Arystokratka w ukropie - Boček Evžen - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Arystokratka w ukropie ebook i audiobook

Boček Evžen

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

NAJLEPIEJ SPRZEDAJĄCA SIĘ CZESKA KSIĄŻKA 2015 ROKU!

Pamiętnik surrealistyczny. Gwarancja czeskiego humoru.

 

Rodzina Kostków przybyła z USA do Czech do dawnej siedziby rodu - zamku Kostka. Lecz zamiast kultywować szlacheckie tradycje, Kostkowie muszą zmierzyć się z morawską rzeczywistością, która bardzo odbiega od ich wyobrażeń o życiu arystokracji. Kilogramy antydepresantów i hektolitry orzechówki nie rozwiązują pojawiających się problemów. Tymczasem na zamku nieuchronnie rozpoczyna się dochodowy sezon turystyczny, a nikt, łącznie ze służbą, nie przywykł do ciężkiej pracy...

 

PRZECZYTAJ O WYBORNYCH PERYPETIACH W CZESKIM STYLU:

- jak fani Heleny Vondraczkowej demolowali zamkowe eksponaty,

- kto kolaborował z Himmlerem,

- czy szkolna wycieczka może napawać większą grozą niż martwa pokojówka w kominie?

 

DAJEMY GWARANCJĘ:

- wartkiej akcji

- inteligentnego humoru

- wytrawnych dialogów

UWAGA: CZYTANIE W MIEJSCACH PUBLICZNYCH NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 181

Rok wydania: 2016

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 17 min

Rok wydania: 2016

Lektor: Evzen Bocek

Oceny
4,4 (1665 ocen)
1006
435
171
43
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gosiak75

Nie oderwiesz się od lektury

Popłakałam się ze śmiechu.
10
uikasai

Z braku laku…

Zupełnie inaczej interpretowałam ekspresję narratorki. Pierwszą część czytałam, drugą mogłam tylko wysłuchać ze względu na brak ebooka w Legimi. Tak mi się nie podoba interpretacja lektorki, że po kolejne części raczej nie sięgnę.
00
AniaRobert

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie lepsza od pierwszej części.
00
Barbaraidzkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Można się nieźle pośmiać.
00
Eli_tom

Nie oderwiesz się od lektury

Prześmieszna, serdecznie polecam.
00

Popularność




Sytuacje i postaci w książce są wymyślone. Z wyjątkiem księcia Schwarzenberga oczywiście.

Mały słowniczek dla tych, którzy nie czytali Ostatniej arystokratki lub czytali, ale już zapomnieli

Benda – adwokat i wierzyciel rodziny Kostków. Jego była żona zostawiła go z córką Deniską.

Caryca – otyły kot, którego rodzina Kostków przywiozła z USA.

Dean Reed – jedyny Amerykanin, który wyemigrował do NRD, żeby występować w niemieckich westernach. Był obecny na weselu Helenki Vondraczkowej na zamku Kostka.

Deniska – córka Bendy, anorektyczka i była narkomanka. Benda płaci hrabiemu Kostce apanaże za jej internowanie na zamku Kostka. Słownik Deniski zawiera przede wszystkim słowa psycho i super.

Ein Kessel Buntes – program telewizyjny z czasów NRD, w którym często występowała Helenka Vondraczkowa i przystojniak Dean Reed.

Heinrich Himmler – jeden z głównych przywódców III Rzeszy. Kilka razy nocował na zamku Kostka.

Helenka Vondraczkowa – najpopularniejsza czeska piosenkarka. Brała ślub na zamku Kostka.

Hrabia Franciszek Kostka – największy biedak w historii rodu. Wszyscy chcą od niego wyciągnąć pieniądze. Ojciec Marii III.

Hrabina Vivien Kostka – Amerykanka uwielbiająca księżną Dianę i duchy. Żona Franciszka Kostki i matka Marii III.

Gwiazda – zamek należący do arystokratycznego rodu Launów.

Józef – kasztelan na zamku Kostka. Nie cierpi zmian, hałasu i ludzi, w szczególności muflonów. Służy rodzinie Kostków podobnie jak jego ojciec, dziad i pradziad.

Książę Schwarzenberg – najbardziej znany i najbogatszy czeski arystokrata.

Launowie – ród szlachecki żyjący w stanie permanentnej walki o majątek rodowy.

