Nie spadłam z nieba - Weronika Wierzchowska - ebook + książka

Nie spadłam z nieba ebook

Weronika Wierzchowska

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ucieczka do małego miasteczka przed wielkomiejskim zgiełkiem, a przede wszystkim byłym mężem, wydawała się Izie świetnym pomysłem. Szczególnie, że odziedziczyła dom po zmarłej babci, który postanowiła zamienić w przychodnię stomatologiczną. Młoda, energiczna dentystka na spokojnej prowincji powinna sobie świetnie poradzić z ułożeniem życia na nowo.

Tyle, że prowincjonalne miasteczka wcale nie są takie ospałe, jak się wydaje mieszczuchom. W pustym domu niespodziewanie pojawia się ekscentryczny dziadek Izy, który zaginął przed kilkunastu laty i został uznany za zmarłego. Ktoś kradnie jej fotel dentystyczny i aparaturę medyczną. Okazuje się, że miasteczko opanowane jest przez osobistości powiązane w koterie i splecione układami, którym dentystka od początku, z tajemniczego powodu, bardzo zawadza. Wszyscy próbują się jej pozbyć i wygnać z powrotem do Warszawy. Ale Iza jest uparta i zdeterminowana, w dodatku na skutek dziwnego zbiegu okoliczności wstępuje do lokalnej amatorskiej trupy teatralnej, w której znajduje nowych przyjaciół. Z ich pomocą postanawia zmierzyć się z małomiasteczkową ośmiornicą i odmienić nie tylko swoje życie, ale całej społeczności.

Weronika Wierzchowska - z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii i do wymyślania własnych próbuje połączyć, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 354

Oceny
4,1 (101 ocen)
40
38
16
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iwonaplock

Nie oderwiesz się od lektury

fajna komedia na wakacje.
00
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

ok.
00

Popularność




 

 

Copyright © Weronika Wierzchowska, 2021

 

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

 

Zdjęcie na okładce

© Elisabeth Ansley/Trevillion Images

 

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

 

Redakcja

Maria Talar

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8234-682-4

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

ROZDZIAŁ 1

Iza zobaczyła ducha w porze dnia dla duchów raczej nietypowej, bo wcześnie rano. W to, że był to duch, nie wątpiła ani przez chwilę. Co prawda potwornie bolała ją głowa, była zaspana i właściwie ledwie przytomna. Akurat zwlekła się z łóżka po ciężkiej nocy, w trakcie której wypiła chyba ze dwie butelki wina. Duch był jednak bez wątpienia duchem dziadka Andrzeja. Dziadka nie widziała grubo ponad dziesięć lat, ale od razu go poznała, bo wyglądał tak jak na zdjęciach i tak, jak go zapamiętała. Krzepki, wysoki starzec z zupełnie siwą bródką i ogorzałą twarzą, o jasnoniebieskich oczach błyszczących szaleństwem. I z białymi włosami spiętymi w kucyk, jakby był wiedźminem. Dziadek zaginął przed laty i niedawno został przez rodzinę uznany za zmarłego. Właśnie trwał urzędowy proces, który miał przypieczętować jego śmierć ostatecznie i w majestacie prawa. Iza sama ów proces nadzorowała, bo to na jej rzecz rodzina zrzekła się łaskawie całej schedy po dziadku – ruiny o dziurawym dachu i bez tynku, czyli przedwojennego domu stojącego na obrzeżach miasteczka. Izie bardzo na tym domu zależało. I tak się składało, że ujrzała ducha po pierwszej nocy spędzonej w tym właśnie domu. Kogoż zatem innego mógł być to duch jak nie zmarłego dziadka? Tylko co robił w kuchni, stojąc przed otwartą lodówką i gryząc kiełbasę, którą z tejże lodówki wyciągnął?

Iza poznała kiełbasę, sama ją wczoraj kupiła w pobliskim sklepiku, oferującym między innymi wyroby z lokalnej masarni. Co prawda doktor Keler, bo Iza była dentystką, rzadko jadała mięso, a kiełbasy właściwie w ogóle, tym razem nie mogła się jednak oprzeć urokowi sprzedawcy, który czarował ją, jak mógł, i w końcu wcisnął dwa pętka wiejskiej, ponoć doskonałej zarówno do kanapek, jak i na grilla. Teraz tę lokalną kiełbasę, wyrób niewielkiego przedsiębiorstwa, które wszak należało wspierać, by region się rozwijał, pałaszował powstały z grobu starzec o szalonym spojrzeniu i takim samym usposobieniu. Nawet nie mrugnął, widząc wnuczkę, choć Iza miała na sobie tylko majtki i wymiętą koszulkę na ramiączkach, a do tego rozczochrany łeb i rozmazany makijaż, bo gdy się wczoraj upiła, zebrało się jej na płacz.

– Apage, Satanas! – wymamrotała pierwsze, co strzeliło jej do głowy, a były to słowa egzorcyzmów, które znał każdy szanujący się miłośnik horrorów. Zmarszczyła brwi i skupiła się mocniej, szukając w pamięci innych rozwiązań stosowanych przez filmowych bohaterów przy spotkaniach z duchami. Niestety kołatała się jej tylko mętnie komedia Ghostbusters, a właściwie jej charakterystyczny motyw muzyczny. Duch odgryzł kolejny kęs, krytycznie przyglądając się wnuczce, ale nie zapłonął piekielnym ogniem. Za to pani doktor coś się w końcu przypomniało.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! – zagrzmiała i wyciągnęła rękę z rozczapierzonymi palcami.

