Asfaltowa pustynia - S.A. Cosby - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Asfaltowa pustynia ebook i audiobook

Cosby S.A.

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Beauregard „Bug” Montage wierzy, że udało mu się zerwać z dawnym życiem. Nie jest już bezwzględnym przestępcą i najszybszym kierowcą na wschodnim wybrzeżu Stanów, ale skromnym mechanikiem samochodowym. Prowadzi warsztat, a po godzinach jest kochającym mężem i ojcem. Bug gra według reguł i… wszystko wskazuje na to, że sromotnie przegra.

 

Kiedy rachunki na jego biurku zaczynają się piętrzyć i rodzinie Montage’ów grozi utrata warsztatu i domu, Bug dostaje propozycję nie do odrzucenia. Chodzi o prostą fuchę. Wystarczy znowu wsiąść za kierownicę i złamać prawo. Łatwa kasa, prawda? Jest tylko jeden problem: adrenalina uzależnienia, a Bug wciąż najlepiej czuje się tam, gdzie zapach benzyny miesza się z zapachem strachu. „Asfaltowa pustynia” jest przejmującą i pełną rozmachu opowieścią o człowieku przypartym do muru przez biedę, uprzedzenia rasowe i swoją przestępczą przeszłość.

 

S.A. Cosby to obecnie jedno z najważniejszych nazwisk na literackiej mapie Ameryki. Pisarz, który godzi ze sobą tradycję brutalnej powieści gatunkowej, pełnej ludzi marginesu, gangsterów i przemocy, z artystycznym realizmem. W jego prozie jak w soczewce widać los jednostki wrzuconej w tryby historii i nierównych stosunków społecznych.

 

Zakochałem się w Asfaltowej pustyni S.A. Cosby’ego. Wszystko, co musiciewiedzieć o tym rozpędzonym, ostrym thrillerze, zawiera się w powiedzeniu:

„Dużo gazu i sprzęgło od razu”

Stephen King

 

Brutalne napady, wypasione fury i amerykańska bieda taka, że aż piszczy– oto, co gwarantuje wartką akcję i sugestywną atmosferę w tej bajecznieskrojonej opowieści

„Boston Globe”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 28 min

Lektor: Jakub Wieczorek
Oceny
4,5 (127 ocen)
73
44
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
molibden73

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, ale audiobook wymiata. Genialny lektor- Jakub Wieczorek.
10
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Asfaltowa pustynia” to druga książka S.A. Cosby’ego po „Kolczastych łzach”, która ukazała się w Polsce, w oryginale jednak chronologicznie jest wcześniejsza. I och, ależ jest to genialny materiał na film! Jest to opowieść mocno dynamiczna, sensacyjno-gangsterska, ale pod tą gatunkową warstwą kryje się też więcej - obraz jednostki wsadzonej przez społeczeństwo w ramy, z których trudno się wyrwać. Mamy Buga, czarnoskórego mężczyznę, który kiedyś był najlepszym kierowcą do wynajęcia podczas nielegalnych skoków, napadów. Teraz jednak prowadzi w pełni legalne życie z warsztatem samochodowym i rodziną czekającą w domu. A jednak czy to potrzeba zarobku czy po prostu ponownego poczucia, że zwyczajnie żyje, kierują go znowu na drogę bezprawia… I tak dostajemy genialne, mocno filmowe, brawurowe sceny, kiedy emocje, adrenalina sięgają zenitu. Dostajemy rozwiązania fabularne zaskakujące, pełen twistów, które choć trzymają się ram gatunkowych, to nie są rozwiązaniami oczywist...
11
Jokajoka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna.. Polecam autora
00
rebello211089

Dobrze spędzony czas

Nieczęsto zdarza się, żeby historia i bohaterowie kupili moją uwagę od pierwszej strony. W Asfaltowej Pustyni tak właśnie było. Akcja nie zwalnia nawet na chwilę, protagonista niby spod ciemniej gwiazdy, ale chce mu się kibicować od samego początku. Jedyne "ale", to fakt, że książka jest odrobinę za krótka. Zapisuję sobie autora do ulubionych.
00
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00

Popularność




Tytuł oryginału: Blacktop Wasteland

Redakcja: Zofia Lisiewicz

Korekta: Agata Nastula

Projekt okładki: Michał Pawłowski

Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Magdalena Kosińska

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

www.wydawnictwoagora.pl

Copyright © by Agora Książka i Muzyka Sp. z o.o., 2024

Blacktop Wasteland Text Copyright © 2020 by S.A. Cosby

Published by arrangement with Flatiron Books

All rights reserved

Copyright © for Polish translation by Jan Kraśko, 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-838-0098-1

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Mojemu ojcu, Royowi Cosby’emu

Sięgałeś czasem dalej niż na wyciągnięcie ręki,

ale kiedy już zacisnąłeś ręce na kierownicy, jechałeś tak,

jakbyś uciekał kradzioną bryką.

Jedź dalej, szalony narwańcu. Jedź dalej.

Ojciec to mężczyzna, który oczekuje, że jego syn będzie tak dobrym człowiekiem, jak powinien.

FRANK A. CLARK

1

Shepherd’s Corner, Wirginia

2012

Beauregard pomyślał, że wieczorne niebo wygląda jak obraz. Kiedy zza chmur wychynął księżyc, śmiech wypełniający powietrze utonął w kakofonicznym ryku gazujących silników. Basowe dudnienie, które dochodziło z głośników chevelle’a stojącego w pobliżu, waliło w pierś tak mocno, jakby ktoś robił mu masaż serca. Przed starym sklepem spożywczym parkowało byle jak kilkanaście innych najnowszych modeli samochodów. Nie licząc chevelle’a, stały tam jeszcze maverick, dwie impale, kilka camaro i pięć czy sześć modeli z okresu największej świetności amerykańskich muscle carów. Było chłodno, pachniało benzyną i olejem. Unosiła się silna, gryząca woń spalonych opon i wachy. Chór świerszczy i lelków na darmo próbował przekrzyczeć panujący wokoło hałas. Beauregard zamknął oczy i nadstawił uszu. Słyszał je, lelki i świerszcze, ale ledwo co. Wołały o miłość. Pomyślał, że wielu ludzi poświęca na to znaczną część życia.

