Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Chcesz podejrzeć osobliwy świat arystokracji, w którym bohaterowie są jak kukiełki zmagające się z rolami przypisanymi im przez złośliwą historię? Chcesz spędzić miło czas, śmiejąc się i śmiejąc?
Doskonale, czekamy właśnie na Ciebie, by zacząć przedstawienie. Witamy w Czechach i u Czechów, którym niezmiennie dopisuje dobry humor. Dowód? Ostatnia arystokratka Evžena Bočka.
Rodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak odnajdą się w rolach dotychczas nieodgrywanych?
Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobrą zabawę. Obok historii opowiedzianej w taki sposób nie można przejść obojętnie. Mamy do czynienia z jedną z najzabawniejszych książek XXI wieku!
Czesi nie lubią szlachty. Niełatwo więc potomkom arystokratycznego rodu poczuć się w ojczystym kraju jak w domu. Bohaterowie zabawnej książki Evžena Bočka wracają do Czech z USA i odzyskują zamek. Teraz jeszcze muszą wymyślić, jak na nim zarobić…
Aleksander Kaczorowski
Ostatnią arystokratkę wydał mój kolega Martin Reiner, więc w przypadku przesadnych pochwał mógłbym zostać podejrzany o tendencyjność – lecz nie można chyba oskarżyć o tendencyjność niepodważalnej informacji, że ta książka odniosła w Czechach wielki sukces czytelniczy.
Michal Viewegh
Ostatnia arystokratka Evžena Bočka to pełna perypetii powieść w najlepszym czeskim stylu. Obiecuje kalejdoskop komicznych i często surrealistycznych sytuacji oraz galerię niezapomnianych postaci, a wszystko to widziane oczami ostatniej prawdziwej arytokratki, ostatniej pani na Kostce – młodziutkiej Marii.
Olga Kowalska z bloga WielkiBuk.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 244
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sytuacje i postaci w książce są wymyślone. Z wyjątkiem księcia Schwarzenberga oczywiście.
Nazywam się Maria Kostka z Kostki. Jestem trzecią Marią w historii rodu.
Marię I pochowano w 1450 roku w rodzinnym grobowcu, nie sprawdzając, czy jest wystarczająco martwa. Kiedy parę lat później otworzono grobowiec, siedziała na schodach. Od tego czasu nasze zwłoki są chowane w zamkniętych trumnach.
Zamknięta jest również trumna Marii II, która przy jednej z prób wyprodukowania kamienia filozoficznego najwyraźniej wynalazła dynamit. W trumnie zamknięto tylko część jej garderoby i perukę, ponieważ ciało zniknęło wraz z wieżą, w której mieściło się jej laboratorium.
Obie są naszymi straszydłami. Ani jedna nie dożyła dwudziestu lat.
Jeśli nie liczyć dziesiątek nieślubnych potomków, które Karol Wacław spłodził podczas swojej działalności misyjnej w równikowej Afryce, jestem jedynym członkiem rodu urodzonym poza Europą. Urodziłam się w Nowym Jorku. Byłam Amerykanką. Dla pozostałych Amerykanów byłam Mary Kostka.
Mój ojciec też był Amerykaninem. Marzył o tym, by być nierzucającym się w oczy nauczycielem literatury, którym zresztą był. Koledzy i studenci zwracali się do niego Frank. Nikt z nich nie miał pojęcia, że jest on czeskim arystokratą. Zapewne nikt z nich nie miał pojęcia również o tym, że istnieją jakieś Czechy.
Dziś naturalnie oboje jesteśmy Czechami. Mój ojciec to Franciszek Antoni Kostka z Kostki, obrońca Bożego Grobu, członek Zakonu Maltańskiego i patron kościoła Wniebowzięcia Maryi Panny w Kostce.
Mimo iż używanie tytułów szlacheckich zostało w Czechach zakazane już w 1918 roku, wszyscy zwracają się do niego panie hrabio, per Frank mówi do niego tylko moja matka. Matka wciąż jest Amerykanką. Ma na imię Vivien.
