Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszystko wskazuje na to, że oddajemy w Wasze ręce ostatni tom serii komediowej poświęconej perypetiom Marii Kostki z Kostki, czyli ostatniej arystokratki.
Zamkowe życie podglądaliśmy przez okrągły rok i wraz z bohaterami tej szalonej opowieści przeżyliśmy wiele zwariowanych przygód. Zadbała o to pani Cicha, nieszczędząca sobie i innym swego orzechowego eliksiru, pan Spock, umilający czas hipochondrycznymi piosenkami, oraz oczywiście Józef, posępny kasztelan, odziany w nieodłączny szlafrok i dzwoniący pękiem kluczy.
Czas sprawdzić, jak to wszystko się skończy! Czy Kostkę zaleje fala miłości? Czy zadziała klątwa rodowa? Czy rodzina Kostków zostanie w Czechach?
Evžen Boček przygotował dla nas wielki finał. Zapraszamy! Bawcie się dobrze!
Evžen Boček – jeden z najpopularniejszych czeskich pisarzy współczesnych, autor serii o arystokratce Marii oraz Dziennika kasztelana. Od lat z powodzeniem podtrzymuje tętno czeskiego humoru w najlepszym wydaniu. Ponadto od ćwierćwiecza jest kasztelanem zamku w Miloticach na Morawach Południowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 151
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Aristokratka pod palbou lásky
Copyright © Evžen Boček, 2022
Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2024
All rights reserved
Projekt okładki: Voska Studio, Joanna Jeżyk
Redakcja: AD FONTES
Korekta: Ewa Żak
Wydawca:
Stara Szkoła Sp. z o.o.
Rudno 16, 56-100 Wołów
www.stara-szkola.com
ISBN: 978-83-67889-20-9
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek
Sama nie wierzę, że to piszę, ale muszę przyznać Józefowi rację. Ludzie mają mnóstwo wolnego czasu i nie wiedzą, co z nim zrobić, więc łażą po zabytkach, żeby czymś się zająć i chociaż na chwilę wyjść z domu. Oprócz tego czytają brukowce, głównie „Błyskawicę". A ponieważ najwyraźniej u żadnej czeskiej gwiazdy nie wydarzyło się ostatnio nic ciekawego, wczorajszy sobotni dodatek redakcja gazety poświęciła dramatycznej analizie mojej skomplikowanej sytuacji sercowej. Artykuł nosi tytuł NA CO TA DZIEWCZYNA CZEKA?, a redakcja nawet nie próbuje ukrywać, że kibicuje Markowi. „Błyskawica" wręcz nie może pojąć, dlaczego nie potrafię wybrać między „podniebnym miliarderem posiadającym własny archipelag i jacht o wielkości lotniskowca a żebrakiem w potłuszczonej starej kurtce i dziurawym kombinezonie roboczym". Autor/autorka (tekst jest podpisany inicjałami dt) uważa, że powinnam udać się na badania, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie przechodzę właśnie zapalenia opon mózgowych.
Dla pewności proponuje pobranie również próbki DNA w celu zbadania, czy aby nie jestem pozaziemską formą życia, pochodzącą z planety o nazwie „Debilizm". Wyjątkowo tendencyjnie wyglądają również zamieszczone obok siebie zdjęcia Marka w galowym mundurze porucznika Królewskich Holenderskich Sił Powietrznych i umorusanego Maksa, zajadającego w lesie przy ognisku jakieś upieczone zwierzę. Nie wiem, skąd wytrzasnęli tę fotografię i czy jakoś ją obrobili w Photoshopie, ale Maks i jego koledzy z pracy wyglądają na niej jak banda neandertalczyków. Autor artykułu twierdzi, że w samych Czechach jest tak wielu biedaków z błękitną krwią, że można by nimi zapełnić stadion piłkarski. Nie jestem w stanie ocenić, czy to prawda, ale jeśli tak, to nasza rodzina również znalazłaby się na tym stadionie.
Wprawdzie za swoje brylanty mogłabym zgarnąć „milion czy dwa", ale NIGDY ich nie sprzedam ani nie zaniosę do lombardu, zatem jest to „kapitał martwy", niepodlegający „reanimacji".