Wiatr chwycił baner wiszący na ramieniu sześciometrowego słupa. Targnął nim w tę i we w tę, aż słup zatrzeszczał.

„KLEP CARTERA” głosił napis złożony z dużych czarnych liter na białym tle. Tło pożółkło już trochę ze starości. Litery poprzecierały się i powykruszały. Tania farba łuszczyła się jak sucha skóra. Ze słowa „SKLEP” zniknęło „S”. Beauregard zastanawiał się, co się stało z Carterem. Czy on też zniknął.

– Spadajcie do domu, żałosne sukinsyny! Żaden z was nie ma startu do legendarnego oldsa! Wracajcie do swoich brzydkich żon, to może dadzą wam dupy wieczorem! A tak na poważnie: wasze rzęchy nie mają najmniejszych szans z moim oldsem. Ta maszyna wyciąga setkę na dwójce! Stawiam pięć stów. Co wy na to? Od startu do mety. Hę? Milczycie? No dalej, śmiało! Po wyścigu z moim starym oldsem niejeden wrócił do domu z samą zapalniczką w kieszeni! Zdeklasowałem nim więcej gliniarzy niż Diukowie Hazzardu! Nikt ze mną nie wygra! – krzyczał Warren Crocker, chodząc jak paw wokół oldsmobile’a cutlassa z 1976 roku. Olds był naprawdę piękny. Ciemnozielona karoseria, chromowane magnezowe alusy, chromowany zygzak przecinający bok niczym płynna błyskawica. Do tego przyciemniane szyby i ledy emitujące eteryczne niebieskawe światło jak u jakiegoś świecącego morskiego stwora.

Warren wciąż wychwalał swojego niezwyciężonego oldsa. Beauregard mu nie przerywał. Oparł się o maskę dustera. Gadanie nic nie znaczyło. To nie gadanie prowadziło samochód. Gadanie to tylko hałas. Miał w kieszeni tysiąc dolarów. Cały dwutygodniowy dochód z warsztatu po opłaceniu większości rachunków. Brakowało mu ośmiuset na czynsz za wynajem pomieszczenia, w którym prowadził interes. Wybór miał taki: czynsz albo okulary dla najmłodszego, czyli żaden. Dlatego zadzwonił do swojego kuzyna, Kelvina, i kazał mu się dowiedzieć, gdzie organizują najbliższe wyścigi uliczne dla kasy. Kelvin wciąż znał kilku facetów, którzy wiedzieli.

I tak trafił do hrabstwa Dinwiddie, szesnaście, siedemnaście kilometrów od wesołego miasteczka, gdzie odbywały się legalne wyścigi samochodowe. Znów zamknął oczy i znów wytężył słuch. Silnik oldsa pracował na wolnych obrotach i choć Warren wciąż chełpił się głośno i przechwalał, Beauregard usłyszał charakterystyczne stukanie.

Zepsuty zawór. Co sugerowało dwie możliwości. Warren o tym wiedział i uznał, że z takim defektem silnik poradzi sobie samą swoją mocą; może na przykład zamontował pod maską dopalacz nitro i miał w nosie jeden szwankujący zawór. Albo o tym nie wiedział i po prostu pieprzył, co mu ślina na język przyniesie.

Beauregard odszukał wzrokiem kuzyna i skinął głową. Kelvin krążył w tłumie, próbując skrzyknąć ludzi do wyścigu o wysoką stawkę. Odbyły się już cztery, ale nikt nie chciał postawić więcej niż dwieście dolarów. Dwieście dolarów niczego nie załatwiało. Beau potrzebował co najmniej tysiąca. Potrzebował kogoś, kto spojrzy na dustera i pomyśli, że to łatwy zarobek. Kogoś, kto na widok tego podstawowego modelu założy, że wygraną ma już w kieszeni.

Potrzebował dupka takiego jak Warren Crocker.

Crocker wygrał już jeden wyścig, ale przed ich przyjazdem. Bug wolałby nie obstawiać w ciemno. Wolałby najpierw zobaczyć, jak facet jeździ. Jak radzi sobie z kierownicą. Z popękanym asfaltem na tym odcinku osiemdziesiątki trójki. Cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Jechali tu prawie półtorej godziny, ale musieli przyjechać, bo w Red Hill nikt nie zechciałby się z nim ścigać. Ani z jego dusterem.

Kelvin podszedł do Warrena, który wciąż paradował dumnie wokół oldsa.

– Mój znajomek ma dziesięciu kumpli, którzy twierdzą, że zanim ty zdążysz zwlec dupsko z jedynki, jego wóz będzie już ciągnął sto dwadzieścia na dwójce. – Jego głos zadudnił w wieczornym powietrzu. Ustały wszystkie rozmowy. Świerszcze i lelki wpadły w szał.

– A może umiesz tylko gadać? – dodał Beauregard.

– O cholera... – rzucił ktoś z tłumu.

Warren przystanął i oparł się o dach samochodu. Był wysoki i szczupły. W świetle księżyca miał niebieskawą skórę.

– Odważne twierdzenie – odparł. – Poprzesz je kasą?

Beau wyjął portfel i, niczym talię kart, rozłożył dużymi rękami wachlarz dziesięciu studolarówek.

– Pytanie tylko, czy masz jaja, żeby podnieść rękawicę. – Kelvin powiedział to głosem didżeja z Quiet Storm i uśmiechnął się do Crockera jak wariat. Ten wypchnął językiem policzek.