Maria III – narratorka niniejszej książki oraz książki Ostatnia arystokratka. W przyszłości duch na zamku Kostka.

Max Laun – rówieśnik Marii III. Po wielkiej rodzinnej bijatyce żyje obecnie w jednej z wielu gajówek należących do księcia Schwarzenberga.

Milada – menedżerka wynajęta przez hrabiego Kostkę w celu rozreklamowania zamku Kostka. Wcześniej pracowała dla księcia Schwarzenberga oraz dla rodziny Launów.

Muflon – slangowe określenie turysty.

Ojciec Milady – kasztelan na zamku Gwiazda.

Orlando i Leonardo alias Olek i Leoś – dogi niemieckie mieszkające na Kostce. Ich głównym zajęciem jest gryzienie zamkowych papci.

Pan Spock – ogrodnik zamkowy wyglądający jak pan Spock z serialu Star Trek. Muzyk i hipochondryk obawiający się raka, zawału, cukrzycy, Alzheimera, Parkinsona i łysienia, ponieważ na te wszystkie choroby cierpiał jego ojciec.

Pani Cicha – sprzątaczka, kucharka i wierna fanka Helenki Vondraczkowej. Uwielbia orzechówkę własnej produkcji.

Prozak – lek przeciwdepresyjny. Hrabina Kostka przywiozła z USA całą walizkę prozaku, a pan Spock zaczął go zażywać z powodu depresji wywołanej łysieniem.

Skubanie – tym słowem hrabia Kostka oznaczył w kalendarzu dzień, w którym musi wypłacić pracownikom pensje.

Nazywam się Maria Kostka z Kostki. Jestem trzecią Marią w historii rodu.

Marię I pochowano w 1450 roku w rodzinnym grobowcu, nie sprawdzając, czy jest wystarczająco martwa. Kiedy parę lat później otworzono grobowiec, siedziała na schodach. Od tego czasu nasze zwłoki są chowane w zamkniętych trumnach.

Zamknięta jest również trumna Marii II, która przy jednej z prób wyprodukowania kamienia filozoficznego najwyraźniej wynalazła dynamit. W trumnie zamknięto tylko część jej garderoby i perukę, ponieważ ciało zniknęło wraz z wieżą, w której mieściło się laboratorium.

Obie są naszymi straszydłami. Ani jedna nie dożyła dwudziestu lat.

Jeśli nie liczyć dziesiątek nieślubnych potomków, które Karol Wacław spłodził podczas swojej działalności misyjnej w równikowej Afryce, jestem jedynym członkiem rodu urodzonym poza Europą. Urodziłam się w Nowym Jorku. Byłam Amerykanką. Dla pozostałych Amerykanów byłam Mary Kostka.

Mój ojciec też był Amerykaninem. Marzył o tym, by być nierzucającym się w oczy nauczycielem literatury, którym zresztą był. Koledzy i studenci zwracali się do niego Frank. Nikt z nich nie miał pojęcia, że jest on czeskim arystokratą. Zapewne nikt z nich nie miał pojęcia również o tym, że istnieją jakieś Czechy.

Dziś naturalnie oboje jesteśmy Czechami. Mój ojciec to Franciszek Antoni Kostka z Kostki, obrońca Bożego Grobu, członek Zakonu Maltańskiego i patron kościoła Wniebowzięcia Maryi Panny w Kostce.

Mimo iż używanie tytułów szlacheckich zostało w Czechach zakazane już w 1918 roku, wszyscy zwracają się do ojca panie hrabio, per Frank mówi do niego tylko moja matka. Matka wciąż jest Amerykanką. Ma na imię Vivien.

Kostka to siedziba naszego rodu. Pierwotnie był to gród, który w XIII wieku wybudował rycerz Mikołaj Kostka i nazwał go Kostka. Od tego czasu jesteśmy Kostkowie z Kostki.

Dwa miesiące po ukończeniu budowy Kostkę zdobyli rycerze zakonu krzyżackiego. Potem Kostkę zdobywał praktycznie każdy, kto akurat koło niej przechodził.

W XVIII wieku moi przodkowie przebudowali Kostkę na zamek barokowy. Z pierwotnej zabudowy zachowały się tylko katakumby i grobowiec.