– Wyglądasz teraz jak moja świętej pamięci małżonka, a twoja babcia Jadzia, gdy kiedyś zdarzyło mi się przyprowadzić kumpli, akurat gdy robiła sobie makijaż i niczego się nie spodziewała – powiedział z pełnymi ustami.

– Powinieneś odpowiedzieć: „I ja Go chwalę”. Tak zrobiłby każdy uczciwy, bogobojny duch – wymamrotała w odpowiedzi.

– Nigdy nie nazwałbym się ani bogobojnym, ani uczciwym. I nie jestem duchem – zaznaczył, unosząc kiełbasę niczym oręż.

– Właśnie tego zaczęłam się obawiać. Ty żyjesz, dziadku…

– I to jeszcze jak żyję! – przyznał dziadek Andrzej, który jednak okazał się zwykłym śmiertelnikiem. – Jestem głodny jak wilk, całą noc tłukłem się pociągiem, w którym nie było nawet warsu. Widzę, że nie masz piwa w lodówce. Co to za zwyczaje, by nie mieć piwa, hę? Chyba nie jesteś świętoszkowata jak twoja babcia? Ledwo wszedłem do własnego domu, po długiej podróży, a wita się mnie modłami i oskarżeniami o bogobojność. No, dajcie spokój!

– Nie piję piwa, mam po nim gazy i wilczy apetyt, a jestem już w wieku, w którym trzeba dbać o to, co się je. – Westchnęła i oburącz pomasowała skronie. Światło ją raziło i wyciskało łzy z obrzmiałych oczu. Nad tymi przykrymi doznaniami zaczynało jednak dominować bolesne poczucie niesprawiedliwości i żalu do całego świata. Przynajmniej dom miała w garści, a teraz nagle pojawił się właściciel, wyskoczył niczym diabeł z pudełka i bezczelnie grzebał w jej lodówce.

– Mam za to jeszcze wino, cały karton pamiątkowych butelek przywiezionych z wakacyjnych podróży. Chorwackie, gruzińskie, węgierskie, mołdawskie… Tam są, jeśli dziadek jest spragniony.

– A nie, to później. Mam swoje zasady i jak przystało na dżentelmena, nie pijam wyskoków przed południem – oznajmił i odłożył kiełbasę, po czym wytarł ręce w spodnie. – Piwo to co innego, bo to nie alkohol. Ale skoro nie ma, to poczekamy do dwunastej, to przecież niedługo, już niemal jedenasta.

– Co? Och, trochę zaspałam. – Iza bezradnie rozejrzała się po zagraconym holu, zastawionym pudłami z jej majątkiem. – O dziewiątej mieli przyjść robotnicy, ale oczywiście się nie pojawili. Jakoś nie jestem zaskoczona. Odkąd przyjechałam do Jesołowa, spadają na mnie same ciosy od losu.

– Masz kłopoty? Nic się nie martw, dziecko, pomogę! – entuzjastycznie oświadczył dziadek i rozłożył ręce, by wziąć ją w ramiona. Cofnęła się o krok, bo nie miała najmniejszej ochoty na czułości. – Wróciłem, i to chyba na dłużej, a może nawet na zawsze! Pójdź, niech cię w końcu przywitam i uściskam, nie widzieliśmy się od wieków. Wyrosłaś na dużą, piękną dziewczynę, aż miło popatrzeć. Wiadomo, moje geny!

Niespodziewanie znalazła się w uścisku żylastych ramion starca, który dopadł ją jednym susem. Mięśnie miał jak z żelaza, co poczuła, gdy przycisnął ją do piersi, aż zabrakło jej tchu i zdołała tylko jęknąć. Poczuła zapach skórzanej kurtki, potu i jakichś egzotycznych przypraw lub korzeni. Kiedy w końcu ją puścił, odsunęła się i spojrzała na niego gniewnie. Co on sobie wyobrażał? Nie porzuca się rodziny bez słowa, by ot tak sobie, bez ostrzeżenia wrócić po latach, wcześniej nie dając znaku życia. Już miała wypalić mu prosto w twarz, by poszedł do diabła, ale nagle siły ją opuściły i zrobiło się jej niedobrze. Poczuła, że zalewa ją zimny pot, co znaczyło, że za chwilę zwymiotuje. Obróciła się na pięcie i pomknęła do łazienki. Po chwili pochylała się nad muszlą, a torsje szarpały całym jej ciałem.

W końcu osunęła się na podłogę, po czym oparła plecami o zimne kafelki. Powoli zaczęła dochodzić do siebie, choć nieco ją trzęsło, a w głowie ciągle huczała krew, jakby gdzieś pod czaszką miała lotnisko pełne startujących odrzutowców. Mimo to skupiła myśli na dziadku Andrzeju, starym draniu, pijaku i włóczykiju, który odebrał babci jej najlepsze lata życia. Przynajmniej tak babcia Jadzia utrzymywała w chwilach, gdy doskwierał jej reumatyzm. Kiedy była w lepszym humorze, wspominała męża z rozrzewnieniem i czułością. Tak już miały niektóre kobiety, że kochały swoich dręczycieli i we wspomnieniach wybielały ich i przypisywały im urojone zalety charakteru. Tak naprawdę dziadek Andrzej nazbyt się babcią nie przejmował, zawsze miał na głowie setki ważniejszych spraw niż rodzina i zawsze jakaś straszliwa siła ciągnęła go w świat. Dorobił się jednak z babcią trójki dzieci, córki Hani i dwóch synów, bliźniaków Adama i Antoniego.

