, poza tym prawdziwa matka dzieci czasem przesyłała pewne sumy. Musiał to jeszcze przedyskutować z żoną.

Dzieci zbiegły po schodach, jak zwykle galopem, skacząc po kilka stopni. Flora uciekała przed bratem, zwinniejsza i szybsza, on z kolei gnał z łomotem, mruczał przy tym niczym niedźwiedź. Wypadli na podwórko studnię, okoloną skrzydłami kamienicy zamykającej się w pierścień. Było chłodno, nie bawiły się tu dziś dzieci, nie kręcili się domokrążcy, szlifierze noży, sprzedawcy okazji „z ręki” czy choćby kataryniarz. Stróża też nie był widać, pewnie spał w swojej kanciapie, ululany wódką.

Bliźnięta, wymachując koszykami na opał, przebiegły przez podwórko i klatką schodową przedostały się na tyły kamienicy, gdzie znajdowały się budynki gospodarcze, studnia, latryna i śmietnisko. Tu się zatrzymały, zdyszane i zaskoczone, bo przed drewutnią siedziało czterech chłopaków. Trzej z kamienicy, zasmarkani synowie robotników z niedalekiej stalowni, oraz ich herszt, trzynastoletni Zbychu z budynku po drugiej stronie Chłodnej. Palili papierosy i gapili się na Zbycha, który nosił się już jak prawdziwy andrus z okolic pobliskiej Hali Mirowskiej.

– Jest i nasza blada zaraza oraz jej przygłupi braciszek – powiedział Zbych na widok przybyłych, po czym splunął.

Bliźniaki zwracały na siebie uwagę nietypowym wyglądem, ich niezwykle jasne włosy i rybie oczy o zimnej barwie ściągały na siebie wzrok. Wszędzie zaś musiały znaleźć się ofiary do dręczenia, ktoś, kogo można uważać za gorszego i wyładować na nim złość. Zwykle instynktownie wybierano kaleki, osobniki słabe, niepotrafiące się bronić, czasem innowierców lub obcych przybyszy, kogoś niepasującego do ogółu. Tak jak w sforze wilków osobnik chromy był przepędzany lub zagryzany, tak i na podwórkach rozprawiano się z odmieńcami. W tej okolicy padło na dwie znajdy, właściwie przypadkiem, może z braku innych ofiar. Flora wydawała się łatwą zdobyczą, jej nierozgarnięty brat jeszcze łatwiejszą. Florian jednak ostatnio przylał chłopcom, którzy ciągali jego siostrę za włosy i umazali jej sukienkę końskim łajnem. Musiał się bronić, choć nigdy jeszcze nie stanął przeciw prawdziwemu andrusowi, ulicznemu rozrabiace, w dodatku kilka lat starszemu.

– Chcemy tylko wziąć opał – powiedziała Flora i podeszła powoli.

– Bękarty. W dodatku brzydkie jak zdechłe ryby – dodał chłopak i ruszył im naprzeciw.

Flora uniosła brew. Bękarty? Pół dzielnicy było dziećmi z nieprawego łoża lub z rozbitych rodzin. Mało też który mieszkaniec był piękny, zarzuty były zatem raczej naciągane. Bała się jednak, bo widziała, jak kipi w nim złość, ale Flora nie uciekła, powoli kroczyła przed siebie. Nie chciała wracać na górę bez węgla i wysłuchiwać połajań matki, poza tym w brzuchu drążył ją robak przekory, jakiś wewnętrzny nakaz, by się postawić. Zbych uśmiechnął się złośliwie i zastąpił jej drogę, jednocześnie wyciągnął z przykrótkich portek majchra – brzydki nóż z blaszanego płaskownika.

– Nigdy się nie uśmiechasz, zarazo. Zaraz ci poprawię buźkę, poszerzę ten uśmiech. Będzie trochę bolało, ale co tam, dla piękności trzeba cierpieć – zarechotał rozbawiony własny pomysłem.

Jego trzej wyznawcy, zachwyceni i ośmieleni, podeszli bliżej, po czym oskrzydlili Florę, by nie mogła uciec. Zbych machnął jej nożem przed twarzą, aż świsnęło złowieszczo. Bawił się, tylko straszył, wiedziała o tym, ale i tak czuła się paskudnie i miała wrażenie, że w gardle rośnie jej gula łez. Andrus zrobił krok i machnął jeszcze raz. Florek, stojący z tyłu, nagle odepchnął siostrę i złapał za ostrze. Zatrzymał je jakimś cudem, ale stal rozpłatała mu wnętrze dłoni. Spojrzał na nią ze zdumieniem – bolało, paliło zimnem, by po chwili gorąca krew popłynęła obficie i zaczęła kapać na ziemię. Flora krzyknęła.

– Co żeś zrobił, draniu! Zraniłeś go! Złapała brata za ramię, chciała go odciągnąć.

Zbych stał mocno zaskoczony, ale i coraz bardziej zadowolony. Widok krwi podziałał na niego jak na gończego psa – złapał jej zapach i pomyślał, że fajnie byłoby zanurzyć ostrze w ciele jeszcze raz. Wiedział, że dziś zdobędzie wielki respekt na ulicy, właśnie stał się prawdziwym nożownikiem, posunął frajera majchrem.

Nie zdążył zrealizować pomysłu, by uderzyć po raz kolejny. Florian zacisnął krwawiącą dłoń w pięść i bez sygnalizowania czy brania zamachu prasnął nią wprost w usta andrusa. Mimo że był od niego cztery lata młodszy, rozmiarami się właściwie nie różnili, miał też więcej krzepy. Jego pięść zmiażdżyła usta Zbycha, te wybuchnęły krwią. Chrupnęły mu wyłamywane zęby. Andrus padł na klęczki, od razu plunął pokruszonymi zębami. Florian się pochylił, złapał go zdrową ręką za kark i zmusił do uniesienia głowy, po czym z nieruchomym, jakby pozbawionym emocji wyrazem twarzy grzmotnął go jeszcze raz. I kolejny.

Flora znów krzyknęła, ale tym razem na brata. Uderzał metodycznie, jakby zamierzał zamienić twarz ofiary w krwawą miazgę. Skoczyła mu na plecy, objęła ramieniem szyję i w ten sposób zmusiła, by odstąpił. Trzech gagatków pierzchnęło w popłochu z wrzaskiem, jakby ich sami diabli gonili. Na ziemi został ledwie przytomny, plujący krwią i zębami Zbych. Załkał i na czworaka ruszył do ucieczki, nikt go jednak nie gonił.

– Dlaczego? Co cię napadło, Floruś? Na litość boską, mało go nie zabiłeś! – Flora ciągnęła brata za rękaw, byle dalej od ofiary.

– Zezłościł mnie. Boli, ręka mnie boli, boli, boli – powtarzał, przyciskając zaciśniętą pięść do brzucha. – Mama będzie zła?

– Pewnie tak. – Flora kiwnęła głową. – Zabiorę jednak trochę węgla, by się nie piekliła. Ty leć, trzeba opatrzyć ci rękę. Aha, jeszcze jedno, to nie jest nasza prawdziwa mama.

III
JESIEŃ 1877 ROKU, GĄBIN

Świnia wbiegła pod koła pocztowego dyliżansu ledwie pół wiorsty przed dotarciem pojazdu do celu. Do stacji pocztowej w Gąbinie, znajdującej się zresztą w pierzei rozległego rynku, mieli ledwie kilka minut jazdy. Woźnica powoził w całkowitej trzeźwości, co było zjawiskiem dosyć rzadkim w jego fachu, konie zaś wciąż były niespecjalnie zmęczone po kursie z odległego o czterdzieści wiorst Sochaczewa. Może dlatego rwały dosyć raźno i landara toczyła się i podskakiwała wesoło na bruku niczym młode źrebię. Woźnica nie miał szans, by zatrzymać się w porę, szczególnie że świnia wypadła z obejścia, jakby gonił ją rzeźnik z nożem do szlachtowania, i z impetem wpadła koniom wprost pod kopyta.

Kwik, rżenie przerażonych koni, łomot paczek walących się na głowy pasażerów i krzyk tychże. Woźnica odruchowo zaciągnął hamulec, ale od razu tego pożałował. To była tylko świnia i gdyby po niej po prostu przejechał, nie naraziłby ludzi na uszkodzenia ciała. Teraz nie wiadomo, czy nie będzie odpowiadał za nadmierną prędkość i niezachowanie stosownej ostrożności w terenie miejskim. Zeskoczył z kozła, na co świnia się poderwała, najwyraźniej nadal w pełni sprawna, wyskoczyła spod kół i popędziła w dalszą drogę, salwując się ucieczką w kierunku rynku. Drzwi powozu się otworzyły i ze środka wyjrzał trzynastoletni, piegowaty niczym indycze jajo chłopak o brązowej, roztrzepanej czuprynie.