Kostka to siedziba naszego rodu. Pierwotnie był to gród, który w XIII wieku wybudował rycerz Mikołaj Kostka i nazwał go Kostka. Od tego czasu jesteśmy Kostkowie z Kostki.
Dwa miesiące po ukończeniu budowy Kostkę zdobyli rycerze zakonu krzyżackiego. Potem Kostkę zdobywał praktycznie każdy, kto akurat koło niej przechodził.
W XVIII wieku moi przodkowie przebudowali Kostkę na zamek barokowy. Z pierwotnej zabudowy zachowały się tylko katakumby i grobowiec.
Pięć razy Kostkę traciliśmy i pięć razy dostawaliśmy ją z powrotem. Po raz pierwszy zabrał ją nam zakon krzyżacki. Po raz drugi husyci. Po raz trzeci Ferdynand II Habsburg, który podarował ją zakonowi krzyżackiemu. Po raz czwarty Kostkę zabrał nam Adolf Hitler, który podarował ją Heinrichowi Himmlerowi, który podarował ją SS.
Po raz piąty Kostkę zabrali nam oczywiście komuniści w 1948 roku.
W 1996 roku po raz piąty dostaliśmy ją z powrotem.
Dziś prawdopodobnie poznałam kolejne czeskie wulgarne słowo. Brzmi ono kurwa, ojciec wymówił je ze spójnikiem o, więc razem wyglądało tak: o kurwa. W słowniku znalazłam, że kurwa to wulgarne określenie prostytutki. Hasła o kurwa tam nie ma, ale według mnie w języku czeskim w ten sposób wyraża się zaskoczenie, lęk lub przerażenie, ponieważ ojciec akurat załatwiał transport lotniczy naszych skremowanych krewnych do Czech, a po chwili powiedział: „O kurwa”. Potem odłożył słuchawkę i powiedział, że dostanie od tego pierdolca. Jak na to, że jest arystokratą, ostatnio wyraża się dość wulgarnie. Kiedy zwróciłam mu na to uwagę, ryknął na mnie, żebym przestała mu pieprzyć morały. Jest zdenerwowany i podrażniony.
Na pochówek w rodzinnym grobowcu czeka u nas łącznie dwanaścioro Kostków z Kostki, którzy zmarli za granicą – urny z ich prochami zajmują prawie połowę biblioteczki. Za wyjątkiem psychopatów i seryjnych morderców jesteśmy prawdopodobnie jedynymi Amerykanami, którzy mają w mieszkaniu kolumbarium.
Jeśli nie przewieziemy ich do Czech, dusze przodków nie zaznają spokoju, a ojciec myśli nawet, że mogłyby przychodzić nas straszyć lub mścić się w inny sposób. W duchy nie wierzę, ale jeśli pragnęli zostać pochowani w Czechach i wytrzymali taki szmat czasu, czekając w naszej biblioteczce, musimy sprowadzić ich do starej ojczyzny za wszelką cenę. Jednak po dzisiejszym dniu wygląda na to, że może nas to zrujnować. Z jakichś zagadkowych przyczyn transport nieboszczyka, mimo iż został skremowany, kosztuje więcej niż bilet lotniczy żywego pasażera.
Kiedy ojciec trochę się uspokoił, zadzwonił na lotnisko raz jeszcze i próbował wytargować przynajmniej zniżkę grupową. Pani z firmy lotniczej najwyraźniej stwierdziła, że ma do czynienia z wariatem i groziła, że zadzwoni na policję. Ojciec znów się zdenerwował i krzyczał, że za takie pieniądze można sobie wynająć prom kosmiczny.
Pani powiedziała, żeby w takim razie zadzwonił na przylądek Canaveral i odłożyła słuchawkę.