Adam był ojcem Izy i jako jedyny z trójki rodzeństwa uciekł z Jesołowa, dzięki czemu Iza wychowała się w Warszawie. Do miasteczka jednak przyjeżdżała dosyć często, a u babci w domu, w którym właśnie wymiotowała, spędzała całe wakacje.

Dziadek niechętnie zajmował się dziećmi, kiedy już zdarzyło się, że był w domu, a nie gdzieś w świecie, gdzie robił interesy. Trzeba mu było jednak przyznać, że sporą część dochodów odsyłał żonie i babcia z trójką dzieci nigdy nie cierpiały biedy, szczególnie że Andrzej czasem zarabiał w dewizach i przelewy przychodziły w prawdziwych dolarach. Poza szczodrym gestem i zapewnieniem rodzinie bytu niezbyt się w życie rodzinne angażował. Ojciec Izy nie lubił wspominać ojca, twierdził wręcz, że ledwo go znał, bo jeśli już na jakiś czas osiadał w domu, to bardziej był zainteresowany szemranymi kumplami i wódką niż własnymi dziećmi. Zapewnił im jednak warunki, by mogły studiować, i to dzięki jego zapobiegliwości cała trójka skończyła studia i dysponowała zasobami ułatwiającymi skok w dorosłość. Ostatecznie dziadek zniknął dzień po śmierci babci. Odprowadził ją w ostatnią drogę, zniósł w milczeniu i w ponurej trzeźwości rodzinną stypę, a potem po prostu wyparował, nie mówiąc nic nikomu. Iza policzyła w pamięci, przez ile lat nie dawał znaku życia, i wyszło jej, że przez trzynaście i kilka miesięcy.

Wspomnienia te przelatywały jej przez głowę, kiedy doprowadzała się do ładu. Zimna woda pomogła jej wrócić do pełni przytomności, przy okazji, jak zwykle przy kacowych cierpieniach, obiecała sobie, że nigdy więcej nie tknie żadnego wina. Nigdy w życiu. Najdłużej walczyła z włosami, które po babci miała gęste, mocne i niesforne niczym gąszcz, przez który bohater Conrada przedzierał się do jądra ciemności. Przynajmniej takimi epitetami je obrzucała, gdy walczyła z czupryną za pomocą szczotki. Na koniec założyła roboczy kombinezon, który miała przygotowany do prac przeprowadzkowo-remontowych. Był jak nowy, bo prace właściwie nawet się nie zaczęły, nie licząc wniesienia dobytku do domu.

Kiedy wreszcie wyszła z łazienki, w nos uderzył ją zapach smażącej się cebulki. Dziadek nadal urzędował w kuchni, tym razem z patelnią w garści wykonywał coś w rodzaju tańca, gwiżdżąc przy tym przez zęby. Widząc wnuczkę, mrugnął do niej zadziornie i wskazał na stół, na którym ustawił talerze i rozłożył zastawę, jakby szykował prawdziwe przyjęcie. Musiał w międzyczasie być w sklepie, bo na jednym z talerzyków leżały świeże bułeczki. Dziadek jednak wskazywał wnuczce szklankę pełną białego płynu.

– Ajran ci zrobiłem, z cytryną, solą, pieprzem i moim tajnym składnikiem. Najlepsza rzecz na kaca, źródło minerałów i witamin koniecznych, by odbudować organizm po pijackich zniszczeniach – oznajmił. – Wypij, najlepiej duszkiem. Nie patrz tak podejrzliwie, to tylko jogurtowy napój, nic zdrożnego, nie otruję cię przecież. Leczyłem się nim, gdy ciebie jeszcze na świecie nie było.

– Jest taki stary? I się nie zepsuł?

– Jeszcze nie, ale gdy zobaczy twoją kwaśną minę, może się zsiąść. – Dziadek zareagował na zaczepkę bez mrugnięcia. – Chcesz jajecznicę na tej cebulce czy wolisz omlet? Mogę dodać do niego pomidory albo podsmażyć trochę kiełbasy…

– Obawiam się, że nie przełknę ani kęsa niczego o mocnym zapachu. Ale nie krępuj się, zjedz, co chcesz, ja zadowolę się ajranem. – Oczywiście znała ten turecki napój, popularny także w Grecji i na Bałkanach, gdzie zdarzyło się jej wakacyjnie bywać.

Usiadła przy stole i powoli sączyła solony jogurt, choć po pierwszym łyku omal oczy jej nie wyszły z orbit. Okazało się, że dziadkowym tajnym składnikiem była gorąca jak piekło papryczka chili. Widząc, że wnuczka zrobiła się czerwona na twarzy, starzec spokojnie wyjaśnił, że zawarta w przyprawie kapsaicyna ma zbawienne działanie pobudzające, a poza tym zapobiega rakowi układu pokarmowego. I hartuje człowieka, zamienia jego żołądek w maszynę do miażdżenia wszystkiego nadającego się do jedzenia. Po takim hartowaniu nie będzie się musiała kłopotać zatruciami alkoholowymi, bo nie będą jej już dotyczyły.