– Ksiądz dostał w głowę i zemdlał, trzeba doktora! – oznajmił.

– A reszta? – spytał woźnica.

Dopiero wówczas sobie przypomniał, że wiózł tylko dwóch pasażerów – młodego wikarego i tego piegowatego szczeniaka, poza tym samą ekstrapocztę. Nie zwrócił uwagi na lament kobiety, która wybiegła z obejścia przerażona tym, co zrobiła jej świnia, zaciął konie i pognał do rynku. Tam, jak wiadomo, znajdowało się bijące serce każdego miasteczka. Ratusz, karczma, kowal, kościół z plebanią, apteka, składy towarowe i doktor. To właściwie zestaw obowiązkowy, bez którego żyć się nie dało i żadna prowincjonalna miejscowość, próbująca utrzymać status miejski, istnieć nie mogła.

Akurat trwał dzień targowy i mimo że siąpił deszcz, na rynku kręciła się masa ludzi. Wyrosły stragany, ale najczęściej handlowało się z wozów, głównie płodami rolnymi i wyrobami gospodarstw kobiecych, czyli serami i przetworami, haftowanym materiałem, koronkami, obrusami, pościelą i tym podobnymi dziełami rąk gospodyń wiejskich. Dyliżans musiał zwolnić, woźnica zaczął gromkim głosem dopytywać o doktora, a kiedy mu wskazano jego dom, rykiem utorował sobie drogę przez ciżbę i stanął przed samymi drzwiami. Po chwili razem z chłopakiem wyciągnął wikarego z powozu. Woźnica trzymał go pod pachy, młody za nogi i tak wnieśli nieprzytomnego nieszczęśnika do domu doktora. Od razu zakłębiło się od gapiów i ciekawskich nowin – takie wydarzenie to było coś, wszyscy czekali na podobne afery. Oczywiście współczuli poszkodowanemu, ale gdyby ten umarł, to by dopiero było o czym gadać. Co najmniej do Bożego Narodzenia nie schodziłoby to z ust miejscowych. Szczególnie że wikary przybył, by pomagać staremu proboszczowi i pewnie z czasem zająć jego miejsce. A tu coś takiego! Zabity przez wystraszoną świnię. Trochę jak męczennik za wiarę, choć nie tak do końca.

Do sieni doktorowego domu, który na co dzień służył za poczekalnię, wtargnął jakiś wyjątkowo rosły mężczyzna, właściwie olbrzym. Piegowaty chłopak, który z woźnicą czekał z przejęciem na wynik reanimacji wikarego, przebiegł wzrokiem od wypastowanych na glanc butów do konnej jazdy, przez bryczesy, myśliwską kurtkę, aż do srogiej twarzy wielkoluda. To nie jakiś byle parobek od ciężkiej roboty – intruz odziany był co prawda w strój myśliwski, ale najwyższej jakości, czysty i skrojony na miarę. Po postawie i pewności siebie od razu dało się poznać w nim dziedzica.

To był bez wątpienia Witold Seliga, ziemianin i jeden z najbogatszych właścicieli w Ziemi Gościnińskiej. Chłopak nie widział go wcześniej, ale ojciec dokładnie opisał mu tego drania. Młodzieniec przyjechał właśnie do niego, ale spodziewał się, że do dworu będzie musiał maszerować piechotą lub z Gąbina odbierze go parobek. Kto to widział, by dziedzic osobiście się fatygował po syna jednego ze swoich rządców i plenipotentów. Po nikogo ważnego.

– To ty, młody? Syn Dańdy? – Seliga położył mu wielkie łapsko na ramieniu.

– Tak, Konrad Dańda, panie dziedzicu. – Chłopak pokiwał głową. – Właśnie czekamy, co powie lekarz. Ksiądz bardzo krwawi z rany na głowie, spadł mu kufer, kiedy...

– Ale co cię właściwie obchodzi, co się z nim stanie? Poznałeś go dziś, w powozie. Pojawił się w twoim życiu niczym przelotny wiatr, przemknął dalej, bez znaczenia, niczego nie ucząc, nic nie znacząc. Czy go Bóg do siebie dziś wezwie, czy nie, jakie to ma znaczenie? Od dziś jesteś moim podopiecznym i skupisz się wyłącznie na tym, co ci wskażę. Będziesz mi bezwzględnie posłuszny, niczym dobrze ułożony myśliwski pies. Choćby ci krwawiąca sarna przemaszerowała przed samym nosem, nawet nie drgniesz, nie mrugniesz, dopóki ci nie rozkażę.

Konrad spojrzał ze zdziwieniem w zimne, stalowe oczy olbrzyma. Nie tylko nie było w nich śladów ciepła, ale też żadnych ludzkich uczuć. Tak musiały wyglądać oczy rekina, bestii z lodowatych, mrocznych otchłani. Nie śmiał zaprotestować, zresztą ojciec nakazał mu być posłusznym dziedzicowi i robić, co ten sobie zażyczy. Tak w ogóle to Konrad nie miał pojęcia, czegóż od niego chce ktoś tak ważny i bogaty. Po co mu nic nieznaczący chłopak?

Zabrał z dyliżansu swoje rzeczy, czyli jeden kuferek podróżny, i wrzucił go na tył dwukółki należącej do jaśnie pana. Chłopak wychował się na wsi i trochę miał do czynienia z końmi, od razu więc jego uwagę przyciągnęły dwa zaprzężone do powozu. Były to piękne, wielkie konie o siwej maści, postawie dworskiej i dumnej oraz charakterystycznym łbie o zaokrąglonym nosie.

– To kladruby, prawa? – zwrócił się do dziedzica, gładząc jednego z koni po szyi.

Dziedzic skinął głową i jego usta wykrzywiły się na chwilę w nieznacznym uśmiechu.

– Podobne do lipcanów, ale jeszcze masywniejsze. Powstały z polecenia cesarza Maksymiliana jako ciężkie konie karetowe i pod wierzch dla cesarskich kirasjerów – wyjaśnił. – Mam do nich słabość. Jedną z niewielu.

Konrad pomyślał, że tylko tak wielkie i masywne konie pasują go jegomościa postury dziedzica, ale nie powiedział tego na głos.

Po chwili jechali przez rynek, dziedzic patrzył z góry na kłaniających się i schodzących z drogi wieśniaków, ale żadnemu nie odpowiedział. Skierowali się na zachód od miasta, szybko wyjechali na polną drogę, ciągnącą się po mazowieckiej równinie, piaszczystej i chętnie porastającej sosnowym lasem. Siąpił deszcz, ale było dość ciepło, chłopakowi nie przeszkadzało nawet to, że powóz nie ma budki chroniącej przed wilgocią.

– Czy mogę o coś zapytać, panie dziedzicu? Dlaczego mnie wezwaliście i na jak długo? Czy wrócę do domu, zanim szkoła zacznie się na całego? Inaczej narobię sobie zaległości i nasz nauczyciel będzie mnie ćwiczył linijką po łapach, ech... – westchnął ciężko.

– Nie musisz się tym kłopotać, kawalerze. Będziesz się uczył we dworze, w Kaszlewie. Najmę do ciebie guwernanta z pobliskiej szkoły i sam też się tobą zajmę jako nauczyciel życia czy może treser, jak zwał, tak zwał. – Dziedzic powoził od niechcenia, trzymał lejce jedną ręką i właściwie nikły w jego wielkiej dłoni. Mimo to konie szły równo, wysoko unosiły nogi w dworskim stępie. – Czemu tu jesteś? Bo twój ojciec zdradził mnie, oszukał i okradł. Zarządza moimi udziałami w Żyrardowie, obraca materiałami włókienniczymi w moim imieniu. Przyłapałem go na machlojkach, robieniu interesów za moimi plecami, moimi pieniędzmi i nieumieszczaniem rozchodów i przychodów w księgach. Zarabiał na mnie, przynosząc mi przy okazji straty, i zrzucał to na pazernych Żydów. Oczywiście, bo na kogóż innego? Złapałem go za rękę na gorącym uczynku. Myślę, że wykręcił na mnie kilkanaście ładnych tysięcy.

Konradowi stanęła przed oczami postać ojca z ostatnich dni. Jego zgarbiona sylwetka i twarz o oczach pełnych strachu. Wyglądał wówczas jak zaszczute zwierzę, właściwie jak szczur zagoniony do rogu przez kocura, który zaraz go zagryzie.