Matka zaproponowała, żeby prochy wysłać w pudełku po dziesięciokilowym proszku do prania. Wydawało się jej, że to całkiem dobry pomysł, ale ojciec się nie zgodził. Ponoć nie możemy zsypać wszystkich Kostków razem. Zarówno dlatego, że niektórzy otwarcie się nienawidzili, jak i dlatego, że walizka z proszkiem do prania mogłaby się zgubić. Podobno barona Solnickiego wysłali w puszce po proteinach dla kulturystów, walizka z puszką się zgubiła i do dziś nikt nie wie, co się z nią stało. Myśl, że naszymi przodkami ktoś w pralce pierze swoje dresy, jest przerażająca. Wtedy na pewno przychodziliby nas straszyć.
W końcu ojciec z matką wymyślili, że wsypią każdego przodka osobno do woreczków po słonych orzeszkach, a te weźmiemy ze sobą na pokład w bagażu podręcznym. W ogóle mi się to nie podoba.
Pakujemy się i jemy przy tym słone orzeszki. Zjadłam już przynajmniej pięć kilo.
Nasypałam je też Carycy. Zżarła całą miskę, a potem zwymiotowała na dywan. Na szczęście już jest sprzedany.
Caryca to nasz kot, którego trzy lata temu wepchnęła nam sąsiadka Nina Alexandrovna, kiedy wykryto u niej guza mózgu (u Niny Alexandrovny, nie u Carycy). Operację przeżyła, ale Caryca została u nas, ponieważ Nina Alexandrovna wyprowadziła się do Teksasu do swojej córki, która ma alergię na kocią sierść. Caryca jest stara i mogłaby nie przeżyć podróży samolotem, więc namawiamy babcię, żeby wzięła ją do siebie. Jeszcze nie podjęła decyzji.
Ojciec rozkazał matce, żeby mówiła już tylko po czesku. Kiedy zapytał ją, gdzie jest duża brązowa walizka, odpowiedziała: „Nie umiem”. Biorąc pod uwagę, że ojciec uczy ją już trzy lata, jej czeski jest naprawdę żałosny. Trzeba jednak dodać, że ojciec jako nauczyciel języka przechodzi samego siebie. Jest strasznie niecierpliwy i bez przerwy matkę krytykuje, więc ich lekcje kończą się zazwyczaj kłótnią, a czasem też płaczem matki. Spodziewam się, że matka będzie mieć problemy.
Jest mi ciężko.
Myślę, że już nigdy w życiu nie tknę słonych orzeszków.
Po południu przyszła pożegnać się z nami babcia i ciocia Jess. Oczywiście znów się upiły i wpadły w sentymentalny nastrój. Wciąż zapewniały nas o swojej miłości i obiecywały, że niedługo przyjadą nas odwiedzić. Ojciec przez cały czas oglądał telewizję z wyłączonym dźwiękiem, pił piwo i jadł orzeszki. Był podłamany.
Matka niestety wspomniała o problemie z transportem prochów, a ciocia Jess wpadła na to, że zna kogoś, kto zna wizażystę Cher, która jutro ma koncert w Madison Square Garden, a potem leci na tournée do Europy. Natychmiast zadzwoniła do tego człowieka i umówiła się na jutro na spotkanie, podczas którego zamierza go przekonać, by ten wizażysta wziął nasze urny do prywatnego odrzutowca. Ojciec udawał, że tego nie słyszy, ale kiedy poszedł do kuchni po następne piwo, słyszałam, jak mówi: „pierdolca można dostać, Cher będzie u nas robić za grabarza”. Babcia zdecydowała, że zaopiekuje się Carycą, ale musieliśmy jej dać trzysta dolarów na jedzenie (dla Carycy oczywiście – nie dla babci).
Kiedy wsiadała do taksówki, klatka z Carycą upadła jej na ziemię i przeturlała się dwa razy.
O siódmej rano przyszła babcia i przyniosła Carycę. Była zdenerwowana. Caryca w nocy zniszczyła jej fotel, zasłony, skórzany płaszcz i perukę. Sporo też wymiotowała (Caryca, nie babcia). Kiedy babcia wyszła, zauważyliśmy, że Caryca ma nieregularny oddech i kuleje na prawą przednią nogę. Matka poszła z nią do weterynarza. Ojciec uważa, że to znak, że powinniśmy zabrać Carycę do Czech. W ostatnim czasie ojciec prawie wszystko uważa za znak.