Pięć razy Kostkę traciliśmy i pięć razy dostawaliśmy ją z powrotem. Po raz pierwszy zabrał ją nam zakon krzyżacki. Po raz drugi husyci. Po raz trzeci Ferdynand II Habsburg, który podarował ją zakonowi krzyżackiemu. Po raz czwarty Kostkę zabrał nam Adolf Hitler, który podarował ją Heinrichowi Himmlerowi, który podarował ją SS.

Po raz piąty Kostkę zabrali nam oczywiście komuniści w 1948 roku.

W 1996 roku po raz piąty dostaliśmy ją z powrotem.

06.03. – Dzień D

Już o wpół do piątej rano Józef przechadzał się po dziedzińcu i wyglądał turystów. Dźwięk jego kluczy brzmiał jak dzwon pogrzebowy. Po chwili na dworze pojawiły się również psy, które ojciec wykopał z pokoju, kiedy ściągnęły go z łóżka wraz z prześcieradłem i domagały się, by rzucać im kapcie. Wskutek przedwczorajszego spożycia prozaku przespały dwanaście godzin i najwyraźniej ich biorytm przewrócił się do góry nogami.

Józef nie tylko psów nie przegonił, ale wręcz głaskał je i nazywał swoimi kumplami. Kumple dowiedzieli się, że za kilka godzin Kostkę opanują barbarzyńcy, których dzieci będą ciągać Olka i Leosia za ogon i uszy oraz obmacywać gałki oczne.

Zakładam, że podobne przemówienie Józef wygłosił też kozom i owcom.

Przy śniadaniu jeszcze raz próbował przekonać ojca, żeby nie wpuszczać na Kostkę żadnych turystów. Siebie odważnie nazwał strażnikiem naszego rodu i tradycyjnych wartości, po czym niemal płaczliwym głosem zaprezentował nam kolejną wariację na swój ulubiony temat: turystyka jako mutacja dżumy. Niestety w panicznym strachu przed zbliżającym się sezonem turystycznym nie zauważył, że jego rozmówca w wyniku upadku z łóżka jest dość podrażniony. Ojciec skarżył się na ból głowy i rozmazane widzenie, co pan Spock od razu zdiagnozował jako krwiak podtwardówkowy. Cokolwiek by to nie było – brzmi bardzo niepokojąco. Ponadto do naszej kolekcji upomnień wczoraj dołączyło również wezwanie do natychmiastowej zapłaty rachunku za wodę. Nie można się więc dziwić, że płomienną mowę potępiającą nowoczesnych najeźdźców ojciec przerwał rozkazem, by Józef zamknął paszczę i szorował otworzyć bramę.

Lęk przez turystami zaciemnił Józefowi mózg. Po dziesięciu minutach wrócił z dziecinną wymówką, że bramy nie da się otworzyć. Rzeczywiście nie dało się jej otworzyć, Józef jednak przemilczał fakt, że zatrzasnął w zamku bramy jakąś zapadkę, o której istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Rozpoczęcie sezonu uratowała pani Cicha, która odblokowała mechanizm za pomocą śrubokrętu i młotka. Podczas tej operacji powiedziała nam, że ten sam trik przeciw turystom stosował również ojciec Józefa, którego nazywała „starym durniem”. Staremu durniowi brama blokowała się podobno co chwilę, a najwytrwalszym natrętom przystawiał drabinę, żeby mogli przejść górą. Ten sposób praktykował do czasu, kiedy pewna zasłużona działaczka Związku Przyjaźni Czechosłowacko–Sowieckiej nabawiła się przepukliny, a ze szczytu bramy musieli ją ściągać strażacy. Potem już nawet nie przystawiał drabiny i wściekły tłum przed zamkniętą bramą po prostu ignorował.

Dziś rano rolę wściekłego tłumu pełnił ojciec wrzeszczący przy zamkniętej bramie, że własnoręcznie zamuruje Józefa w katakumbach. Po części skłaniałabym się do opinii pani Cichej, która stwierdziła, że Józef nie miałby nic przeciwko temu. Wszystko wskazuje na to, że w katakumbach spędził całe dzieciństwo, uczył się tam jeździć na rowerze, a gdyby Kostka nie została oddana w nasze ręce, najprawdopodobniej wciąż ukrywałby się tam przed turystami.

Piętnaście po ósmej ojciec włączył zegar zamkowy. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że po wymuszonej przerwie jego bicie jest chyba jeszcze głośniejsze.