– Mógłbym wysłać go do więzienia, ale co mi po tym? Musiałbym szukać nowego rządcy. Wolę, by Dańda wszystko odpracował i przyniósł mi zyski. Ty stanowisz zabezpieczenie.

– Jestem zakładnikiem? – Konrad spojrzał z ukosa na wielkoluda.

– To zwyczaj jeszcze z czasów rzymskich, chłopcze. Jeden z cesarzy, kiedy pokonał w wojnie zbuntowanego germańskiego wodza, nakazał, by jego syn przybył do Rzymu i wychował się na cesarskim dworze. Nie dość, że zabezpieczył się przed kolejną zdradą, to wychował chłopaka na wiernego sobie wojownika i sojusznika. Ukształtował go, zamienił z barbarzyńcy w Rzymianina – Seliga po raz drugi dziś się uśmiechnął i znów do swoich myśli. – Potem powtarzano ten zabieg wielokrotnie na przestrzeni dziejów. Zdrajca powierzający syna zwycięskiemu władcy. Piękna tradycja. Pomyślałem, że to dobry pomysł...

Zamilkli. Deszczowy jesienny krajobraz przesuwał się powoli, koła cięły błoto bez pośpiechu, ale z łatwością. Silne konie pewnie nawet nie zauważały oporu, robiły to, co kazał im dziedzic Seliga delikatnymi pociągnięciami lejców. Konrad zadrżał, nagle zrobiło mu się zimno.

– Nieprędko wrócę do domu – stwierdził łamiącym się głosem.

Nagle zatęsknił do starszych sióstr, mamy, do swojego psa, do pokoju na poddaszu i kolegów, z którymi ganiał po łąkach. Nawet do szkoły elementarnej i nauczyciela, który prał ich przy każdej okazji.

– Nigdy nie wrócisz, teraz jesteś mój – odparł dziedzic po dłuższej chwili. – Tak jak te konie.

IV
ZIMA 1879 ROKU, OKOLICE WILNA

Józef Pawłowski nie zdążył na pociąg jadący z Petersburga do Warszawy i zatrzymujący się w Wilnie aż na pół godziny. Stracił przez to bilet na pierwszą kasę, przysługujący mu służbowo. Zatrzymali go w lokomotywowni, gdzie musiał do samego końca wysłuchać paplaniny miejscowego dyrektora technicznego, bo wcześniej ten nie kwapił się podpisać wszystkie dokumenty i oddać je oficjaliście z warszawskiej centrali – taką bowiem funkcję pełnił Pawłowski. Dyrektor musiał sobie solidnie pobiadolić na nędzę i lekceważenie potrzeb lokalnych warsztatów kolejowych, które nieustannie cierpiały na braki wykwalifikowanej kadry i wiele innych rzeczy, na które zresztą Pawłowski nie miał najmniejszego wpływu. Został przez to kilka godzin dłużej i w podróż do domu mógł wyruszyć bezpośrednim nocnym połączeniem z Wilna do Warszawy. Niestety służbowy bilet dostał dopiero w trzeciej klasie, zanosiło się zatem, że kilka godzin spędzi na drzemkach, skulony na drewnianej ławce w niedogrzanym wagonie pełnym bab z tłumokami i chłopów śmierdzących cebulą i wódką.

Nieważne, jakoś to zniesie, przywykł zresztą do podróży pociągami w różnorakich warunkach. Taką miał pracę, często wysyłano go na kontrole na stacje leżące na żelaznej drodze kolei petersburskiej. To mu nie przeszkadzało, lubił podróże koleją, choć raczej nie nocą i nie w najpodlejszych warunkach.

Gdy był w delegacji, zawsze starał się znaleźć coś dla dzieciaków, choćby najmniejszy drobiazg. Książeczkę dla Flory i drewnianego konika dla Florka, innym razem słodycze albo pudełko kredek i kajet do rysowania. Maryla zawsze się piekliła, nie mówiła tego otwarcie, ale ewidentnie drażniło ją to ciągłe rozpieszczenie dzieciaków przez męża. Miała wrażenie, że całą swoją miłość do niej przelał na te dwie znajdy. Powiedziała mu raz nawet, że żałuje swojej zgody na adoptowanie bliźniąt. Zabolało go to, zapiekło do żywego. Dzieci stały się dla niego jedyną osłodą życia, to dla nich pracował, dla nich się starał.

Usadowił się w wagonie, rzeczywiście zimnym jak kostnica, ale na szczęście niezbyt ciasnym. W styczniu niewielu było pasażerów zmuszonych do podróży, choć kilka osób ewidentnie wiozło towar, by rankiem sprzedać go na warszawskim targowisku i w południe wrócić pociągiem do Wilna. Naprzeciw usadowiły się dwie typowe przekupki, pulchne, zakutane w kapoty i chusty, do tego głośne i rozgadane. Miały ze sobą po kilka wielkich tłumoków każda. Prócz tego w wagonie jechał jakiś starszy jegomość, trzech robotników najemnych, zmęczonych i lekko pijanych, oraz cała, kilkuosobowa rodzina wyglądająca na cygańską.

Zanim jeszcze pociąg ruszył, Józef wstał i poszedł do konduktora. Porozmawiał z nim chwilę, przedstawił się i powiedział, że jest z centrali, poprosił grzecznie, by ten napalił im w piecyku. Konduktor chyba trochę się wystraszył, że wiezie jakąś szychę z biur kolei, i natychmiast poleciał po całe wiadro węgla. Napalił w żelaznej kozie zamontowanej w kącie wagonu, nasypał do niej bardzo szczodrze paliwa, nie żałując go nawet przez chwilę. Z samego serca starał się wyświadczyć uprzejmość Pawłowskiemu, wskazał mu nawet miejsce blisko pieca, wcześniej zwalił z niego toboły należące do przekupek.

Pawłowski podziękował, uścisnął brudną od miału rękę konduktora i usiadł na zdobytym miejscu. Na okna rozpędzającego się pociągu już wypełzał szron, na zewnątrz hulał bowiem lodowaty wiatr, który ciskał o szyby tumanami śniegu. Nic nie było widać, ciemność i biel. Koła łomotały rytmicznie, powietrze pachniało rozgrzaną blachą, w wagonie zrobiło się przyjemnie ciepło. Przekupki zarządziły ciszę nocną, kazały Cyganom się uspokoić, szczególnie ich dzieciakom. Wszyscy musieli się przespać, bo od świtu czekała ich robota. Zgasiły dwie lampy naftowe zamontowane w ścianie wagonu, nikt nie śmiał się im przeciwstawić. Lepiej było nie kłócić się z babami zaciągającymi po kresowiacku, nawet Romowie to wiedzieli.

Józef uśmiechnął się do swoich myśli. Włożył rękę do kieszeni płaszcza. Wyobraził sobie zachwyconą minę Florka, kiedy wręczy mu precel polany grubą warstwą lukru, co ważniejsze – uformowany w kształt konia. Dla Flory miał zestaw stalówek do pióra, przydadzą jej się w szkole. Dziewczyna pięknie kaligrafowała, w ogóle była szalenie staranna i dokładna. Józef ją uwielbiał, zastanawiał się czasem, jak pomóc jej rozwijać umiejętności. Koniecznie musiał namówić Matyldę, by od nowego roku szkolnego posłali dziewczynę do pensji dla panien. Skończy jedenaście lat, w sam raz, by rozpocząć czteroletnią szkołę dla dziewcząt.

W piecyku huczało i trzaskało, ogień rozpalił się za mocno, Józef zatem przymknął dolny wpust powietrza. Usadowił się jak najwygodniej, oparł głowę o zgiętą rękę i zamknął oczy. W podróżach pociągami najprzyjemniejsze było usypianie. Kołysanie wagonu i równomierny stukot działały na niego jak najpiękniejsza kołysanka. Pieściło go bijące od pieca ciepło, ale nie czuł, bo nie mógł czuć bezwonnego gazu, który zaczął wydobywać się z nieszczelnej pokrywy i złączek prowadzących do komina. Nikt od dawna nie czyścił pieca, kolej nie dbała za bardzo o wagony trzeciej klasy. Nikomu nie przyszłoby do głowy ładować do kozy do pełna cennego węgla i po rozpaleniu przymykać dopływ powietrza. Nikt zatem nie mógł przewidzieć, że od niedostatecznego spalania wytworzy się śmiercionośny tlenek węgla zwany czadem.