Ale dość lubię Carycę, a jeśli przeżyje podróż samolotem, na Kostce będzie jej na pewno lepiej niż u babci.
Ojciec zadzwonił na lotnisko. Tam powiedzieli mu, że nasz samolot będzie przewozić do praskiego zoo stado jeżozwierzy i obecność kotki w luku bagażowym mogłaby je niepokoić. Zaproponowali mu, że wyślą ją kursem do Frankfurtu nad Menem albo następnego dnia w kolejnym samolocie do Pragi. Ale Frankfurt jest od Pragi strasznie daleko (aż w Niemczech), a Caryca kolejnej nocy u babci prawdopodobnie by nie przeżyła.
Ojciec wymyślił, że damy Carycy tabletki nasenne i przeniesiemy ją w torbie z futrzaną czapką z szopa, którą dostał na pożegnanie od jednego z kolegów, który myśli, że w Czechach jest tundra.
Wygrzebaliśmy czapkę ze sterty ubrań przeznaczonych dla Armii Zbawienia.
Matka wróciła bez Carycy. Weterynarz oświadczył, że musiała „wyłapać porządnego kopniaka” (Caryca, nie matka) i chciał zgłosić, że znęcamy się nad zwierzętami. Carycę zatrzymał na obserwacji do jutra.
Matka liczy na to, że Cher mogłaby przewieźć też Carycę.
Matka umówiła nas na jutro do dentysty, ponieważ jedna z jej koleżanek czytała gdzieś, że we wschodniej Europie dentyści nie stosują znieczulenia. Ojciec wprawdzie oświadczył, że to bzdura, ale w nocy słyszałam, że dzwoni do czeskiej ambasady w Waszyngtonie, żeby sprawdzić, jak jest naprawdę.
Tych trzystu dolarów za jedzenie babcia nam nie oddała.
Przed południem byliśmy u dentysty. Mimo że nasze uzębienie jest bez zastrzeżeń, matka wyprosiła w gabinecie dziesięć ampułek nowokainy.
Ciocia Jess dzwoniła, że ten wizażysta już nie pracuje dla Cher, ale dla Rolling Stones, a oni są teraz na tournée w Ameryce Południowej.
Caryca jest już w domu. Kuleje, ale nie wymiotuje i oddycha prawie miarowo. Do czapki z szopa się zmieści. Jesteśmy dla niej mili, bo mamy wyrzuty sumienia, że chcieliśmy zostawić ją u babci.
Opłukaliśmy dwanaście woreczków po słonych orzeszkach i odłożyliśmy je do wyschnięcia.
Jutro przesypiemy do nich krewnych.
Z samego rana rodzice poszli pożegnać się ze znajomymi. Ja zostałam w domu z Carycą. Zaraz będzie północ, a oni jeszcze nie wrócili. Mam nadzieję, że ich nie zabili.
Przed południem dzwonił z Pragi mecenas Benda. Mecenas Benda to praski adwokat, który załatwia dla nas przeniesienie własności majątku rodowego. Jest to jedyny Czech, z którym dotychczas rozmawiałam. Twierdzi, że mój czeski jest doskonały. Myślę, że nie jest, ale sprawiło mi to przyjemność.
Mecenas Benda poinformował mnie, że umowa zwrotu Kostki jest gotowa i czeka jedynie na podpis ojca. Ja powiedziałam mu, kiedy przylecimy do Pragi. Obiecał, że wyjdzie po nas na lotnisko i zamówi hotel. Zapytał, czy cieszę się z przeprowadzki. Odpowiedziałam, że tak, ale to nie była prawda. Właściwie dosyć się jej boję. Czego się ode mnie oczekuje? Jak mam się zachowywać? Co znaczy być arystokratką? Nie wiem.