Przed dziewiątą pojawiła się pierwsza grupa najeźdźców. Byli to rodzice z małą córeczką, która już przy wejściu na dziedziniec dopytywała się, kiedy zobaczy „tę starą wiedźmę” – miała na myśli moją matkę. W ogóle wydaje się, że zdjęcie w „Błyskawicy”, na którym matka, cała umorusana i ze zmumifikowanym nietoperzem na głowie, wychodzi z kominka, zadziałało głównie na dziecięcych czytelników. Kostkę odwiedziło dziś łącznie dwieście pięćdziesięcioro ośmioro dzieci, z czego dziewięćdziesięcioro siedmioro domagało się Baby Jagi. Niektóre przyniosły ze sobą nawet wyciętą fotografię w nadziei, że dostaną autograf. Na szczęście większość z nich udało się nam spławić wymyśloną naprędce wymówką, że czarownica poleciała na wycieczkę. Jeden mały chłopiec uparł się, że na nią poczeka. Matce o jej popularności oczywiście nie powiedzieliśmy, choć wydawało jej się dziwne, dlaczego wszystkie dzieci włażą do kominka i coś tam do kogoś krzyczą. Milada też przeczuwa, że czarownica kiedyś z tej swojej wycieczki będzie musiała wrócić, więc już modeluje ze starej sukni, siana i pośmiertnej maski hrabianki Karoliny manekin, który jutro pan Spock ma powiesić w kominie. Lecz o wiele bardziej niż Baby Jagi potrzebujemy przewodników.

Według rozpiski Milady miałam dziś oprowadzić sześć grup. Oprowadziłam jedenaście lub dwanaście. Ojciec, który jeszcze rano z dużą pewnością siebie twierdził, że cztery grupy machnie bez mrugnięcia okiem, zaciął się już przy drugiej. Mimo że ja zaczęłam zwiedzanie ze swoją grupą dużo wcześniej, dogonił nas w kilka minut i przekazał mi swoich turystów mówiąc, że strasznie boli go głowa i widzi coraz mniej wyraźnie.

Jednak problemy ze wzrokiem nie przeszkodziły ojcu w ciągłym bieganiu do kasy i przeliczaniu pieniędzy. Według Milady był tam dziś przynajmniej sto razy. Matka jako przewodnik czeskich turystów również zawiodła. W czasie największego naporu, kiedy kilkadziesiąt rodzin domagało się natychmiastowego wpuszczenia, ponieważ owce i kozy przeżarte biszkoptami nie wydawały już nawet żadnych dźwięków, o jakimkolwiek ruchu nie wspominając, psy spały, a pani Cicha skubiąca gęś też opatrzyła się bardzo szybko, Milada wysłała do boju matkę. Kiedy tylko matka przemówiła, po stadzie jej owieczek przebiegła fala niepokoju. Rodzice i dzieci popatrzyli po sobie z przestrachem, przestępując z nogi na nogę. Po kilku minutach zaczęli szeptem zgadywać, w jakim języku mówi hrabina. Kiedy przejmowałam tę grupę, przeważał pogląd, że po chorwacku.

Następnie matka udała się do sali reprezentacyjnej, gdzie popijała kawę, przeglądała czasopisma spirytystyczne i wciąż zastanawiała się, dlaczego wszystkie dzieci włażą do kominka.

Mimo że ciągle sądzę, że Deniska jest szalona i z miejsca mogłaby zostać przyjęta do scjentologów albo do ruchu Moona, dziś poczułam do niej pewne oznaki sympatii, co bez wątpienia było spowodowane między innymi tym, że oszczędzono mi przebywania w jej towarzystwie. Co jakiś czas idąc na czele swoich grup spotykałyśmy się przelotnie na dziedzińcu, a z powodu zasłyszanych urywków jej wykładu starałam się udawać, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Jej turyści po zakończeniu zwiedzania mieli wprawdzie niezwykle rozszerzone źrenice, ale Deniska w odróżnieniu od rodziców nie wymigiwała się od pracy i oprowadzała jedną grupę za drugą. Po południu z ulgą zauważyłam, że przy piątej grupie mówiła już zdecydowanie wolniej i nie robiła tych piekielnych min. Przy siódmej grupie ochrypła. Teraz śpi. Jeśli się nie mylę, dziś po raz pierwszy zasnęła wcześniej niż ja.

Przy kolacji w ogóle się nie odzywała i tylko grzebała apatycznie w swojej codziennej porcji sparzonych otrębów.