Bezwonny i niewidoczny zabójca powoli wypełnił wagon. Józef śnił błogo swój ostatni sen, coraz cięższy i coraz głębszy, coraz bardziej ciemny i mroczny. Nie na darmo sen nazywany był przez poetów małą śmiercią.

Inspektor kolejowy Pawłowski zmarł we śnie, zanim pociąg dotarł do Białegostoku. Konduktor zajrzał do środka dopiero nad ranem, po dotarciu do Warszawy. Niektórych pasażerów dało się uratować, głównie dlatego, że wagon trzeciej klasy był nieszczelny i sam się wentylował. Cztery osoby jednak zgorzały na śmierć, o czym następnego dnia napisano w gazetach.

V
ZIMA 1879 ROKU, WARSZAWA

Flora miała wrażenie, że Matylda wini rodzeństwo za śmierć ich przybranego ojca. Po tym, kiedy posłaniec z kolei przyniósł wieść o śmierci Józefa, Matylda zamieniła się w kamień. Jakby przestała oddychać, jej twarz zrobiła się nieruchoma, nie widać na niej było żalu, smutku, cierpienia, zupełnie niczego. Biła za to od niej jakaś zimna zawziętość i wyczuwalna wrogość. Nawet Florian ją spostrzegł i zrozumiał, że macocha po prostu odsłoniła skrywane oblicze.

– Nigdy nas nie lubiła. Nie jest naszą prawdziwą matką – przypomniał siostrze, kiedy oboje zmarznięci wrócili po pogrzebie do pustego mieszkania.

– Nasza prawdziwa matka też nas chyba nie lubiła, skoro zostaliśmy oddani przypadkowym ludziom. – Flora wzruszyła ramionami. – Jedyny człowiek, który nas naprawdę kochał, właśnie znalazł się na cmentarzu. Czekają nas ciężkie czasy, braciszku. Teraz naprawdę zostaliśmy zupełnie sami.

Matylda wróciła dopiero wieczorem, chwiała się na nogach i w ogóle poruszała jak staruszka. Ostatnio coraz częściej dostawała napadów boleści, przez które lądowała w łóżku na całe dnie, niezdolna do jakiegokolwiek funkcjonowania. Tego dnia była jednak zwyczajnie pijana, co za życia Józefa nigdy się nie zdarzało. Z miejsca zaczęła wrzeszczeć na bliźniaki, nazwała je parą dziwolągów, którą Bóg ją pokarał.

– Nikt was nie lubi, dzieci z sąsiedztwa się was po prostu boją. Bękarty z piekła rodem, powinniście trafić tam, skąd was przyniosło. I ja tego dopilnuję – oświadczyła. – Byłam dziś u tej wiedźmy, Bukowskiej. Powiedziałam, by sobie wepchnęła w gardło te pieniądze, które mi czasem na was daje. Ciekawe, ile przez te lata nakradła, ile tak naprawdę przekazywała wasza prawdziwa matka tej chytrej akuszerce. Ale nich tam, nie chcę więcej tej forsy, was też nie chcę już widzieć. Jesteście jak klątwa, jak choroba zesłana za grzechy. Oddałabym każdą kopiejkę, byle Józek do mnie wrócił. Byle żył.

Padła na łóżko i rozpłakała się na całe gardło. Dopiero w tej chwili jej kamienna skóra rozkruszyła się i uwolniła kotłujący wewnątrz Matyldy ból. Wyła i gryzła poduszkę, bełkotała o tym, że odda wszystko, byle się to nie wydarzyło, byle znów miała Józka i by mogli żyć sobie tylko we dwoje, tak jak kiedyś.

Zostawili ją samą, zamknęli się w swoim pokoju. Flora czuła chłód i rosnący niepokój. Bez ojca byli bezbronni i bezradni, wiedziała, że nie zagrzeją tu długo miejsca. Macocha pozbędzie się ich czym prędzej, może nawet wygna przecz, na mróz. Nie istniało prawo, które zmuszałoby ją do utrzymywania nieswoich dzieci.

Zasnęli tego dnia w fatalnych nastrojach. Następnego dnia jednak nic się nie wydarzyło, Matylda jedynie znów skamieniała, patrzyła tępo w okno i nawet się do nich nie odezwała, a potem poszła na targ. Jako wdowie po urzędniku kolejowym przysługiwała jej niewielka renta wypłacana przez kolej, ale niepozwalająca na utrzymanie i wykształcenie jeszcze dwójki dzieci. Powiedziała im to przed wyjściem, jakby więcej nie zamierzała karmić bliźniaków.

Wybrali się do szkoły, gdzie już rozeszła się wieść o ich kiepskiej sytuacji. Niczego to jednak nie zmieniło, nauczyciele byli tak samo surowi i zniecierpliwieni ociężałością umysłową Florka, jak zwykle. Trudno było przejmować się losem robotniczych dzieci, przecież w tym środowisku co chwilę wydarzały się nieszczęścia: ludzie ginęli w wypadkach, umierali na suchoty lub przez niedożywienie. Kto by się kłopotał losem pary nic nieznaczących bliźniaków?

Po powrocie do domu zastali czekającą w bramie szczupłą kobietę o ptasiej twarzy. Przedstawiła się jako akuszerka Bukowska, poleciła im się spakować i to szybko, nie miała bowiem czasu na cackanie się z dziećmi.

– Zwykle moje sprawy z tymi, co przyjmuję na świat, kończą się zaraz po porodzie – powiedziała, kiedy szli za nią, niosąc tobołki z ubraniami. – Odkąd jednak zachciało mi się parać pośrednictwem z umieszczaniem niechcianych pociech, miewam masę problemów. Tyle zachodu za marny grosz, szkoda gadać. Nie warto, nie warto. Ale co zrobić, zobowiązałam się, przyjęłam za was opłatę, to teraz mam kolejny problem na głowie.

Umieściła ich w ciasnym pokoiku, w którym znajdowało się łóżko porodowe na wysokich nóżkach i z surowych dech, bez siennika, by łatwo było je umyć z płynów po pacjentce. Mieli tu spędzić tylko kilka dni, przynajmniej taką miała nadzieję. Usiedli zatem oboje na łóżku, w pokoju z jednym małym okienkiem wychodzącym na szare podwórko. Z sufitu zwisały płaty odłażącej farby, tak samo jak ze ścian, głównie dlatego, że ściany były wiecznie zawilgotniałe. Przez jakiś błąd budowlany deszczowa woda często wdzierała się do wewnątrz i mimo kolejnych malowań ścian na tych pojawiały się zacieki i grzyby, potem zaś farba odłaziła. Psuło to nieco Bukowskiej wizerunek jej małej kliniki położniczej, ale się nie przejmowała. Pacjentki zwykle i tak nie miały wyboru.

Zabroniła im wychodzić, skończyło się chodzenie do szkoły elementarnej, przynajmniej na jakiś czas. Przynosiła im to samo jedzenie, zakupione w pobliskiej garkuchni, co klientkom czekającym w sąsiednich pokojach – miała bowiem trzy pacjentki oczekujące na poród. Wszystkie przebywały tu w dyskrecji, więc nie opuszczały swoich izb i nie interesowały się dziećmi z sąsiedztwa.

Po kilku dniach straszliwej nudy, godzin spędzonych na rysowaniu w kajecie i grze w maleńkie szachy, które kiedyś Józef przywiózł im aż z Krakowa, wreszcie doczekały się zainteresowania ze strony świata. Pani Bukowska pojawiła się cała rozszczebiotana i kraśniejąca z zadowolenia. Przyprowadziła ze sobą jegomościa wyglądającego na urzędnika, odzianego w płaszcz i skórzane rękawiczki, w cylindrze na głowie i z laseczką gentlemana w dłoni.

– Jestem profesor Maniecki – przedstawił się dzieciom, jakby rozmawiał z sobie równym. – Zabiorę was stąd w bezpieczne miejsce.

Nie wzbudził zaufania Flory. Na twarzy miał dziwne zaczerwienienie, plamy wyglądające jak blizny oparzelinowe, które nadawały mu aparycji oprycha spod ciemnej gwiazdy. Mimo że odziany był elegancko i bogato, wcale nie wyglądał jej na profesora.

– Co to znaczy? Gdzie jest to bezpieczne miejsce? – spytała.

Patrzył chwilę to na jedno, to na drugie dziecko, jakby szukał czegoś w ich wyglądzie.

– Macie włosy swojej matki, tak samo płowe, prawie białe – powiedział. – Ciekawy jest aspekt dziedziczności, to, jakie czynniki go przenoszą na kolejne pokolenia. Nadal to jedna z wielu zagadek nauki.