– Czy dziadek wie, że plecie bzdury? – spytała bez cienia szacunku.

– A co ty tam wiesz, dzieweczko? – prychnął. – Dzielę się z tobą życiowym doświadczeniem, doceń to. Wy, młodzi, czerpiecie wiedzę tylko z telewizji i internetów. E tam!

– Skończyłam akademię medyczną i nie oglądam telewizji – odparła Iza. – Kapsaicyna może powodować podrażnienie żołądka, a jej działanie antyrakowe nie jest jeszcze udowodnione. Mój żołądek jest teraz delikatny i obolały, nie potrzebuje dodatkowych atrakcji. Napiję się herbaty, zwykłej herbaty, o ile nie masz nic przeciwko.

– Dlaczego miałbym mieć? To twoja kuchnia, rób, co chcesz.

– To nadal twój dom, dziadku. Okazało się, że przeprowadziłam się tu przedwcześnie. Pogrzebaliśmy już cię i myślałam, że wolno mi zająć lokal…

– Mieszkaj sobie, nie mam nic przeciwko, wręcz przeciwnie, bardzo się cieszę, że zastałem gospodynię w domu. Bałem się, że po powrocie zastanę porzuconą, pustą ruinę i będę w niej zupełnie sam. Ciekaw jestem tylko, co to za materiały budowlane na paletach w pracowni. Zabierasz się do remontu? Co planujesz tu założyć, hotel, pensjonat? Czy tylko przytulne gniazdko dla siebie i swego słodkiego żigolo? – Dziadek stał do niej tyłem i oburącz rozbijał jajka o krawędzie patelni, po czym wbijał je na rozgrzane masło do podsmażonej cebuli i lekko odparowanych pomidorów, które wcześniej dodał, zręcznie pokroiwszy w drobną kosteczkę. Robił to sprawnie i z taką szybkością, że Iza nie mogła oderwać wzroku.

– Dla kogo? Nie, jestem świeżo po rozwodzie, a pensjonat to nie dla mnie zabawa. Poza tym kto chciałby przyjechać na odpoczynek do Jesołowa? Jedynymi klientami byliby sezonowi robotnicy z Ukrainy. – Machnęła niedbale ręką i w końcu wstała, by nastawić czajnik. – Chciałam tu urządzić gabinet dentystyczny, bo pewnie nie wiesz, ale na studiach wyspecjalizowałam się w stomatologii.

Dziadek z rozmachem postawił patelnię na stole. Jajecznica pachniała obłędnie i wyglądała bardzo apetycznie. Iza poczuła nieprzyjemne ssanie w opróżnionym żołądku. Nadal było jej mdło, ale i tak usta wypełniły się śliną. Dziadek usiadł i wetknął pod szyję ściereczkę kuchenną, jakby była serwetą.

– To Adam cię wysłał na medycynę, co? Ten chłopak zawsze był pozbawionym fantazji nudziarzem – westchnął. – Mogłem się domyślić, że zrobi z ciebie księgową lub bibliotekarkę, ale nie podejrzewałem, że każe ci zarabiać na życie, grzebiąc ludziom w zębach. Pewnie to teraz intratne zajęcie i dobrze widziane w drobnomieszczańskich sferach? Męża też ci wybrał? On czy jego równie nudna żona, jak jej tam…

– Marzena. Moja mama, a twoja synowa ma na imię Marzena. – Iza zazgrzytała zębami, bo dziadek miał trochę racji, przynajmniej jeśli chodzi o to ostatnie.

Nie była jednak w stanie głośno przyznać, że mama znalazła jej chłopaka, a właściwie zainicjowała ich związek, sprytnie umawiając córkę z innym dentystą niby na konsultacje. Ten dentysta został jej mężem, ale, jak się okazało, nie był to zbyt fortunny wybór. Ich miłość wystygła i stężała równie szybko jak wypełnienie zęba utwardzane lampą UV. W końcu Iza zorientowała się, że rozmawiają jedynie na tematy zawodowe lub związane z prowadzeniem ich wspólnej kliniki. Lodowaty związek zaczął ją męczyć, tak jak monotonna praca. Rozwód dawał szansę na odmianę i nowy, może bardziej emocjonujący początek. Niestety proza życia okazała się na razie mało podniecająca.

– Spiłaś się wczoraj, bo facet cię wywalił z domu i musiałaś zamieszkać w tej ruderze? – drążył dziadek. – Czy stało się coś innego?

– Nie wywalił mnie, rozstaliśmy się w zgodzie, sama odeszłam. Po prostu nie idzie mi w tym cholernym miasteczku, remont powinien już być ukończony, gabinet lśnić nowością, mam nawet pozapisywanych klientów, którzy mieli przychodzić od jutra. Muszę odwołać wszystkie wizyty…

– Budowlańcy zawalili? Z nimi tak zawsze. – Dziadek machnął ręką. – Dałaś im zaliczkę?