Ojciec też nie wie, więc też dosyć się boi. Jedynie matka się nie boi. Nie dopuszcza do siebie żadnych wątpliwości. A powinna. Jej czeski jest słaby, a swoją wiedzę na temat arystokracji czerpie wyłącznie z biografii księżnej Diany. Jest optymistką (matka – księżna Diana raczej nie).
Na zakończenie naszej rozmowy zapytałam Bendę, czy czescy dentyści używają znieczulenia. To pytanie go zaskoczyło, bo od siedmiu lat nie był u dentysty.
Za pół godziny zadzwonił jeszcze raz i powiedział, że znieczulenie jest już powszechnie stosowane, ale za komuny było na przydział i to wyłącznie dla członków partii.
Trudno sobie wyobrazić, co musiał przeżywać bezpartyjny człowiek przy wyrywaniu ósemek.
Potem mecenas Benda zapewnił mnie jeszcze, że czeska służba zdrowia jest na wysokim poziomie i nie musimy się niczego obawiać. Chciałabym, żeby to była prawda! Choćby tylko z powodu matki, która w samym Pentagonie sprawdzała, czy w razie potrzeby przyjmą nas lekarze którejś z amerykańskich baz wojskowych w Europie.
Po południu czytałam biografię lady Diany. Wytrzymałam prawie pół godziny. Potem przesypałam krewnych z urn do woreczków po orzeszkach. Prawujek Leopold zmieścił się na styk. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć, ponieważ na zdjęciach wygląda jak karzeł.
Druga w nocy
Rodzice wrócili jakieś pół godziny temu. Matka zamknęła się w łazience i wydaje z siebie dźwięki mrożące krew w żyłach. Ojciec siedzi w kuchni i w kółko krzyczy:
– Zostałem powołany do pracy na dziedzicznej glebie… Ja chyba naprawdę dostanę pierdolca.
Za każdym razem, kiedy to krzyknie, Caryca zjeży sierść i zasyczy. Krzyknął to już dwadzieścia jeden razy. Moje postanowienie, by nigdy nie pić alkoholu, jest nieodwołalne.
Przed południem przyszedł agent nieruchomości z klientem zainteresowanym naszym mieszkaniem. Obejrzeli je, ale o wiele bardziej zaintrygowali ich rodzice. Siedzieli w kuchni z nieobecnym wzrokiem i pili piwo. Ani razu się nie odezwali. Wyglądali jak dwa duchy. Klient nie mógł oderwać od nich wzroku.
Kiedy wychodzili, agent dał mi dwadzieścia dolarów. Ojciec i matka poszli się położyć i spali aż do wieczora. Ja czytałam biografię księżnej Diany.
Jestem zdenerwowana.
Caryca dostała proszki na sen i usnęła akurat w chwili, kiedy robiła kupę. Oby zdążyła zrobić całą. Leży w torbie u ojca zamaskowana czapką z szopa, a ja co chwilę sprawdzam, czy bije jej serce. Bije, ale wydaje mi się, że dość słabo. Naprawdę nie dało się tego załatwić inaczej?
Ojciec stoi przy oknie i czeka na taksówkę. Matka przegląda biografię księżnej Diany i robi notatki. Trudno wyczuć, jakie myśli przelatują jej przy tym przez głowę. Przed chwilą pytała mnie, czy Republika Czeska ma flotę wojenną.
Ojciec mówi, że przyjechała taksówka. Blednie i zaczyna trząść się ze strachu (ojciec – nie taksówka).
Siódma wieczorem
Caryca nie dokończyła kupy w mieszkaniu, ale w taksówce w drodze na lotnisko.
Najpierw z torby na kolanach ojca rozległ się skrajnie niepokojący dźwięk podobny do tego, kiedy rwie się prześcieradło. Ojciec poczerwieniał i uśmiechnął się przepraszająco. Matka chwyciła mnie za rękę. Taksówkarz włączył radio. Po chwili auto wypełnił odurzający smród.