– Znał pan naszą matkę? Może jesteśmy spokrewnieni?

Pokręcił przecząco głową.

– Nie jesteśmy, ale wiem, gdzie się znajduje. Zabiorę was do niej.

VI
ZIMA 1879 ROKU, KOSZELEW KOŁO GĄBINA

Konrad zapinał krótki kożuszek, używając dekoracyjnych szamerunków, wsuwał zatem podłużne guziki za pętle niczym w huzarskim dolmanie. Niepraktyczne i staroświeckie, ale pełne tradycyjnego szyku. Czuł na sobie spojrzenie pani Róży, matki dziedzica, zwanej przez służbę Starą Panią. Zawsze mówiono o niej z nabożną czcią, właściwie ze strachem. To ona dobierała ubranie dla młodego panicza, nie chciała słuchać jego opinii na ten temat, nie interesowała ją też współczesna moda męska. Chłopaka ubierała tak samo jak dawniej swego syna, Witolda, zatem zgodnie ze staropolską, ziemiańską tradycją. Konrad musiał zatem wbić się w bryczesy z ciepłej wełny, wsunąć długie do kolan buty z pastowanej skóry, założyć szary kożuch podbity barankiem i polską czapkę rogatą z miękkiego materiału. Wyglądał właściwie jak konfederata barski sprzed stu lat lub jak powstaniec styczniowy sprzed kilkunastu, na polskiej wsi bowiem moda za bardzo się nie zmieniała. W tym względzie pani Róża miała rację.

Chłopak miał już piętnaście lat, ale przy matce Witolda czuł się niczym bezbronne szczenię. Stała nad nim wysoka i wyprostowana jak struna, z twarzą pomarszczoną niczym suszona śliwka i ustami nieustannie zaciśniętymi w wąską szparę, wyrażającymi wieczne niezadowolenie. Patrzyła na chłopaka z góry, nawet kiedy siedziała, z przyrodzoną wyższością i lekką pogardą. Nigdy nie pozwalała mu zapomnieć, że jest tylko o stopień wyższy od zwykłego posługacza czy stajennego, właściwie jest tu za karę, za grzechy ojca, i jego powinnością jest robić wszystko, by zadowolić jaśniepaństwo.

Mieszkał we dworze w Koszlewie od niespełna dwóch lat, miał jednak wrażenie, że minęły wieki. W życiu tak młodego człowieka był to okres niemalże nieskończony. Nadal nie mógł przywyknąć i właściwie nie rozumiał, czego dziedzic i jego sroga matka od niego oczekują. Musztrowali go, wyznaczali kary za byle bzdurę, wymagali osiągnięć w nauce, przestrzegania niepisanego, za to rozległego kodeksu panującego we dworze, a przede wszystkim w pracy. Nauka była pracą, ale poza tym musiał od świtu zajmować się końmi razem ze stajennymi, potem towarzyszyć dziedzicowi w jego różnych gospodarskich zajęciach, zarówno tych tyczących doglądania włości i pracy robotników oraz chłopów, jak i zajęć skupionych nad stadniną i hodowlą koni, które były oczkiem w głowie Witolda. Konrad był więc jego ordynansem, przybocznym sługą i pomocnikiem.

– Przypomnij Witoldowi, że jestem przeciwna sprzedaży naszych koni Żydom. Jego dziadek, a mój ojciec, nigdy nie pospolitował się robieniem interesów z synami mojżeszowymi, to po prostu w złym guście i nieprzystające przyzwoitej szlachcie – gderała skrzekliwie Róża niczym stara harpia. – Wiem, że niby jedziecie do miasteczka, by zamówić paszę, ale podejrzewam, że to tylko wymówka i on zamierza dobić targu za moimi plecami.

– Nie ośmieliłby się, łaskawa pani – rzekł Konrad ostrożnie. – Bardzo ceni sobie pani zdanie. Jest wam wierny jak pies...

Pacnęła go w ramię trzymanym w dłoni modlitewnikiem. Róża była niezwykle religijna i uduchowiona, choć służba po cichu gadała, że po prostu na starość zdewociała, co było dosyć częste u starców, którzy czuli zbliżający się nieuchronnie koniec żywota. Tak czy inaczej, obecnie jeden z salonów we dworze na stałe pełnił funkcję kaplicy, księża często odwiedzali dwór i cieszyli się tu sporymi wpływami, Stara Pani zaś nigdy nie rozstawała się z Pismem lub choćby modlitewnikiem. Czasem używała ich jako przyborów do bicia służby, raz nawet wychłostała pokojówkę przy pomocy różańca.

– Zrobiłeś się wyszczekany, choć pewnie wydaje ci się, że to dyplomacja. No cóż, podejrzewam, że to jednak ten młody duchowny ma na ciebie taki wpływ, choć raczej nie wkłada ci tego do głowy ze złej woli. To ta nowoczesność, wszędzie jej pełno, wdziera się w każdy kąt i sączy młodym do głów przekonanie, że są mądrzy – powiedziała.

Ugryzł się w język i nie zauważył na głos, że przecież nie powiedział nic złego. Odebrała jego grzeczność jako przesadzoną, powinien tylko w milczeniu przytakiwać i powtarzać: tak jest. Na tym polegało odpowiednie ułożenie młodego człowieka. Stał więc na baczność i czekał na kolejne rozkazy, ale kazała mu lecieć i nie zmuszać Witolda do czekania.

Dziedzic krzątał się przy dwukółce i koniach, które wybrał na dzisiejszą wycieczkę. Nie spojrzał na chłopaka, kazał mu sprawdzić chomąta, uzdy, popręgi i postronki. Zagroził, że jeśli te poobcierają i doprowadzą do zranienia zwierząt, to sprawi mu znacznie większy ból. Już to przerabiali i Konrad wiedział, że musi być naprawdę uważny i dokładny, bo dziedzic lubił wymierzać kary cielesne i robił to z oddaniem i pasją. Jak dotychczas tylko raz wymierzył mu naprawdę dotkliwą karę chłosty, skończyło się to dwutygodniowym pobytem Konrada w łóżku i kilkoma wizytami doktora, który musiał najpierw pozszywać mu rany na plecach, potem zaś wyciągać z nich nić chirurgiczną. Na pamiątkę pozostały chłopakowi już na zawsze blizny, układające się we wzór przypominający pajęczynę. Został wówczas tak dotkliwie skarcony za samodzielną przejażdżkę konną po lesie i galopadę po łące, która zakończyła się upadkiem i zwichnięciem nogi przez konia. Lekarz oznajmił z oburzeniem, że chłopak o mało nie został za karę zakatowany na śmierć, i to skandal, ale zamknął się, kiedy Witold wcisnął mu w rękę zwitek banknotów.

– Coś będziemy wieźli? – ośmielił się spytać, kiedy już posprawdzał wszystko, i to na wszelki wypadek trzy razy.

Zwykle w objazd po włościach wybierali się wierzchem, powóz zabierany był jedynie w niedzielne wyprawy do kościoła i kiedy trzeba było zrobić sprawunki w mieście.

– Dla wygody – odparł Witold i klepnął go ponaglająco w plecy, co świadczyło o tym, że jest dziś w dobrym humorze. – Dziś się zabawimy i łatwiej potem będzie wrócić powozem. Wskakuj, szkoda czasu.

Zabawimy? Konrad nie mógł sobie wyobrazić bawiącego się dziedzica, nawet tego, że ten się głośno śmieje. Czasem tylko uśmiechał się nieznacznie do swoich myśli, ale wyglądał wówczas niczym uśmiechający się wąż czy może nawet krokodyl. Co miał na myśli, mówiąc o zabawie? Chyba nie chciał jechać na tańce?

– Mój ojciec uważał, że zabawa jest dobra jedynie dla motłochu. Człek naszego stanu powinien cieszyć się modlitwą, pracą, towarzystwem bliskich. Przed snem poczytać Pismo Święte, wypić kwartę ciepłego mleka, zrobić swojej żonie jeszcze jednego dzieciaka, iść spać. I tyle, psia jego mać – rzekł dziedzic, kiedy konie dostojnym stępem ciągnęły ich powóz do miasta. – Zmuszał mnie do odprawiania pierwszych piątków. Najlepszy kurs dla chłopca to częsta spowiedź, tak powtarzał. Najlepsza zaś szkoła to ministrantura i stała obecność w kościele. Sam się uważał za świętego Józefa, który wychowuje maleńkiego Jezuska. Ze śmiertelną powagą, w duchu chrześcijańskim, przynajmniej co dwa dni urządzał mi solidne lanie. Bicie miało mnie ukształtować, tak jak rzeźbiarz kształtuje glinę, i wypalić mój charakter w bólu, zahartować niczym stal. Moczone rózgi, bambusowy kijek, ruska nahajka, wszystko zapobiegliwie zawsze miał pod ręką. Matka uważała podobnie, niech by zresztą próbowała myśleć inaczej, ją też by oćwiczył. Wysyłał mnie ciągle do księdza, niby nic w tym złego nie było, to dlatego toleruję twoją konfidencję z tym klechą z dziurą we łbie...

Ksiądz Michał, wikary z Gąbina, nosił bliznę na czole po tym, jak w dyliżansie pocztowym spadł mu kufer na głowę. Kiedy doszedł do siebie, został najęty jako guwernant do Konrada, uczył go pisania, literatury, gramatyki polskiej i rosyjskiej, także matematyki i filozofii. Po cichu również historii Polski, ale o tym we dworze nie wiedzieli. Konrad bardzo go polubił, ksiądz był właściwie jego jedynym przyjacielem, zastępował mu utraconą rodzinę, jako jedyny bowiem okazywał ciepło i służył za powiernika oraz doradcę.

– Obawiam się jednak, że księżulo zaczyna mieć na ciebie zbyt dominujący wpływ. Pewnie sączy ci do głowy bzdury o miłości i czystości, o miłosierdziu, poświęceniu i takich tam. Dopóki uważasz to za bajki, czcze księżulkowe bajdurzenia, nie ma problemu. Nie chcę jednak, byś pozwolił wbić sobie do głowy, że najlepsze dla ciebie miejsce to seminarium duchowne. Nie po to cię brałem, byś został księdzem.

– Ale ja nigdy... – zaczął Konrad, ale dziedzic spojrzał na niego z ukosa swoimi lodowatymi oczami w taki sposób, że natychmiast umilkł.

Resztę drogi milczeli, Witold nigdy nie był zbyt gadatliwy. Zatrzymali się przed karczmą leżącą przy trakcie prowadzącym na Sochaczew. Konrad tu jeszcze nie był, wiedział jednak od parobków, że dają tu dobre piwo i niechrzczoną wódkę, że jeśli gdzieś chce się przehulać trochę forsy, to warto tam, mimo że jak większość knajp prowadzili ją Żydzi. Jeden zresztą pojawił się natychmiast, widząc zatrzymujący się powóz z dworskimi końmi. Jegomość w czarnym powłóczystym stroju, z pejsami, brodą i w jarmułce. Na jego widok chłopak przypomniał sobie słowa Starej Pani.

– Pani życzyła, bym przypomniał dziedzicowi, iż nie będzie rada, jeśli przyjdzie wam do głowy dobicie interesów ze starotestamentowymi – wypalił natychmiast, by mieć to za sobą.

Dziedzic tylko się krzywo uśmiechnął i stwierdził, że jego matka nie ma bladego pojęcia o tym, jakie interesy z kim zawiera. I niech tak zostanie. Potem zeskoczył z powozu i polecił kłaniającemu się karczmarzowi, by parobek napoił konie. Z paplaniny Żyda można było wywnioskować, że dziedzic jest tu stałym bywalcem, że zostanie dla niego przygotowany alkierz, by nie musiał pospolitować się z gminem, i jak zwykle otrzyma najlepsze trunki.

– Życzy wasza miłość zaznać towarzystwa Ryfki czy Maryny?

– Obu. I coś świeżego dla młodzieńca. – Położył ciężką rękę na ramieniu Konrada. – Żeby tylko nie miała francy, jasne?

***

Siedzieli w alkierzu, wydzielonym drewnianym przepierzeniem osobnym pokoju. Zza cienkich ścian dobiegał gwar z karczmy, choć z racji dosyć jeszcze wczesnej pory nie było zbyt wielu klientów. Hałasowali głównie pilarze, którzy od wczoraj wracali z roboty w tartaku i drugi dzień z rzędu przepijali pieniądze zarobione podczas kilkudniowej wycinki. Konrad trochę żałował, że nie może ich posłuchać i się poprzyglądać – lubił ludzi i łatwo nawiązywał z nimi kontakty. Witold cenił sobie jednak prywatność i pogardzał plebsem, tak go wychowano i właściwie miał tę pogardę we krwi. Nakazał, by karczmarz przyniósł im coś dobrego do jedzenia, marcowe piwo i trochę najlepszej okowity.

Do wódki Żyd zaserwował im plastry pieczeni wołowej w gęstym sosie pachnącym korzeniami oraz pajdy ciepłego jeszcze chleba. Witold jak zwykle jadł niespiesznie, ale z jakąś zajadłością i systematycznością, jakby toczył bój z pokarmem niczym jakiś pierwotny wojownik. Najadł się w skupieniu, po czym wypił kufel piwa dwoma głębokimi łykami. Wyglądał przy tym przez okno, patrzył na ruch panujący na głównym trakcie i wozy zajeżdżające przed karczmę.

– Wódkę należy wychylić jednym łykiem, to nie jest likwor służący delektowaniu się bukietem i smakami – powiedział i napełnił im kieliszki z kamionkowej flaszki. – Robisz wdech, wstrzymujesz powietrze w płucach, wlewasz gorzałkę w gardło i po przełknięciu wypuszczasz powietrze. Dzięki temu nigdy się nie zachłyśniesz nawet najmocniejszą wódką, opary alkoholu wylecą w oddechu. Nie zbrzydzi cię również odór drożdżowy, jeśli przydarzy ci się gorzałka podlejszego gatunku. No, spróbuj.

Zademonstrował sztukę jako pierwszy, a niewielki kieliszek właściwie znikł w jego wielkich paluchach. Konrad nigdy jeszcze nie pił wódki, choć stajenni we dworze mu proponowali. Nie miał na nią także teraz ochoty, ale wykonał polecenie, postępował przy tym zgodnie z wytycznymi. I rzeczywiście przełknął trunek lekko i bez wstrętu, natychmiast w piersiach rozpłynęło mu się błogie ciepło. Po drugim kieliszku świat nabrał barw i ostrych konturów, chłopak zaś poczuł się przyjemnie, choć w gardle go paliło.

– Nauczę cię tego, czego nie nauczą cię księża. Czego nie nauczył mnie ojciec i ministrantura. – Witold zrezygnował z kieliszka i napełnił sobie wódką kubek do połowy. – Prawdziwe życie to nie same modlitwy i robota od świtu do zmierzchu. Mężczyzna potrzebuje czasem czegoś więcej, potrzebuje nabrać powietrza w płuca i wrzasnąć z całych sił.

Konrad pokiwał głową ze zrozumieniem, choć czuł przede wszystkim rozbawienie. Karczma coraz bardziej mu się podobała i coraz bardziej żałował, że nie siedzą w głównej izbie, gdzie mógłby pogadać z normalnymi ludźmi.

Jego życzenie spełniło się w sposób, którego się nie spodziewał. Do ich stołu dosiadły bez pytania, za to ze śmiechem, trzy damy. Przyniosły ze sobą dodatkowe naczynia i butelkę. Jedna, pulchna i w kiecce z szerokim dekoltem, przez który jej biust omal nie wyskakiwał na wierzch, usiadła z lewej strony Witolda, druga, o ustach pomalowanych na jaskrawoczerwono, klapnęła na ławę z prawej strony, od razu zarzuciwszy mu rękę na szyję. Cmoknęła dziedzica w policzek, po czym ugryzła go w ucho i warknęła przy tym, udając psa czy właściwie sukę. Obok skamieniałego chłopaka usadowiła się trzecia dama, raptem kilka lat od niego starsza, do tego ogniście ruda i straszliwie piegowata. Uśmiechnęła się do niego nieśmiało i napełniła mu z flaszki kieliszek.

– Rety, jesteś jeszcze bardziej piegowata ode mnie – stwierdził chłopak z zachwytem.

– Ty też zostałeś udekorowany przez Stwórcę jak przepiórcze jajo – rzekła. – Jestem Rachela, poznamy się dziś bliżej.

– Jak to przepiórcze? Chyba kacze – rzuciła pulchna dziwka o imieniu Maryna.

– Indycze – rzekła Ryfka.

– Ważne, że jajo – podsumował Witold. – I tak go będę od dziś nazywał. Jajo.

Zaśmiali się wszyscy zgodnie, nawet dziedzic uśmiechnął się jakby szerzej. Objął Marynę tak, że od tyłu złapał jej prawą pierś i ścisnął, mrucząc przy tym z uznaniem. Konradowi zakręciło się w głowie. Nie wiedział, czy to od wypitej wódki, czy od zapachu Racheli, jej ostrego potu i czegoś jeszcze, nieuchwytnego, od czego poczuł gorąco już nie tylko w piersi, ale także niżej. Wypił jeszcze kieliszek, twarz dziewczyny wypełniła mu całą karczmę, stała się całym światem. Jej śmiech dźwięczał mu w uszach, wilgotne usta, które oblizywała po wypiciu alkoholu, błyszczały niczym korale. Miał ochotę wpić się w nie, całować z całych sił, choć oczywiście nie miał śmiałości. Ona to pragnienie jakby wyczuła, nagle była tuż przy nim i całowała go mocno i łapczywie. Jej język wdarł się mu między zęby i ślizgał po jego języku. Odruchowo Konrad złapał ją za pierś, choć ledwie ją wyczuł przez wełnianą kieckę. Wystarczyło, by nim wstrząsnąć. Zorientował się, że zaczynają drżeć mu ręce i dygoczą kolana. Nigdy jeszcze nie był tak podniecony, nie przeżył czegoś takiego.

Witold stukał kubkiem o stół, Ryfka z Maryną wybijały z kolei rytm o uda.

– Jajo, jajo, jajo! – skandowały dziwki.

Rachela wstała, chwyciła chłopaka za rękę. Witold skinął jej przyzwalająco głową. Pociągnęła Konrada przez karczmę, śmiała się przy tym, błyskała białymi zębami, a jej ogniste włosy płonęły. Wbiegli na poddasze, tam pod skosami znajdowały się małe pokoiki, w których mieszkały dziewczęta i gdzie przyjmowały klientów. Chłopak nie miał pojęcia, jak się znalazł w łóżku, było mu gorąco, skóra paliła go gorączką. Zerwał z siebie ubranie pośpiesznie, jakby stało na nim w ogniu. Zanim udało mu się wyswobodzić z butów, dziewczyna już czekała zupełnie naga, w dodatku w wyzywającej pozie.

Miała białą skórę obsypaną milionem piegów, jasnoróżowe brodawki i rude włosy łonowe. Konrad wiedział, że widok tej chudej i drobnej dziewczyny z maleńkim biustem, leżącej na szorstkim sienniku w szarówce zapadającego zmroku, zostanie z nim do końca życia jako jeden z najpiękniejszych obrazów. Przytulił się do niej, zanurzył twarz w jej włosach, wodził ustami po białej skórze, chłonął jej zapach, gorąco, wilgoć. Chciał mieć ją całą, chciał być w niej cały. Rozpuszczał się i płonął w ogniu jej włosów.

VII
ZIMA 1879 ROKU, OKOLICE WSI KAMPINOS

Profesor Maniecki uparł się, że sam będzie powoził bryczką, którą najęli na stacji pocztowej w Błoniu. Tak miało wyjść taniej, poza tym uważał się za prawdziwego mężczyznę, nie jakiegoś niewydarzonego jajogłowego gryzipiórka z uniwersytetu. Każdy zaś mężczyzna powinien bez problemów poradzić sobie z powożeniem dwukonnym zaprzęgiem. Radzenie sobie z końmi było wszak podstawową umiejętnością, bez której nie sposób się obyć we współczesnym świecie. I rzeczywiście, gładko mu szło po bitej drodze łączącej Błonie z Lesznem, właściwie z cukrownią Michałów, głównie dlatego, że trakt prowadził prosto jak strzelił po płaskim niczym deska mazowieckim polu. Problemy zaczęły się, kiedy skręcili na drogę do Kampinosu. Ta miejscami była bowiem polnym duktem, rozjeżdżonym kołami wozów. Koleiny zamarzły na kamień, bryczka podskakiwała i groźnie chybotała się na boki.

– Prrr, łajdaki. Dokąd rwiecie? – spytał groźnie dwie pociągowe chabety, ale te nie odpowiedziały. Teraz za to wlekli się ostrożnie, noga za nogą.

Profesor nie był odziany tak elegancko jak dzień wcześniej, kiedy odbierał bliźnięta od akuszerki Bukowskiej. Na podróż zakutał się w redingot z podwójnym kołnierzem, nadział też futrzaną czapę. Siedział tak na kozie i nawet mu było ciepło. Dzieciaki usadził w półotwartej budce powozu, przykrył je pożyczonymi na stacji krowimi skórami oraz końską derką. Flora narzekała, że trochę im śmierdzi, ale Florek nie przejmował się takimi drobiazgami, sprawiał wrażenie szczerze zachwyconego przygodą. Oboje byli podekscytowani jak chyba nigdy w życiu. Mieli zobaczyć się ze swoją prawdziwą mamą. Od rana się tym entuzjazmowali, choć Flora starała się sama siebie tonować. Przypominała, że przecież matka, kimkolwiek była, z pewnością nie należała do osób, które można nazwać dobrymi ludźmi. Nie porzuciłaby własnych dzieci, tego się po prostu nie robi. Dobry człowiek nie wyrzuciłby przecież nawet psa, choćby nie wiem co.

– Może musiała pilnie wyjechać i o nas zapomniała? – zastanawiał się Florek.

– Nie gadaj głupstw. Zapomniałbyś o mnie, nawet gdyby cię gonili? – Flora przewracała oczami.

We wlokącym się i kołyszącym powozie było jej niewygodnie, zimno i cuchnęło końskim łajnem. Wiatr ciskał im w twarze drobne igły śniegu, próbował wedrzeć się pod derkę i głębiej, pod ubrania. Niebo, ołowiane i ciężkie, robiło się coraz mroczniejsze, zbliżał się koniec krótkiego, zimowego dnia. Z jednej strony drogi ciągnęły się pola i łąki, z drugiej majaczyła w kurzawie czarna ściana lasu, właściwie prastarej, rozległej Puszczy Kampinoskiej. Dziewczyna zadrżała – jeśli bowiem noc złapie ich na tym pustkowiu, z pewnością z lasu nadciągną wilki i ich pożrą, o ile wcześniej wszyscy nie zamienią się w bryły lodu.

– Gdzie też nasza mama zamieszkała? – dociekał Florek, któremu entuzjazm powoli także stygł. – W lesie na końcu świata?

– Tam, gdzie nie może jej znaleźć ktoś, kogo się obawia – odparł profesor. – To już niedaleko. Patrzcie, to chyba drewniany kościół w Kampinosie. Stąd mamy dosłownie ze trzy wiorsty.

Minęli malowniczą barokową świątynię z sosnowych desek oraz murowaną plebanię, jechali dalej na zachód, w powiększającą się śnieżycę i coraz ciemniejszą szarówkę. Świat wokół składał się wyłącznie z gęstniejącego śniegu, a niebo zlało się z ziemią w jedną ołowianą masę. Minęli ostatnie chałupy wsi, w których okienkach pełgały drżące światła, po czym wjechali w ciemność. Flora zaczęła się naprawdę bać, razem z bratem byli wszak dziećmi miasta: zawsze otaczały ich budynki, wysokie kamienice chroniące przed wiatrem, gdzieś w mroku zawsze płonęły gazowe kule latarń i światła w oknach. Tu natomiast nie było niczego, pustka, lodowata ciemność i nieruchoma ściana lasu. Obca i nieprzystępna przyroda, gdzie nie było miejsca dla człowieka.

– Ha! Żebyśmy tylko nie przegapili drogi na Granicę! – odezwał się profesor, głosem nieco drżącym i niepewnym. – Patrzcie na prawo, tam gdzieś musi być boczny zjazd do wsi w lesie, gdzie mieszka Ada!

– Adrianna – szepnęła Flora.

Imię matki poznała raptem wczoraj, teraz od czasu do czasu obracała je w myślach i wypowiadała głośno. Miała nadzieję, że doda jej otuchy, może sprowadzi ich pod jej opiekuńcze skrzydła. Choć jakieś były one mało opiekuńcze, skoro ich porzuciła jako niemowlęta. Może teraz kazała profesorowi wywieźć dzieci do lasu i zostawić wilkom na pożarcie? Kłopot z niechcianym potomstwem rozwiązałby się sam. Nikt nigdy nie znalazłby po nich nawet kosteczki. Zresztą nikt by ich nie szukał.

Co właściwie wiedzieli o profesorze Manieckim? Bukowska mu ich po prostu przekazała, nie mieli nic do gadania. Może to potwór, który kupił tych dwoje od chytrej akuszerki i wiezie na pewną zgubę, w ciemny las, prosto do jądra ciemności?

Zorientowała się, że zęby jej klekoczą, pewnie zarówno z zimna, jak i ze strachu. Na domiar złego Maniecki zaczął grzebać pod kozłem, nie pilnując drogi. Po chwili wyciągnął latarnię i podał ją bliźniakom. Rzucił zapałki i polecił zapalić knot w środku, po czym zażyczył sobie, by Florek usiadł obok niego i trzymał latarkę uniesioną. Chłopak zostawił siostrę samą z tyłu i wykonał prośbę profesora, ale nie przyniosło to zadowalającego rezultatu. Liche światło latarki dawało blask na kilka kroków, zresztą wokół była tylko biel i miotane wiatrem drobinki śniegu.

– Tu jest jakaś droga w bok! – Florian wychylił się z powozu, wymachiwał przy tym latarnią.

Powóz skręcił z mozołem w coś, co być może było drogą, choć pewności nie mieli. Gdyby przynajmniej stała tu przydrożna kapliczka lub krzyż, jak to na rozstajach, ale prócz kilku drzew wokół nie było niczego. Konie brnęły przez śnieg, powóz jednak jechał po czymś w miarę płaskim, więc najpewniej poruszali się zasypanym traktem. Prowadził ich prosto w kierunku lasu. Minęli po jakimś czasie kilka chałupinek, nad wyraz ubogich, o dachach ze strzechami i z małymi zagrodami. Flora zastanawiała się, czy nie wyskoczyć i nie prosić włościan o schronienie, ale profesor uspokajał, że są już we wsi Granica i do domu ich matki już naprawdę niedaleko.

– Już tu byłem, i to nie raz! Tyle że nigdy w zimową noc, to dlatego czuję lekką niepewność. – Maniecki mówił tak, jakby sam chciał się pokrzepić i dodać sobie otuchy. – Jeszcze kawałek przez las i jesteśmy na miejscu.

Las rósł przed nimi, gęstniał z każdym pokonanym sążniem. Teraz otaczające ich pola bieli znikły, ze wszystkich stron napierały czarne drzewa, pochylały się pod czapami śniegu sosny i świerki, cisnęły się brzozy i czerniły posępne, rozłożyste dęby. Wiatr dzięki tej ścianie drzew zelżał, przynajmniej nie ciskał im w twarze takich tumanów ostrych igieł. Zrobiło się za to jeszcze bardziej przerażająco i obco. Flora się skuliła, zwinęła w kłębek, wystawiając zza derki tylko oczy. I tak nie widziała zbyt wiele, co było jeszcze straszniejsze. Zdawało się, że konie już ledwie dyszą z wysiłku. Zaraz padną i koniec, zostaną tu w mrocznym lesie, w środku puszczy pamiętającej praczasy. Wokół czaiły się wilki, niedźwiedzie i stare diabły. Wszystko, co złe, musiało czyhać na wędrowców w pobliskich matecznikach i na rozległych bagniskach.

Zapragnęła do Warszawy, do znajomego, swojskiego miasta. Do swojego pokoiku, książek i rozmów z tatą. Kiedy uświadomiła sobie, że to wszystko zostało z tyłu i przepadło już na zawsze, zaczęła płakać bezgłośnie.

Za to Florek przeżywał uniesienie. Walczył z żywiołem, śmiało stawiał czoło wiatrowi i co chwila wychylał się z wozu, by oświetlać drogę. Czuł się niczym kapitan okrętu płynącego po nieznanych wodach, niczym dowódca karawany badającej białe plamy na mapie. Nie bał się niczego, zimno mu nawet nie przeszkadzało. Mógłby tak podróżować choćby całą noc.

– Koniec drogi! – oświadczył z zaskoczeniem. Przed nimi wyrosła ściana lasu. Droga, która dotychczas prowadziła prosto, po prostu znikła. Maniecki wstrzymał konie, choć nie musiał się specjalnie starać, bo same się zatrzymały. Wymamrotał, że to niemożliwe. Choć było ciemno, Flora domyśliła się, że profesor zbladł jak ściana. Zastygł bowiem na chwilę, po czym zaczął się rozglądać na boki, robiąc przy tym nerwowe ruchy.

– Patrzcie tam! – Flora zerwała się, odrzuciła derkę i skóry.

Z boku rozbłysło w lesie białe światło. Nie musiała go już nikomu pokazywać, bo przyciągało wzrok wszystkiego, co żyje, chyba z odległości dwóch wiorst. Kula bieli, jaśniejsza niż księżyc w pełni, żarząca się jak miniaturowe słońce. Profesor od razu zaciął konie, zmusił je, by ruszyły w stronę światła. Kula paliła się kilka chwil, potem zaczęła maleć i topnieć, ale wskazała im drogę między drzewami, gdzie ukryła się wąska dróżka.

Po kilku mozolnych minutach przedzierania przez śnieg powóz zatrzymał się przed dużym, bo wyposażonym w piętro, drewnianym domem. Na jego ganku stała wysoka kobieta trzymająca w uniesionym ręku latarnię na długim drzewcu. Ta nadal jaśniała białym płomieniem, strzelającym i prychającym przy kontakcie z padającym śniegiem.

Kobieta była smukła i bardzo ładna, wiatr rozwiewał jej niczym nieosłonięte płowe włosy. Identyczne, jakie miały bliźnięta. Zresztą i bez tego od razu rozpoznały w niej nigdy niewidzianą matkę. Natychmiast, w słabnącym blasku dziwnego ognia, dostrzegły w niej swoje odbicie.

– Zapaliłaś magnezję! – krzyknął profesor. – Świetny pomysł! Gdyby nie to światło, pobłądzilibyśmy, choć byliśmy blisko.

Adrianna zapaliła w latarni proszek magnezowy, taki, jakiego używali fotografowie przy oświetlaniu atelier podczas robienia zdjęć. Tylko skąd i po co jej była magnezja w środku lasu? – zastanawiała się Flora.

Po chwili oboje stanęli przed matką, która jakoś nie płonęła entuzjazmem czy radością na ich widok. Sprawiała wrażenie zmieszanej, zdystansowanej. Pochyliła dopalającą się latarnię, by lepiej się im przyjrzeć.

– A niech to, oboje mają jego oczy – powiedziała po dłuższej chwili. – Oczy potwora.

***

Profesor Maniecki nie mógł następnego dnia wyruszyć w drogę powrotną, śnieg bowiem zasypał okolicę na tyle skutecznie, że dałoby się przedostać do cywilizacji najwyżej wierzchem. Wóz miał spore szanse utknąć w zaspach. Zanosiło się, że naukowiec spędzi we dworze w Granicy przynajmniej kilka dni. Nie był tym faktem w najmniejszym stopniu przejęty, choć narzekał podczas śniadania, że pewnie na uniwersytecie rozpoczną jego poszukiwania. Miał mieć w tym tygodniu zajęcia ze studentami, na szczęście zdążył powiadomić przyjaciela z uczelni, że czeka go niespodziewany wyjazd w sprawie rodzinnej. Może się domyślą, że utknął w podróży przez śnieżycę?

Zjedli wspólnie w głównej izbie dworu, przestronnej i jasnej, zaopatrzonej w wyjście na werandę i do ogrodu. Bliźnięta nie odrywały oczu od Ady, ona też zerkała na nie niby z obojętnością, ale dało się wyczuć u niej napięcie, może irytację lub niezadowolenie. Ich obecność wyraźnie jej nie odpowiadała. Flora się domyśliła, że matka została zmuszona do przyjęcia dzieci, i zrobiła to może, by Bukowska nie wywołała skandalu lub nie wyrzuciła ich na ulicę. Ewidentnie ich osoby, nawet sam ich widok, uwierały ją i sprawiały jej ból. Może wywoływały wyrzut sumienia, może jakieś przykre wspomnienie?

Florian miał zbyt prosty umysł, by dręczyć się podobnymi rozterkami. Gapił się na matkę ze szczerą ciekawością, właściwie był zachwycony jej urodą, wydawała mu się piękna i dostojna niczym Matka Boska z kościelnych obrazów. I równie udręczona lub wewnętrznie zbolała. Marzył, by się do niego uśmiechnęła, może nawet dotknęła. O tym, by się przytulić do mamy, nawet nie śmiał fantazjować. Maryla nigdy ich nie tuliła, czułości doświadczali jedynie od przybranego ojca, ale ten okazywał ją raczej rzadko.

– Zabiorę przygotowany towar, rzecz jasna. Zdążyłem wziąć dla ciebie tylko skrzyneczkę z chloroformem i acetonem, tyle, co było pod ręką. Na dostawę rozpuszczalników będziesz musiała poczekać. – Profesor też nie odrywał spojrzenia od Adrianny.