Określenie Józefa mianem przewodnika byłoby niedokładne. Można by powiedzieć, że po prostu brał udział w zwiedzaniu. Podczas gdy ja i Deniska serdecznie witałyśmy gości zgodnie z instrukcją Milady, Józef swoich podopiecznych zapraszał do wejścia nienawistnym „włazić”. Jeśli już coś mówił, stał przy tym tyłem do zwiedzających i wyglądał przez okno. O wpół do pierwszej natknęłam się w sali przodków na grupę turystów, którzy sprawiali wrażenie rozbitków. Siedzieli wyczerpani na podłodze i czekali, aż ktoś ich uratuje, ponieważ przewodnik zniknął w jakichś tajemniczych okolicznościach, a oni od dwudziestu minut szukają wyjścia.

Józef później tłumaczył się tym, że kiedy zegar wybijał południe, strasznie rozbolała go głowa i musiał iść po tabletkę. Nie jestem zbyt dumna z tego, że po tych słowach zaczęłam na niego krzyczeć, żeby swoją bolącą główkę poszedł leczyć do pasieki. Józef przez chwilę przyglądał mi się zdziwiony, a potem spytał, czy każę go za to przywiązać do łoża tortur, czy może zadowolę się zwykłą chłostą. Zadowoliłam się tym, że regularnie chodziłam kontrolować, czy nie porzucił kolejnej grupy.

Naprawdę nie chciałabym wiedzieć, co mówił o mnie turystom.

Ponieważ skarżenie na kogoś jest wysoce niearystokratyczne, nikomu nie wspomniałam o jego dezercji ani bardzo nietypowym podejściu do zwiedzających. Ale i tak chyba ktoś doniósł o tym Miladzie, ponieważ przy kolacji oświadczyła złowieszczo, że weźmie Józefa pod lupę.

Poza nieobecnością czarownicy, nieprofesjonalnym traktowaniem gości przez Józefa oraz żałosnym wymawianiem się ojca na krwiak podtwardówkowy uniemożliwiający oprowadzanie, jestem miło zaskoczona przebiegiem dnia D.

W odróżnieniu od zwiedzania bożonarodzeniowego tym razem nikt się nie upił, nic nie spłonęło, nikt nie został ranny i wszystko wskazuje na to, że nawet zarobiliśmy pieniądze.

07.03.

Krwiak podtwardówkowy ojca przez noc się wchłonął. Do cudownego uzdrowienia doszło najwyraźniej za sprawą torebki z wczorajszym utargiem, którą ojciec schował pod poduszkę i spał na niej aż do rana. Podczas porannego prysznica odśpiewał większość szlagierów pana Spocka, a na końcu dorzucił nawet Helenkę: Świat jest wspaniały, różowy, beżowy.

Jeszcze przed śniadaniem własnoręcznie przyciągnął z depozytorium do swojego pokoju esesmański sejf schowany wcześniej z powodu dziennikarzy. Na swastykę na drzwiczkach nalepił ostrzegawczą naklejkę z czaszką, skrzyżowanymi obojczykami i napisem: UWAGA TRUCIZNA!, którą znalazł na strychu.

Banknoty z foliowej torebki zamknął w sejfie i wszystkie trzy klucze powiesił sobie na szyi, choć na każdym jest napis Heil Hitler, a ich waga wywołuje obawy przed złamaniem karku. Jednocześnie postanowił, że zastąpi Miladę w kasie, co argumentował tym, że chce mieć bezpośredni kontakt z turystami. Obawiam się, że ojcu chodzi nie tyle o kontakt z turystami, co z ich portfelami.

Dzięki temu posunięciu ojciec załatwił również inną kwestię, która przez cały wczorajszy wieczór nie dawała mu spokoju, czyli całkowite utajenie zysków. Kiedy po południu Milada spytała, ile zarobiliśmy, podał dość nieprecyzyjną informację: niezbyt wiele. A gości było według mnie więcej niż wczoraj. Milada w roli przewodnika jest nieoceniona. Nie dość, że oprowadza bardzo odpowiedzialnie, to jeszcze kontroluje Józefa i koryguje Deniskę. Chwilami miałam wrażenie, że jest w kilku miejscach jednocześnie. Dzięki jej zaangażowaniu miałam dziś tylko siedem grup i nawet nie było tak źle. Niestety nie jestem przekonana, czy takie tempo uda się utrzymać przez cały sezon. Józef nie wytrzyma go na pewno. Wbrew napomnieniom Milady oprowadza swoje grupy coraz szybciej, a zwiedzanie odbywa się w prawie całkowitej ciszy zakłócanej jedynie szuraniem papuci.