– Mhm. Trzy tysiące na poczet kosztów. Mieli pracować już dwa miesiące temu, ale do dziś się nie kwapili wziąć do roboty. Ich szef mnie zbywa lub odrzuca połączenia, gdy do niego dzwonię. Nabrał innych robót, a jestem spoza układów i ciągle spadam w kolejce na dół…

– Nigdy się budowlańcom nie daje z góry, bo zaczynają chlać. To odwieczne prawo natury!

– Nie te czasy, dziadku. Teraz podpisuje się umowy, zaliczki są obowiązkowe. Pieniądze są do odzyskania, jeśli zerwę umowę. Kiedyś, teoretycznie, ale są. To zresztą nieistotne, kwota nie jest wielka, liczy się, że nie mogę ruszyć z robotą, stracę pacjentów, a zyskanie nowych to nieprosta sprawa. Ale i to nie jest jednak najgorsze… – Poczuła, że w gardle znów rośnie jej gula i oczy zaczynają się szklić.

– A co? – Dziadek ciągle siedział z uniesionym widelcem, ale nie zaczął jeść, zaciekawiony perypetiami wnuczki.

– Fotel mi ukradli.

Dziadek zmarszczył brwi z umysłowego wysiłku, aż w końcu się domyślił, o co chodzi.

– Fotel dentystyczny? – upewnił się jeszcze.

– Kazałam ludziom z firmy przewozowej umieścić go w twoim warsztacie za domem. Sama zamknęłam za nimi wrota na klucz i kłódkę, a potem wróciłam do Warszawy pozamykać sprawy i dopilnować reszty przeprowadzki. Po powrocie zastałam bramę otwartą na oścież i wyczyszczony warsztat. – Sama słyszała, że głos się jej łamie. Pociągnęła nosem i otarła go rękawem, po czym umoczyła usta w gorącej herbacie i się sparzyła. Skutek był taki, że ze złości przestała płakać.

– Nie z twoich rupieci, ale z moich sprzętów. Fotel razem z oprzyrządowaniem i instrumentami warty był grubo ponad pięćdziesiąt kawałków. Właśnie spłaciłam za niego kredyt. To, zakup materiałów budowlanych i jestem kompletnie spłukana w zawalającej się ruinie, bez swoich narzędzi i bez nikogo do pomocy. Czuję się jak rozbitek na bezludnej wyspie, otoczona co najwyżej ludożercami!

Ostatnie wykrzyczała, by wyładować kotłującą się złość, od której głowa znów zaczęła jej pękać. Mimo pijackiego rozdygotania przynajmniej nie wpadła w histerię. Dziadek siedział chwilę nieruchomo, obracając widelec w dłoni. Jego jasne oczy psychopaty błyszczały złowrogo. Na widok jego marsowej miny i szaleństwa w oczach Izie przeszła ochota na użalanie się nad sobą. Poczuła lekki niepokój, właściwie co wiedziała o tym człowieku? Tyle, że był nieobliczalny. Niespodziewanie staruszek uśmiechnął się szeroko.

– Wytrzyj nos i spróbuj zjeść trochę jajecznicy. Najważniejsze, by żołądek zaczął pracować, a kac minie raz-dwa. Mówi ci to stary chlejus, temu chyba nie zaprzeczysz? Ani ty, ani twoja medycyna – powiedział i wpakował sobie do ust pierwszy kęs jajecznicy. – Wychodzi zatem na to, że okradziono moją wnuczkę w moim własnym domu, stojącym w mojej zapyziałej mieścinie? Wygląda na to, że wróciłem w samą porę. Ci, co to zrobili, nie wiedzą, z kim zadarli. Nie wiedzą, że stary zbój wrócił do miasteczka. Ale się rychło dowiedzą…

* * *

Małe mieściny mają swój zamknięty ekosystem, znajdujący się zwykle w idealnej równowadze pozwalającej współżyć ze sobą całej palecie indywidualności z różnych warstw społecznych. Są splecione gęstą siecią zależności, paktów i dozgonnych przyjaźni, okraszonych toczonymi od pokoleń sporami, wojnami, zawiścią i drobnomieszczańską moralnością. Zazwyczaj dzierżący stery miasteczka siedzą w środkach takich sieci niczym wielkie, tłuste pająki, którym się zdaje, że pociągają za wszystkie nitki. Różnie z tym jednak bywa, bo pająki są często uwikłane w zawiłe układy i zdarza się, że jest jeszcze ktoś mocniejszy, ktoś, kto ma na nich haka. Watażkowie i oficjalni włodarze są spokrewnieni ze sobą, jak też ze sporą częścią miasteczka, znają się zazwyczaj od dziecka i wiedzą o sobie właściwie wszystko. Zresztą każdy tu o każdym wie wszystko, to fundament takich małych społeczności. Obcy są od razu inwigilowani i do czasu zaakceptowania przez społeczność, a to może trwać niekiedy więcej niż jedno pokolenie, egzystują trochę na marginesie, bez wpływu na prawdziwe życie miasta.