Taksówkarza ogarnął niepokój, a na czoło wystąpił mu pot. Matka podała ojcu swoje perfumy, a on przy akompaniamencie Mostu nad wzburzoną wodą Simona i Garfunkela, obserwowany przez przerażonego taksówkarza, wlał je do torby. Pomimo mrozu resztę drogi spędziliśmy z głowami wystawionymi przez okno. Oglądało się za nami sporo ludzi.
Kiedy dojechaliśmy na lotnisko, dałam taksówkarzowi te dwadzieścia dolarów od agenta nieruchomości. Miał lodowatą dłoń.
Ojciec oświadczył, że nienawidzi stworzeń, które nie potrafią się kontrolować. Był zdenerwowany i chciał wyrzucić torbę z Carycą do śmieci. Matka protestowała, ale dość słabo. Właściwie powiedziała tylko, że ktoś mógłby nas zobaczyć. W końcu oczywiście to ja z dużym samozaparciem urządziłam Carycy i czapce z szopa prysznic i suszenie w toalecie na lotnisku. Grupa muzułmanek w czarnych nikabach, obserwujących z wybałuszonymi oczami, jak trzymam bezwładną Carycę pod suszarką, z pewnością nieprędko wykorzeni mnie z pamięci. Podejrzewam, że sądziły, iż są świadkami jakichś czarodziejskich praktyk.
Natomiast rozkaz ojca, by nie rzucać się w oczy, bardzo szybko odszedł w niepamięć. Po pierwsze śmierdzieliśmy. W wyniku starań matki, by odór kociej przygody zneutralizować opryskiem powierzchniowym naszego ubrania kilkoma rodzajami perfum, powstała mieszanka wypalająca śluzówkę.
Po drugie na skutek jazdy z otwartymi oknami wyglądaliśmy, jakbyśmy nie przyjechali autem, a psim zaprzęgiem. Mieliśmy twarze osmagane wiatrem, zsiniałe wargi, łzawiące oczy i ekstrawaganckie fryzury.
Lecz przede wszystkim byliśmy spięci z powodu kontrabandy w naszym bagażu podręcznym. Jeszcze w kolejce do odprawy starałam się przekonać ojca, żeby krewnych i Carycę wysłać legalnie. Odmówił argumentując, że nie przyjedzie do ojczyzny goły i wesoły. Potem dodał, żebym niczego się nie bała. Bałam się. Widok matki gorączkowo obgryzającej paznokcie utwierdzał mnie w przekonaniu, że to nie skończy się dobrze. I nie skończyło. Już kiedy zbliżaliśmy się do punktu odprawy celnej, zauważyłam, że olbrzymia umundurowana Afroamerykanka podejrzliwie się nam przygląda. Jedną rękę zaciskałam kurczowo na torbie ze swoim przydziałem skremowanych przodków, a w drugiej trzymałam otwartą paczkę orzeszków, choć żołądek podchodził mi do gardła, kiedy tylko na nie spojrzałam. To był pomysł matki. Mieliśmy wyglądać jak ktoś, kto nigdzie nie rusza się bez orzeszków. Urzędnik, który kontrolował ojca, zaciągnął się jego smrodem, po czym zmierzył go wyjątkowo pogardliwym spojrzeniem. Jednak do torby z Carycą nie zaglądał, a walizeczka ojca wypełniona orzeszkami utwierdziła go w przekonaniu, że ma przed sobą nieszkodliwego dziwaka. Ojciec jeszcze wzmocnił to wrażenie, kiedy wsypał sobie do ust pełną garść orzeszków i mrugając porozumiewawczo nadstawił mu paczkę, by też się poczęstował. Urzędnik machnął ręką, żeby przechodzić. Niestety w tej chwili interweniowała Afroamerykanka. Przyskoczyła do ojca, wyrwała mu torbę, pogrzebała w niej i wyciągnęła Carycę za ogon. Najwyraźniej sama zaskoczona swoim odkryciem zdobyła się tylko na zdanie:
– O mój Boże, on wiezie martwego kota.