Mijały sekundy i Beauregard czuł, że w piersi otwiera mu się dziura. Widział trybiki obracające się w głowie Warrena i przez chwilę myślał, że facet da za wygraną. Jednocześnie wiedział, że tego nie zrobi. Bo jak by mógł? Tą gadaniną zapędził się do narożnika i duma nie pozwalała mu się wycofać. Poza tym duster, choć czysty i wolny od rdzy, nie wyglądał zbyt efektownie, bo czerwony jak krew lakier niezupełnie nadawał się na wystawę, a skórzane fotele były w kilku miejscach rozprute i pęknięte.

– Dobra – zdecydował wreszcie Crocker. – Stąd do tego przepołowionego dębu. Sherm przechowa kasę. Chyba że wolisz na samochody.

– Nie, na kasę – odparł Beau. – Kto będzie sędziował?

Sherm wskazał stojącego obok kolegę.

– Ja i Jaymie. Twój kumpel też ma jechać? – Mówił piskliwym głosem.

– Tak.

Kelvin, Sherm i Jaymie wskoczyli do samochodu, zagruntowanego lakierem chevroleta nova, i pojechali w kierunku oddalonego o czterysta metrów drzewa. Przez cały ten czas Beauregard nie widział tu żadnych innych kierowców. Większość ludzi unikała tego odcinka drogi, woleli odbijającą od autostrady krętą czteropasmówkę, która przecinała Shepherd’s Corner. Postęp ominął tę część miasta. Porzucił ją jak ten stary sklep. Została tylko asfaltowa pustynia nawiedzana przez duchy przeszłości.

Beau wsiadł do dustera. Przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik ryknął jak stado rozgniewanych lwów. Zawibrowała kierownica. Nacisnął pedał gazu. Lekko, kilka razy, i lwy zmieniły się w smoki. Włączył reflektory. Ożyła podwójna żółta linia na środku drogi. Wrzucił jedynkę. Warren wyjechał z parkingu, a Beauregard zajął pozycję obok niego. Jeden z mężczyzn wyszedł z tłumu i stanął między ich samochodami. Podniósł rękę do nieba. Beau znów zerknął na gwiazdy i księżyc. Kątem oka zobaczył, że Crocker zapina pas. Duster nie miał pasów. Ojciec mawiał, że jak ktoś się rozwali i grabarz będzie wyciągał go z wozu, pasy tylko utrudnią mu pracę.

– Gotowi?! – krzyknął mężczyzna.

Warren pokazał mu uniesiony kciuk.

Beauregard skinął głową.

– RAZ, DWA... TRZY!

Pamiętaj, nie chodzi o silnik. Tak, o silnik też, ale nie przede wszystkim. Chodzi o coś, o czym większość ludzi nie chce gadać. O to, jak prowadzisz. Jeśli prowadzisz, jakbyś się bał, przegrasz. Przegrasz i wtedy, kiedy będziesz prowadził, jakbyś nie chciał potem naprawiać całego silnika. Musisz prowadzić tak, jakby ważne było tylko jedno: dotarcie do mety. Tak, jakbyś uciekał kradzioną bryką.

Beauregard słyszał głos ojca, ilekroć jechał dusterem. A czasem, kiedy wioząc kogoś po skoku, wiał przed gliniarzami. W takich chwilach słowa te były gorzkimi perłami mądrości. Niedorzeczną paplaniną, która przypominała Beauregardowi, żeby nie skończyć jak on. Jak duch bez grobu.

Wcisnął gaz do dechy. Koła zabuksowały i spod tylnych buchnął biały dym. Przeciążenie wgniotło mu pierś, zmiażdżyło mostek. Wóz Crockera podskoczył, przednie koła oderwały się od drogi. Beau wrzucił dwójkę i koła dustera wbiły się w asfalt niczym orle szpony.

Samochód popędził w noc i rosnące na poboczach drzewa zlały się w pasmo błyszczących plam. Bug zerknął na licznik. Ponad sto dziesięć na godzinę.

Wcisnął sprzęgło i wrzucił trójkę. Na gałce dźwigni zmiany biegów nie było numerów. To ojciec ją założył, starą kulę bilardową. Beau nie potrzebował numerów. I bez tego wiedział, na którym jedzie biegu. Oceniał to na wyczucie. Po brzmieniu silnika. Wóz zadrżał jak otrzepujący się wilk.

Sto czterdzieści pięć na godzinę.

Drewniana kierownica zatrzeszczała w zaciśniętych rękach. W oddali widział samochód Sherma stojący na poboczu z włączonym silnikiem. Wrzucił czwórkę. Silnik ryknął jak rozsierdzony bóg na polu walki. Trzycyfrowe liczby na prędkościomierzu były heroldami zapowiadającymi jego przybycie. Pedał gazu dotknął podłogi. Duster skurczył się w sobie i skoczył do przodu niczym atakujący wąż. Sto siedemdziesiąt na godzinę.

Wyprzedził Crockera, jakby jego wóz ugrzązł w kleju. Stary rozłupany dąb szybko malał w bocznym lusterku. W górnym Beau widział Kelvina boksującego pięściami powietrze. Zaczął redukować biegi, doszedł do jedynki, zwolnił jeszcze bardziej, zawrócił na trzy i pojechał z powrotem.

Zaparkował przed sklepem, Warren tuż za nim. Po chwili dołączyli do nich Sherm, Kelvin i Jaymie. Beauregard wysiadł, stanął przed samochodem i oparł się o maskę.

– Ten staruszek ma parę! – powiedział zwalisty czarny mężczyzna z szerokim nosem i mokrym od potu czołem. Opierał się o czarno-białego mavericka, odpowiedź Forda na dustera.

– Dzięki – rzucił Beau.

Sherm, Jaymie i Kelvin też wysiedli. Kelvin podbiegł do dustera i wyciągnął lewą rękę. Beauregard bez patrzenia przybił mu piątkę.

– Skopałeś mu tyłek jak zbiegłemu niewolnikowi! – powiedział i z jego piersi dobył się głęboki śmiech.

– Felerny zawór go udupił. Spójrz na ten wydech. Pali olej. – Z rury wydechowej oldsa szedł czarny dym.

Sherm podszedł do nich i wręczył Beau dwa zwitki banknotów, jego tysiąc i tysiąc od Warrena.

– Co ty masz pod tą maską? – spytał.

– Dwie rakiety i kometę – odparł Kelvin. Sherm stłumił śmiech.

Z oldsmobile’a wysiadł w końcu Crocker. Stanął przy swoim samochodzie i skrzyżował ręce na piersi. Wykrzywił twarz i spytał:

– Zrobił falstart, a ty dajesz mu kasę?

W hałaśliwym tłumie zapadła martwa cisza. Beauregard nie wyprostował się, nawet na niego nie spojrzał. Jego głos przeciął powietrze jak brzytwa.

– Twierdzisz, że oszukiwałem?

Crocker opuścił ręce i znów je skrzyżował. Pokręcił dużą głową na cienkiej szyi.

– Mówię tylko, że zanim tamci dojechali do drzewa, wyprzedzałeś mnie o dwie długości, to wszystko. – Schował ręce do kieszeni obszernych dżinsów. Po chwili znów je wyjął. Nie wiedział, co z nimi zrobić. Powoli wyparowywała z niego cała brawura.

– Nie muszę oszukiwać, żeby z tobą wygrać. Sądząc po tym stukaniu, zawór ci przepuszcza i tylko patrzeć, jak silnik zatrze się jak cipka dziewicy. Poza tym masz za ciężki tył i wał. Dlatego stanąłeś dęba na starcie. – Beauregard odepchnął się od maski. Crocker patrzył w nocne niebo. Oglądał swoje buty. Robił wszystko, byle tylko nie spotkać się z nim wzrokiem.

– Przegrałeś, bracie. Przyznaj, że przegrałeś i że twój olds nie jest tak legendarny, jak myślałeś – powiedział Kelvin.

Ten i ów głośno zarechotał. Warren przestąpił z nogi na nogę. Bug trzema krokami pokonał dzielącą ich odległość.

– No więc jak? – rzucił. – Oszukiwałem czy nie?

Crocker oblizał usta. Beauregard był niższy od niego, ale dwa razy szerszy. Szczupły, barczysty i dobrze umięśniony. Crocker zrobił krok do tyłu.

– Tak tylko mówię. – Głos miał cienki jak papier.

– Tylko mówisz – powtórzył Beauregard. – Mówisz i gówno mówisz!

Kelvin stanął między nimi.

– Daj spokój, Bug. Chodźmy. Mamy kasę.

– Najpierw niech to odszczeka – warknął Beauregard.

Otoczyło ich kilku kierowców. Kelvin pomyślał, że zaraz zaczną skandować: „Przyłóż mu! Przyłóż mu!”. Jak w szkole.

– Lepiej to odszczekaj, stary – powiedział.

Warren wykręcił głowę w lewo i w prawo. Nie patrzył prosto na Beauregarda ani na zbierających się gapiów.

– No dobra, może i się myliłem. Mówię tylko, że...

Beau podniósł rękę i Crocker zamknął usta tak głośno, że aż kłapnęło.

– Nie powtarzaj się. I nie mów, że się myliłeś. Odszczekaj. Swoje. Słowa.

– Nie cykorz, brachu! – krzyknął ktoś z tłumu.

Kelvin spojrzał na Warrena. Mówił cicho i spokojnie.

– Nie daj im się podpuścić. Mój kuzyn podchodzi do tego bardzo poważnie. Odszczekasz to i wrócisz do domu ze wszystkimi zębami.

Beauregard miał opuszczone ręce. To zaciskał, to rozwierał pięści. Uważnie obserwował oczy Crockera. A ten rozglądał się na wszystkie strony, jakby szukał sposobu na wyjście z sytuacji, w której nie musiałby się z niczego wycofywać. Bug wiedział, że Warren tego nie zrobi. Po prostu nie mógł. Tacy jak on karmili się swoją własną arogancją. Była dla nich jak tlen. Prędzej przestaliby oddychać, niż daliby za wygraną.

Parking oświetliły reflektory. Na wyblakłej fasadzie sklepu zatańczyły niebieskie światła.

– Kurde, dyskoteka przyjechała – powiedział Kelvin.

Beau zobaczył czerwony nieoznakowany radiowóz parkujący na skos przed wejściem do sklepu. Kilku kierowców ruszyło powoli w stronę swoich samochodów. Większość została.

– Dyskoteka? – spytał ten spocony.

– Bo zatańczysz, jak ci zagrają – wyjaśnił Kelvin.

Z radiowozu wysiadło dwóch zastępców szeryfa. Wyjęli latarki. Bug osłonił rękami oczy.

– I co my tu mamy? Nocne wyścigi? Jakoś nie widzę tu banerów NASCAR. A pan, szeryfie Hall? – spytał ten, który nie był szeryfem Hallem, blondynowaty białas ze szczęką tak kwadratową, że zanim zaczął się golić, musiał pewnie podkształcić się z geometrii.

– Nie, szeryfie Jones, nie widzę – odparł zastępca Hall. – No dobra, panowie. Papiery na wierzch i siadać.

– My nic nie robimy – zaprotestował ten spocony. – Tylko tu parkujemy.

Jones odwrócił się na pięcie. Opuścił rękę i oparł dłoń na uchwycie rewolweru.

– Pytałem cię o coś? Dupa na glebę. Pozostali też. Papiery do łapy i siadać.

Stało ich tam około dwudziestu. Dwudziestu chłopa i piętnaście samochodów. Ale oni byli czarni, a gliniarze biali, no i mieli broń. Dlatego czarni wyjęli dokumenty i usiedli na chodniku. Beauregard przycupnął na kępie trawy, która przebiła się przez beton, i wygrzebał z portfela prawo jazdy. Gliniarze sprawdzali z dwóch stron naraz, przesuwając się ku środkowi.

– Są tu jacyś poszukiwani? – spytał szeryf Hall. – Za alimenty, napaść czy kradzież sklepową?

Beau próbował zobaczyć, z jakiego są hrabstwa, ale świecili mu prosto w oczy. Stanął przed nim ten drugi, Jones.

– Poszukiwany? – rzucił, biorąc prawo jazdy.

– Nie.

Jones poświecił latarką na dokument. Na ramieniu miał naszywkę z napisem „POLICJA”.

– Z jakiego jesteście hrabstwa? – zapytał Beauregard.

Jones dał mu latarką po oczach.

– Z hrabstwa Chujcidotego, liczba mieszkańców jeden. – Oddał mu prawo jazdy. Odwrócił się i zagadał do radia na ramieniu. Hall zrobił to samo. Lelki, żaby i świerszcze wznowiły koncert. Mijały minuty, a oni wciąż z kimś konferowali.

– Dobra, panowie, będzie tak – oznajmił w końcu Hall. – Niektórzy z was są poszukiwani. Ale nieważne. Ważne jest to, że nie chcemy, żebyście rozbijali się po drogach Shepherd’s Corner. Dlatego wszystkich wypuścimy. Ale przedtem zapłacicie podatek od wyścigów, żeby odechciało wam się tu wracać.

– Podatek od wyścigów? Co to jest? – zapytał ten spocony.

Jones wyjął rewolwer i przytknął lufę do jego policzka. Beauregarda ścisnęło w żołądku.

– Wszystko, co masz w portfelu, grubasie. A może wolisz zostać ofiarą policyjnej przemocy?

– Słyszeliście – dodał Hall. – Opróżnić kieszenie.

Powiał lekki wiatr. Beau poczuł na twarzy jego pieszczotliwy dotyk. Wiatr niósł ze sobą zapach wiciokrzewu. Szeryfowie szli przed rzędem siedzących, zbierając pieniądze. Przed Beauregardem przystanął Jones.

– Opróżnij kieszenie, synu.

Beau podniósł głowę.

– Możecie mnie zgarnąć. Aresztować. Ale pieniędzy nie oddam.

Jones wcisnął mu w policzek lufę rewolweru. Broń zalatywała oliwą i jej zapach przylgnął Beauregardowi do gardła.

– Może nie słyszałeś, co powiedziałem twojemu przyjacielowi...

– On nie jest moim przyjacielem – przerwał mu Bug.

– Chcesz oberwać kulkę? Liczysz na to, że gliniarz pomoże ci popełnić samobójstwo? – Oczy szeryfa błysnęły w świetle księżyca.

– Nie. Nie chcę tylko oddawać pieniędzy.

– Daj spokój, Bug – rzucił Kelvin.

Jones zerknął na niego kątem oka. I wycelował w niego z rewolweru.

– To twój kumpel, tak? Więc lepiej go posłuchaj, Bug. – Uśmiechnął się, demonstrując rząd krzywych brązowych zębów.

Beauregard wyjął pieniądze, swoje i te wygrane od Crockera. Szeryf wyrwał mu je z ręki.

– Grzeczny chłopiec.

– Dobra, panowie – powiedział zastępca Hall. – A teraz zmiatajcie stąd i żebym was tu nigdy nie widział.

Beau i Kelvin wstali. Gromadka rozeszła się wśród przytłumionych narzekań. Wieczorną ciszę zburzyło wycie budzących się do życia chargerów, chevelle’i, mustangów i impali. Kelvin i Beauregard wsiedli do dustera. Gliniarze odeszli na bok i samochody opuściły parking szybko, lecz – co oczywiste – zgodnie z przepisami. Tylko Crocker wciąż siedział w oldsie, gapiąc się przed siebie.

– No dalej, Warren! – ponaglił go Hall.

Crocker przetarł twarz.

– Nie chce zapalić – wymamrotał.

– Co? – nie zrozumiał szeryf.

Crocker gwałtownie oderwał ręce od twarzy.

– Nie chce zapalić!

Kelvin się roześmiał, a Beauregard wyjechał z parkingu. Skręcił w lewo, w wąską drogę.

– Autostrada jest tam – zauważył Kelvin.

– Wiem – powiedział Beau. – A miasto tam. Miasto i bary.

– Chcesz iść na drinka bez kasy?

Beauregard zahamował i wjechał tyłem w stary leśny dukt. Zgasił światła, ale nie wyłączył silnika.

– To nie byli prawdziwi gliniarze. Nie mieli na mundurach naszywek z nazwą hrabstwa. A ta spluwa to była trzydziestka ósemka. Gliniarze nie noszą takich od dwudziestu, kurwa, lat. I wiedzieli, jak ma na imię.

– Ja pierdolę – zaklął Kelvin. – Zrobili nas w chuja. – Grzmotnął pięścią w deskę rozdzielczą. Beau zgromił go wzrokiem. Kelvin wygładził ręką skórzane obicie. – Przepraszam. No dobra, ale co my tu jeszcze robimy?

– Crocker powiedział, że jego wóz nie chce zapalić. Na parkingu został tylko on.

– Myślisz, że nas zakapował?

– Nie. To ich wspólnik. Został, żeby odebrać swoją działkę. Tam nie było nikogo stąd. Po mojemu ktoś taki jak on zechce to oblać.

– A to pieprzenie, że niby oszukiwałeś, było tylko na pokaz.

Beauregard kiwnął głową.

– Chciał mnie zatrzymać. Żeby tamci zdążyli przyjechać. Nagrał kilka wyścigów, żeby zwabić ludzi. Sprawdzić, ile mogą zgarnąć. A potem, kiedy postawiłem tysiaka, wysłał im SMS-a.

– A to skurwysyn. Ha! Doktor King byłby dumny. Biali ręka w rękę z czarnymi.

– Właśnie.

– Myślisz, że będzie tędy jechał? Chyba nie może być aż tak głupi.

Beauregard nie odpowiedział. Zabębnił palcami w kierownicę. Coś mu mówiło, że Crocker nie wszystko robił i mówił na pokaz. Że naprawdę jest zarozumiałym dupkiem. A zarozumiały dupek nigdy nie podejrzewa, że ktoś może go dorwać. Zawsze myśli, że wyprzedza wszystkich o krok.

– Kiedy bawiłem się w gangstera, czasem takich spotykałem. On nie jest stąd. Mówi jak ktoś z Richmond. Albo z Alexandrii. Tacy faceci nie mogą się doczekać, kiedy wrócą do domu, żeby się napić. On chce to oblać. Bo myśli, że wygrał. Że nas oszukał. Chce pojechać do najbliższego baru i wychylić kielicha. Sam, bo ci przebierańcy nie mogą paradować w lewych mundurach. Będzie pił i pieprzył, co mu przyjdzie do głowy, jak przedtem. To silniejsze od niego.

– Naprawdę tak myślisz?

Beauregard milczał. Nie mógł wrócić do domu bez pieniędzy. Tysiąc dolarów nie wystarczy na czynsz, ale lepszy rydz niż nic. Instynkt podszeptywał mu, że Crocker pojedzie do miasta na drinka. Zaufał instynktowi. Musiał.

Mijały minuty. Kelvin zerknął na zegarek.

– Chyba jednak nie...

Kilka metrów przed nimi śmignął jakiś samochód. W świetle księżyca zaskrzyła się ciemnozielona karoseria.

– Legendarny olds – mruknął Beau i wrzucił jedynkę.

Jechali za nim przez płaskie równiny i łagodne wzgórza. Księżyc ustąpił miejsca latarniom ulicznym i lampom oświetlającym przyczepy kempingowe i ogródki przed parterowymi domami. Pokonali poślizgiem ostry jak brzytwa zakręt, a ich oczom ukazało się Shepherd’s Corner, skupisko szarych, betonowych i ceglanych domów, tonących w bladym świetle latarni. Biblioteka, apteka i restauracja, a na końcu chodnika szeroki budynek z szyldem. „BAR I GRILL U DINA”.

Crocker skręcił w prawo, za bar. Beauregard zaparkował na ulicy. Sięgnął na tylne siedzenie i wziął klucz francuski. Na chodniku nikogo nie było, przed barem też nie. Przed dusterem stało kilka innych samochodów. Zza ścian knajpy dochodziło rytmiczne dudnienie hip-hopu.

– Zostań – rzucił. – Jak kogoś zobaczysz, zatrąb.

– Tylko go nie zabij.

Beauregard nie chciał nic obiecywać. Wysiadł, szybko przeciął frontowy parking i przystanął za tylnym rogiem baru. Wyjrzał i zobaczył Crockera, który odlewał się obok oldsa. Puścił się biegiem. Jego kroki tłumiła muzyka.

Warren akurat zaczynał się odwracać, kiedy Beau uderzył go kluczem w mięsień czworoboczny. Usłyszał mokry trzask i przypomniało mu się, jak jego dziadek łamał skrzydełka kurczaka podczas kolacji. Crocker upadł, obsikując samochód. Przetoczył się na bok, a wtedy Beauregard uderzył go jeszcze raz, w żebra. Warren przetoczył się na plecy, z ust na podbródek pociekła mu krew. Beau ukląkł i położył mu klucz na ustach. W poprzek, jak knebel. Chwycił za końce i przygniótł całym ciężarem ciała. Język Crockera owinął się wokół uchwytu jak gruby różowy robak. Z kącików ust popłynęły mu ślina i krew.

– Wiem, że masz moje pieniądze. Wiem, że razem pracujecie, ty i tamci dwaj. Jeździcie po okolicy, organizujecie wyścigi i oszukujecie głupców, którzy się na nich pokażą. Ale zwisa mi to i powiewa. Masz moją kasę. Zaraz zabiorę klucz, ale jeśli zaczniesz gadać o czymś innym, złamię ci szczękę w siedmiu miejscach.

Beauregard nie krzyczał. Nawet nie podniósł głosu. Wyprostował się i podniósł klucz. Crocker zakaszlał i przekręcił na bok głowę. Splunął różową śliną, która wylądowała mu na podbródku. Kilka razy głęboko odetchnął i z ust poleciało mu jeszcze więcej zabarwionej krwią śliny.

– W tylnej kieszeni – wyrzęził.

Beau przewrócił go na brzuch, Warren zawył. A raczej piskliwie jęknął, jak zwierzę. Roztrzaskane kości obojczyka otarły się o siebie i cicho zazgrzytały. Beauregard wyjął zwitek banknotów. Szybko je przeliczył.

– Tu jest tylko siedemset pięćdziesiąt. Gdzie mój tysiąc? I twój. Gdzie reszta?

– Mój zwitek to była... atrapa.

– A to jest twoja działka.

Warren z wysiłkiem skinął głową. Beau wciągnął powietrze przez zęby. Wstał i schował pieniądze. Crocker zamknął oczy i głośno przełknął ślinę.

Beauregard wetknął klucz do tylnej kieszeni i nastąpił na jego prawą kostkę. Warren przeraźliwie wrzasnął, lecz nikt go nie usłyszał.

– Odszczekaj to – powiedział Beau.

– Co? Kurwa, złamałeś mi kostkę!

– Odszczekaj, bo złamię ci drugą.

Crocker znów przetoczył się na plecy. Jego spodnie były pokryte ciemnymi plamami, od kroku po kolana. Cuchnął moczem. Z rozporka wciąż wystawał mu fiut, cienki jak dżdżownica.

– Odszczekuję – wychrypiał. – Nie oszukiwałeś, OK? Nie jesteś oszustem! – Z kącików oczu płynęły mu łzy.

– No i dobra. – Beauregard kiwnął głową i wrócił do dustera.

2

Kiedy dojeżdżali do drzwi, zapaliły się reagujące na ruch reflektory na dachu. Bug zatrzymał wóz, a Kevin wysiadł, żeby podnieść roletę. Beauregard zawrócił i wjechał tyłem do środka. W przepastnym wnętrzu warsztatu rozbrzmiało echo warkotu silnika. Beau wyjął kluczyk ze stacyjki. Przetarł twarz. Miał duże ręce i grube palce. Odwrócił się, wziął klucz francuski z tylnego siedzenia. Na głowicy wciąż były krew i kawałki skóry Crockera. Będzie musiał namoczyć klucz w wodzie z wybielaczem i dopiero potem włożyć do skrzynki.

Wysiadł i wszedł do biura. Zamigotała jarzeniówka i pokój wypełniło bladoniebieskie światło. Za biurkiem stała mała lodówka. Wyjął z niej dwa piwa. Cisnął klucz na biurko; metal uderzył w metal i zadźwięczało mu w uszach. Wszedł Kelvin, usiadł na składanym krześle, a Beau rzucił mu butelkę. Otworzyli piwa jednocześnie i wypili, Beauregard prawie całe, jednym łykiem. Kelvin pociągnął dwa i postawił butelkę na biurku.

– Jerome dał dupy – powiedział. – Będę musiał go opieprzyć.

Beau dopił piwo.

– Nie jego wina. Tamci jeżdżą pewnie z tym numerem po całym wybrzeżu.

– Dał dupy – powtórzył Kelvin. – Mogę popytać jeszcze raz. Może jest coś w Raleigh. Albo w Charlotte.

Beauregard wrzucił butelkę do kosza na śmieci.

– Przecież wiesz, że tak daleko nie mogę jechać. Nie dla niepewnych pieniędzy. W każdym razie czynsz mam zapłacić do dwudziestego trzeciego. Nie chciałem prosić Phila o kolejne przedłużenie terminu. Nie załapaliśmy się na kontrakt z budowlańcami Davidsona i cóż, jest słabo.

Kelvin pociągnął łyk piwa.

– Myślałeś, żeby pogadać z Booniem?

Beau opadł na obrotowy fotel. Położył nogi na biurku.

– Myślałem.

Kelvin dopił piwo.

– Działamy spokojnie od trzech lat, aż tu nagle otwierają Precision i wszyscy o nas zapominają. Może Red Hill jest za małe na dwa warsztaty. Albo na jeden czarny.

– Nie wiem. Mieliśmy szanse na ten kontrakt. Cholera, dwadzieścia lat temu nawet byśmy o tym nie rozmawiali. Po prostu nie mogę zaniżać cen jak ci z Precision.

– Dlatego mówię, że może pogadałbyś z Booniem. Nie chodzi o dużą kasę. Wystarczy coś, co utrzyma nas na powierzchni, dopóki... Nie wiem, dopóki nie zjawi się tu więcej ludzi, którzy nie umieją zmienić oleju w samochodzie.

Beauregard wziął ze stołu klucz. Wygrzebał szmatkę z plastikowego kubła stojącego obok biurka i zaczął wycierać krew.

– Powiedziałem, że o tym myślę.

– Dobra, to ja spadam. Christy dziś nie ma, a Sasha pracuje, więc wpadnę do niej i powiem: „Heeej...” – ostatnie słowo śpiewnie przeciągnął i zakończył piskliwym falsetem.

Na ustach Beau wykwitł ironiczny uśmieszek.

– Któraś z tych dziewczyn obetnie ci kiedyś interes i przyśle go pocztą.

– Wszystko jedno. Odleją go w brązie i postawią na postumencie. – Kelvin wstał. – Do rana?

– Do rana. – Beauregard odłożył klucz. Kelvin zasalutował mu dwoma palcami i wyszedł.

Beau odwrócił się z fotelem i postawił nogi na podłodze. Siedemset pięćdziesiąt dolarów. To jeszcze gorzej niż tysiąc. Siedemset pięćdziesiąt minus benzyna na dojazd do Shepherd’s Corner. Phil Dormer powiedział mu miesiąc temu, że nie będzie mógł przedłużyć terminu płatności.

– Beau, ja wiem, że czasy są ciężkie. Ja to rozumiem. Ale mój szef mówi, że nie mogę dać ci kolejnego kredytu ani przesunąć terminu spłaty tego, który już masz. Posłuchaj, może udałoby się przenieść go do innego banku...

– Został mi tylko rok. Tylko jeden rok.

Phil zmarszczył brwi.

– To prawda, ale formalnie rzecz biorąc, jesteś trzy miesiące spóźniony. A zgodnie z umową, kiedy spóźnienie przekracza sto dwadzieścia dni, kredyt przechodzi w zadłużenie. Nie chcę, żeby tak się stało. Przenieś go do innego banku. Będziesz dłużej płacił, ale nie stracisz budynku.

Beauregard dobrze go słyszał. Widział jego zbolałą minę. I w świecie doskonałym uwierzyłby, że Phil martwi się o jego byt. Ale świat był daleki od doskonałego. Bug wiedział, że Phil używa właściwych słów. Wiedział też, że na działce, na której stał warsztat, zaczyna się coś dziać. W Red Hill budowano pierwszą restaurację szybkiej obsługi. Stara, Tastee Freez, się nie liczyła. Zamknięto ją dziesięć lat temu. Nigdy nie była szybka, ale robili tam znakomity koktajl mleczny.

Wstał, wyjął z kieszeni kluczyki do dustera, powiesił je na korkowej tablicy, na haczyku, i wziął te do pickupa. Zamknął garaż i pojechał do domu.

Kiedy wycofał na ulicę, słońce dopiero co wyjrzało zza horyzontu. Minął urząd hrabstwa Red Hill i znalazł się na szerokich, otwartych polach. „Hill” znaczy „wzgórze”, a tu wzgórz było jak na lekarstwo i zawsze uważał, że to zabawne. Minął Grove Lane. Jego córka tam mieszkała. Skręcił w Market Drive. Niebo pokrywało się powoli złocistoczerwonymi smugami. Jeszcze dwa skręty w dwie boczne drogi i wjechał na bity trakt prowadzący do ich mobilnego domu.

Zaparkował obok małej, niebieskiej, dwudrzwiowej hondy żony. Nigdy nią nie jeździł, tylko utrzymywał ją na chodzie. Zawsze należał do wielbicieli amerykańskich muscle carów. Wszedł na ganek. W domu panowała cisza. Przeciął prostokątne wnętrze, mijając pokój, w którym spali jego synowie. Przez szpary w żaluzjach przeciskały się promienie słońca i dom zalewało coraz więcej światła. Pokój jego i Kii był na końcu przyczepy. Wszedł tam i usiadł w nogach łóżka. Kia leżała na pościeli jak fragment origami. Dotknął jej odsłoniętego karmelowego uda. Lekko drgnęło. Ale ona się nie odwróciła.

– Jak poszło? – spytała z twarzą ukrytą w poduszce.

– Wygrałem, ale facet nie chciał zapłacić. Zrobiło się trochę nieciekawie.

Wtedy się odwróciła.

– Co znaczy „nie chciał zapłacić”? Co to za bzdura?

Podparła się na łokciu. Opadło prześcieradło, które ledwo ją przykrywało. Włosy sterczały jej na głowie, układając się w dziwne geometryczne wzory. Beauregard zaczął masować jej udo.

– Chyba cię nie aresztowali?

Próbowali, pomyślał. Dwóch przebierańców i jeden głupi ciul.

Zabrał rękę.

– Nie, ale facet nie miał całej kwoty, którą miał mieć. Wszystko się popieprzyło. Wciąż brakuje mi ośmiu stów. – Zaczekał, aż to do niej dotrze.

Podciągnęła prześcieradło i podkurczyła kolana.

– A co z tym kontraktem z budowlańcami?

Przysunął się bliżej. Otarli się ramionami.

– Przegraliśmy. Dostali go ci z Precision. Potem kupiliśmy okulary dla Darrena. Później musiałem dać Janice pieniądze na biret i togę dla Ariel. Mieliśmy dwa kiepskie miesiące.

Właściwie to cały rok był kiepski. Kia o tym wiedziała, ale nie chcieli o tym rozmawiać, ani ona, ani on.

– Przedłużą nam termin?

Wyciągnął się obok niej. Zamiast też się położyć, Kia ścisnęła rękami kolana. Popatrzył na sufit. Wiatrak obracał się powoli na chybotliwej osi. Na kloszu osłaniającym żarówkę widniała podobizna rottweilera.

Mieli ten przeklęty wiatrak od pięciu lat i ilekroć na niego patrzył, zawsze przechodziły go ciarki. Ale ona go uwielbiała. Jedną z rzeczy, których nauczył się w małżeństwie, było to, że nie warto jest umierać za pokręcony wentylator.

– Nie wiem – odparł.

Przeczesała ręką jego potargane włosy. A po chwili oparła się o niego. Przed pójściem spać musiała wziąć prysznic, bo jej chłodna skóra pachniała różami. Objął ją w talii i położył rękę na brzuchu.

– A jeśli nie przedłużą? – spytała.

Pogłaskał ją po brzuchu.

– Będę musiał coś sprzedać. Może podnośnik. Albo zmieniarkę opon. Na którą wziąłem zresztą ten cholerny kredyt. – Nie wspomniał, że mógłby pogadać z wujkiem Booniem.

Jak na umówiony znak Kia przewróciła się na bok i dotknęła jego twarzy.

– Myślisz o tym, tak?

– O czym?

– O tym, żeby pogadać z Booniem. Poprosić go o robotę. Wiesz, że to nie wchodzi w grę. Wiesz? Bóg cię strzegł. Strzegł nas wszystkich. Ani razu cię nie złapali i otworzyłeś warsztat. To prawdziwe błogosławieństwo. – Poszukała go oczami. Jej były jasne, jego ciemne. Zostali parą, kiedy on miał dziewiętnaście, a ona osiemnaście lat. Pobrali się, gdy oboje skończyli dwadzieścia trzy. Prawie piętnaście lat ze sobą. Zjedli razem beczkę soli.

Wiele par twierdzi, że nie mogłyby się wzajemnie okłamywać. Że partner czy partnerka wyczuliby kłamstwo na kilometr. U nich ten sposób myślenia był jednokierunkową ulicą. Wiedział, kiedy Kia była na drinku z koleżankami. Wiedział, że to ona zjadła ostatniego czekoladowego pieguska. Jej twarz była otwartą księgą i przeczytał ją już dawno temu, wszystkie strony. Nie znosił jej okłamywać, ale łatwość, z jaką mu to przychodziło, zawsze go szokowała. Ale cóż, miał w tym dużą wprawę.

– Nie, nie myślę. Czy przyszło mi to do głowy? Tak. Tak jak to, żeby zagrać na loterii. – Przytulił ją i zamknął oczy. – Będzie dobrze. Coś wykombinuję.

– Wczoraj dzwonił dentysta. Chyba trzeba będzie kupić Javonowi aparat ortodontyczny.

Bez słowa ścisnął jej udo.

– Co my teraz zrobimy? Mogłabym wziąć dodatkową zmianę w hotelu...

– Za dodatkową zmianę nie kupisz aparatu.

Umilkli. Kia odchrząknęła.

– Mógłbyś sprzedać...

Przerwał jej w pół zdania.

– Duster nie jest na sprzedaż.

Położyła głowę na jego piersi. Objął ją i patrząc na wirujący pod sufitem wiatrak, powoli zapadł w sen.

[...]