Swoją ostatnią dzisiejszą grupę załatwił w dwadzieścia minut, przy czym większość tego czasu turyści spędzili w sali przodków, gdzie krzyczeli do manekina czarownicy zawieszonego w kominie. Istnienie katakumb i rodzinnego grobowca nasz kasztelan zataił. Do jednej z jego grup dołączyła też pani Cicha, ponieważ Józefa oprowadzającego turystów widziano ostatnio piętnaście lat temu, kiedy na Kostkę przyjechał bułgarski ambasador. Wróciła z informacją, że nic się od tego czasu nie zmieniło i była wyjątkowo roztrzęsiona, bowiem na pytanie jednej małej dziewczynki, gdzie jest Baba Jaga, Józef wskazał podobno na zdjęcie Helenki Vondraczkowej, co u pani Cichej prawie wywołało zawał.

Przy kolacji krzyczała, że Helenka nie jest żadną Babą Jagą. Józef uśmiechnął się smutno i powiedział, że chyba nie widziała jej bez makijażu, czym zmusił panią Cichą do pociągnięcia głębszego łyka orzechówki prosto z butelki. Milada również uważa, że nie powinniśmy zbytnio jeździć po Helence, bo mogłaby nas zaskarżyć.

Poza zbezczeszczeniem imienia Helenki Milada wytyka Józefowi (i słusznie!) dużo poważniejsze grzeszki:

skracanie czasu zwiedzania;

omijanie pomieszczeń;

ograniczanie wykładu przewodnika do poleceń organizacyjnych;

bezczelność – kiedy jeden chłopczyk pogłaskał wypchanego krokodyla, usłyszał od Józefa ostrzeżenie: dotknij go jeszcze raz, a połamię ci łapy;

nieustannie znudzona, a chwilami wręcz nienawistna mina;

na wszelkie pytania odpowiada: nie wiem, zapytajcie w kasie.

Józef trafił Miladę w jej czułe miejsce, kiedy stwierdził, że w porównaniu z jej ojcem jest niezwykle komunikatywnym i otwartym człowiekiem. Następnie dodał, że w Czechach nie ma drugiego zamku, na którym kasztelan usługiwałby muflonom. A przecież uniwersytety pełne są romantycznych frajerów, którzy w zamian za możliwość mieszkania w komnacie zamkowej będą oprowadzać turystów od rana do nocy.

Nie wiem, czy naprawdę na każdego mieszkańca Czech przypadają trzy studentki historii sztuki i pięcioro przyszłych politologów, jak twierdzi Józef, i czy naprawdę chętnych do oprowadzania jest więcej niż do pracy w McDonald’s, ale według mnie bez przewodników nie damy sobie rady. Zresztą nawet Milada delikatnie wspomniała, że hasło Wszyscy robią wszystko trzeba będzie odrobinę zmodyfikować.

Bynajmniej nie tylko po to, żeby prześmiewca Helenki mógł dalej wylegiwać się na tapczanie, jak dość trafnie odczytała pani Cicha intencje Józefa. Dwa poprzednie dni pokazały, że zrealizowanie założeń Zamku totalnego nie będzie możliwe, jeśli wszyscy się nie sklonujemy. Nawet przy najlepszych chęciach nie jestem w stanie oprowadzać grupy turystów i jednocześnie przechadzać się po dziedzińcu z guwernantką i jakimś zwierzęciem, nie wspominając już o tworzeniu żywych obrazów i ustawianiu się na trasie zwiedzania w różnych malowniczych pozach i konfiguracjach. Na zmianę poglądów Milady w tej kwestii z pewnością miało wpływ również kilka wpisów do księgi gości, w których pojawia się nawet słowo oszustwo. Pewien Karol Wrona z rodziną skarży się na przykład, że zamiast rodziny hrabiowskiej i służby widzieli tylko faceta z siateczką na głowie i przygłupim uśmiechem na twarzy oraz dziwną kobietę mówiącą po chorwacku.

