Wszyscy grzesznicy krwawią - S.A. Cosby - ebook

Wszyscy grzesznicy krwawią ebook

Cosby S.A.

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W hrabstwie Charon w Wirginii, gdzie zbrodnia wydaje się jedynie wspomnieniem, strzelanina w szkole ujawnia serię makabrycznych morderstw, a ślady prowadzą do lokalnego Kościoła. Szeryf Titus Crown, ruszając tropem mordercy, musi zmierzyć się z tragiczną prawdą o społeczności, w której dorastał i którą, jak myślał, świetnie zna…

Cosby łączy duszną atmosferę amerykańskiego Południa z dynamiczną narracją i moralnymi dylematami, które wbijają czytelnika w fotel. To opowieść o winie, odkupieniu i walce z uprzedzeniami, w której nie brakuje brutalnej prawdy o ludzkiej naturze. Gdy mroczne sekrety wyłażą na światło dzienne, Titus musi się zmierzyć nie tylko z przestępcą, ale także z własną przeszłością i wątpliwościami, które rzucają cień na jego determinację.

Pełna napięcia, emocji i niepokojących pytań powieść Cosby’ego udowadnia, dlaczego jest on jednym z najważniejszych głosów we współczesnej literaturze kryminalnej.

 

„Mroczny i brutalny kryminał jednego z najlepszych twórców gatunku. Rozliczenie z amerykańskim Południem, opowieść o rasie, grzechach przeszłości i zbrodni.”

WOJCIECH CHMIELARZ

 

„Drżyjcie królowie światowego kryminału. Nowy książę jest gotów do koronacji.”

MACIEJ SIEMBIEDA

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 425

Rok wydania: 2025

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
umka1

Nie oderwiesz się od lektury

Super 😍!
00

Popularność




Tytuł oryginału: All the Sinners Bleed

Redakcja: Zofia Lisiewicz

Korekta: Agata Nastula, Teresa Walczak

Projekt okładki: Michał Pawłowski

Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktorka prowadząca: Magdalena Kosińska

Producent: Agora Książka i Muzyka sp. z o.o.

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwoagora.pl

Copyright © by Agora Książka i Muzyka sp. z o.o., 2025

All the Sinners Bleed: A Novel Text Copyright © 2023 by S.A. Cosby

Published by arrangement with Flatiron Books.

All rights reserved.

Copyright © for Polish translation by Jan Kraśko, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-8380-244-2

Wydanie pierwsze

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Mojemu bratu Darrellowi Cosby’emu

Wiedzieć o tym mogliśmy tylko my.

Wiara w nadprzyrodzone źródło złego nie jest wcale potrzebną; ludzie sami są zdolni do wszelkiego złego[1].

Oto wszystko nowym czynię[2].

HRABSTWO CHARON

Hrabstwo Charon zbudowano z krwi i ciemności.

Dosłownie i w przenośni.

Nawet sama jego nazwa nurza się w mrocznych cieniach i zwyrodnieniu. Legenda głosi, że miało się nazywać hrabstwem Charlotte albo Charles, ale starszyzna osady za długo zwlekała i kiedy zdecydowała się wreszcie oficjalnie zarejestrować swoje prymitywne siedlisko, okazało się, że nazwy te są już zajęte. Podobno przesunęli wtedy palcem w dół listy, natrafili na Charon i postanowili przyjąć właśnie tę. Ludzie ci, szorstcy jak garbowana skóra, z rękami jak topory do łupania drewna, ochrzcili tak swoje nowe miasto, nie zważając na to, że nazwa ta makabrycznie się kojarzy. A może spodobała im się ze względu na rzekę, która – niczym Styks – przepływa przez hrabstwo i wpada do zatoki Chesapeake.

Kto wie? Kto może wiedzieć, o czym myśleli ci dawno już nieżyjący ludzie?

Wiadomo jednak na pewno, że w 1805 roku, w środku nocy, grupa białych posiadaczy ziemskich, rozsierdzonych ograniczeniami, jakie próbowali narzucić im miejscowi, podpaliła ostatnią tubylczą wioskę na półwyspie o kształcie łzy, który miał się stać hrabstwem Charon.

Tych, którzy uciekli z płomieni, zabito z muszkietów, nie bacząc na ich wiek, płeć czy stopień zniedołężnienia. Była to pierwsza z wielu tragedii w historii Charon. Kanibalizm zimą 1853 roku. Wybuch epidemii malarii w 1901. Masowe zatrucie na pikniku Zjednoczonych Cór Konfederacji w 1935. Rozszerzone samobójstwo rodziny Danforthów w 1957. Masowe utonięcie podczas chrztu w 1968. I tak dalej, i tak dalej. Ziemia hrabstwa Charon, tak jak ziemia większości miast i hrabstw amerykańskiego Południa, jest od pokoleń przesiąknięta łzami. Są tu takie miejsca, gdzie na miejskim rynku w każdy Dzień Ojców Założycieli otwarcie gloryfikowano przemoc i zamęt jako filary pionierskiego ducha.

Krew i łzy. Przemoc i zamęt. Miłość i nienawiść. Na tych oto skałach zbudowano amerykańskie Południe. Stanęło też na nich hrabstwo Charon.

Gdybyście mieli okazję zapytać jego mieszkańców, większość powiedziałaby pewnie, że to już przeszłość. Że wszystkie te rzeczy uniosła ze sobą rzeka czasu, która nigdy nie zawraca. Mogliby nawet dodać, że powinno się o nich zapomnieć i oddać we władanie wieczności.

Ale gdybyście zapytali szeryfa Titusa Crowna, odrzekłby, że każdy, kto w to wierzy, jest głupcem albo kłamcą. Albo jednym i drugim. A gdybyście mieli okazję porozmawiać z nim po tym długim październiku, powiedziałby, kto wie, może hrabstwo Charon stoi na cuchnących fundamentach przeżartych przez zgniliznę i sprzedajność, sprzedajność nie tylko ciała, ale też duszy. Że skały, na których zbudowano Południe, zaczynają się osuwać i pękać jak te, w które Mojżesz uderzył swoją laską. Tyle tylko, że zamiast wody wypływają z nich ichor i krew.

Być może dotknąłby w roztargnieniu blizn na twarzy i piersi, spojrzał wam prosto w oczy i chrapliwym szeptem, którym od tamtej pory mówi, wypowiedziałby te słowa:

„Południe się nie zmienia. Możecie próbować ukryć przeszłość, ale ona wróci i was dopadnie. Dopadnie w straszny sposób”.

A potem może westchnąłby, uciekł wzrokiem w bok i dodał:

„Południe się nie zmienia... Zmieniają się tylko nazwiska, daty i twarze. A czasem nawet to się nie zmienia, w każdym razie nie do końca. Czasem są to ten sam dzień i te same twarze, które czekają, aż zamkniesz oczy”.

„Które czekają na was w ciemności...”

1

Titus obudził się za pięć siódma, pięć minut przed dzwonkiem budzika, i zaparzył sobie kawę w ekspresie Keuriga, który rok temu dostał od Darlene na gwiazdkę. Uważał wtedy, że to kosztowny prezent jak na ledwie czteromiesięczny związek. Ale do dziś bardzo się z tego ekspresu cieszył.

On kupił jej flakon perfum.

Niemal skrzywił się na to wspomnienie. Jeśli dogłębne poznanie ukochanej osoby to coś w rodzaju zawodów, Darlene jest złotą medalistką. On nie załapałby się nawet na brąz. Jednak przez ostatnie dziesięć miesięcy ciężko pracował, żeby być coraz lepszym w dyscyplinie dawania prezentów.

Upił łyk kawy.

Dziewczyna, z którą chodził przed Darlene, mówiła, że jest świetnym chłopakiem, ale strasznym partnerem w stałym związku. Nie polemizował z tą oceną.

Upił kolejny łyk kawy.

Zaskrzypiały schody. Do kuchni schodził ojciec. Przez to posępne skrzypienie starego drewna on i Marquis nieraz mieli kłopoty, zwłaszcza w piątkowe wieczory, dopóki Titus nie przestał wracać późno do domu, a Marquis się nie wyprowadził.

– Hej, skoro już stoisz tam w samych bokserkach, zrób mi kawę w tej fikuśnej maszynce – poprosił ojciec.

Dokuśtykał do stołu i usiadł na metalowo-winylowym krześle, na którego widok wpadłby w euforię każdy hipsterski projektant wnętrz, zwłaszcza wielbiciel stylu nouveau retro. Minął rok, odkąd ojcu wymieniono staw biodrowy, a wciąż chodził z wyuczoną ostrożnością. Uparcie odmawiał korzystania z laski, ale ilekroć znad zatoki nadciągała burza albo kiedy temperatura spadała niczym ołowiany obciążnik, jego brązowa twarz skręcała się z bólu jak węzeł gordyjski.

Albert Crown przez czterdzieści lat, czternaście godzin na dobę, sześć dni w tygodniu zarabiał na życie wyciąganiem z wody i opróżnianiem na pokład pułapek na kraby; u wybrzeży Piney Island, na pokładach łodzi, których właściciele ledwie dostrzegali w nim człowieka. Nie miał ani ubezpieczenia, ani żadnego planu emerytalnego, mimo to dzięki harówce i gospodarności żony, matki Titusa, udało mu się zbudować trzypokojowy dom przy Preach Neck Road. Byli jedyną rodziną – jedyną wśród białych i czarnych – z własnym domem na prawdziwych fundamentach. Kiedy wyrósł ponad las tych mobilnych, otaczających go zewsząd jak chwasty różę, zazdrość przekroczyła granice rasowe i zjednoczyła sąsiadów.

– Jak przejdziemy na emeryturę, będziemy siedzieć w bujakach na frontowych schodach i machać do Patsy Jones przejeżdżającej przed naszym domem i przewracającej oczami – powiedziała wieczorem matka przy kuchennym stole w jeden z tych rzadkich weekendów, kiedy ojciec nie balował w Wodopoju albo w knajpie U Grace.

Titus podstawił filiżankę pod dyszę ekspresu, włożył kapsułkę i nastawił czas.

Ale, jak to w życiu bywa, te skromne, nieśmiałe plany matki nie miały się nigdy ziścić. Pracowała w wytwórni flag Cunninghama i zmarła na długo przed tym, zanim zdążyła przejść na emeryturę. Mimo to Patsy Jones wciąż przejeżdżała przed ich domem i wciąż przewracała oczami.

– Jaką włożyłeś? – Ojciec otworzył gazetę i zaczął przesuwać po niej palcem, leciutko poruszając przy tym ustami. Matka czytała więcej i lepiej, ale on nigdy nie pozwalał słońcu zajść, zanim nie przejrzał gazety.

– Orzechową – odparł Titus. – Jedyną, jaką lubisz.

Ojciec stłumił śmiech.

– Tylko nie mów tego tej dziewczynie. Dała nam duże opakowanie. To miłe z jej strony. – Polizał palec, przewrócił kartkę, wciągnął powietrze przez zęby i głucho stęknął.

– Te białe rasistowskie kmioty nigdy nie odpuszczą, co? Skrzykują ludzi na marsz w obronie pomnika. Są wściekli, bo ktoś zdobył się w końcu na odwagę i wygarnął im, że ich dziadek był zdrajcą i mordercą.

– Ricky Sours i jego konfederaci pukają do moich drzwi od dwóch tygodni. – Titus wypił łyk kawy.

– Po co?

– Chcą mieć pewność, że biuro szeryfa wypełni swój obowiązek i utrzyma porządek, jeśli pojawią się tam ich przeciwnicy. Bo wiesz, Ricky jest biały, a ja, jako czarny, jestem do białych uprzedzony ze względu na moje „pochodzenie kulturowe”. – Titus powiedział to spokojnie i obojętnie, tak jak nauczył się tego w FBI, mimo to ojciec zerknął na niego znad gazety i pokręcił głową.

– Sours nie powiedziałby tego Wardowi Benningsowi. Diabła tam, Ward pomaszerowałby pewnie z nimi z gwiazdą na piersi! „Pochodzenie kulturowe”. Gówno, nie pochodzenie. Dał ci do zrozumienia, że ty jesteś czarny, a on jest rasistą. Boże, synu, czasem nie wiem, jak ty to robisz.

– Bez trudu. Po prostu wyobrażam sobie, jak Sherman wybija zęby ich pradziadkom. To moje zen.

Jego głos był beznamiętny, ale ojciec i tak wybuchnął śmiechem.

– W piątek Linwood Lester spytał w sklepie jakiegoś gnojka, jednego z tych z naklejkami na zderzaku, dlaczego nie wystawią pomnika temu... Jak mu tam? Temu od jajek.

– Benedictowi Arnoldowi?

– Właśnie. Skoro tak bardzo lubią zdrajców, to dlaczego nie postawią pomnika jemu? Chłopak zaczął gadać coś o spuściźnie i historii, na to Linwood powiedział: dobra, w takim razie czemu nie postawicie pomnika Natowi Turnerowi? Gnojek wsiadł do pickupa, zabuksował kołami, dmuchnął w nas spalinami i odjechał. Ale odpowiedzieć na pytanie, nie odpowiedział.

Titus zmrużył oczy.

– Zapisaliście numer rejestracyjny? Jak ten pickup wyglądał?

– Nie, nie zdążyliśmy, skręcaliśmy się ze śmiechu. A pickup wyglądał jak wszystkie te, którymi te dupki jeżdżą. Podniesione do nieba zawieszenie i ani śladu brudu na pace. Rychtują te samochody jak niektórzy te wielkie, cudaczne łodzie. Pływają nimi po zatoce, wędkują, ale nigdy nie łowią ani jednej ryby. Narzędzia ludzi pracy to dla nich zabawki.

Titus dopił kawę. Opłukał filiżankę i wstawił ją do zlewu.

– Benedict Albert ich nie obchodzi, tato. Albert nienawidził nie tych, co oni. Idę się ubrać. Wrócę o dziewiątej. W lodówce masz trochę gulaszu z niedzieli. Zjedz na kolację.

– Nie jestem aż tak stary, żeby nie zrobić sobie kolacji, chłopcze. Poza tym kto cię nauczył gotować?

Titus poczuł, że na twarz wpełza mu spięty uśmiech.

– Ty – odparł i pomyślał: ale dopiero wtedy, kiedy mama odeszła, a ty odnalazłeś w końcu Jezusa.

– Otóż to. Pewnie zjem ten gulasz, ale wciąż potrafię coś upichcić. – Ojciec puścił do niego oko.

Titus pokręcił głową i ruszył w stronę schodów.

– Kupię trochę ostryg i może zrobimy grilla w weekend. Zaprosimy twojego wyrodnego brata.

Titus, który właśnie postawił nogę na pierwszym stopniu, zesztywniał na chwilę i poszedł dalej. Wiedział, że Marquis nie przyjdzie do nich ani w ten, ani w żaden inny weekend. To, że ojciec wciąż wracał do tego pomysłu, było czasem irytujące i przygnębiające. Marquis pracował na swoim jako stolarz samouk. Mieszkał na drugim końcu hrabstwa, na polu kempingowym w Windy River, ale równie dobrze mógłby mieszkać w Nepalu. Chociaż sam wyznaczał sobie godziny pracy, nie widywali się miesiącami. W miejscu tak małym jak Charon był to nie lada wyczyn.

Titus wszedł do sypialni i otworzył szafę. Wszystkie codzienne ubrania wisiały na drucianych wieszakach po lewej stronie. Mundury – na drewnianych po prawej. O codziennych ubraniach nie myślał jak o „cywilnych”. Nadawałoby to mundurom wojskowe znaczenie, co mu się nie podobało. Te codzienne były pogrupowane kolorami i wisiały w kolejności alfabetycznej. Najpierw czarne, potem czerwone, później niebieskie i tak dalej. Darlene powiedziała kiedyś, że jest najbardziej zorganizowanym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek znała. Buty stały w podobnym porządku. Kiedy Kellie, jego dziewczyna z czasów Indiany, spędzała u niego noc, często przewieszała ubrania. Mówiła, że robi to dla jego dobra.

– Wyluzuj, Wirgińczyku. Jesteś tak spięty, że kiedyś pękniesz. Próbuję pomóc ci utrzymać zdrowie psychiczne.

On uważał, że robiła to, bo wiedziała, jak tego nie znosi. Wiedziała też, że najpierw się o to pokłócą, a potem żarliwie pogodzą.

Westchnął.

Kellie należała do przeszłości. Teraźniejszością była Darlene. I wbrew temu, co napisał Faulkner, tamta część jego życia definitywnie się skończyła. Lepiej zostawić ją tam, gdzie ją porzucił.

Przepchnął codzienne ubrania bardziej w lewo. Wszystkie mundury były w tym samym kolorze. Ciemnobrązowa koszula, jasnobrązowe spodnie z ciemnobrązowym paskiem na nogawkach. Za nimi, na samym końcu drążka, wisiały dwie kamizelki kuloodporne. Na dnie szafy stały dwie pary czarnych skórzanych butów. Na półce leżał trójgraniasty brązowy kapelusz. Darlene nazywała go kapeluszem Niedźwiedzia Smokey’ego.

– Bo jesteś moim wielkim niedźwiedziem – powiedziała którejś nocy, kiedy leżała mu na piersi i przebierała palcami po jego bliźnie jak pianistka grająca gamę. Blizna była swego rodzaju podarkiem od Reda DeCraina, białego supremacjonisty, chrześcijańskiego nacjonalisty, dowódcy milicji i przez siedem minut niedoszłego męczennika.

Te siedem minut zmieniło ich życie. Życie Reda, jego żony i trzech synów w taktycznych kamizelkach wojskowych z kieszeniami pełnymi granatów. Najmłodszy miał ledwie siedem lat. Kamizelka wisiała mu na ramionach jak bluza z kapturem po starszym bracie. Gdy wyciągał zawleczkę, twarz miał pustą jak kartka papieru.

A potem...

– Przestań – rzucił głośno w pustkę. Przetarł rękami twarz. Odłamek granatu wypalił na jego brzuchu bliznę w kształcie znaku zapytania. Blizny na duszy były niewidoczne, lecz równie przerażające.

Włożył mundur z wyćwiczoną rutyną, co go uspokoiło. Najpierw zapiął paski kamizelki. Potem włożył koszulę i założył brązowy krawat wiszący na drzwiach szafy obok swoich dwóch braci. Następie spodnie i buty. Podszedł do stolika nocnego, otworzył szufladę i wyjął pas. Zacisnął go mocno, wziął z blatu klucz i ostrożnie ukucnął. Szeryf nie mógł paradować w pomarszczonych spodniach. A czarnoskóry szeryf musiał mieć w biurze zapasowe spodnie, na wszelki wypadek.

Wyciągnął spod łóżka metalowe pudełko, otworzył je i wyjął służbowy pistolet. Hrabstwo chciało uzbroić go w dziewiątkę Smitha & Wessona, ale on wolał coś o większej sile powalającej, więc za własne pieniądze kupił sig sauera P320, dokładnie takiego, jakiego używała wirginijska policja stanowa. Sprawdził magazynek i komorę i schował pistolet do kabury. Na stoliku leżały dwie pary przeciwsłonecznych lustrzanek. Włożył jedne do kieszeni na piersi. Potem sięgnął po radiotelefon. Nadajnik przyczepił do paska, a mikrofon do kołnierzyka.

Na końcu wyjął z szuflady odznakę. Przypiął ją do koszuli nad lewą kieszenią i wyszedł na korytarz.

Ojciec wciąż siedział w kuchni, ale gazeta zniknęła. Zamiast niej na stole leżała koperta z jego imieniem.

– Co to? – spytał Titus, choć już się domyślił.

– Minął rok. Wielebny Jackson powiedział w niedzielę, że to cud wart wychwalenia. Kto by pomyślał, że po tym jak Warda Benningsa przejechała ciężarówka z drewnem, zostaniesz wybrany na pierwszego czarnego szeryfa w historii hrabstwa Charon.

Titus podniósł kopertę. Otworzył ją paznokciem kciuka i zobaczył kartkę z życzeniami ozdobioną komicznym wizerunkiem pingwina trzymającego diabelskie widły. Napis na wewnętrznej stronie kartki głosił:

„PIEKŁO NAPRAWDĘ ZAMARZŁO, BO WCIĄŻ JESTEŚCIE RAZEM! WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI ROCZNICY ŚLUBU!”.

Titus uniósł brwi.

– W Walmarcie nie mieli nic o byciu dumnym z kogoś, kto został pierwszym czarnym szeryfem w tym hrabstwie. A jestem z ciebie dumny. Mój syn wrócił do domu i wszystko zmienił. Nie wiesz, ile twój widok w mundurze znaczy dla ludzi. Gdyby mama żyła, też byłaby dumna. – Ojcu załamał się głos. Matka Titusa zmarła dwadzieścia trzy lata temu, mimo to wystarczyło tylko o niej wspomnieć, żeby ból zaczął spływać z twarzy ojca jak woda z wykręcanej myjki.

Czy byłaby ze mnie tak dumna, gdyby wiedziała, co się stało w Indianie, u DeCrainów? – pomyślał Titus. – Chyba nie. Nie, na pewno nie.

– Nie wszyscy są dumni – powiedział. – Ale dzięki za kartkę.

– Mówisz o tym Addisonie, tym z Nowej Fali? Przestań, nikt nie bierze go na poważnie. On uważa, że Jezus nosi niebieskie dżinsy. – Była to najgorsza obelga, na jaką ojciec, członek Kościoła Baptystów Wolnej Woli, który co niedzielę wkładał swój najlepszy garnitur, mógł sobie pozwolić w odniesieniu do ich noszącego dredy duszpasterza z ruchu New Age.

– Robi dobrą robotę w kościele – zauważył Titus.

– Nazywasz ten barak kościołem? Kiedy się tamtędy przejeżdża, wygląda jak tancbuda.

– Dla ciebie to nie kościół? Tak czy inaczej, nie tylko Jamal Addison uważa, że jestem wujem Tomem – odparł Titus, uśmiechając się smutno.

– Cóż, wielebny Jackson ciągle powtarza, że trzeba się strzec fałszywych proroków.

Titus pomyślał, że to niezła ironia, lecz nic nie powiedział.

– Byłoby miło, gdybyś raz na jakiś czas przyszedł na nabożeństwo. Nikt z nas nie uważa, że jesteś wujem Tomem. Kościół dużo dla ciebie zrobił. Tak tylko mówię.

Ojciec nieustannie próbował odbyć z Titusem rozmowę o tym, jak wdzięczny powinien być za wsparcie udzielone mu przez Kościół Baptystów Emmanuela podczas niespodziewanej kampanii wyborczej. A on ciągle tej rozmowy unikał. Nie dlatego, że nie był wdzięczny. Dobrze zdawał sobie sprawę, że to dzięki wsparciu takich kongregacji jak baptyści pełnił teraz urząd szeryfa. Dzięki wsparciu wiernych, rzeszy współczesnych liberalnych hippisów oraz starych poczciwców, którzy nienawiść do Cootera, syna Warda Benningsa, przedkładali nad nieufność wobec byłego słynnego futbolisty i agenta FBI – taka koalicja ponownie zawiąże się może dopiero w przyszłym pokoleniu. Ale teraz wszyscy wyciągali do niego ręce. Kościół ojca też. Titus wiedział, że nie spełni warunków, na których udzielono mu pomocy. Pomijając już fakt, że nie uczestniczył w nabożeństwie, odkąd skończył piętnaście lat. Przestał chodzić do kościoła mniej więcej wtedy, kiedy ojciec zaczął. Dwa lata po śmierci matki.

– Dam ci znać. Ale za tydzień zaczyna się festiwal, będę bardzo zajęty – skłamał. Dla mieszkańców hrabstwa Jesienny Festiwal był głównie pretekstem do tego, żeby się upić, potańczyć na ulicy, a potem zaszyć się w ciemnym zakamarku na skwerze przed sądem i skraść kochance przesączonego whisky całusa. Swojej albo czyjejś.

Ojciec chciał go przycisnąć, ale właśnie wtedy zatrzeszczał radiotelefon.

– Zgłoś się, Titus!

Wywoływał go dyspozytor Cam Trowder. Cam pracował na dziennej zmianie, a Kathy Miller na nocnej. Cam należał do nielicznych urzędników poprzedniej administracji, których Titus zostawił na stanowisku.

Trowder brał udział w wojnie w Iraku, zachowywał spokój pod presją i miał encyklopedyczną wprost wiedzę na temat wszystkich autostrad, szos i bitych dróg w hrabstwie. Ale pomimo tych imponujących kompetencji jego największym atutem była bliskość zamieszkania; ledwie półtora kilometra od biura. Przyjeżdżał tam, choćby się waliło i paliło, nie opuścił ani jednego dnia pracy. Jego elektryczny wózek wyciągał ponad trzydzieści kilometrów na godzinę. Zbudował go sam, z pomocą nagrań na YouTubie i ściągniętych z internetu PDF-ów. Powiedzieć, że był zdeterminowany, to stanowczo za mało.

Dlatego namacalna rozpacz sącząca się z jego głosu zaniepokoiła Titusa i zdenerwowała.

– Tu Titus, melduj – rzucił do mikrofonu, nacisnąwszy przycisk nadawania.

– Titus... Titus, mamy aktywnego strzelca w ogólniaku. Dostaję sto telefonów na minutę. Mój siostrzeniec chyba tam jest...

Cam miał dziwny głos. Titus zdał sobie sprawę, że dyspozytor płacze.

– Wezwij wszystkie jednostki! – krzyknął. – Wyślij je do ogólniaka!

– Mój siostrzeniec tam jest...

– Wezwij wszystkie jednostki! Natychmiast!

Cam jęknął, ale kiedy ponownie się odezwał, mówił już głosem spokojnym i stanowczym.

– Tak jest. Wzywam wszystkie jednostki. Mamy aktywnego strzelca w liceum Jeffersona Davisa. Powtarzam, mamy aktywnego strzelca w liceum Jeffersona Davisa.

Titus rzucił kartkę na stół i popędził do kuchennych drzwi.

– Co się stało? – zawołał za nim ojciec.

Ale odpowiedział mu jedynie trzask uderzających w futrynę siatkowych drzwi, które chwycił w objęcia zimny jesienny wiatr.

Titusa już nie było.

2

Istnieje rodzaj chaosu, który zdaje się mieć swój własny porządek. Kiedy chaotyczna sytuacja staje się rutyną, z tej powtarzalności wyłania się pewien wzór.

Gdy Titus wpadł z piskiem opon na parking przed ogólniakiem, natychmiast to zauważył, bo zachowanie ludzi przypominało rozwijające się origami.

Uczniowie i nauczyciele wylewali się falami z każdego wyjścia wielkiego ceglanego budynku. Wybiegali frontowymi drzwiami. Wymykali się bocznymi. Wyskakiwali z okien. Kilku przecisnęło się pod metalową roletą strzegącą wejścia do warsztatu mechanicznego pana Herndona. Ta ludzka fala przewalała się wokół jego samochodu jak rzeka omijająca kamień. Wszyscy mieli twarze rodem z obrazów Francisa Bacona, śledzeni przez własną pamięć, która za dziesięć lat doprowadzi ich do płaczu na imprezie bociankowej, w sklepie spożywczym czy podczas telewizyjnej reklamy roweru do ćwiczeń.

Była to pierwsza faza chaosu typowego dla tego rodzaju zdarzeń, coraz większa atawistyczna panika pochodząca z głębokich zakamarków zwierzęcej części naszego mózgu. Reakcja „walka lub ucieczka” przestała być abstrakcyjnym tematem lekcji biologii, stając się niezbędnym elementem sztuki przetrwania.

Titus wyskoczył z samochodu z pistoletem w ręku. Przeraźliwe krzyki dzieci były jak chmura burzowa wędrująca ze wschodu na zachód, a ich płacz jak grzmot, który wstrząsnął nim od stóp do głów. Spojrzał w lewo i zobaczył dwóch swoich zastępców, którzy przejeżdżali właśnie przez płytki rów biegnący równolegle do szkolnego trawnika. Jednym radiowozem jechał Davy Hildebrandt, drugim Roger Simmons. Chwilę później dołączyła do nich Carla Ortiz w furgonetce edukacyjnej D.A.R.E., którą jeździła do szkół podstawowych i gimnazjów. Roger wyskoczył z radiowozu ze strzelbą do tłumienia zamieszek. Davy z rewolwerem, tak jak Carla. Roger pobiegł w stronę tłumu nastolatków. Trzymał strzelbę za łoże, z lufą wycelowaną w rzekę ciał, która pędziła na niego jak wzburzona fala.

– Roger, lufa w górę! Lufa w górę! – krzyknął Titus.

Zastępca przystanął i spojrzał na niego. Gwałtownie zamrugał, przeniósł wzrok na swoje ręce, które trzęsły się jak po szklance whisky, i podniósł lufę do góry.

– Davy! – ryknął Titus. – Zapędź wszystkich na drugą stronę drogi! Na drugą stronę drogi!

Davy schował rewolwer do kabury i zaczął wymachiwać rękami, kierując uczniów i nauczycieli na łąkę należącą do Oakfield Farms. Pasło się tam kilka czarnobrązowych krów. Przeraźliwe krzyki rozbrzmiewające w chłodnym porannym powietrzu nie robiły na nich żadnego wrażenia.

– Co robimy, szefie? – spytała Carla. Przebiła się przez tłum i stała teraz u boku Titusa.

Na parking wpadł czerwony pickup z czerwonym kogutem na dachu. Za kierownicą siedział Tom Sadler. Miał dziś wolne, ale pewnie usłyszał wezwanie na skanerze. Przed szkołą brakowało jedynie kilku pracowników urzędu szeryfa hrabstwa Charon.

Titus modlił się w duchu, żeby nie byli potrzebni. Modlił się, żeby strzelec nie miał karabinu AR-15, kałasza albo jakiejś innej maszyny do zabijania, która siecze kulami na wszystkie strony jak siewnik ziarnem.

– Wchodzimy i sprawdzamy budynek. – Przysunął mikrofon bliżej ust. – Davy, niech Tom tam zostanie i przypilnuje ludzi. A ty chodź tu i pomóż nam oczyścić teren. Masz na sobie kamizelkę?

– Jasne – zatrzeszczał radiotelefon. – Już idę do Toma.

– Tylko szybko. – Titus dał znak Carli i omijając ostatnich uciekinierów, ruszył w kierunku szkoły.

– On zastrzelił pana Spearmana! – powiedziała jakaś drobna blondynka.

Titus rozpoznał w niej córkę Daisy Matthews. Kończył z Daisy szkołę. A jej córka miała na imię...

– Lisa, na drugą stronę drogi! – krzyknęła Carla. – Szybko!

– Kto go zastrzelił? – spytał Titus. – Jak wygląda?

Dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała na niego, jakby dopiero teraz zauważyła mierzącego metr osiemdziesiąt pięć szeryfa.

– Nie... nie wiem – wykrztusiła. – Był w masce. Strzelił mu w twarz. Boże, on go zabił! – Oczy miała wielkie jak koła traktora. Nie płakała, ale jej policzki i szyja pulsowały czerwienią. Titus wiedział, że na łzy przyjdzie czas później. Na łzy albo na krzyk przerażenia w nocy.

– Jest wysoki? Wyższy ode mnie? A ubranie? W co jest ubrany?

Lisa zamknęła oczy i opadła bezwładnie na Carlę.

– Nie wiem! – krzyknęła w jej ramię.

Titus wziął głęboki oddech. Zdał sobie sprawę, że on też krzyczał. Policjant o głębokim głosie krzyczący komuś prosto w twarz nigdy nie zdobędzie wiarygodnych informacji. Wiedział o tym, wiele razy powtarzał to swoim podwładnym, a teraz zrobił to sam.

Dotknął mikrofonu.

– Podejrzany jest w masce. Wiemy tylko tyle. Wchodzimy do środka.

– Skarbie, musisz przejść na drugą stronę drogi, dobrze? – powiedziała Carla najłagodniej, jak umiała.

Lisa nie odpowiedziała, ale popędziła na łąkę jak wystraszona gazela.

– Dobra, idziemy – rzucił Titus.

Była to druga część tradycji zrodzonej z chaosu podobnego do porządku. Mężczyźni i kobiety idący z bronią w ręku w stronę mężczyzny – bo niemal zawsze jest to mężczyzna – z karabinem czy pistoletem, którego lufa jest rozgrzana od poszatkowania klasy, kina albo biura ołowiem w stalowej osłonie, pędzącym z prędkością siedmiuset osiemdziesięciu metrów na sekundę.

Ścisnęło go w żołądku tak mocno i tak gwałtownie, jakby chwycił go skurcz. Oddychał równo i powoli, lecz waliło mu serce. Podniósł się wiatr i wyssał słony pot z kołnierzyka jego koszuli. Ciemne okulary tłumiły blask promieni słońca odbijających się od okiennych szyb. Stopy chrzęściły na asfalcie w polifonicznym duecie. Idąca po jego prawej stronie Carla brała szybkie, głębokie oddechy. Idący po lewej Davy wydawał zawodzące odgłosy jak beczące jagnię. Roger szedł przodem. Titus widział mięśnie jego grubych ramion naprężone jak ciasno zwinięta lina na pokładzie łodzi.

W ciągu ostatnich piętnastu lat w hrabstwie Charon doszło dokładnie do dwóch morderstw. Sprawczynię jednego zatrzymano już kwadrans po morderstwie, gdy Alice Lowney przyznała się, że nakrywszy swojego męża Waltera w łóżku z sąsiadką Ezrą Collins, kuzynką Pipa, dźgnęła go widłami. Sprawcy drugiego nie ujęto i jeśli wierzyć notatkom z akt Warda Benningsa, miało pozostać tak po wsze czasy. Ofiarą był biały mężczyzna w wieku od dwudziestu jeden do czterdziestu pięciu lat, którego ciało, pocięte na równe kawałki, znaleziono na plaży Fiddlera w walizce. Powszechnie uważano, że przypłynęła tam z zatoki Chesapeake, niesiona dziwnym prądem morskim, który już nigdy nie powróci. Ludzie lubili mówić, że Charon nie należy do miejsc, gdzie tak straszne rzeczy powtarzają się regularnie.

Titus uważał, że mają krótką pamięć.

Ostatnimi laty w hrabstwie Charon rzeczywiście panował względny spokój, ale przeszłość skrywała koszmary i potworności, już dawno umieszczone w królestwie legend. Jego ojciec cytował czasem słowa wielebnego Jacksona, straszącego swoje owieczki ogniem piekielnym i siarką, mawiającego, że wkrótce zawita do nich mocno spóźniona pora bólu. Titus nie wierzył, że Gedeon miał dar jasnowidzenia, ale wierzył w sinusoidalny bieg czasu. To, co się kiedyś wydarzyło, wydarzy się ponownie. Koło obraca się i obraca, i w końcu wskazuje ten sam numer co dwadzieścia, trzydzieści czy czterdzieści lat temu. Dlatego bez względu na to, co zastaną w szkole, okres spokoju już minął. Powróciła pora bólu, na jego służbie.

Byli jakieś piętnaście metrów od wejścia, kiedy otworzyły się drzwi i na szczycie schodów stanął mężczyzna. W lewej ręce trzymał skórzaną maskę wilczego pyska. W zgięciu łokcia prawej tulił niczym niemowlę myśliwski sztucer. Był ubrany w znoszoną czarną bosmankę zapiętą na środkowy guzik i brudne niebieskie dżinsy. Miał warkoczyki splecione ciasno przy skórze, domagające się fryzjera. I usta zaciśnięte w grymasie obejmującym całą twarz.

Świat się nagle uspokoił. Wiatr przegnał dobiegające z tłumu krzyki. Znów było tylko poranne słońce, niebieskie niebo i ten spoglądający na nich mężczyzna. Titus natychmiast go rozpoznał.

– Rzuć broń, Latrell! – ryknął.

Czas wewnętrznego głosu minął. Latrell odwrócił głowę w jego stronę. To, że szeryf i jego podwładni celują w niego ze strzelby, trzech rewolwerów i pistoletu, zupełnie mu nie przeszkadzało. Jego gładka brązowa twarz była przerażająco spokojna, mimo że na prawym policzku miał siniaka wielkości piłeczki golfowej. Malutkimi jak punkciki źrenicami otaksował Titusa z niewzruszoną obojętnością. Titus pomyślał, że Latrell jest pod wpływem oksykodonu albo heroiny. Mimo wysiłków szeryfa w Charon było pod dostatkiem jednego i drugiego. Latrell był tutaj i jednocześnie go tu nie było. Wyglądał jak mały szkrab, który uciekł spod czujnego wzroku rodziców i jeszcze nie wie, że się zgubił.

Titus znał rodziców Latrella, Calvina i Dorothy Macdonaldów. Chodził z Calvinem do szkoły. On, Calvin, Patrick Tines i Duży Bobby Packer zdobyli dla Charon pierwsze i jak dotąd jedyne mistrzostwo w rozgrywkach futbolowych. Calvin jako skrzydłowy, a Titus jako rozgrywający. Po zwycięskim meczu Titus stracił z Nancy Tolliver dziewictwo na tylnym siedzeniu mustanga Calvina. Nancy lubiła być podduszana, ale on nie mógł się na to zdobyć. Nie wtedy. Długo się zastanawiał, jakim cudem ta siedemnastoletnia dziewczyna odkryła, że podniecają ją takie rzeczy, aż zdał sobie sprawę, że nie podoba mu się żadna odpowiedź na to pytanie.

Calvin pracował teraz w stoczni w Newport News, już dwudziesty piąty rok. Dorothy była pomocnicą pielęgniarki w prywatnym domu starców. Mieli jeszcze jednego syna, dwunastoletniego Lavona. Latrell był ich najstarszym i najbardziej kłopotliwym dzieckiem. Po objęciu urzędu Titus aresztował go raz za posiadanie akcesoriów do zażywania narkotyków, zaraz po tym, jak wyrzucono go z 7-Eleven, gdzie wszczął awanturę, gdy odmówiono mu sprzedaży piwa po północy. Wyglądał wtedy tak jak teraz. Rozczochrany i niechlujny, lecz nieszkodliwy. Z tym że tamtej nocy nie miał sztucera i skórzanej maski. Wpłaciwszy za niego kaucję, Calvin powiedział Titusowi tylko, że Latrell „jest pokręcony”.

Titus wyczuł, że stary przyjaciel chce powiedzieć coś więcej, i to bardzo. Ale nie, zabrał Latrella, nie dzieląc się z nim swoimi myślami. Titus odprowadził ich wzrokiem, w pełni zdając sobie sprawę, że Calvin walczy z demonami syna. Zdawał też sobie sprawę, że dawny kumpel z drużyny już nie wypłacze mu się na ramieniu ani nie zwierzy ze swoich problemów. Te drzwi skutecznie zatrzasnęła gwiazda szeryfa.

Wyglądało na to, że liczba gnębiących Latrella demonów wzrosła dziesięciokrotnie.

– Latrell! Rzuć. Ten. Sztucer – krzyknął, wymawiając każde słowo tak wyraźnie, jak tylko pozwalał mu na to język. Chciał przedrzeć się przez mgłę otulającą umysł chłopaka. Latrell musiał go usłyszeć. Musiał zobaczyć wycelowaną w niego broń. Zrozumieć, że bez względu na to, co zrobił, wciąż może wyjść z tego cało. Był synem Calvina. Ale nawet gdyby był synem kogoś, kogo Titus nie znał, wciąż zasługiwałby na szansę. Synem kogoś, z kim nie pił bimbru, z kim przez cztery lata dwa razy dziennie nie trenował. Z kim nie dorastał w cieniu tej olbrzymiej flagi na granicy hrabstwa.

– On jest archaniołem – odezwał się w końcu Latrell głosem drżącym, lecz donośnym i wyraźnym.

– Latrell, musisz rzucić broń i położyć się na ziemi.

– Powiedział, że jest Czarnym Aniołem. Aniołem Śmierci. Pan Spearman mówił, że lubi siebie słuchać...

Po twarzy chłopaka płynęły łzy.

– Musisz natychmiast odłożyć broń – powtórzył Titus spokojnie, ale z nutą groźby w głosie. Nie chciał, żeby skończyło się to gradem kul.

– Kazał im wezwać na pomoc Boga. A potem powiedział, że jest Malakiem al-Mawtem, Niszczycielem. Ale to też nieprawda. On był zwykłym skurwysynem, jak pan Spearman... – Latrell upuścił maskę i wetknął pod podbródek lufę winchestera.

Titus znieruchomiał. Opuścił o centymetr rękę z pistoletem. Nie chciał, żeby chłopak pociągnął za spust, ale wiedział też, jak szybko można przejść od samobójstwa do morderstwa. Słowa płynące z jego ust były pewnie bredzeniem chorego umysłu.

Mimo to...

Dostrzegł ogarniającą Latrella udrękę. Udrękę wykręcającą całe ciało. Wyginającą kończyny. Jakby ciężar wstydu i wyrzutów sumienia, których nie potrafił dokładnie sprecyzować, rozciągał i wykrzywiał mu ręce i nogi. Ręce ściskały sztucer z obłąkaną desperacją, palce wiły się jak macki głębinowego stwora nigdy niewychodzącego na słońce.

– Latrell – powiedział Titus. – Posłuchaj. Cokolwiek tam się stało, możemy o tym porozmawiać. Cokolwiek zrobiłeś, w ten sposób tego nie naprawisz. Odłóż broń i porozmawiajmy. To nie musi się tak skończyć. – Oderwał jedną rękę od pistoletu, podniósł ją otwartą dłonią w stronę chłopaka i przez rozchylone palce zobaczył, że Latrell z wahaniem wyjmuje lufę spod podbródka.

– O właśnie. A teraz połóż sztucer na ziemi i podejdź do mnie. – Zmienił poprzednie żądanie, bo nie chciał, żeby Latrell miał broń w zasięgu ręki, gdyby się nagle rozmyślił. Szaleństwo biło od niego falami jak gorąco od asfaltu w połowie lipca.

– Rzuć broń, łajzo! – wrzasnął Roger.

– Spokojnie, szeryfie! – odkrzyknął Titus.

Latrell zamknął oczy.

– O nie... – wymamrotał Titus.

– Nie macie pojęcia, co zrobiłem. Chciałem przestać, ale powiedzieli, że zabiją mojego braciszka. Ten anioł ani razu nie zdjął maski. Ale pan Spearman chciał, żeby zobaczyli jego twarz. Bardzo tego chciał. – Słowa wypłynęły z ust Latrella jednym długim zdaniem, jak mantra.

– Zaczekaj – rzucił Titus.

Latrell otworzył oczy.

– Sprawdźcie jego telefon – powiedział.

Titus opuścił pistolet odrobinę niżej.

Latrell podniósł sztucer nad głowę.

– Stałem się śmiercią! – zawył, ruszając pędem w ich stronę.

Potem, gdy Titus bez końca odtwarzał tę scenę w głowie, jak zapętlony film, zawsze naciskał w tym momencie guzik z napisem „PAUZA”. Dalsza część nagrania była serią mętnych ruchów przesłoniętych mglistą poświatą. Czy Latrell w nich wycelował? Czy zaczął w nich celować? Titus zamykał wtedy oczy, wytężając pamięć, ale wszystko urywało się jak pajęczyna, zanim zdążył cokolwiek wyraźnie zobaczyć.

Usłyszał pierwszy wystrzał, kiedy Latrell zrobił trzeci krok. Śrut ze strzelby Rogera zmienił połowę głowy chłopaka w czerwoną mgłę. Tom Sadler oddał pięć szybkich strzałów z sześciostrzałowej dziewiątki Smitha & Wessona. Był świetnym strzelcem. Wszystkie pociski trafiły w pierś prawie bez żadnego rozrzutu.

– Wstrzymać ogień! – krzyknął Titus ile sił w płucach.

Davy jeszcze nie wystrzelił i schował rewolwer do kabury tak szybko, że mógłby występować na scenie jako magik. Carla opuściła broń, lecz wciąż trzymała ją chwytem taktycznym. Davy coś mamrotał, ale Titus nie rozumiał słów. W uszach wciąż pobrzmiewało mu echo wystrzałów.

Ciało Latrella stoczyło się z ostatnich dziewięciu stopni granitowych schodów jak wyrzucona przez dziecko szmaciana lalka. Winchester upadł z trzaskiem na ziemię, poza zasięgiem rąk napastnika, jakby miało to teraz jakieś znaczenie. Ciało znieruchomiało u stóp Titusa. Długi ślad krwi, który za sobą zostawiło, poprzecinał schody smugami i ukośnymi kreskami niczym kaligrafią wykonaną czerwonym atramentem.

3

Pana Spearmana znaleźli przy biurku.

W przekrzywionym krawacie, z długimi włosami opadającymi na kołnierz, siedział na krześle odchylony do tyłu i miał szeroko otwarte usta. Każdy, kto w ciągu ostatnich trzydziestu lat chodził w dziewiątej klasie na lekcje geografii, dobrze znał ten niebieski krawat, mocno sfatygowany i upstrzony plamami po kawie jak po teście Rorschacha. Gdyby w ogólniaku Jeffersona Davisa co roku pytano w ankiecie: „Kto jest twoim ulubionym nauczycielem?”, Jeff Spearman, który pracował tam trzydzieści lat, przez dwadzieścia pięć zdobywałby pierwsze miejsce.

Gdyby nie rana wielkości dziesięciocentówki na policzku i wielka dziura w potylicy, można by pomyśleć, że uciął sobie drzemkę.

Część tablicy bezpośrednio za nim była upstrzona kawałkami kości, fragmentami tkanki mózgowej i kępkami siwych włosów. Wszystko to trzymało się tam dzięki warstewce lepkiej krwi.

Titus pomyślał, że tablica wygląda jak artystyczny projekt zrobiony na zajęcia techniczne przez obłąkanego rzeźnika.

Podszedł do biurka i przytknął dwa palce do szyi Spearmana. Nie ulegało wątpliwości, że nauczyciel opuścił już ziemski padół, ale Titus był dokładny. Na zajęciach z anatomii w college’u czytał o mężczyźnie, któremu podczas wypadku przy pracy wbił się w głowę sześćdziesięciocentymetrowy żelazny pręt i który mimo to wsiadł do samochodu i pojechał do szpitala.

– Sprawdźcie resztę szkoły – rozkazał. – Klasę po klasie.

Nikt się nie poruszył.

– Dlaczego ten chuj go zastrzelił? – spytał Davy.

Titus drgnął, słysząc nutę bólu i cierpienia w jego głosie. On też się nad tym zastanawiał, ale teraz mieli na głowie co innego. Musieli zabezpieczyć miejsce zdarzenia.

– Pieprzony terrorysta. – Roger ciężko oddychał, sapał jak byk. – Słyszeliście, co wykrzykiwał, kiedy się na nas rzucił? Jakieś islamskie pierdoły.

Titus odwrócił się na pięcie i wkroczył w jego prywatną przestrzeń.

– Jeszcze nic nie wiemy. Nie wiemy, dlaczego to zrobił, a nawet, czy w ogóle to zrobił. Może miał wspólnika. Może pan Spearman zastrzelił się sam, a Latrell wziął tylko jego broń. Tak, może mamy do czynienia z terrorystami. A może z kimś z problemami psychicznymi, kto nie powinien mieć dostępu do sztucera na jelenie. Na razie gówno wiemy i najpierw musimy zabezpieczyć teren. Dlatego idźcie. Nie będę się powtarzał. – Użył liczby mnogiej, ale mówił do Rogera. Patrzył mu w oczy, dopóki zastępca nie spuścił głowy, nie odwrócił się i nie poszedł do drzwi.

Pozostali ruszyli za nim. Davy też, ale tuż przedtem spojrzał na szeryfa i na sekundę spotkali się wzrokiem.

– To nie było po arabsku. To było po aramejsku. Nie róbcie żadnych założeń – powiedział Titus do pustej klasy.

* * *

Godzinę później stali na szkolnym parkingu otoczeni karetkami pogotowia, wozami strażackimi i tłumem przerażonych rodziców szukających swoich straumatyzowanych dzieci. Dziesiątkami obejmujących się wzajemnie mężów i żon, z których wielu postanowiło już pewnie, że będzie to ich ostatni dzień pracy w systemie szkolnictwa hrabstwa Charon. Otarcie się o śmierć zmusza każdego do zastanowienia, czy na pewno wybrał dobry zawód.

– Obaj jadą do sądowego? – spytał rosły biały mężczyzna, pracownik domu pogrzebowego.

Wirginia wciąż była głównie rolniczym stanem ze średniej wielkości miastami, szeroko rozrzuconymi i otoczonymi wielkimi połaciami lasów, które rozpościerały się u podnóża wzgórz ledwie kilka metrów niższych niż góry, i gór starych już wtedy, kiedy egipskie piramidy były nowe. Koronera nie miały nawet duże hrabstwa, takie jak Red Hill czy Queen, dlatego lekarzem sądowym był zatrudniony przez stan miejscowy lekarz. I to właśnie ten medyczny profesjonalista zajmował się ciałami znalezionymi długo po śmierci. Ciocia Emma zmarła w łóżku, bo źle połknęła fistaszka, mama Jane doznała w końcu udaru, w trakcie robienia przetworów z brzoskwiń na jesień – podlegały mu wszystkie przypadki zgonów naturalnych i oczekiwanych.

Natomiast ludzi z dziurami od kul w głowie wysyłano do Richmond, gdzie sekcję zwłok przeprowadzał stanowy lekarz sądowy.

– Tak, obaj, ale Spearmana zawiezie Maynard – odparł Titus.

Mężczyzna kiwnął głową, pochylił się, chwycił nosze z ciałem Latrella, nacisnął dźwignię, wstał i tylna część noszy wstała razem z nim. Potem powtórzył te same czynności z przodu noszy i upewniwszy się, że wszystkie zatrzaski dobrze zaskoczyły, pchnął nosze w stronę furgonetki.

– Chwileczkę – zatrzymał go Titus.

Mężczyzna przystanął i Titus rozpiął worek ze zwłokami.

– Ma pan rękawiczki?

Mężczyzna wsunął głowę do furgonetki i rzucił mu czarne lateksy. Titus włożył je i rozchylił bosmankę Latrella. Ostry, mdławy odór kału, metaliczny zapach krwi – wspomnienie było tak silne, że jeszcze trochę i zacząłby mieć przywidzenia, ale odpędził je i skoncentrował się się na tym, co robił. Rozpiął guzik. Na mostku widniał krwawiący plaster miodu. Z wyćwiczoną dokładnością Titus przeszukał kieszenie i po chwili znalazł telefon. Latrell mówił coś o telefonie Spearmana. Czyżby dzwonili do siebie przed strzelaniną? Mógł to sprawdzić, wysyłając ciało do Richmond, gdzie komórka przez miesiąc leżałby w jakiejś szufladzie. Ale mógł też zabrać telefony Latrella i Spearmana i przejrzeć je tutaj, w biurze.

– Carla, skocz do mojego samochodu i przynieś torebkę na dowody rzeczowe.

Carla kiwnęła głową i pobiegła do SUV-a. Kiedy wróciła, wrzucił komórkę do torebki.

– Teraz może pan go zabrać. Carla, powiedz Maynardowi, że Spearman może już jechać, ale najpierw sprawdź, czy ma telefon. – „Spearman”. Opuścił słowo „pan”.

Latrell był zagubioną duszą z problemami trudnymi do wyobrażenia. Był też złodziejem, narkomanem i uciążliwym intruzem, gdziekolwiek się pojawił. Zdrowy rozsądek podpowiadał, żeby nie wierzyć ani jednemu jego słowu. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że jeśli Latrell Macdonald mówi, że pada deszcz, trzeba wystawić głowę przez okno i sprawdzić, czy na pewno zmoknie.

Ale Titus nie mógł pogodzić zdrowego rozsądku z wyrazem oczu chłopaka mówiącego o archaniołach i Jeffie Spearmanie. Bo w panującej w tych oczach ciemności, która zaczęła się rozszerzać jak czarna dziura, kiedy Latrell ruszył na nich, krzycząc o Aniele Śmierci, nie było kłamstwa. Na sto procent. Wiedział, że nie było. Czuł to w kościach. Instruktorzy z akademii FBI zrugaliby go za takie myślenie.

„Przeczucie to wierutna bzdura” – lubił mawiać Bob McNally, ten od behawioryzmu. W akademii Titus entuzjastycznie popierał filozofię, że jedynie dowody empiryczne mają wartość śledczą. Ale w terenie ta sama filozofia okazywała się często krucha jak świeży lód na stawie.

„Dowody rzeczowe wysyłają za kratki, ale to przeczucie kieruje nas do sedna sprawy” – tak mawiał z kolei Ezekiel Wiggins, jedyny czarnoskóry agent w terenowym oddziale FBI w Indianie. Titus uważał, że prawda leży gdzieś pośrodku. Dowody rzeczowe mogą być zanieczyszczone. Przeczucie może wprowadzić w błąd. Trzeba znaleźć równowagę między techniką, intuicją i prawdą.

A prawda była taka, że Latrell wszedł do klasy Jeffa Spearmana, zastrzelił go, a potem wyszedł i umarł na tych samych schodach, którymi cztery lata temu wbiegał do szkoły jako uczeń ostatniej klasy. Dowody rzeczowe tkwiły w sztucerze, w czaszce Jeffa Spearmana i – być może – w jego telefonie.

– Titus, co się tu, do diabła, dzieje?

Kiedy Scott Cunningham wymówił jego imię, Titus miał ochotę zazgrzytać zębami jak młyn kołami. Wziął głęboki oddech i odwrócił się do niego.

– Doszło do strzelaniny – odparł. – Musisz cofnąć się za taśmę.

Cunningham wziął się pod boki i wysunął podbródek. Robił tak na zebraniach rady miejskiej, kiedy sprawy szły nie po jego myśli, choć trzeba uczciwie przyznać, że nie zdarzało się to zbyt często.

– Kogo zastrzelono? Widzisz? Właśnie dlatego ciągle powtarzam, że powinniśmy pozwolić nauczycielom nosić broń.

– Scott, kiedy zabezpieczymy teren, kiedy wywieziemy stąd ciała zabójcy i jego ofiary i zawiadomimy ich rodziny, powiem całemu hrabstwu wszystko, co wiem. Ale ponieważ stoisz teraz na miejscu zbrodni i zadeptujesz ślady, muszę cię prosić, żebyś się cofnął.

Cunningham spojrzał pod nogi. Stał w kałuży krwi Latrella Macdonalda.

– Cholera, niech to szlag – mruknął z obrzydzeniem. Zrobił dwa duże kroki do tyłu i wytarł nogi w trawę rosnącą z boku schodów.

– Za taśmę – dodał Titus.

– Masz przedstawić mi pełny raport – warknął Cunningham. Odczekał sekundę, po czym ruszył do swojego pickupa.

Titus wiedział, że Scott chce sprawić wrażenie, że odchodzi, bo tak chce.

– Scott, jesteś przewodniczącym rady, a nie moim szefem. Dostaniesz raport, kiedy dostanie go całe hrabstwo.

Cunningham drgnął i pokręcił głową.

– Nie jestem twoim wrogiem.

Kłamca – pomyślał Titus.

Kiedy ogłosił, że będzie kandydował, Cunningham wszystkimi swoimi znacznymi wpływami poparł Cootera. Titus wiedział, że nie miało to nic wspólnego z jego filozofią egzekwowania prawa, która w swojej najczystszej formie sprowadzała się do jednego: prześladować czarnych, brązowych i wszystkich tych, którzy głosują na demokratów.

Miało za to wiele wspólnego z tym, że Cunningham chciał wcisnąć do biura szeryfa swoją prywatną marionetkę. Chciał mieć tam kogoś, kto może nie będzie odwracał głowy, ale kto w razie potrzeby przymknie oko. A kto byłby lepszą marionetką niż syn byłego szeryfa? Ktoś znany najlepiej z trzech rzeczy: z tego, że garbuje skórę obściskującym się nad rzeką nastolatkom, że grozi zatrzymanym do kontroli kierowcom i w ten sposób wyciąga od nich pieniądze albo trawkę, oraz z tego, że kiedyś wdał się w bójkę z kozłem. Ilekroć się wstawił, choćby tylko trochę, zawsze raczył słuchaczy opowieścią, jak to ni stąd, ni zowąd kozioł zaprawił go z byka. Kozioł, jak na zwycięzcę przystało, nigdy tego nie skomentował.

Kiedy ogłoszono wyniki wyborów, Titus był równie zaskoczony jak Cunningham. Przez cały rok ścierali się wiele razy – zdaniem Titusa stanowczo za wiele jak na hrabstwo wielkości Charon – ale punkt zwrotny nastąpił wtedy, kiedy Titus aresztował Alana Cunnighama, jego kuzyna i zarazem głównego inspektora budowlanego hrabstwa. Jamal Addison złożył skargę, że Alan bez żadnego powodu odmawia czarnym rodzinom pozwoleń na budowę studni. Titus przeprowadził śledztwo i odkrył komicznie nieudolny spisek między Alanem i Reece Kanter, miejscową deweloperką. Okazało się, że oboje nie chcieli, aby czarni stawiali domy w pobliżu Conyers’s Beach, na ziemi, na której rozparcelowanie Reece ostrzyła sobie zęby. Za każdą odmowę Alan otrzymywał stosowną dolę.

Scott był uosobieniem gniewu całej rodziny Cunninghamów. Ale nic nie mógł zrobić dla kuzyna. Czy to przez arogancję, czy głupotę, Alan zostawił za sobą długi papierowy ślad, którym podążyłby nawet Wrong Way Corrigan.

Titus nie lubił aresztować ludzi, ale to, że założył bransoletki Alanowi Cunninghamowi, było najlepszym wydarzeniem tamtego tygodnia i najgorszym momentem relacji ze Scottem.

– Ani ja twoim – odparł. – Nie jestem też krojczym w twojej fabryce flag ani nie patroszę krabów w twojej przetwórni. Zajmie się tym mój urząd. Chcesz pomóc, każ radzie przydzielić pieniądze na pomoc psychologiczną dla tych, którzy tu dzisiaj byli. Ty rób swoje, ja zrobię swoje.

Odwrócił się i wziął torebkę od Carli. Każdego innego dnia nie poświęciłby jednej myśli tym zawodom w wymachiwaniu fiutami, w których według Scotta ciągle obaj uczestniczyli, ale tego ranka zginęli ludzie. Ich ciała były jeszcze ciepłe, choć krew na schodach i ścianach szkoły zdążyła już ostygnąć. Tacy ludzie jak Scott, pochłonięci swoim ego i trawieni żądzą zdobycia najwyższej pozycji w hierarchiach istniejących tylko w ich głowach, nie potrafili odłożyć na bok swoich małostkowych aspiracji nawet w obliczu śmierci.

Łaknęli tak wielkiej władzy i kontroli, jaką tylko mogli zdobyć. Gdyby Scottowi zaproponowano stanowisko głównego wymiatacza gówna w wytwórni nawozów naturalnych, przyjąłby je tylko po to, żeby rozkazywać innym. Jego małomiasteczkową megalomanię podsycała po części pycha, a po części tradycja. Cunninghamowie należeli do największych rodzin w hrabstwie i jako właściciele dwóch największych firm byli też największymi pracodawcami w Charon. Według wszelkich wyznaczników rządzili całym hrabstwem.

Według wszelkich z wyjątkiem jednego.

To Titus był szeryfem, a nie żaden z nich, i tego dnia tak jak każdego, odkąd przypiął do piersi gwiazdę szeryfa, nie zamierzał podsycać ich feudalnych fantazji.

– Jeśli Spearman ma przy sobie komórkę, włóż ją do torebki i zawieź do biura – powiedział, podając Carli torebkę z telefonem Latrella.

Zatrudnił Carlę zaraz po Davym. Niska i szczupła, miała niebieski pas w ju-jitsu i marzyła o wstąpieniu do FBI. Davy był przyjacielski i lojalny, a ona bystra i zawzięta. Davy mógłby zostać kiedyś szeryfem. A Carla, już jako agentka gdzieś na drugim końcu Ameryki, mogłaby wyprowadzać z sądu członków kartelu narkotykowego i w świetle reflektorów eskortować ich do więziennej furgonetki.

– Jasne. Zajmę się tym...

Zmarszczyła brwi.

– Będzie źle, co? Ta strzelanina... Większość dzieciaków wszystko nagrywała i... Myślałam, że on się poddaje, ale potem... Potem chyba zaczął biec, prosto na nas. Przynajmniej tak to wyglądało, prawda?

– Teraz musisz wziąć ten telefon – odparł. – O reszcie pogadamy potem.

Carla kiwnęła głową i poszła przeszukać kieszenie Spearmana.

Titus zamknął przesłonięte okularami oczy i nie otwierając ust, przesunął językiem po zębach. Ile minie czasu, zanim jeden z uczniów czy nauczycieli zamieści w sieci filmik, który natychmiast stanie się wiralem? Dzień? Godzina?

W końcowym oświadczeniu na finalnej debacie on i Cooter mieli okazję po raz ostatni się zareklamować i przedstawić swoje argumenty mieszkańcom hrabstwa.

Titus wszedł na mównicę w wielkiej sali Klubu Rotariańskiego i podzielił się z nimi niewielkim ułamkiem poczucia winy ukrytej pod płaszczykiem osobistej misji.

– George Orwell napisał, że śpimy bezpiecznie w łóżkach, bo twardzi ludzie czuwają w nocy, aby zsyłać przemoc na tych, którzy robią nam krzywdę. Natomiast ja chcę urzędu obsadzonego ludźmi, którzy nie będą zsyłać przemocy na tych, których mają chronić. Tu się urodziłem, tu ukończyłem szkołę średnią, tu dorastałem. Pływałem w Fiddler’s Bay, uczyłem się jeździć samochodem na piętnastce. Tu, za tylną ścianą Wodopoju, po raz pierwszy spróbowałem alkoholu. Charon jest moim sercem i domem, ale wiem, że ci twardzi ludzie nie zawsze są sprawiedliwi w stosowaniu przemocy. Uważam, że szeryf powinien przynajmniej dopilnować, aby respektowali te same zasady, których przysięgali przestrzegać. Bo wszyscy wiemy, że nie zawsze tak jest.

Uważał, że oświadczenie było całkiem elokwentne, zwłaszcza w porównaniu z końcowym wystąpieniem Cootera, które składało się głównie z pochrząkiwań, co brzmiało tak, jakby niedźwiedź próbował wypowiedzieć słowa takie jak „prawo i porządek” czy „kontrola graniczna”, a trzeba pamiętać, że Charon leży ponad trzy tysiące kilometrów od południowej granicy. Kiedy wracał na miejsce, klaskało tylko kilka osób, ale wszyscy go słuchali.

A teraz ci twardzi ludzie zesłali przemoc na Latrella Macdonalda. Latrell – na Jeffa Spearmana. Ale czy można było się spodziewać innego rezultatu?

Przymuszany pokutą uważał, że tak, ale teraz zrozumiał, że był to szczyt naiwności. Bierzesz topór i idziesz ściąć drzewo. Bierzesz rewolwer i bez względu na to, czy nosisz gwiazdę, czy nie, w końcu kogoś zastrzelisz.

Zawsze wiedział, że to możliwe. A według algorytmu organów ścigania prawie nieuniknione. Co nie ułatwiało mu jednak pogodzenia się z tym, że dzierży w rękach władzę nad życiem i śmiercią.

Kiedy Jamal Addison zaczął namawiać go do startu w wyborach, po tym jak Cooter Bennings zatrzymał Emmeta Thompsona, wyciągnął go z samochodu i pobił prawie na śmierć, Titus poszedł na cmentarz porozmawiać o tym z matką. I stojąc pod frasobliwą sosną strzegącą jej grobu, przysiągł, że spróbuje coś zmienić. Że zmieni sam siebie. Widział, co może się kryć pod cienką niebieską linią, i napawało go to odrazą. Tak jak odrazą napawało go to, co zrobił, nieważne, że sprowokowany. Ubiegał się o urząd szeryfa z ciężarem obietnicy złożonej siedzącemu na jego ramieniu duchowi.

I w końcu jego podwładni zabili człowieka, którego umysł był sklejony delikatnym amalgamatem heroinowej maligny i bimbru. Człowieka cierpiącego. Człowieka, który potrzebował jego pomocy.

Podszedł do samochodu i usiadł za kierownicą. Uruchomił silnik i natychmiast wrzucił bieg. Czekało go mnóstwo papierkowej roboty i mnóstwo telefonów. Musiał zawiadomić rodziców Latrella. Chciał to zrobić osobiście. Nie mógł tego komuś zlecić. I modlił się, żeby zdążyć, zanim przeczytają o tym w internecie czy, co gorsza, zanim ktoś do nich zadzwoni.

Musiał też sprawdzić, kogo zawiadomić o śmierci Spearmana. Szkoła będzie oczywiście zamknięta, nie tylko dzisiaj, ale pewnie do końca tygodnia. Trzeba wyszorować do czysta ściany i schody.

Egzorcyzmy odprawione wodą i wybielaczem zmyją krew, ale na świadomość tych, którzy rano tam byli, wywrą minimalny wpływ. Ściągnie do biura Rogera i Toma. To na pewno. W ruch pójdą setki trybików, które zazębią się o siebie jak w starym, zardzewiałym silniku. Każdy z nich może uderzyć go w najczulsze miejsca. Ale nie tylko to było ważne.

Chciał też sprawdzić, co jest w telefonie Jeffa Spearmana.

[...]

PRZYPISY
[1] Joseph Conrad, W oczach Zachodu, przekład Helena Janina Pajzderska, E. Wende i S-ka, Towarzystwo Wydawnicze „Ignis”, Warszawa 1925.
[2] Wszystkie cytaty biblijne pochodzą z Biblii polskiej z apokryfami, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1990.