Poza tym od zarania dziejów karty w małomiasteczkowych partiach rozdawały trzy osoby – pan, wójt i pleban. Z czasem jaśnie pana dziedzica zastąpił lokalny bonza partyjny, do głównych osób dramatu dołączył komisarz policji oraz jakiś wpływowy i bogaty przedsiębiorca, a z upływem lat więcej jeszcze cwaniaków o różnej proweniencji i profesjach. Sieci zależności stawały się przez to bardziej skomplikowane i poplątane. W każdym razie któraś z tych osobistości musiała wiedzieć o włamaniu i kradzieży cennego fotela, któraś musiała kontrolować lokalny półświatek, bo nic się tu nie działo bez poruszenia gęstej sieci zależności i zaalarmowania tłustych pająków, które w niej siedziały. Możliwe nawet, że to któryś z nich pociągnął za nitki, by okraść Izę i uniemożliwić jej otworzenie lecznicy.

Dziadek Andrzej o tym wszystkim doskonale wiedział, choć od zawsze mierziło go małomiasteczkowe życie i uciekał przed nim najdalej, jak mógł. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie zdziała niczego bez wsparcia któregoś z pająków. I tu był problem, bo choć należał do rdzennych mieszkańców miasteczka, na długo wypadł z obiegu. Przez kilkanaście lat jego nieobecności musiało nastąpić przetasowanie na pajęczynie, z pewnością wspięły się na nią nowe pająki, bardziej pazerne i żarłoczne niż starsi poprzednicy. Na początek stary szeryf musiał się zatem zorientować w sytuacji.

Polecił wnuczce, by zajęła się czymś, co sprawia jej przyjemność, i się przede wszystkim nie zamartwiała i nie gryzła, jak miała to w zwyczaju jej babcia. Najważniejsze w walce z przeciwnościami losu i zwykłymi draniami, którzy za tymi przeciwnościami stoją, to nie dać się złamać. Zresztą w życiu najważniejsza rzecz to nie pękać i robić swoje. Taka idea mu od lat przyświecała i to dzięki niej był tym, kim był. Po tym nieco mętnym, ale w jego mniemaniu budującym oświadczeniu ucałował ciągle bladą jak ściana wnuczkę w czoło i wymaszerował w miasto.

Szedł przed siebie i gwizdał przez zęby zadziorną melodyjkę, właściwie nie pilnując drogi ani nie zastanawiając się nad celem. Pozwolił, by, jak przez całe życie, kierował nim chaos, ciągi przypadkowych zdarzeń. Szedł i czekał na falę wydarzeń, która go porwie i pociągnie za sobą. Problemy rozwiąże się jak zwykle, kiedy się pojawią. Albo się ich nie rozwiąże, tak też czasem bywało. Maszerował więc niespiesznie wąskimi uliczkami i rozglądał się z zaciekawieniem. Miasteczko przez kilkanaście lat nieco się zmieniło, choć wcale nie tak bardzo, jak się spodziewał.

On też niewiele się zmienił. Wcale nie wyglądał na swoje siedemdziesiąt pięć lat i zupełnie nie czuł ich na karku. Nadal był rosłym facetem trzymającym się prosto mimo tylu lat ciężkiej, fizycznej roboty. Ubrany w skórzaną kurtkę i dżinsy, na pierwszy rzut oka mógłby mieć i ćwierć wieku mniej. Sprawiał wrażenie starego draba, zasuszonego członka motocyklowego gangu. Przechodnie zerkali na niego, bo przyciągał spojrzenia, ale nikt go nie rozpoznawał. Aż do czasu, gdy natknął się na Eugeniusza Czapskiego, policjanta, który właśnie wracał ze spaceru z yorkiem swojej córki. Na widok Andrzeja Kelera glina stanął jak wryty i otworzył usta. Dziadek skinął mu na powitanie głową i bez słowa poszedł dalej, wtedy policjant wyciągnął telefon i kciukiem wybrał numer.

Dziadek uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że zaraz niektóre pająki, te stare, a może i nowe, dowiedzą się, że wrócił do miasta. Miał tu bowiem nie tylko przyjaciół, ale i kilku wrogów. Zdarzało mu się bowiem temu czy owemu nadepnąć na odcisk. Właściwie przez całe życie szedł, depcząc ludziom po odciskach. Potrafił być irytujący, zdarzało mu się też wszczynać awantury lub brać udział w interesach nie zawsze w granicach prawa. Tylko raz wylądował za swoje wybryki za kratkami, ale wyszedł po kilku miesiącach odsiadki. Niezbyt się tym przejął, tak jak teraz spotkaniem z lokalnym szeryfem.

Szedł dalej, aż nie wiedzieć kiedy zawędrował na blokowisko ciągnące się przy dużym zakładzie elektrycznym, które pierwotnie pobudowano dla pracowników tego państwowego przedsiębiorstwa. Zakłady padły w czasie przemian po osiemdziesiątym dziewiątym, jak większość im podobnych w całym kraju, teraz za wysokim murem widać było popadające w ruinę budynki fabryczne o powybijanych oknach i popękanych fasadach. Blokowisko jeszcze niedawno wyglądało niewiele lepiej, ale w międzyczasie przejął je jakiś operatywny zarządca, bo ohydna wielka płyta została ukryta za ociepleniem i kolorowym tynkiem. Keler przystanął i przyglądał się blokom przez moment, w końcu przypomniał sobie, kto tu mieszka, i w jednej chwili odwrócił się, by czym prędzej się ulotnić.

– Tata? – spytała kobieta w okularach, która wyros­ła jak spod ziemi za jego plecami. – Ty żyjesz?