Jednak ojciec o przyjęciu nowych sił nie chce nawet słyszeć, ponieważ nie zamierza żywić bandy darmozjadów wygadujących jakieś bzdury. Przewodniczka na Orliku podobno nie była nawet w stanie wymówić nazwiska swego chlebodawcy i zamiast Schwarzenberg uparcie mówiła Schwanzenberg, co wśród niemieckojęzycznych gości wywoływało spore zakłopotanie.

Poziomu wykształcenia czeskich studentów nie znam, ale śmiem wątpić, że mógłby być jeszcze niższy niż poziom wykształcenia Deniski. Dziś słyszałam, że w bitwie pod Waterloo zwyciężył Winston Churchill. I wolę nie wiedzieć, co Deniska opowiada naszym gościom o mnie. Kilkoro dzieci z jej grupy po zakończeniu zwiedzania krzyczało na mój widok: Duch! Duch!

Później

W słowniku niemiecko–czeskim znalazłam znaczenie słów Schwarz i Schwanz.

Jeśli uda się nam przekonać ojca i przyjmiemy jakichś przewodników, będzie trzeba kontrolować, co opowiadają podczas zwiedzania.

08.03.

W poniedziałki wszystkie zabytki i muzea są zamknięte. To naprawdę wspaniała tradycja. Zarówno dlatego, że po weekendowym maratonie mówienia i nieustannym asertywnym uśmiechu zdrętwiały mi mięśnie mimiczne, więc teraz szczerzę się mimowolnie jak Jolly Joker z Batmana, jak również dlatego, że kiedy weszłam do kuchni, przywitałam się ze wszystkimi słowami: Serdecznie państwa witam na zamku Kostka. Poza tym trzeba porządnie posprzątać. Wyplutych gum do żucia było na trasie tyle, jakby przeszli tędy wszyscy gracze NHL. Jedna była nalepiona na nosie pandy. Do grupy sprzątającej zgłosiła się nawet Deniska. Chciała spróbować poodkurzać, ponieważ jeszcze nigdy nie dotykała odkurzacza i miała wrażenie, że mogłoby to być „dobre psycho”. Ale pani Cicha odmówiła dzielenia się swoim sprzętem i wysłała Deniskę do sprzątania toalet dla turystów, twierdząc, że najlepsze psycho znajdzie właśnie tam. Miała rację. Nawet po przelotnym spojrzeniu przez okno było jasne, że w toaletach oprócz wypróżniania nasi goście też wymiotowali, smarkali, pluli i krwawili. Jako arystokratka nie powinnam brzydzić się żadnej pracy, ale nie weszłabym do środka nawet w kombinezonie.

W tym miejscu muszę przyznać, że po raz pierwszy w życiu poczułam wobec Deniski coś na kształt podziwu. Uzbrojona jedynie w gumowe rękawice wkroczyła w tę przerażającą scenerię i do południa doprowadziła ją do stanu, który już nie zmuszał gości do lewitacji. Jej odwagi nie umniejsza nawet fakt, że podobne zadania wykonywała również na odwykach. Niemniej przy obiedzie oświadczyła, że „takiego syfu nie widziała nawet na detoksie”. Jako przewodniczka i guwernantka Deniska jest straszna, lecz po dzisiejszym dniu postaram się być wobec niej łagodniejsza – jeśli w dalszym ciągu będzie sprzątać toalety.

09.03.

Ojciec już o wpół do ósmej rano zasiadł w kasie i wyglądał gości, mimo że Milada starała się mu cierpliwie wyjaśnić, że dziś raczej nikt nie przyjdzie. W dni robocze większość Czechów chodzi bowiem do pracy albo do szkoły, a na emerytów jest za zimno. Rozdrażniony ojciec upierał się jednak, że na Orliku były tłumy nawet przy minus dwudziestu, a średni wiek zwiedzających wynosił osiemdziesiąt lat. Według Milady byli to turyści z Bawarii, którzy po pierwsze są bardziej odporni, a po drugie Orlik mają pod nosem. Ojciec wkurzył się jeszcze bardziej i zaczął wyklinać, dlaczego Kostki też nie wybudowano przy granicy. Milada starała się go uspokoić tym, że kiedy tylko w Niemczech się rozniesie, że brała u nas ślub Helenka Vondraczkowa, biura podróży będą się o nas zabijać. Jednak Józef w to nie wierzy. Według niego Helenka była popularna tylko w komunistycznym NRD, a emeryci ze wschodnich Niemiec nawet po zjednoczeniu w porównaniu z Bawarczykami są żebrakami, którzy raczej nie będą tłuc się kilkaset kilometrów, żeby powspominać ckliwe chwile z programu Ein Kessel Buntes. Józef twierdzi, że Niemcy do nas nie przyjadą, choćbyśmy wystawiali wypchanego Deana Reeda.