Jeszcze zanim zemdlała, ojciec zdążył skropić jej mundur na wpół pogryzionymi orzeszkami, którymi się zadławił. Pięć minut później stał już z rękami nad głową, a policjant recytował mu jego prawa. Dziesięć minut później policjant recytował prawa aresztowanego również mi i matce – po tym, kiedy okazało się, że nasze bagaże zawierają jakiś dziwny proszek.
Pogmatwane wyjaśnienia ojca jeszcze bardziej skomplikowały naszą sytuację. Zostaliśmy oskarżeni o dwanaście morderstw z podejrzeniem o kanibalizm. Mimo że udało się nam przekonać FBI, że nie zabiliśmy naszych krewnych ani ich nie zjedliśmy, prawie dwie godziny spędziłam na rozmowie z psychiatrą, który starał się dowiedzieć, do jakiej sekty należymy. Teraz siedzę w kąciku dla dzieci przed komisariatem na lotnisku JFK w towarzystwie pięcioletniego piromana, który podpalił punkt informacyjny Lufthansy, i jego apatycznej matki z tatuażami na twarzy. Piroman bez przerwy pluje na podłogę i wyzywa mnie od potworów.
Trochę później
Prawie przez pół godziny udało mi się lekceważyć go z arystokratyczną wyższością, ale kiedy zaczął mnie kopać, walnęłam go. Krzyczał dość głośno. Matka powiedziała mu, żeby zamknął twarz i też go walnęła.
Dalej pluje, ale już nie nazywa mnie potworem. Otwierają się drzwi i wchodzi ojciec z matką. Wyglądają koszmarnie.
Chyba powinnam zadzwonić do mecenasa Bendy, żeby nie wychodził po nas na lotnisko.
Po zapłaceniu za mandat za próbę zakłócenia ruchu lotniczego, nowe bilety oraz transport Carycy i krewnych zostało nam dziewięćdziesiąt sześć dolarów. Jeśli Benda nie będzie na nas czekać na lotnisku, chyba pojedziemy na Kostkę stopem.
Ojca dopadło przygnębienie. Oświadczył, że został bohaterem najhaniebniejszego powrotu w historii rodu, po czym przestał się odzywać. Wziął prozak i usnął, jeszcze zanim wystartowaliśmy. Ma zaciśnięte pięści i jęczy. Matka też śpi dość niespokojnie. Chwilami rzuca się przez sen. Właśnie opuściliśmy przestrzeń powietrzną Stanów Zjednoczonych. Jestem bardzo zaniepokojona i trzęsie mi się ręka.
Po drugiej stronie przejścia siedzą trzy młode Czeszki. Mówią bardzo szybko i używają słów, których znaczenia nie jestem tak do końca pewna: pojeb, pizda czy piździa?, chuj i kutasia głowa.
W Stanach pracowały jako au-pair.
Mecenas Benda jednak przyszedł po nas na lotnisko. Jest miły i nie przestał się uśmiechać nawet po tym, jak ojciec poprosił go o pieniądze. Benda dał mu kartę kredytową mówiąc, że „kiedyś się policzymy”. Potem ojciec wyznał mi, że przy tych słowach dostał gęsiej skórki. Benda pracuje dla nas od trzech lat i dotychczas wypłaciliśmy mu honoraria w wysokości dziewiętnastu tysięcy ośmiuset dwudziestu trzech dolarów. Pomimo iż były to całe nasze oszczędności, Benda uparcie nazywa je zaliczką.
W drodze do hotelu widzieliśmy grupki jakichś przebierańców. Benda wyjaśnił nam, że to Mikołajowie, aniołowie i czorty, którzy grzecznym dzieciom przynoszą prezenty, a niegrzeczne zabierają (czorty) do piekła. Jest to czeska tradycja narodowa. Matka wpadła w zachwyt i kiedy tylko zobaczyła jakąś grupkę, krzyczała szorty. Chciała, żeby Benda zabrał nas do sklepu z kostiumami. Ojciec, który i bez tego był dość podrażniony, zapytał ją zgryźliwie, czy pierwsze kroki w Czechach zamierza stawiać w kopytach.