Wiadomość dla ewentualnych przyszłych pokoleń
Na wieki przeklęty zostanie ten, kto sprzeda
czy, nie daj Boże, podaruje komuś jakikolwiek klejnot
z pancernego kuferka marki Louis Vuitton.
Dotyczy to również celów tak wzniosłych,
jak na przykład pomoc głodującej Afryce.
Biada wam!!!
Maria III, obecnie prawdopodobnie
strasząca na Kostce.
PS Jeśli pomimo tego ostrzeżenia znalazłby się
jakiś osioł, który by to uczynił, zamienię jego życie
w piekło, niezależnie od tego, gdzie „skitra"
moje skarby.
Trochę odbiegłam od tematu. Niby mogłoby mi być obojętne, co stanie się po mojej śmierci z tymi błyskotkami, ale na samą myśl o tym, że mój diamentowy diadem wkłada na głowę jakaś nowobogacka pokraka, robi mi się niedobrze.
Do wywołania tej „medialnej zawieruchy" otwarcie przyznała się Helena. Według niej nasze reality show robi się monotonne i zależało jej na tym, żeby trochę je ożywić. Powiedziała, że podobny artykuł ukaże się również w jednej z holenderskich gazet, ponieważ Mark jest w Holandii „obiektem publicznego zainteresowania". Wolę nawet nie myśleć, jak będzie wyglądać tamtejszy tekst, skoro większość prasy należy do imperium rodziny Marka.
Nie wiem, czy któregokolwiek z dzisiejszych zwiedzających rzeczywiście interesowały wnętrza i eksponaty naszego zamku. Zresztą to nie jest akurat żadna nowość, bo nie interesowały ich one nigdy. Jak mawia Józef, dla nich liczy się tylko każda godzina spędzona poza domem. Według naszego kasztelana jest to hasło przewodnie współczesnej turystyki masowej. Lecz dziś turyści nie przypominali otępiałego stada muflonów wlekących się po „nieskończenie długiej" trasie. Wyglądali raczej jak inwazja ciekawskich koczkodanów.
Wprawdzie nie otwierali szuflad barokowych sekretarzyków i nie huśtali się na żyrandolach, ale za to przejawiali zainteresowanie „intelektualne". Po przeczytaniu „Błyskawicy" przygnali, by na własne oczy zobaczyć, jak to ujęła pewna wyjątkowo natrętna paniusia, hrabiankę z rozdartym sercem. Tyle że ja bynajmniej nie zamierzałam przy nich niczego rozdzierać. Oprowadziłam jedną grupę (co oczywiście zostało uwiecznione na taśmie filmowej), po czym wsiadłam na konia i czmychnęłam z zamku.
Kiedy niedawno „Błyskawica" snuła rozważania na temat mojego rzekomego samobójstwa, a ludzie chcieli kupić sobie kawałek sznurka, na którym zawisłam, fotografowali się ze mną przy trumnie i polecali mi swoich psychiatrów i różne medykamenty, dało się to jeszcze jako tako wytrzymać, choć bywało to chwilami męczące. Dziś wystarczyło mi dziesięć minut i naprawdę chciałam się powiesić. Odkąd weszłam do westybulu, musiałam stawiać czoła lawinie pytań, rad i „mądrości życiowych", które niemal natychmiast wywołały u mnie kolejną arytmię serca. Nawet wieczorem, po powrocie z całodniowej „przejażdżki uspokajającej", miałam według oksymetru pana Spocka saturację tak niską, jakbym żyła na Marsie bez maski tlenowej.
Kiedy zagnałam swoją grupę „doradców" do pokoju Helenki Vondraczkovej i ujrzałam jej zdjęcie ślubne, zakręciło mi się w głowie. Zakończyłam zwiedzanie i na przekór protestom Heleny galopem opuściłam dziedziniec zamku. Całodniowa wycieczka pomogła mi prawdopodobnie również dlatego, że mój koń nie potrafi mówić. Gdyby doradzała mi jeszcze jakaś natrętna szkapa, to pewnie „znów" bym się powiesiła.