Mimo to ojciec siedział w kasie aż do czwartej, chociaż według rozkładu zajęć miał trenować jazdę konną.

10.03.

Ojciec oskarżył matkę, że ukradła mu z kasy widokówki. Słowa ukradła bym w tym przypadku nie użyła, niemniej rzeczywiście przeniosła do swojego pokoju kilka paczek naszych portretów, którymi najwyraźniej zamierza zasypać Stany Zjednoczone. Już napisała nie tylko do swoich koleżanek ze szkoły, byłych nauczycieli, przyjaciółek, Todda Cartera, ginekologa, dentysty, psychoanalityka i instruktorki jogi, ale też do Hillary Clinton i Cher. Wszystkich zaprasza do odwiedzenia siedziby swojego rodu i podpisuje się Vivien hrabina Kostka, co najbardziej ucieszy z pewnością jej koleżanki ze szkoły. Kiedy ojciec zobaczył kilka stosów zaadresowanych pocztówek, zaniemówił. Następnie zaczął przeglądać adresy, a po dziesięciu minutach zwrócił matce uwagę, że zapomniała o Timie – sprzedawcy hot dogów na naszej ulicy. Matka niestety nie zauważyła ironii i powiedziała, że wcale nie zapomniała, po czym z jednego ze stosików wyciągnęła widokówkę z napisem Rodzina hrabiowska przy kolacji i podała ją ojcu. Ten zaczął krzyczeć, że tylu pocztówek nie wysyłają nawet republikanie w czasie kampanii wyborczej i nazwał matkę złodziejką, która właśnie mu ukradła kilkadziesiąt tysięcy koron, bowiem tyle za widokówki zapłaciliby turyści.

Obrażona matka broniła się tym, że przecież robi Kostce dobrą reklamę w Ameryce.

Ojciec odparł, że taką reklamę ma w dupie. Potem jeszcze poradził matce, żeby uprzedziła Hillary Clinton, że będzie spać w apartamencie, w którym są kafelki ze swastyką, a dominantą wystroju jest portret Heinricha Himmlera.

Hillary chyba i tak nie przyjedzie, ponieważ ojciec nie dał matce pieniędzy na znaczki, a wątpię, żeby Hillary przyjęła widokówkę wysłaną na koszt adresata.

11.03.

Czeszczyzna matki nawet po trzech miesiącach nie poprawiła się ani trochę – jeśli w jej przypadku można w ogóle mówić o czeszczyźnie. Zawsze, kiedy stara się coś powiedzieć, musi to potem przełożyć na angielski. Józef podejrzewa, że matce udało się niechcący odnowić język prasłowiański, którym Słowianie porozumiewali się po raz ostatni w ósmym wieku.

Niezadowoleni są również turyści, co potwierdzają wpisy w księdze gości. Do przemyśleń zmusza przede wszystkim ten: I wy twierdzicie, że jesteście czeską szlachtą? Pocałujcie się gdzieś!

Dlatego według Milady regularne lekcje języka są dla matki niezbędne. Warto spróbować, ale obawiam się, że oczekiwane efekty się nie pojawią, szczególnie jeśli nauczycielką zostanie Deniska. Najpierw Milada zaproponowała rolę nauczyciela ojcu, ale odmówił tłumacząc, że prędzej nauczyłby mówić po czesku zmumifikowanego Pigmeja matki.

W sumie się z nim zgadzam. W Stanach uczył matkę przez prawie trzy lata, a ona wciąż nie jest w stanie odróżnić rzeczownika od czasownika – o wymowie nawet nie wspominam.

Ojciec kiedyś stwierdził, że jeśli piekło istnieje, to ma postać matki odmieniającej słowo parasol. Józef też nie chce jej uczyć, ponieważ według niego bezpieczniej jest, kiedy nikt jej nie rozumie. Poza tym wątpi także, czy czeskiego może się nauczyć człowiek niepotrafiący nawet wymówić nazwy swojego tytułu szlacheckiego.