Wiedziałem, pomyślał z rezygnacją. Trzeba było szybciej stąd wiać, przecież sam kupiłem jej tu mieszkanie.

– Córciu! Pójdź w me ramiona! – zagrzmiał i rozłożył szeroko ręce.

Kopnęła go w piszczel pod kolanem, aż oczy o mało nie wyszły mu z orbit. Wypuścił z sapnięciem powietrze i opuścił ręce. Nici z ciepłego powitania.

– Ty draniu. Mama w grobie się przewraca. Porzuciłeś rodzinę i zniknąłeś na całą dekadę, a teraz „pójdź, córciu”? – wycedziła, ale dosyć cicho, by nie robić sceny na ulicy.

Zauważył też, że strzelała oczami na boki, czy przypadkiem ktoś ich nie zauważył. Jego córka, Hanna, była typowym przykładem drobnomieszczańskiej damy, dla której najważniejszym dobrem był szacunek i poważanie ze strony sąsiadów. Niczego się tak nie bała jak tego, co ludzie powiedzą. Budowała swoją pozycję szacownej pani pedagog przez całe życie i od lat pełniła funkcję dyrektorki szkoły podstawowej numer dwa. Dziadek Andrzej nie miał jednak złudzeń co do jej pobudek – została nauczycielką, bo lubiła dyrygować ludźmi. A kim najłatwiej, jeśli nie dzieciakami?

– Idziemy. Szybko – syknęła, błyskając szkłami okularów. Nie zamierzała dopuścić, by padł cień na jej nieskalaną postać z powodu awantury z ojcem.

Wahał się przez chwilę, czy jednak zwyczajnie nie uciec, ale w końcu wzruszył ramionami i posłusznie poszedł za córką. Mieszkała na trzecim piętrze w dwupokojowym mieszkaniu pełnym książek i kotów. Kiedy tylko zobaczył trzy sierściuchy, które po otwarciu drzwi wyszły jej na spotkanie, od razu zrozumiał, że Hania nie związała się z żadnym mężczyzną i nadal jest sama. Specjalnie go to nie zaskoczyło, znał charakterek córki i nie bez powodu planował przed nią zrejterować. Z grona osób, których nie zamierzał odwiedzać, ona kwalifikowała się do ścisłej czołówki.

– Herbaty? – spytała. – Żadnego alkoholu ode mnie nie dostaniesz!

– Nie śmiałbym nawet prosić. – Usiadł przy stole w kuchni, a jeden z sierściuchów, czarny kocur z widoczną nadwagą, od razu wpakował mu się na kolana.

Hanna uniosła brwi wyraźnie zaskoczona.

– Juliusz nie cierpi obcych, powinien naszczać ci do butów, a nie się łasić. Dziwne.

– Nie jestem obcy, zwierzak rozpoznał we mnie rodzinę.

– Nie mów tak o nim, bo się obrazi. To żaden zwierzak, a inkarnacja wieszcza Juliusza – zrugała go tonem zawodowej nauczycielki przywykłej do rugania. – Dwaj pozostali to Adam i Cyprian.

Dziadek skinął głową. Hania nie była wariatką, ale oryginałem, jak wszyscy w ich rodzinie. Oczywiście dziwaczała powoli, jak każda stara panna, ale było to z pewnością niegroźne dziwactwo. Raczej nie mówiła do końca poważnie, choć kto ją tam wie?

– Powiesz coś czy jak zwykle będziesz kręcił i udawał tajemniczego? – spytała, zalewając wrzątkiem herbatę. – Dlaczego to zrobiłeś? Czemu zniknąłeś?

– Przecież wiesz – prychnął. – Nie mogłem się pozbierać po śmierci mamy, musiałem w spokoju przemyśleć kilka spraw, poukładać to sobie w głowie…

– I zajęło ci to trzynaście lat? W tym czasie nie miałeś chwili, by zadzwonić lub napisać? Tak wstrząsnęła tobą śmierć małżonki, którą przez całe życie miałeś w nosie, systematycznie porzucałeś, zdradzałeś…

– Nie zdradzałem!

– Nie kłam! Zresztą co to ma za znaczenie? Ważne, że cię nie było, nie wciskaj mi zatem bajek, że byłeś w szoku, załamany i pogubiony.

– Kiedy byłem. – Wyciągnął zaparzacz ze swojej szklanki. Kot Juliusz zamruczał niczym miniaturowy czołg. – Wiem, że nie byłem ani dobrym mężem, ani ojcem, ale mamę naprawdę kochałem. Po swojemu, ale kochałem. Nawet gdy wyruszałem w świat, wiedziałem, że jest i na mnie czeka, a to było kojące i krzepiące. Była wyspą stabilności w moim chaotycznym życiu, moją ostoją i portem, do którego zawsze chętnie wracałem. Kiedy jej zabrakło, wszystko się skończyło. Musiałem zacząć od nowa, wszystko sobie ułożyć…

– Jesteś beznadziejny – stwierdziła cierpko Hanna.

– Nie da się ukryć – przyznał pokornie. – Wielu rzeczy już nie naprawię, ale chciałbym spróbować być dobrym dziadkiem. Muszę pomóc Izie, biedaczka, jest na życiowym rozdrożu, trzeba jej wskazać dalszą drogę.