Hotel, w którym mecenas Benda zarezerwował nam pokoje, był z punktu widzenia naszej sytuacji finansowej przesadnie luksusowy, a to tylko spotęgowało przygnębienie ojca. Już w windzie oświadczył, że jak tak dalej pójdzie, to przepuścimy Kostkę, zanim ją zobaczymy. Niemniej bagażowemu, który przyniósł nasze walizki, dał dziesięć dolarów. Ten, ucieszony napiwkiem, odpłacił się informacją, że hotel należy do Libijczyków, na których nałożono embargo USA. W holu siedzi podobno facet z ambasady amerykańskiej, w rzeczywistości agent CIA, i zapisuje Amerykanów, którzy się zakwaterują. Muszę przyznać, że ta wiadomość mnie zaniepokoiła. Ojciec dał mu jeszcze pięć dolarów, a on dodał, że agent jest teraz na kolacji, ale że niedługo wróci. Kiedy przetłumaczyłam matce, która z jego słów wychwyciła tylko skrót CIA, nasze kolejne utrudnienie, dostała ataku histerii. Krzyczała, że w Stanach na pewno dostaniemy krzesło i chciała uciekać z ósmego piętra przez okno. Musieliśmy zamknąć ją z ojcem w łazience. Uratował nas Benda. Chciał sprawić matce przyjemność i przywiózł kompletny strój Mikołaja, anioła i czorta. Kiedy ojciec wyjaśnił mu, dlaczego matka tak dokazuje, ze strachu zaczął się jąkać. Na domiar złego właśnie przebudziła się Caryca. Chaotycznie biegała po pokoju, uderzając głową we wszystko, co stało jej na drodze. Kiedy próbowaliśmy ją złapać, całą naszą trójkę po kolei podrapała i pogryzła. Uspokoiła się dopiero, kiedy mecenas Benda rzucił na nią ornat Mikołaja. Potem musieliśmy przekonać matkę, by wpuściła nas do łazienki, żebyśmy mogli zmyć krew z rąk, a w przypadku ojca również z ucha. Matka, na szczęście ubrana, siedziała zrezygnowana na muszli i w ogóle nie dziwiło jej, że byliśmy dość mocno zakrwawieni. Najwyraźniej widziała się już na sali egzekucyjnej, jak przywiązują nas za zdradę ojczyzny do krzesła elektrycznego. Mecenas Benda, załamany tarapatami, w jakie nas wpakował, wymyślił na szczęście plan ucieczki. Mieliśmy przebrać się w stroje, które przywiózł matce w prezencie, i przejść koło recepcji. Następnie on nas wymelduje i weźmie nasze bagaże. Ja byłam aniołem, ojciec, który w rękawicach wyciągnął spod habitu wciąż prychającą Carycę i zamknął ją w przenośnej klatce, został Mikołajem, natomiast na apatyczną matkę naciągnęliśmy kożuch z ogonem, a na głowę wsadziliśmy jej rogatą maskę z półmetrowym czerwonym językiem. Na wypadek, gdyby ktoś nas zatrzymał, Benda dał nam wskazówki, jak mamy się zachowywać. Przy tej okazji znów boleśnie uświadomiłam sobie niedostatki matczynej czeszczyzny. Jej rola miała polegać na grzechotaniu łańcuchem, z czym w swoim odrętwieniu o dziwo sobie radziła, i gulgotaniu co jakiś czas.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.
Tytuł oryginału: Poslední aristokratka
Copyright © Evžen Boček, 2012
Copyright © for the Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o.
All rights reserved
Redakcja i korekta: Ewa Żak
Projekt okładki: Wincenty Gottlieb
ISBN 978-83-940790-1-7
Wydawca:
Stara Szkoła Sp. z o.o.
Rudno 16, 56-100 Wołów
www.stara-szkola.com
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com