W odróżnieniu od przejażdżki w zeszłym tygodniu, którą mój koń wskutek ciągłych stresujących bodźców przebiegł prawie całą na tylnych nogach, a ja się umęczyłam, jakbym ręcznie przez cały dzień podnosiła i opuszczała łychę koparki, dziś zwierzę było posłuszne i wypełniało moje polecenia tak wzorowo, że ani razu nie musiałam go wyzywać od idiotów. Było to niezwykle przyjemne przeżycie. Może resztę życia powinnam spędzić na końskim grzbiecie? Z drugiej strony: średniowieczni Tatarzy i Mongołowie na koniach nawet spali, a mimo to z równowagą psychiczną mieli tyle wspólnego co Adolf Hitler w 1945 roku.
Wróciłam po zmroku, zaparkowałam konia w stajni, a potem jeszcze przez pół godziny obserwowałam przez szparę we wrotach dziedziniec honorowy, żeby się upewnić, że wszystkie „koczkodany" pożegnały już Kostkę. We wszystkich oknach było ciemno i panowała absolutna cisza, więc wydawało się, że Kostkę opuścili również moi towarzysze niedoli wraz z psami. Skrzypienie schodów pod moimi stopami słychać było w całym zamku, a ja na piątym stopniu zaczęłam się zastanawiać, którędy uciekać, gdy pojawi się przede mną facet w kasku hokejowym i z włączoną piłą motorową. Na szczęście nie doszło do żadnej masakry, choć wszyscy leżeli jak zabici. Oddychali. Było wpół do siódmej wieczorem, a cała załoga Kostki w większości chrapała. Nikt nie dał rady włożyć piżamy. Milada i matka przynajmniej zdjęły buty. „Martwa" była nawet Deniska, która przecież, podobnie jak Nowy Jork, nigdy nie zasypia. Jedynym czuwającym stworzeniem, na jakie natrafiłam, była kamerzystka Ema. Leżała w swoim pokoju na podłodze i oglądała na monitorze swoje dzisiejsze „łupy". Po raz pierwszy widziałam ją bez kamery. Oczy miała wytrzeszczone jak surykatka, ale możliwe, że to efekt tego białego proszku, który wciągała z grzbietu prawej dłoni. Niemniej wyrażała się dość zrozumiale. Powiedziała, że ostatnio taką jazdę z kamerą jak ta dzisiejsza przeżyła podczas nagrywania filmu dokumentalnego o dilerach narkotyków, podczas którego kilka razy brała udział w ulicznej strzelaninie. Wprawdzie dziś na Kostce nikt nie sięgnął po broń, ale i tak było „brutalnie". Podekscytowane muflony wciąż pytały o coś jak najęte. Właściwie to nie o coś, tylko o mnie, Maksa i Marka. Zadawały dziwaczne pytania i czuły potrzebę wyrażania swoich opinii i odczuć. Gdybym została w zamku, pewnie to ja chwyciłabym za piłę motorową. Chyba klimat dzisiejszego zwiedzania najlepiej oddaje filmowe ujęcie Józefa, który zamiast zwyczajowego przywitania zwiedzających w westybulu pyta głosem umierającego:
– Chcecie zobaczyć, jak mi pęka czaszka?
Po tych słowach muflony trochę straciły rezon, spojrzały po sobie, a potem jeden z nich odpowiedział:
– Tak, chcemy.
Na to Józef odparł:
– W takim razie naszykujcie aparaty fotograficzne i zadajcie mi jakieś pytanie, na przykład… – Skrzywił twarz i jęknął boleśnie. – Kogo w końcu wybierze Maria? To pytanie słyszałem dziś dopiero milion razy.
Przez kilka sekund muflony znów wymieniały między sobą niepewne spojrzenia, po czym głos zabrała najmniej rozgarnięta członkini stada:
– W takim razie o co niby mamy spytać?
Józef chwycił się za głowę i pobiegł po schodach na górę. Zza kamery słychać było komentarz Heleny:
– Uwielbiam tego faceta!
Teraz przyszło mi coś do głowy. Na pewno jakiś filmowy efekt mógłby sprawić, że Józefowi „naprawdę" wybuchłaby głowa. Chociaż w sumie nie wiem, czy nie wybuchła, kiedy wrócił do swojego „apartamentu". Pukałam do jego drzwi przez kilka minut, raz je nawet kopnęłam, ale nikt mi nie otworzył.
Oprócz Józefa odpadła przed południem również matka, lecz ona nie z powodu zmęczenia, tylko dlatego, że nikt nie chciał z nią rozmawiać o „uczuciowym trzęsieniu ziemi", jakie przeżywa od śmierci księżnej Diany. Po prostu nikogo nie interesowała. Na pytanie, którego kawalera wybrałaby dla swojej córki, odparła: jakiegoś nowojorczyka.
Natomiast po południu zacięło się nawet dotychczas niezniszczalne perpetuum mobile: Deniska. Nagle przestała się pojawiać na ekranie, jakby została nagle wykreślona ze scenariusza. Wcześniej zdążyła zapoznać stada muflonów ze swoim ujęciem problematyki wyboru partnera życiowego. Według mojej guwernantki nie ma znaczenia, którego „gnoja" sobie kobieta wybierze, bo tak czy inaczej przeżyje z nim kosmiczne psycho. O dziwo, większość turystek przyznała jej rację.
Ja jeszcze nie wiem, którego „gnoja" sobie wybiorę, ale jest już niemal pewne, że czeka mnie dożywocie w towarzystwie Deniski. A prawdziwym psycho będzie życie w trójkę.
Bohaterką dzisiejszego dnia została Milada, która pod nieobecność wszystkich uciekinierów (łącznie ze mną) sama oprowadzała ogromne stada muflonów i tylko dzięki niej nie musieliśmy oddawać pieniędzy za bilety. Przed chwilą do niej zajrzałam. Chyba ma koszmary, bo wierci się tak, że przewróciła przez sen szafkę nocną i ściągnęła poszwy z pościeli. Na szczęście ona pozostała w ubraniu. Tak czy inaczej, jutro jej podziękuję i ponownie zapewnię ją o swojej sympatii.
Oprócz dzisiejszego, dość nietypowego, zwiedzania Ema uwieczniła również odpowiedzi gości na pytanie: kogo powinna wybrać hrabianka? Większość pytanych kobiet radziła mi przed kamerą, żebym „kierowała się uczuciem". Mężczyznom było to obojętne. Jeden wyraźnie zmęczony życiem facet powiedział, że też kiedyś posłuchał głosu serca, a teraz ma na karku czwórkę dzieciaków, dwa psy, hipotekę, której nigdy nie da rady spłacić, oraz rozrusznik serca, choć nie skończył jeszcze czterdziestki. Na pytanie swojej żony, co niby chce przez to powiedzieć, odparł, że nic. W pamięć zapadł mi także pogląd pewnej korpulentnej kobiety:
– Na pewno nie tego Holendra, bo obcokrajowcy są śmieszni.
Jakieś półtorej godziny po moim powrocie w „sali projekcyjnej" pojawił się pan Spock, który dzień spędził zabarykadowany w domku w ogrodzie i opuścił go dopiero wieczorem, żeby „uzupełnić kalorie". Do oglądania dokumentu przyniósł piknikowy kosz pełen jedzenia, które zwinął z kuchni. Na widok tej jego „skromnej kolacji" poczułam wyraźnie, jak wokół pasa nadmuchuje mi się opona. Zanim wyszłam, przetłumaczyłam panu Spockowi pytanie Emy, czy chce „koksu". Pan Spock uniósł brwi, przełknął olbrzymi kęs i spytał:
– A na co mi koks? W kotłowni leży z dziesięć ton koksu, mam na niego alergię.
Nie wyjaśniłam Emie tego nieporozumienia wynikającego z pomylenia węgla z narkotykiem. Przetłumaczyłam tylko informację na temat alergii. Gdyby się rozniosło, że palimy w szklarniach kokainą, zjechaliby się tu „palacze" z całej Europy.
Na automatycznej sekretarce nie ma żadnych wiadomości. Faks też nie przyszedł.
Wciąż nie daje mi spokoju dylemat: czy powinnam i czy mogę dać numer „gorącej linii" również Maksowi, choć jej założycielem i fundatorem jest Mark? Czy mogłabym jakoś usprawiedliwić ten krok przed własnym sumieniem oraz ewentualnie przed Markiem, jeśli wpadłby mu w ręce billing? W jaki sposób?
Obudził mnie fortepian w sali głównej. W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakieś zjawisko paranormalne albo halucynacja słuchowa, lecz niestety chodziło o coś dużo gorszego. Pan Spock zorganizował dla Emy recital składający się z jego udźwiękowionych diagnoz lekarskich. W zamku rozlegało się Maaam piasek w nerkach, są z tym same problemy. O dziwo, nikogo innego to nie obudziło. Wytrzymałam dwa utwory (Piasek w nerkach oraz Obita kość ogonowa, złamana kostka i amatorsko założony gips). Wpadłam do sali, żeby położyć kres temu muzykowaniu, ale pan Spock zaczął mnie błagać, żebym nie psuła jego pierwszej randki od czternastu lat. Randki? Dziewczyna z kamerą filmuje faceta śpiewającego o raku płuc i to ma być randka? Ema, nie odkładając kamery ani na chwilę, stwierdziła, że nasz ogrodnik śpiewa jak John Lennon, i spytała, o czym są jego teksty. Odparłam, że o miłości. Kiedy wychodziłam, nasz lokalny Lennon zaczął śpiewać kolejny „hit" dla zakochanych. Usłyszałam takie słowa jak gangrena, kikut i proteza ręki.
„John Lennon" chyba przez całą noc nie zmrużył oka i „komponował". Z rana niemal siłą zaciągnął mnie do szklarni i przynajmniej dziesięć razy zagrał mi tam swój nowy hit, żeby porządnie zapadł mi w pamięć i żebym mogła przetłumaczyć czeski tekst na angielski. „John" jest przekonany, że między nim a Emą „zaiskrzyło" i zamierza „kuć żelazo, póki gorące".
Nie chciałam psuć mu radości, ale według mnie Ema jest uczuciowo dostępna niczym Wielki Mur Chiński, a w dodatku ci dwoje rozumieją się podobnie jak Robinson i Piętaszek. Melodia jest, owszem, dość chwytliwa i chodzi za mną przez cały dzień, ale tekst sprawia wrażenie wyrafinowanej propozycji zamieszkania razem. Oto on:
Dam ci swój klucz, przyjdź do mnie dziś wieczorem
Będę sam w domu, bałbym się aż do rana
Nie oczekuj, że padnę przed tobą na kolana
Zrobię kanapki, kupię kawior i szampana
Jesteśmy przyjaciółmi, możemy być czymś więcej
Bardzo cię kocham, powiedzieć ci to chcę
Jesteś dziewczyną, o jakiej zawsze śniłem
Więc nie stój sama, wejdź w skromne progi me
Proszę, nie mów, że nie możesz wychodzić po zmroku
Mam nową zaczeskę garnitur i muchę, chciałbym dziś włożyć je
Jesteś dziewczyną, o jakiej zawsze śniłem
Więc nie stój sama, wejdź w skromne progi me
Męczyłam się z tym tłumaczeniem przez całe popołudnie. Z początku miałam tam tę przekreśloną „zaczeskę", bo lepiej pasowała mi do melodii, lecz ostatecznie stwierdziłam, że może i dobrze brzmi, ale trudno przewidzieć, jak zareagowałaby na to Ema. Włosy „Johna" nawet bez specjalnego zwracania na nie uwagi wyglądają jak wyleniałe futro martwego zwierzęcia.
Pomimo iż swój przekład zapisałam fonetycznie (tunajt, tejk itp.), nie jestem pewna, czy Ema się zorientuje, że „John" śpiewa dla niej po angielsku. Jego wymowa przypomina słowa człowieka po udarze. Po trzech godzinach prób zaproponowałam naszemu zamkowemu wokaliście, że napiszę mu tekst na prześcieradle i rozwiesimy je na ścianie szklarni, żeby „dziewczyna, o której zawsze śnił" jako tako zrozumiała jego intencje. „John" uznał to za genialny „element sceniczny", lecz ostatecznie nie udało się go zrealizować, ponieważ w domku „Johna" nie znaleźliśmy żadnej czystej tkaniny. Ema musi się zatem zadowolić niezbyt starannym rękopisem na papierze w linię.
Kurczę, chyba przez przypadek zostawiłam w szklarni również roboczą wersję tłumaczenia, na której dopisywałam swoje kąśliwe uwagi do tekstu. O ile mnie pamięć nie myli, wyglądało to mniej więcej tak:
Dam ci swój klucz, przyjdź do mnie dziś wieczorem
Jaki niby klucz? Przecież nie masz w drzwiach nawet klamki i zamykasz je na gumkę i gwóźdź wbity w futrynę.
Będę sam w domu, bałbym się aż do rana
W tym syfie nawet Lucyfer bałby się, że złapie jakieś dziadostwo.
Nie oczekuj, że padnę przed tobą na kolana
Ale najpierw włóż na siebie coś czystego i wyczyść sobie paznokcie, romantyku!
Zrobię kanapki, kupię kawior i szampana
Kanapka to nie jest kromka chleba i udko z indyka! I gdzie niby zamierzasz kupić ten kawior? Myślisz, że leży w społem obok paluszków rybnych?
Jesteśmy przyjaciółmi, możemy być czymś więcej Przyjaciółmi? Znacie się tydzień, i to tylko z widzenia.
Bardzo cię kocham, powiedzieć ci to chcę
Aj lov ju chyba dasz radę powiedzieć sam, ale więcej nie próbuj.
Jesteś dziewczyną, o jakiej zawsze śniłem Naprawdę śniłeś o małej Terminatorce?
Więc nie stój sama, wejdź w skromne progi me
Najpierw zrób chociaż jakieś wąskie przejście wśród tych wszystkich szpargałów.
Proszę, nie mów, że nie możesz wychodzić po zmroku Może sobie mówić, co chce, ty i tak jej nie zrozumiesz.
Mam nową zaczeskę garnitur i muchę, chciałbym dziś włożyć je
W zaczeskę mogłabym uwierzyć, ale nie w garnitur. Mam nadzieję, że nie zechcesz włożyć na siebie tej czarnej „rzeczy", która rusza się nawet, kiedy wisi w szafie.
Jesteś dziewczyną, o jakiej zawsze śniłem
Na wszelki wypadek powtórzmy to sobie: bierzesz każdą, tak?
Więc nie stój sama, wejdź w skromne progi me Powodzenia!
Mam nadzieję, że jutro Ema nie pokaże nam dokumentalnych ujęć samobójstwa popełnionego przez „Johna" z powodu nieszczęśliwej miłości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Ksiąki z cyklu
ARYSTOKRATKA
Osobliwy świat arystokracji, w którym bohaterowie są jak kukiełki zmagające się z rolami przypisanymi im przez złośliwą historię. Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobra zabawę. Evžen Bocek mistrzowsko bawi się konwencja, serwując gagi i humor sytuacyjny, za które pokochały go setki tysięcy czytelników!
Najlepszy sitcom literacki ostatnich lat
EVŽEN BOČEK (1966) jest kasztelanem na zamku w Miloticach. Debiutował w 1999 r. powieścią Dziennik kasztelana. W 2012 r. ukazała się w Czechach Ostatnia arystokratka, która zdobyła duże uznanie wśród czytelników. Dotychczas sprzedano ponad 300 tys. egz. serii o Arystokratce. Jest jednym z najpopularniejszych czeskich pisarzy współczesnych.
Rodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak odnajdą się w rolach dotychczas nieodgrywanych?
Jedna z najzabawniejszych książek XXI wieku!
Kostkowie, zamiast kultywować szlacheckie tradycje, muszą zmierzyć się z morawską rzeczywistością, która bardzo odbiega od ich wyobrażeń o życiu arystokracji. Kilogramy antydepresantów i hektolitry orzechówki nie rozwiązują pojawiających się problemów. Tymczasem na zamku nieuchronnie rozpoczyna się dochodowy sezon turystyczny, a nikt, łącznie ze służbą, nie przywykł do ciężkiej pracy…
Rozpoczynają się wakacje, a załoga zamku Kostka ma nadzieję na najlepszy sezon w historii. Lecz złośliwy los jak zwykle niweczy wszystkie plany. Arystokratka Maria, kucharka pani Cicha, kasztelan Józef i ogrodnik pan Spock zapraszają na kolejną odsłonę swoich przygód. Błyskotliwe dialogi, humor sytuacyjny i wiele zaskakujących zwrotów akcji – warto odwiedzić mieszkańców Kostki po raz trzeci!
Spokój na zamku zostaje zakłócony. Personel musi zmierzyć się z falą przestępstw przetaczających się przez wy darzeń można zachować dobry nowe wątki i kolejna dawka doskonałej rozrywki.
Piąta część waszej ulubionej serii literackiej. Kolejne przygody arystokratki Marii, jej rodziców oraz zwariowanego personelu zamku Kostka.
Maria Kostka otrzymuje zaproszenie na pewien dwór królewski! Jednak początkowa radość ostatniej arystokratki szybko mija, gdy okazuje się, że wyjazd wiąże się z wieloma prozaicznymi problemami. Trzeba wybrać delegację spośród najdziwniejszej załogi zamkowej na świecie oraz przygotować ją do dalekiej eskapady!
Kogo Maria zabierze ze sobą na dwór królewski? Czy podróż przebiegnie zgodnie z planem? Jak przedstawiciele zamku Kostka zostaną przyjęci przez poważne koronowane głowy? I najważniejsze: czy Maria wreszcie zaręczy się z Maksem? Czy może wręcz przeciwnie?
Ponad pół miliona sprzedanych egzemplarzy gwarantuje świetną rozrywkę. Zapraszamy do zamku Kostka.
Minął już prawie rok, odkąd amerykańska rodzina Kostków odzyskała swój zamek rodowy w Czechach. Seria komediowa poświęcona perypetiom Marii, czyli ostatniej arystokratki, powoli zbliża się do końca.
Jednak do rozwikłania pozostaje jeszcze najważniejsza kwestia: sercowa. Maria znalazła się na miłosnym rozdrożu. Czy powinna poślubić biednego Maksa, z którym od dawna łączy ją zażyłość, czy może raczej poznanego niedawno Marka, holenderskiego multimiliardera?
Podjęcie decyzji będzie Marii skutecznie utrudniać sztab fi lmowy, nagrywający w zamku reality show. Jego reżyserka specjalizuje się w wywoływaniu nietypowych sytuacji, stanowiących niewyczerpane źródło gagów.
Evžen Boček po raz kolejny zabiera nas na zamek. Ale tym razem nie na zamek Ostatniej Arystokratki. Tym razem na zamek, w którym… straszy!
Młody kasztelan przyjeżdża z Pragi, by zaopiekować się zamkiem na morawskiej wsi. Ma nadzieję, że ten wyjazd pomoże mu uporządkować swoje życie i swoją rodzinę. Szybko jednak okazuje się, że nic nie jest takie, jak to sobie wyobrażał. Stare i zimne mury nie dają poczucia bezpieczeństwa, tylko niepokój. Środowisko wsi i pobliskiego miasteczka nie przynosi ukojenia, tylko osaczenie. I do tego te dziwne dźwięki. Gramofon włączający się samoistnie w środku nocy. Czy w takich warunkach można wychowywać kilkuletnią córkę?
Evžen Boček nie stroni w Dzienniku kasztelana od humoru, ale nie jest on tak pierwszoplanowy jak w Arystokratce. Dziennik kasztelana to książka, w której każdy czytelnik znajdzie coś dla siebie.
Sasha ma dwanaście lat. Marzy o tym, by zostać królową śmiechu. By zostać Comedy Queen. Jej mama często mawiała, że niektórzy ludzie mają funny bones, czyli zabawne kości. Dzięki temu rozśmieszanie innych przychodzi im z łatwością. Tyle że mama Sashy już nie żyje.
Comedy Queen to cudowna opowieść o miłości, odwadze, tęsknocie i śmiechu. Wzruszająca, zabawna i doskonała. Jenny Jägerfeld jest w Szwecji uważana za współczesną Astrid Lindgren i nie ma w tym porównaniu ani odrobiny przesady. Przekonajcie się sami!
Najlepsza szwedzka powieść dla młodzieży ostatnich lat!
Nagroda dla najlepszej książki dla dzieci.
Nagroda Szwedzkiego Radia dla najlepszej ksiazki dla dzieci.
Nominacja dla najlepszej książki dla dzieci i młodzieży.
Instrukcja korzystania z wieku sredniego!
Nie straszne Ci żarty o polityce, wierze, seksie, uchodźcach i hipsterach? Lubisz mocny humor w stylu stand-up? Chcesz się dowiedzieć, jak to jest mieć czterdzieści lat? Trafiłeś w odpowiednie miejsce!
Dwóch najpopularniejszych czeskich komików o absurdach codziennego życia. Bez tematów tabu i z dużą dozą inteligentnego humoru przeprowadzą Cię przez świat widziany oczami człowieka w wieku średnim.
Zapnijcie pasy! To będzie jazda bez trzymanki!