– I ty zamierzasz to zrobić? Jesteś ku temu najmniej kompetentną osobą. – Parsknęła, po czym wsypała do herbaty trzy łyżeczki cukru i zaczęła energicznie mieszać, stukając o szkło. Dźwięk skojarzył się dziadkowi ze szkolnym dzwonkiem.

– No, powiedzmy, że masz rację. – Skrzywił się. – Ale ktoś musi jej pomóc, a wy się jakoś nie kwapicie. Znalazłem ją dziś skacowaną i zapłakaną, jakoś nikt z rodziny się nie pojawił, by ją wesprzeć, choć z pewnością wiecie, że ma kłopoty.

– Zaniosłam jej wczoraj obiad i dziś po południu też miałam się przejść. Poza tym po włamaniu Antoni założył jej nowe zamki i ofiarował się, że razem z Pawłem zaczną ten remont sami, zakasają rękawy i wezmą się do roboty. Mogą też skrzyknąć kumpli i załatwić sprawę w kilka dni, ale Iza odmawia. Zasłania się umową z firmą budowlaną, a mnie się wydaje, że chodzi o coś innego…

Dziadek zmarszczył czoło. Antoni był jego drugim synem, który w przeciwieństwie do Andrzeja nie uciekł z miasteczka, ale tak jak siostra został w nim na stałe. Paweł to syn Antoniego, czyli drugi wnuczek Andrzeja Kelera. To już cała rodzina Kelerów w Jesołowie, wszyscy, którzy mogli pomóc Izie.

– Iza celowo zwleka z remontem? – domyślił się dziadek. – Liczy na to, że mąż jednak zabierze ją do siebie i nie będzie musiała otwierać tu gabinetu?

Hanna wypiła powoli łyk herbaty, zanim odpowiedziała. W końcu jednak odstawiła szklankę i pokręciła głową.

– Nie, ona nigdy nie kochała tego faceta. Wyszła za niego, żeby zrobić przyjemność rodzicom, żeby dali jej spokój. To zawsze było takie układne i uległe dziecko… A znasz Andrzeja, wiesz, jaki on jest. Koniecznie chciał wyprowadzić ją na ludzi, poukładać jej życie, dopilnować, by była, jak należy, oczywiście według jego wyobrażenia.

– Drobnomieszczańskie kołtuństwo skupiło się w tym chłopaku za całą rodzinę – przyznał dziadek. – Zmusił ją do studiów medycznych? Pewnie i specjalizację za nią wybrał? No tak, mogłem się domyślić. Iza po prostu nigdy nie chciała być dentystką i nie chce otwierać tej lecznicy. Kradzież fotela może okazać się dla niej wybawieniem, pretekstem, by jednak tego nie robić.

– Otworzy ten zakład, bo jest obowiązkowa i taki ma zawód. Iza w przeciwieństwie do ciebie rozumie, co to powinność i na czym polega bycie dorosłym.

– Na zmuszaniu się do czegoś, czego się nienawidzi, tylko dla zadowolenia kołtuńskich rodziców? – Dziadek prychnął z pogardą, aż Juliusz uniósł głowę i poruszył się niespokojnie na jego kolanach. – Mnie się wydaje, że moja krew zaczyna w niej dominować. Już kopnęła w dupę swego nudnego mężusia, a teraz dojrzewa do kolejnej zmiany w życiu. Tylko jeszcze się waha, jeszcze się boi… Ha! Już wiem, co muszę zrobić, jak jej pomóc. Dziewczyna potrzebuje pokrzepienia.

– Zamierzasz sączyć jej swoje chore filozofie do głowy i namawiać do awanturniczych bzdur? Zabraniam! Zostaw ją w spokoju, pozwól jej samej o sobie decydować.

– Przecież do niczego nie zamierzam jej zmuszać – mruknął i zdjął kota z kolan, po czym ostrożnie postawił go na podłodze.

Juliusz miauknął na niego z wyrzutem.

– Dokąd się wybierasz? – spytała go córka surowym tonem i zerknęła groźnie znad okularów. – Siadaj z powrotem! Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie opowiesz mi, co wyprawiałeś przez te wszystkie lata i co zamierzasz zrobić z resztą swego żywota.

– Później, córciu. Muszę zająć się pilnymi sprawami, nie zamierzam puścić płazem tego włamania i kradzieży. Wpadnę potem, może wieczorem, to pogadamy. Teraz lecę na miasto, pora się dowiedzieć, kto tu teraz rządzi.

– Spytaj syna, jest od dawna działaczem samorządowym, a od ostatnich wyborów radnym miejskim.

– Antoś? Myślałem, że interesują go tylko stare gruchoty, w których ciągle grzebał. Dałbym głowę, że ten chłopak nigdy nie wychodzi z warsztatu.

– To świadczy tylko o tym, jakim byłeś ojcem. Niemal nie znasz własnych dzieci – oznajmiła cierpko.

Uśmiechnął się blado. Poczuł się, jakby znów był uczniakiem i musiał się tłumaczyć nauczycielce po przyłapaniu na braku pracy domowej. W dodatku nie potrafił odgryźć się córce, zresztą nawet nie wypadało, bo miała rację. Na domiar złego nie potrafił nawet przyznać jej tej racji, zrobił zatem to, co miał dobrze przećwiczone. Odwrócił się na pięcie i uciekł bez słowa.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI