Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciąg dalszy sagi o niezwykłych losach rodziny Sobolewskich.
Rok 1812. Polska żyje wielkimi nadziejami na odzyskanie niepodległości za sprawą cesarza Napoleona. Siostry Cecylia i Franciszka prowadzą żywoty niezamożnych szlachcianek. Franciszka gospodarzy w dworku w Komorowie, rodzi synka Michasia. Cecylia mieszka w domu na warszawskich Faworach razem z przybranym ojcem Ignacym Sobolewskim. Kiedy cesarz wypowiada wojnę Rosji i gromadzi w Polsce największą armię w historii, większość mężczyzn wstępuje do wojska. W wyprawie na Moskwę biorą udział także wybrankowie sióstr i niechętny temu Ignacy. Siostry muszą sobie radzić same, w kraju ogarniętym bezprawiem i grabionym przez obce wojska. Nie zdają sobie sprawy, że są obserwowane przez kogoś z ich przeszłości. Dopiero kiedy piastunka Michasia zostaje zamordowana, a chłopczyk uprowadzony, siostry odkrywają, że zadarły z kimś wyjątkowo zdeterminowanym i wrogim. Podczas straszliwie mroźnej zimy wyruszają samotnie przez kraj ogarnięty wojną w poszukiwaniu utraconego dziecka.
Weronika Wierzchowska– z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii próbuje połączyć z wymyślaniem własnych, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Copyright © Weronika Wierzchowska, 2023
Projekt okładki
Sylwia Turlejska
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcia na okładce
© Alarmy/BE&W
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Maria Talar
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8352-554-9
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Rozdział 1
JESIEŃ 1811 ROKU
Ignacy Sobolewski, dawny kapitan Pierwszej Legii Polskiej we Włoszech, obecnie właściciel ziemski oraz kupiec winny, siedział w swoim gabinecie przy niewielkim biurku i drapał się szpicem gęsiego pióra po brodzie. Przed nim leżała otwarta gruba księga rachunkowa. Wzrok kapitana błądził po kolumnach nazw i liczb, umieszczonych w równych tabelach wypełnionych starannym pismem przez jego córkę, Cecylię. Miała do tego dziewczyna smykałkę, lubiła porządkować i segregować, szczególnie liczby. Przychody, wydatki, odprowadzony podatek, koszty utrzymania, pensje dla służby, no i zyski, wszystko wpisywała starannie, jedno pod drugim, nigdy nie myląc się nawet o grosz. On nie miał do tego głowy. Z chęcią rozwaliłby komuś łeb, porąbał namacalnego wroga szablą, wypruł mu trzewia i splunął na truchło, zamiast walczyć z zamówieniami, dostawami, składowaniem i zbytem towaru. Był żołnierzem, dawnym awanturnikiem i podróżnikiem, co też mu przyszło do głowy, by stać się statecznym mieszczaninem?
Wszystko przez to, że jedenaście lat temu jego brat i bratowa, którą zresztą kochał nieodwzajemnioną i tragiczną miłością, zostali zamordowani. Wówczas to ponury i wiecznie wściekły kapitan Sobolewski musiał się zająć osieroconymi bratanicami – Cecylią i Franciszką. Przeklęte smarkule wywróciły całe jego życie do góry nogami. Nie mógł przez nie zajmować się rozbójnictwem i łajdaczeniem, przynajmniej nie na taką skalę jak kiedyś. Ani się obejrzał, a z wrednego drania, którego wszyscy się bali, zamienił się w statecznego ojca rodziny. Doszło nawet do tego, że rok temu oficjalnie adoptował córki nieżyjącego brata.
I po co mu to było? Miał czterdzieści cztery lata, był jeszcze mężczyzną w pełni sił, mógłby podbić niejedno królestwo. Jeździłby sobie teraz po pięknym świecie ze swoją bandą, wolny jak ptak i niebezpieczny jak wilk. Zastraszał, napadał, wyzywał na pojedynki, łupił i porywał, może wstąpiłby na służbę do jakiegoś potężnego magnata i mordował w jego imieniu? Może zostałby kondotierem i zaciągnął się do armii najemników? Tylko jak by to się skończyło? Może już dawno by nie żył i jego kości bielałyby na zapomnianym polu bitwy? Czy szybciej zachlałby się na śmierć bądź też wylądował w lochu, a później na stryczku? Może zamiast siedzieć teraz w wygodnym fotelu, kiwałby się w siodle, gdzieś na drugim końcu świata, głodny, poraniony i cierpiący? Bez celu w życiu i jakiegokolwiek sensu?
Prawda była taka, że zawdzięczał panienkom życie. Zmieniły je i nadały mu sens, uczyniły Ignacego lepszym człowiekiem. Co prawda nie stał się aniołem, nie zamierzał pokutować za dawne grzechy i nie czuł żadnej skruchy, poza tym czasem naprawdę ciągnęło go do tego, co tak bardzo kochał za młodu, do bijatyk, awantur i podbojów. Niemniej uleciało z niego dużo wcześniejszego gniewu, mściwości i nienawiści, nie pielęgnował jak dawniej starych uraz. Przynajmniej w swoich oczach zmienił się niemalże w świętego.
Ze wstrętem odsunął księgę rachunkową, obrzydliwie grubą i wypełnioną nieskończonym morzem liter oraz cyfr. To dobre dla Cecylii, może pora przekazać jej całą księgowość pod wyłączną opiekę i komendę? Miałby wówczas więcej czasu na poważne sprawy…
Podszedł do kominka i sięgnął po wiszącą nad nim szablę w blaszanej pochwie. Broń z dobrej, mediolańskiej stali, twardej, ale nie kruchej, z rękojeścią doskonale leżącą w dłoni. Zdobył ją podczas służby w Legionach, opłacił jej posiadanie przelaną krwią i blizną na boku, ale było warto. Lubił czuć jej ciężar w garści i to, z jaką łatwością cięła nie tylko mundur i skórę, ale też rozrąbywała kości nieprzyjaciół. Wysunął ją z pochwy, ostrze było błyszczące, sam je natarł olejem, by uchronić przed korozją. Szkoda i tak, że taka broń wisiała nad kominkiem, jakby Ignacy był już starcem, któremu zostały tylko wspomnienia i echa dawnej chwały. Ciągle trzymając ją w garści, podszedł do okna i wyjrzał na podwórko.
Znajdował się na poddaszu dworu, który jego brat zbudował na warszawskich Faworach i który Ignacy z trudem, tak jak cały rodzinny majątek, odzyskał wiele lat po śmierci Krzysztofa. Po placyku przed dworem przechadzał się kogut Kniaziewicz, jak Ignacy nazwał go na cześć swego dawnego dowódcy, wyniosłego i zarozumiałego generała, który mimo wad okazał się bitnym i sprawnym żołnierzem. Kogut paradował zatem z wypiętą piersią, groźnie łypiąc na dwa psy, które leżały na schodach ganku. Kniaziewicz potrafił niespodziewanie zaatakować burki, czasem z zaskoczenia skacząc któremuś od tyłu na głowę, czasem frontalnie szarżując z wrzaskiem i rozłożonymi skrzydłami, w zależności od humoru. Psy zwykle oddawały mu pole i wiały z podkulonymi ogonami, wychodziły bowiem z założenia, że nie ma się co szarpać z nieobliczalnym wariatem, który uważał się za szefa podwórka.
Kury zbiły się w gromadkę pod dębem, gdzie niemrawo grzebały pazurami w ziemi. Parobek Zbyszek pchał taczkę wypełnioną końskim łajnem, które wybrał ze stajni. Kot, znany jako Król Neapolu, patrzył z konaru drzewa wprost na Ignacego, jakby wyzywająco. On też miał się za władcę podwórka, był ponadto księciem stajni, chlewika i królem stodoły, w której łapał myszy. Życie w obejściu toczyło się zatem po staremu, powolnym i nudnym rytmem, do którego kapitan Sobolewski zaczął się już przyzwyczajać. To właściwie mógł być sygnał, że powoli mięknie, zapuszcza korzenie i zwyczajnie się starzeje. Najgorsze, że zdarzało już mu się przysypiać przed kominkiem, szczególnie po tym, gdy sobie golnął. Nie podobało mu się to, że zwyczajnie dziadział.
Kogut Kniaziewicz nagle się obrócił w kierunku bramy, strosząc pióra. Na teren posiadłości wmaszerował mężczyzna w wieku Ignacego, wysoki drab o paskudnej gębie poznaczonej bliznami i z wielokrotnie połamanym, przez to pokrzywionym nosem. Ignacemu drgnęły kąciki ust i niemal się uśmiechnął. Jego przyjaciel i towarzysz broni, a przez jakiś czas także ordynans, kapral Pusty, był niczym członek rodziny, ale od kiedy zamieszkał u pani Jarząbek, wdowy z Pragi, bywał u Sobolewskich już rzadziej. Dama jego serca coraz bardziej kaprala dominowała i przywłaszczała na własność. Ignacy nie okazywał otwarcie swego rozczarowania, ale cierpiał przez to, że stara kompania wykruszyła się i jeden po drugim druhowie go opuszczali. Kilka lat mieszkali z nim kompani z Mediolanu, ale zabrali się do ojczyzny, by pomścić stare krzywdy, i obecnie pod komendą Ignacego pozostawał już tylko sierżant Jan Zegart, małomówny, tajemniczy osobnik, który z Legionami zawędrował aż na wysypy Morza Karaibskiego, gdzie ponoć jakiś czas był piratem. Nie lubił jednak opowiadać o swoich przygodach i w zasadzie Ignacy nie znał go tak dobrze jak Pustego. Ze starym kapralem nie raz stawali w jednym szeregu i wzajemnie ratowali sobie życie. Byli niczym odlani z jednej sztancy.
Złapał drugą szablę znad kominka, bo zwyczajowo powiesił nad nim dwie, skrzyżowane. Zszedł szybko po schodach i osobiście otworzył drzwi przed gościem. Nie śmiałby o to kłopotać Wandzi Krzeskiej, którą rodzina zatrudniała jako gospodynię i ochmistrzynię. Dziewczyna, młodsza od jego siostrzenic, potrafiła być sroga niczym chmura gradowa. Co prawda w dworku funkcję służącego i lokaja pełnił parobek Zbyszek, ale skoro obecnie zajęty był czyszczeniem stajni, to szkoda byłoby go fatygować do otworzenia drzwi. Poza tym kapitan nigdy nie miał się za jaśniepana i nie lubił korzystać z usług służby, nigdy nie zatrudnił prawdziwych pokojowych ani lokaja. Ignacy stanął na progu i rzucił nadchodzącemu szablę, którą Pusty oczywiście odruchowo złapał. Zamiast jednak wyciągnąć ją z pochwy i przyjąć pozycję szermierską, pokręcił przecząco głową i uniósł obie ręce do góry.
– Broń się, draniu, jeśli ci życie miłe! – Ignacy zagrzmiał i dobył swojej mediolańskiej szabli, po czym zeskoczył ze schodków ganku.
Uderzył płaskim cięciem w tors przeciwnika, Pusty wygiął się w tył pod nieprawdopodobnym kątem, puszczając szablę nad sobą. Ostrze świsnęło mu przed twarzą, kapral wyprostował się i uderzył szablą w pochwie w bok kapitana. Trafił i Ignacy aż jęknął z bólu. Oba psy zwiały w mgnieniu oka, Król Neapolu patrzył na walczących z beznamiętną miną i zupełną obojętnością, kogut Kniaziewicz wskoczył na daszek kurnika i zapiał z całych sił, jakby chciał dodać otuchy swojemu człowiekowi lub też może grzmieć na alarm.
– Nie bijemy się, szefie – Pusty oznajmił, cofając się szybko. – Nie mam dziś nastroju.
Ignacy sapnął, z trudem się hamując, by nie złapać się za obite żebra.
– Jeśli chodzi o walkę, nastroje i humory nie mają na nią wpływu. Walcz albo zginiesz marnie! – warknął i natarł na kaprala, kręcąc szablą młynka.
Pusty stwierdził, że nie ma wyjścia, wydobył ostrze i zaatakował przyjaciela z prawdziwą furią. Metal szczękał wściekle bitewną melodię, sypnęły iskry z trących o siebie ostrzy. Ignacy zaśmiał się, ale okazało się, że uderzenie w bok jednak było naprawdę bolesne, bo przerwał i aż sapnął. Pusty wykorzystał tę jego utratę rytmu i uderzył w bok ostrza, tuż przy kłąbku chroniącym dłoń kapitana, co wytrąciło mu broń z ręki. Normalnie Pusty pozwoliłby mu podnieść upuszczone ostrze i walczyliby dalej, ale tym razem przystawił pióro szabli do szyi kapitana.
– Ani kroku, bo już po tobie – wysapał, bo ta krótka wymiana ciosów też nieco dała mu popalić. – Starczy, naprawdę dziś nie mam na to ochoty.
Ignacy skinął głową i ręką odsunął ostrze.
– Coś taki nie w sosie, Pusty? Stało się co? Pani Jarząbek cię pogoniła precz?
– Wręcz przeciwnie – odparł kapral. – Po tylu latach, w końcu… Zdecydowałem się, by… – jąkał się coraz bardziej, w dodatku jakby sczerwieniał ze wstydu.
– Usidliła cię, co? – Ignacy podniósł upuszczoną szablę i wytarł jej ostrze o udo. – Postawiła ci ultimatum? Albo ja, albo mości Sobolewski, tak powiedziała? Bierz mnie za żonę lub się wynoś. I oświadczyłeś się jej, czy tak?
Miał nadzieję, że Pusty zaprzeczy lub wręcz go wyśmieje, ale on tylko wzruszył ramionami, błądząc wzrokiem gdzieś w oddali.
– Ślub za tydzień. Chciałem cię prosić, byś był na nim obecny, jako mój druh i świadek…
Ignacy pokiwał głową z ponurą miną. Zatem to tak, właśnie miał stracić ostatniego kompana. Zostanie przy nim tylko sierżant Zegart i kogut Kniaziewicz, więcej zakapiorów w tym domu już nie będzie. Czuł większe rozczarowanie, niż sam po sobie oczekiwał. Żal, ból i poczucie porzucenia. Aż zacisnął pięści, bo wzbierał w nim znajomy gniew, ten sam, który kiedyś pchał go do strasznych czynów.
– Przyjdę na twój ślub, nie ma obawy – wyrzucił z siebie szybko, bo bał się, że zaraz zrobi się nieprzyjemny. – Chodź do środka, napijemy się czego.
Pusty odmownie pokręcił głową. Poprosił kapitana o wybaczenie, ale obiecał narzeczonej, że zaraz wróci pomóc jej w składzie, który prowadziła na Pradze. Zagoniła go już zatem do roboty i pilnowała, by był cały tylko jej. Przeklęta herod-baba prócz wielkiego biustu nie miała w sobie nic pociągającego. Ignacy machnął ręką i pożegnał przyjaciela niedbale, po czym wrócił do dworu i huknął drzwiami. Z kuchni wyszedł Zegart, nie przerywając ostrzenia noża. Tylko spojrzał na kapitana i nawet nie zadał pytania, co zaszło. Wrócił do swoich noży, tasaków i siekania warzyw, bo zdaje się, że uwielbiał to zajęcie. Ignacy został w sieni sam, z kompletnie zepsutym humorem. Nie spodziewał się, że zdrada Pustego aż tak bardzo go zaboli.
***
Zbliżał się wieczór i nadeszła już szara godzina, czas, kiedy jeszcze nie zapalało się świec, ale było już na tyle mrocznie, że nie dało się czytać i jedyne, co pozostawało, to pogrążyć się w modlitwie, zająć muzykowaniem lub piciem gorzały. Ignacy zwykle wybierał to ostatnie. Zauważył jednak, że Wandzia nie jest zachwycona tym, że opróżnia spiżarnię w takim tempie, i zwyczajnie zaczęła ją zamykać na klucz. Kapitan machnąłby na to ręką, ale dziś miał tak podły humor, że właśnie szykował się, by nawrzeszczeć na to dziewczynisko i pokazać rudej paskudzie, gdzie jest miejsce służby, kiedy do domu wreszcie wróciły dziewczęta.
Może by na nie nawrzeszczał i sobie solidnie ulżył? Kiedyś, gdy były młodsze, nie wahałby się ani chwili, nieraz się na nich wyżywał, ale wyłącznie słownie. Nigdy żadnej nie uderzył. Wyszedł energicznie z gabinetu i przeszedł do salonu. Panny rozdziewały się w sieni, słychać było trajkotanie witającej ich Wandy, śmiech Frani. Młodsza z sióstr była żywiołowa i zawsze wesoła, Cecylia z kolei bardziej stonowana i poważniejsza. Ignacy wiedział, że Cecylia tak naprawdę nie jest jego bratanicą, ale prawdziwą córką. Ich matka, Maria, zanim wyszła za Krzysztofa Sobolewskiego, była pierwszą i tak naprawdę jedyną miłością Ignacego. Kiedy go porzuciła, przerażona jego gwałtownością i gniewem, była już w ciąży. Krzyś, który uratował ją z rąk brata gwałtownika, chyba się nigdy nie dowiedział, kto jest prawdziwym ojcem ich pierworodnego dziecka. Dopiero Frania była jego córką biologiczną. Tak czy inaczej, dla Ignacego nie miało to większego znaczenia, obie panny traktował jak własne dzieci, tylko czasami przyglądał się Cecylii uważniej, starając się dostrzec podobieństwo do siebie. Niezbyt mu się to udawało.
Zdjęły wierzchnie okrycia i przeszły do salonu, gdzie czekał na nie przed kominkiem. Nie wyciągnął do nich rąk na powitanie lub by je uściskać, nie uśmiechnął się nawet, jak zwykle stał nieruchomo z ponurą miną, niczym słup soli lub posąg. Panny przebywały przez kilka dni z wizytą u Ussakowskich, rodziców swoich narzeczonych, i tak naprawdę Ignacy się za nimi stęsknił, ale za nic w świecie nie pozwoliłby, by coś zdradziło jego uczucia. Prawda była jednak taka, że w domu bez dziewcząt panowała upiorna cisza i bezruch, że nasłuchiwał ich kroków, śmiechów i kłótni. Brakowało mu zarówno wesołej gadaniny Frani, jak i strofowania jej poważnym głosem przez Cecylię.
– Długa droga z tego Pruszkowa, co? – mruknął w ramach powitania. – Myślałem już, że dziś nie dojedziecie. Właśnie miałem kazać Wandzi, by już nie grzała tego sosu do klusków. Całe szczęście, że wreszcie zjechałyście, to zjecie ciepłą wieczerzę.
– Kiedyśmy jadły przed wyjazdem, raptem dwie czy trzy godziny temu – odparła Frania i energicznym krokiem doskoczyła do stryja, by ucałować go w policzki. – Ale oczywiście troszkę zjemy. Właściwie to zgłodniałam! – dodała, widząc marsowy wyraz twarzy Ignacego. Nie chciała mu robić przykrości, skoro już dopilnował, by czekała na nie ciepła strawa.
– Coś przykrego się stało? – spytała Cecylia. – Widzę, że stryjaszek trzyma nos spuszczony na kwintę.
Zmierzył je obie ponurym spojrzeniem. Frania miała okrągłą, uśmiechniętą buzię i ogólnie sylwetkę pełną krągłości. Cecylia była wysoka, szczupła i minę miała wyniosłą, w dodatku patrzyła spod lekko zmrużonych powiek. Obie były ładne, choć urodą znacząco się różniły i trudno było je wziąć za siostry. Starsza miała dwadzieścia cztery lata, młodsza rok mniej. Były w pełni dojrzałymi kobietami i Ignacy zdawał sobie sprawę, że lada dzień wyfruną z rodzinnego gniazda. Właściwie powinien zadbać o to, by nastąpiło to jak najszybciej, zanim staną się starymi pannami, a już niewiele im brakowało. Wiele kobiet w ich wieku miało po kilkoro dzieci i było szanowanymi matronami, przynajmniej te, które nie zmarły w połogu.
– Nic się nie stało, wszystko w najlepszym porządku. Nie sprzedałem przez cały tydzień nawet beczki wina, ledwie kilka skrzynek tokaju – mruknął. – Jest ciężko, bieda w mieście okrutna. Ludzie przymierają głodem, wino coraz gorzej schodzi i nawet szynkarze i karczmy nie chcą go brać. Wolą tanią, żydowską okowitę albo chłopską siwuchę. Śmierdzi taki trunek niemożebnie, ale szybko miesza w głowie i pozwala zapomnieć o nędzy i tym, że w chacie dzieciaki piszczą z głodu.
– Wiemy, że kraj pogrąża się w tragicznej biedzie, widziałyśmy po drodze mrowie żebraków – przyznała Cecylia. – Nic dziwnego, że drogie wino gorzej się sprzedaje. Może pora zmienić branżę? Rozmawiałam z panem Ussakowskim, z Marianem, ojcem Rafała i Lucjana…
– Ach tak – Ignacy mruknął i machnął niecierpliwie ręką. – Siadajcie do stoła, nie będziemy prawili o andronach na stojąco. Wandzia, czy szara godzina już się skończyła i możesz zapalić światła?
– Każdy może, czy ja komu bronię? – prychnęła ochmistrzyni, chudy i piegowaty rudzielec o języku ostrym jak brzytwa. – Nie chcę gderać, ale olej do lamp sakramencko podrożał. Wszyscy już kupują do oświetlenia chałupy ino tanie łojówki. Cienkie i chude jak nogi pająka, ledwie knot oblepiony tłuszczem. Sprzedają to tera na łokcie, w rolkach. Może pora i nam się przestawić na tanie światło?
– Nie marudź, nie jest jeszcze tak źle – Ignacy burknął i złapał za cienki patyk z pęku stojącego przy kominku.
Zapalił go od pełgającego ognia i przeniósł płomień kolejno do świec i dwóch dużych lamp w alabastrowych kloszach. Udawał, że jest na tyle zajęty, iż Cecylia dała spokój i nie kontynuowała przemowy o pomysłach i radach Mariana Ussakowskiego. Panny zakochały się w dwóch braciach z tej rodziny i siłą rzeczy coraz bardziej do niej zbliżały, szczególnie że obie przyjęły od Ussakowskich pierścionki zaręczynowe i oficjalnie były od kilku miesięcy po słowie. Głowa rodu, Marian, był kilka lat starszy od Ignacego, za to znacznie bardziej przemądrzały. Mimo że całe życie spędził w swojej podwarszawskiej wiosce, uważał się za alfę i omegę. Czytał dużo książek i śledził rozwój nauki, przez co miał mniemanie, że wie niemal wszystko i nie musi nigdzie podróżować, by mieć wyrobione zdanie na każdy temat. Nie pędził jednak, broń Boże, żywotu leniwego ziemianina wyłącznie nadzorującego chłopów pracujących na jego roli, ale z pasją wprowadzał liczne usprawnienia i zawiązywał intratne interesy. Ostatnio pobudował potężną kuźnię, do której wprowadził nowoczesny wynalazek, młot parowy. Wytwarzał blachy i różne metalowe przedmioty niezwykle potrzebne rozbudowującej się armii Księstwa Warszawskiego.
Ignacy wiedział, że Marian pogardza jego winiarskim interesem. Pewnie radził mu, by również zajął się stworzeniem manufaktury zbrojeniowej i wytwarzał w niej broń, rzędy końskie, armaty, proch lub choć buty. Bo w tym był obecnie najlepszy interes i najlepsze zyski. Sobolewski pogardzał jednak radami przemądrzałego kmiotka, jak po cichu nazywał Ussakowskiego.
Panny udały się z Wandą do kuchni, by nałożyć wspomnianych klusków z sosem, kapitan usiadł przy stole, po chwili bez słowa dołączył do niego sierżant Zegart. Siedzieli parę chwil w milczeniu, choć dawny pirat też sprawiał wrażenie czymś zniecierpliwionego. W końcu zaczął się wiercić, po raz pierwszy, od kiedy kapitan pamiętał.
– W czym rzecz, mości Zegart? – spytał, unosząc brew. – Nie możecie usiedzieć, jakby was kto ekscytował w słabiznę.
– Mam sprawę, dowódco – wypalił szybko, jakby mowę miał od dawna przygotowaną. – Dostałem list z Radomia, od mojej siostry, która mieszka tam w chałupie po naszych rodzicach, ze swoim durnowatym mężem niedojdą i szóstką dzieciaków, znaczy moich zasmarkanych siostrzeńców. Dopadła ich bieda, zbiory w tym roku były nad wyraz mizerne, w dodatku wojsko zrobiło rekwizycję i zabrało im część zboża, a do tego dwa konie. Grozi im śmierć głodowa, próbują czym prędzej zorganizować jakieś żarcie na zimę, ale we dwoje ledwie dają radę w obejściu. Trzeba im rąk do pracy i zwyczajnie pomocy. Mam kupę tego złota, cośmy zrabowali Austriakom podczas wojny w tysiąc osiemset dziewiątym roku. Pomyślałem, że pojadę, kupię im mąki, kaszy, kapusty… Pomogę drewna narąbać na zimę, zrobię naprawy w obejściu, może nawet chałupę ogacimy…
– Pewnie, jedź czym prędzej, nie ma na co czekać. – Ignacy machnął ręką.
Kolejnego kompana mniej, zostanie tu zaraz sam, w zupełnie pustej chałupie.
– Bieda, jakiej jeszcze nie było – Zegart dodał bardzo markotnym jak na niego głosem. – Nie wiem, może zabiorę ich i po Nowym Roku pojedziem wszystkie do Ameryki? Mam tam druhów jeszcze z Legionów, ziemi czeka masa, tylko brać i orać. Są jakieś perspektywy, tu została już tylko nędza i głód, szykują się kolejne wojny, żadnej nadziei na lepsze…
Ignacy wiedział, że wśród prostego ludu panują minorowe nastroje. Polska wycieńczona wojnami i rozbiorami, grabieżami i przemarszami wojsk nie była obecnie dobrym miejscem do życia.
– Nie boicie się Indian? – zagaił, czepiając się ostatniego argumentu. – Ponoć napadają na osadników, porywają dzieci i baby, zdzierają ludziom na żywca skalpy z głów. U nas takiej dziczy nie ma.
– A Ruscy? Są gorsi niż największe dzikusy. Tylko patrzeć, jak znów do nas wrócą, by grabić i mordować, wprowadzać tę swoją kulturę zza Buga…
Ignacy musiał przytaknąć, argument był nie do podważenia. Jedyne, co mu zostało, to podziękować Zegartowi za służbę, nagrodzić go sowicie i wyprawić w drogę. Tracił właśnie kolejnego druha, i to wszystko jednego tylko dnia.
***
Dziewczęta zasiadły do stołu tylko po to, by zrobić przyjemność stryjowi i by towarzyszyć jemu oraz Zegartowi w posiłku. Frania jak zwykle dużo gadała, Ignacy cierpliwie kiwał głową i unosił brwi z podziwu, choć dziewczyna głównie chwaliła swoich przyszłych teściów. Niezbyt mu było w smak słuchać o gospodarności pana Mariana i cieple, jakie wokół siebie roztaczała jego żona, pani Alina. Widział ją raz i zapamiętał jako sztywną jak kij zmanierowaną paniusię, ślepo posłuszną swojemu przemądrzałemu mężusiowi. Przełknął jednak jakoś te opowieści, grzebiąc widelcem w kluskach z sosem, bo w zasadzie też wcale nie był głodny. Tylko Zegart pracowicie pochłaniał swoją porcję. Jako stary żołnierz, który nieraz przymierał głodem, wyrobił sobie manierę, by jeść wszystko, co się trafi, nie zważając na porę dnia i zachcianki.
Panny same zabrały się za uprzątnięcie naczyń, Zegart podziękował, po czym znikł w swoim pokoju, by się spakować i jutro wyruszyć w podróż skoro świt. Frania zgarnęła talerz stojący przed Ignacym, wówczas ten niespodziewanie złapał ją za nadgarstek i zatrzymał w miejscu.
– Stryjaszek jeszcze je? – spytała, niewinnie się uśmiechając.
– Stryjaszek już nie je, stryjaszek ponadto uważnie cię dziś obserwował i rozsądek podpowiada mu, że kręcisz – odparł, groteskowo naśladując jej głos i uśmiech. – Chcesz mi coś powiedzieć, ale nie mogłaś przez cały wieczór się na to zdobyć. Wydusisz to wreszcie z łaski swojej czy mam zgadywać?
– Jak stryj sobie życzy – odparła, nie sprawiając jednak wrażenia przesadnie speszonej. – Nic wielkiego ani niezwykłego do ukrycia nie mam…
Zostali w jadalni we dwoje, Cecylia znikła w kuchni, gdzie pogoniła Wandę, by ta pozamykała obejście, a sama zabrała się do mycia naczyń. Stryj od zawsze uczył panny pokory i wybił im z głowy jaśniepaństwo, nie wzbraniały się zatem nigdy przed pracą fizyczną, którą we dworach wykonywały posługaczki.
– Mam nadzieję, że nie zaplanowałaś z siostrą jakiejś sakramenckiej awantury. – Ignacy puścił jej dłoń i wstał od stołu, by samemu zabrać swój talerz.
– Awantury? Wręcz przeciwnie, jesteśmy już dorosłe i najwyższa pora, by w końcu się ustatkować i założyć rodzinę – powiedziała ostrożnie. – Ostatecznie postanowiłam, że czym prędzej wyjdę za Lucjana.
– No i dobrze, przyjdzie pora, to urządzi się wam weselicho jak się patrzy. Może wiosną lub latem? Zaplanowałbym przyjęcie w ogrodzie naszego rodzinnego domu. Ty z tym swoim Lucjanem i od razu Cecylia z Rafałem. Dwa śluby i wesela naraz, to będzie wydarzenie! Wyobrażasz to sobie? Udekorowane kotylionami i lampionami drzewa, stoły na trawie, mnóstwo gości, orkiestra pod chmurką… Podarowałbym ci ten dom i okolicę, znaczy wzięłabyś je w wianie, to wszak nasze rodowe gniazdo. Chyba że Cecylia woli je przejąć? Rozmawiałyście już o tym? Właściwie dwór jest tak wielki, że pomieściłyby się w nim obie wasze rodziny, a i dla mnie znalazłoby się miejsce!
Frania przewróciła oczami.
– Stryjaszku, tę chatę zbudował twój dziadek wieki temu, chyba jeszcze za króla Sobieskiego…
– Nie przesadzaj, tak stara ta chałupa nie jest.
– Ale dworzyszcze pochodzi z innej epoki. Drewniana rozległa chałupa z dawnych czasów, przeżarta przez korniki, poczerniała ze starości, ze strzechą krytą słomą, z której, kiedy pada deszcz, woda leje się ciurkiem na podłogę. Raptem dwa kominy, z wielkim piecem kuchennym i otwartym paleniskiem do ogrzewania zimą, ale tylko ucieka nim całe ciepło i w chacie jest zimno jak w trupiarni. – Pokręciła głową. – Trzeba ten dwór rozebrać i zbudować w jego miejsce lekki dworek o bielonych ścianach, z dachówką i rynnami na dachu, urządzony ciepło i przytulnie, a przede wszystkim funkcjonalnie.
– Jak to rozebrać? – Ignacy zdumiał się nie na żarty. – Chcesz zniszczyć nasze rodowe gniazdo, kolebkę całej rodziny, uświęconą potem i krwią pokoleń ciężko pracujących, byście miały dach nad głową? Poza tym ten dwór jest solidny jak dąb, może stać jeszcze i dwieście lat, wystarczy tylko naprawić dach, może przebudować kominki, ogacić tu i tam ściany, zasmołować szpary między belkami, wymienić deski podłogowe, osuszyć drenami fundamenty… No dobrze, nie patrz tak, właściwie nie jestem przesadnie przywiązany do tej całej tradycji i dziedzictwa, które trzeba wielbić, choć próchno się z niego sypie. Mogę go kazać rozebrać, ale to będzie kosztowna operacja, niestety czasy nie są ku temu najlepsze.
– Nigdy nie były lepsze, zawsze są coraz gorsze – odparła Frania. – Mniejsza o chatę, niech sobie stary dwór stoi i czeka na te lepsze czasy, i tak nie chcę go w wianie. Zamieszkam z Lucjanem w domu, który od roku z okładem buduje dla nas pan Marian. W miłym zakątku w Komorowie, niedaleko Pruszkowa. Poza tym nie będziemy czekali do przyszłego roku, na lato. Pobierzemy się jeszcze w tym miesiącu, a wesele urządzimy w Warszawie. Sam książę Józef powiedział, że nam pomoże znaleźć miejsce, jeśli zaś nie da się go znaleźć, udostępni nam sale pałacu Pod Blachą. Lucjan był swego czasu jednym z jego ulubionych kompanów z tak zwanej złotej młodzieży.
Ignacy postawił z powrotem swój talerz tak, że aż zadzwonił o blat, a sztućce z brzękiem rozsypały się po stole.
– Ale skąd ten pośpiech, na litość boską? – spytał, szeroko otwierając oczy, bo zaczął coś podejrzewać.
Jakby na potwierdzenie jego domysłów, Frania położyła dłoń na swoim brzuchu i skromnie spuściła wzrok.
– Nasze dziecko przyjdzie na świat w lutym – powiedziała. – Niedługo zacznie być wyraźnie widoczne, że jestem przy nadziei. Rozumiesz zatem, że ze względu na honor rodziny Ussakowskich, a także Sobolewskich, lepiej byłoby uniknąć skandalu.
Ignacy spojrzał na dłoń i zaczął na palcach odliczać miesiące. Mamrotał przy tym chwilę pod nosem.
– Jesteś w czwartym miesiącu, tak? Zaręczyłaś się zaś z tym szubrawcem dwa miesiące temu! – Huknął pięścią w stół. – Nie tylko ja umiem liczyć, skandalu się już nie uniknie! Ładne rzeczy, chadzać do łóżka z jakimś durniem, któremu wąs się ledwie sypnął. Już ja się z nim rozmówię, niech no tylko tu przylezie! Nogi mu powyrywam i będę włóczył koniem po warszawskim bruku, aż mu się odechce pokładać z niewinną, młodą dziewczyną, w dodatku z mojej rodziny! Toć mi bracia przysięgali, że oka z was nie spuszczą, że będą się opiekowali jak największym skarbem. I proszę, jak się zaopiekował! Brzuchatą ją uczynił…
– Tylko nie brzuchatą! Stryj waży słowa, bo nie jestem jakąś krową, tylko stryja przybraną córką. Zaś co do Lucjana, to sama go do łóżka ciągnęłam, taka jest prawda. I nie ma w tym niczego niezwykłego, u nas w rodzinie to wszak norma. Cecylia się urodziła cztery miesiące po ślubie rodziców, jakoś wielkiego lamentu nikt z tego powodu nie robił – natarła na stryja, dźgając go palcem w brzuch, aż musiał się cofnąć przed siłą takich argumentów. – Tak czy inaczej, wychodzę za mąż, i to nie dalej jak za trzy niedziele.
– Dobrze, już dobrze. – Ignacy uniósł ręce, poddając się zupełnie.
W jednej chwili oklapł, jakby zeszło z niego powietrze. Teraz oczywiste było, że zostanie w tym domu sam, i to szybciej, niż się spodziewał.
– Cecylia też?
– Co też? Nie, ona nie jest w ciąży. – Frania pokręciła głową. – I nie stanie na ślubnym kobiercu tego dnia co ja. Tak szybko się nas stryj nie pozbędzie. Ona, jak zwykle, ma poważne przemyślenia i wszystko sto razy bierze pod rozwagę. Z obliczeń i szacunków wyszło jej, że jeszcze nie zamierza zostać żoną. Poza tym miała różnicę zdań z Rafałem. On nalega na ożenek, ona twierdzi, że za żołnierza wychodzić się jej nie opłaca, za duże ryzyko. Czeka stryj, niech stryj na nią nie wrzeszczy, starczy tych awantur. Tłumaczyłam jej, że nie pora na takie bzdury, każdy może umrzeć, żołnierz zaś ma większe szanse na przeżycie wojny niż zwykły cywil, więc nie powinna się zamartwiać. Ona zaś twierdzi, że statystycznie to jednak ułan ma większe szanse, że spadnie z konia i skręci sobie kark, niż człek, który koniem w ogóle nie jeździ.
– Skąd ja jej teraz wezmę kawalera, który nie jest żołnierzem? – Ignacy mruknął. – Każdy chłopak mający odrobinę przyzwoitości, obie ręce i nogi wstąpił do wojska. Kiedy wymaszerują za Napoleonem na kolejną wojnę, w kraju nie zostanie ani jeden kawaler do wzięcia.
– Wojna się zbliża, wszyscy o tym gadają – Frania przyznała. – Dlatego ja chcę się ożenić, zanim Lucjan wyjedzie w świat…
Ignacy skinął jej głową, a nawet zdobył się na to, by poklepać dziewczynę po ramieniu. Przyjął jakoś do wiadomości, że wesele będzie zaskakująco szybko, nie zamierzał przeszkadzać młodym, szczególnie że panna była w ciąży, co ucinało wszelkie spekulacje i dyskusje. Wyszedł do kuchni, zapomniawszy Frani choćby pogratulować tego, że jest przy nadziei, lub okazać odrobinę zainteresowania jej zdrowiem. Nie była jednak tym zdziwiona, cieszyła się, że w zasadzie przeprawa z tym gwałtownikiem i furiatem tym razem poszła całkiem gładko.
***
– Czy mogę wiedzieć, co też przyszło ci do głowy, by zrywać zaręczyny z Rafałem? – Ignacy wypalił bez wstępów, mierząc Cecylię groźnym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi.
Stanął w drzwiach kuchni, trzymając talerz w ręku i zgrzytając zębami.
– Oho! – stwierdziła Wanda i wyjęła mu naczynie z ręki, zanim w gniewie rzuci nim o podłogę lub w siostrzenicę. Odłożyła je na stół i umknęła. – To ja lecę pozamykać kurnik i furtkę.
– Nie zerwałam zaręczyn. Przynajmniej na razie – odpowiedziała Cecylia, która podwinęła już rękawy sukienki i zabrała się do mycia naczyń w balii z wodą. – Zresztą Rafał nie pali się z wyznaczeniem daty ślubu, i całe szczęście, bo nie wiem, czy chcę wyjść za żołnierza. On zresztą też chyba jeszcze nie zdecydował, co ma robić w życiu.
Ignacy podszedł do niej. Kiedy stanął obok córki, zorientował się, że ta jest niemal tak wysoka jak on.
Kiedy tak urosła?, przemknęło mu przez myśl i na chwilę gniew mu minął.
– Zatem nie chcesz żołnierza, dobrze. Możesz mi odpowiedzieć, jaki kandydat byłby lepszy? Mam szukać ci księcia z bajki czy może wolisz coś skromniejszego? Na przykład radcę dworu lub ministra skarbu?
– I po co te facecje? – prychnęła. – Nie chcę żołnierza, brzydzi mnie zabijanie i ciągłe narażanie przez nich życia, w dodatku w imię jakichś imperialnych bredni francuskiego cesarza. Jak mam planować założenie rodziny i brać się za rodzenie dzieci, kiedy mój mąż raczy sobie pójść na wojnę, po czym na niej godnie i z honorem polec, bo tysiące takich samych jak on cymbałów ma ten plan na życie i uważa, że nie ma nic wspanialszego niż nadstawiać karku za cesarza i jego generałów. Zostawi mnie wdową z dzieckiem na ręku i po co mi to? Resztę życia mam go wspominać ze łzami w oczach i modlić się o jego duszę? A co z moim życiem?
– W publicznych miejscach nie używaj takich argumentów, bo jeszcze cię oskarżą o sianie defetyzmu. – Ignacy złapał za przewieszoną przez krawędź balii szmatkę i zaczął czyścić swój talerz. – Cóż zatem planujesz? Zostaniesz starą panną? Bo widoków na innego kawalera za bardzo nie ma, wszyscy przystojni chłopcy to teraz żołnierze.
– I niech sobie nimi będą, jeśli wola, mnie nigdzie niespieszno. – Wzruszyła ramionami. – Mam inny plan. Trzy dni temu ukazał się dekret króla saskiego Fryderyka Augusta o tym, że od października przy warszawskiej Szkole Prawa będzie otworzona Szkoła Nauk Administracyjnych. Siedzibą szkoły będzie pałac biskupi na Miodowej… Znaczy na rogu Napoleona z Senatorską.
Najważniejsza ulica w Warszawie z Miodowej została przemianowana na cześć cesarza, ale warszawiacy nie mogli się przyzwyczaić do nowej nazwy. Tak samo jak do tego, że władcą Księstwa Warszawskiego, tego zalążka wolnej, odrodzonej Polski, Napoleon zrobił króla niemieckiego kraiku. Co prawda Fryderyk August był wnukiem Augusta III i ze strony matki prawnukiem Jana Sobieskiego, a zatem pretendentem do tronu polskiego, ale wszyscy woleliby, żeby Napoleon zrobił władcą kraju jakiegoś polskiego magnata, żyjącego w Polsce, a nie siedzącego na tronie w Dreźnie.
– No dobra, ładnie, że otwierają szkołę, ale co to ma do rzeczy? – Ignacy złapał za następny talerz i zabrał się za jego szorowanie.
– Profesor Szaniawski ma tam wykładać prawo i ekonomię polityczną, poza tym uczyć się tam będzie statystyki krajowej, handlu wewnętrznego i zewnętrznego oraz finansów! – Cecylia aż podskoczyła. – Wszystkie te rzeczy niezwykle mnie interesują!
– Statystyka krajowa, powiadasz? To doprawdy z pewnością zajmujące, ale zdajesz sobie sprawę, że to uczelnia wyższa? Nigdzie na świecie nie przyjmuje się do nich kobiet – zauważył, podając jej umyty talerz, by go wytarła suchą ściereczką.
– Wesprzyj mnie zatem, idź do profesora Bandtkie, rektora szkoły, zastrasz go lub przekup, by pozwolił mi przychodzić jako wolnej słuchaczce. Będę siedziała w najciemniejszym kącie sali i nikomu nie przeszkadzała. Bardzo cię proszę, zrób to dla mnie, Ignacy… – Jej półprzymknięte powieki uniosły się, prezentując w pełni wielkie oczy, błyszczące od łez.
Westchnął, kręcąc głową, umiała płakać na zawołanie, nie lada sztuczka. Na niego jednak takie zagrania nie działały. Wiedział, że Cysia próbuje na nim jednego z manewrów dworskich, sam kazał je tego uczyć i wynajął dwie francuskie guwernantki, by wpoiły im jak najwięcej podobnych umiejętności.
– Nie chcesz zatem zostać żoną, tylko studentką, tak to wygląda – podsumował. – Obawiam się, że nie mogę ci pomóc. Nawet jeślibym całą noc potrząsał profesorem, i tak niewiele bym zdziałał. Kobieta w sali wykładowej wywołałaby wielki skandal i od razu by cię z niej wyprowadzono. Wiesz, co Kodeks Napoleona mówi o kobietach?
– Wiem, nie mamy żadnej osobowości prawnej i w zasadzie nie jesteśmy prawdziwymi obywatelkami, tylko niewolnicami mężczyzn. Nie możemy piastować żadnych funkcji publicznych, posiadać majątku i się uczyć. Światły i wielki cesarz zrównał nas w swoim rewolucyjnym, nowoczesnym kodeksie z krowami i kozami. Przeklęty, gruby kurdupel!
Uniosła wycierany talerz i z impetem trzasnęła nim o podłogę. Huknęło tak, że do kuchni wpadła zarówno Frania, jak i Wanda. Ignacy pogroził Cysi palcem, ale zamiast dać jej burę, tylko się uśmiechnął.
– Moja krew – mruknął. – Tylko nie powtarzaj tej opinii o Napoleonie publicznie, bo oskarżą cię o zdradę stanu. A teraz dość tych wybryków, pora szykować się do snu, zanim doprowadzicie mnie do szaleństwa. No, już. Sam to pozbieram i powycieram.
– Nie będę żoną żołnierza, pójdę na studia! – Cecylia odgrażała się jeszcze ze schodów.
Ignacy westchnął, kręcąc głową. Został sam, a niedługo naprawdę będzie jedynym lokatorem tego domu. Właściwie się cieszył, że nie widzi go żaden z kompanów. Kapitan Sobolewski szoruje i wyciera michy, dobre sobie! Baby na niego wrzeszczą, robią, co chcą, wcale go nie słuchają i w dodatku tłuką mu talerze, a on nic, pokornie się kuli i sprząta kuchnię. Stałby się pośmiewiskiem i stracił twarz. Ale co tam, i tak już dużo niżej nie mógł upaść.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI