ASTRA - Gabriel van Robern - ebook
NOWOŚĆ

ASTRA ebook

Gabriel Van Robern

3,4

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Witaj w świecie, gdzie przetrwanie to gra, a każdy wybór może kosztować cię życie. 

Astra Caelus miała wszystko – pozycję, wpływy i przyszłość wyznaczoną przez ojca, jednego z najpotężniejszych generałów Atlantów. Ale gdy uciekła z rodzimej planety, wszystko to stało się jedynie wspomnieniem. Teraz, ścigana przez własną rodzinę, ma jeden cel – dotrzeć na Ziemię i odkryć prawdę, którą próbowano przed nią ukryć.

Do tego jednak potrzebuje pilota.

Alex Varneas to człowiek, który mógłby być legendą, gdyby mu się chciało. Były żołnierz, który przeżył więcej bitw, niż byłby gotów przyznać, i najemnik, który zrobi wszystko, jeśli zapłaci się wystarczająco dobrze. Gdy Astra składa mu ofertę, której nie sposób się oprzeć, wie jedno – to gówno śmierdzi na kilometr.

Ale pieniądze to pieniądze. 

I tak zaczyna się podróż przez strefy przemytnicze, zapomniane światy i układy, gdzie rządzą nie politycy, a korporacyjni prezesi. Ich podróż szybko zmienia się w śmiertelny wyścig, gdzie to oni są zwierzyną, a każdy system może być pułapką. Ktoś wie, kim jest Astra. Ktoś wie, co ukrywa jej ojciec.

A jeśli prawda wyjdzie na jaw, może spłonąć nie tylko Ziemia, ale cała galaktyka.

"Astra" to pełna akcji space opera, w której polityczne intrygi, brutalne walki i cyniczny humor splatają się w historię o lojalności, zdradzie i granicach, których nie da się cofnąć. 

Czy jesteś gotowy, by przekroczyć próg gwiazd?

 

Doskonała dla fanów "Mass Effect", "Expanse" i klasycznych historii o kosmicznych buntownikach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 494

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (5 ocen)
3
0
0
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tamtamo

Nie polecam

Przeczytałam siedem stron. Podczas tej lektury musiałam zmierzyć się z niejednoznaczną trawą, sposobem na sposób (w jednym zdaniu) i mieszanym wyrazem na twarzy. I wystarczy. A okładka wielce obiecująca.
10
krystyna48

Nie polecam

nędza !
00

Popularność




ASTRA
TOM I
Gabriel van Robern
Od autora
Chcesz poznać przyszłość? Proszę bardzo. Zamiast idealistycznych wizji na temat harmonii wśród gwiazd, znajdziesz tu ludzi, którzy starają się odnaleźć sens w świecie, który dawno stracił jakiekolwiek. 
Ludzkość? Raczej zlepki zwariowanych jednostek, które próbują jakoś przetrwać. I tak, ten kosmos, o którym marzymy — nie jest ani trochę romantyczny. Jest pełen chaosu i absurdalnych, choć nie mniej prawdziwych, rozwiązań. 
Przyszłość nie jest tym, czym ją malują w podręcznikach. Jeśli oczekujesz wielkich galaktycznych bitew, zbawienia ludzkości i prostych odpowiedzi na trudne pytania — to się zawiedziesz. W tej książce wszystko jest skomplikowane, brudne, trochę idiotyczne, ale także niepokojąco prawdziwe. Zamiast idealnych postaci, masz ludzi, którzy nie bardzo wiedzą, co robić ze swoim życiem. Zamiast utopijnych społeczeństw, znajdziesz ich przestarzałe wersje. 
Liczyłeś na wielkie międzygwiezdne bohaterstwo? Lepiej zamknij tę książkę i wróć do oglądania blockbusterów. Tu nie znajdziesz majestatycznych statków kosmicznych i honorowych kapitanów. Zamiast tego spotkasz ludzi, którzy nie mają pojęcia, co robią, ale z pewnością wiedzą, jak zabić na tysiąc sposobów. 
Jeśli miałeś nadzieję, że po przeczytaniu tej książki będziesz miał jakąś mądrą odpowiedź na pytanie "co dalej?", to mam złe wieści. W tej książce nie ma odpowiedzi, są tylko pytania. I masa trupów. Bo w końcu, co może być bardziej absurdalne niż ludzkość próbująca naprawić swoje błędy za pomocą kolejnych błędów? 
Technologia? Okazuje się, że wcale nie naprawia rzeczywistości. Kiedyś tam, w odległej przyszłości, ludzie będą zmieniać wszechświat, ale najpierw muszą nauczyć się nie zepsuć własnej cywilizacji. I nie, nie zapomnij o bourbonie, bo bez niego ta podróż po kosmicznych zgliszczach byłaby po prostu za smutna.
W tej opowieści nie znajdziesz ideałów, ani nawet wielkich, kosmicznych przygód, które zmieniają bieg historii. Zamiast tego, oferuję Ci spojrzenie na ludzkość, która, mimo upływu tysiącleci, wciąż zmaga się z tymi samymi problemami — wojną, strachem i poszukiwaniem własnej tożsamości. To historia, która może Cię zaskoczyć swoją brutalnością, ale też humorem i absurdem. Kiedy skończysz, być może pomyślisz, że przyszłość wcale nie wygląda aż tak różowo, jak ją malują. A może po prostu zaśmiejesz się z tej absurdalnej rzeczywistości.
G.V.R
Rozdział 1: Dziedzictwo
Vellis, planeta o powierzchni cztery razy mniejszej od Ziemi, była nieznana, wręcz zapomniana w cieniach kosmicznego milczenia. Tereny podmiejskie były połączeniem pierwotnej natury z technologiczną ingerencją. W miastach roślinność była kontrolowana, ale w dzikich obszarach planety nie brakowało ogromnych, bioluminescencyjnych drzew, które nocą tworzyły prawdziwy spektakl świetlny. Fauna Vellis była równie dziwna. 
Ogromne, przeźroczyste owady, wielkości ludzkiej dłoni, śmigały między roślinami, a w oddali widać było majestatyczne stwory, które przypominały ogromne, pancerne żółwie z lekką nutą przenikającej przez nie bioluminescencji. W niektórych miejscach w powietrzu wisiały jaskrawe, zmieniające kolory chmury, które w ciemniejszych zakątkach zmieniały się w pulsujące w rytm jakiejś odległej melodii.
Otoczenie, w którym spędzała godziny, było miejscem, które wydawało się nie pasować do niczego, co kiedykolwiek widziała. Z jednej strony, miasto pełne było nowoczesnych budynków o zaokrąglonych krawędziach, wykonanych z metalu i szkła, które mieniły się w świetle tamtejszego słońca, jakby były czymś pomiędzy przestrzenią a substancją. Z drugiej strony, wokół rozciągały się ogrody, w których drzewa przypominały ogromne rośliny przypominające kwiaty w kształcie spirali, a trawa była gęsta i niejednoznaczna – raz zielona, raz niebieska, zależnie od kąta padania światła.
Ubrana w lekką, ale funkcjonalną odzież, którą miała na sobie od momentu, gdy opuściła rodzinne ziemie, przemieszczała się po jednym z zakamarków miasta. Jej strój przypominał coś, co mogło być widziane w tamtej epoce, gdy na Ziemi wciąż istniały w pełni sprawne państwa – obcisła, ciemnoszara tunika, z holograficznymi akcentami na rękawach, które zmieniały kolor w zależności od jej ruchu. Włosy miała długie, niemal białe, sięgające ramion, lekko pofalowane, przypominające górski śnieg, kiedy rozjaśniał się porannym słońcem. Jej twarz, smukła i wyrazista, zdradzała nie tylko młodość, ale też przeświadczenie, że była kimś więcej, niż tylko obserwatorem. W jej oczach czaił się głód wiedzy, który nigdy nie zostawał nasycony.
Wchodząc do archiwum, poczuła, jak wibracje urządzeń przywodzą jej na myśl oddalający się eon, w którym Ziemia była jeszcze miejscem pełnym życia. Pomieszczenie wyglądało jak połączenie starej biblioteki z laboratorium. Wszystko, począwszy od regałów z kryształowymi półkami, które emanowały delikatnym światłem, po cyfrowe panele wyświetlające jedynie części zapisów, miało w sobie coś przygnębiającego. To były dokumenty nie tylko z przeszłości tej planety, ale także z innych, w tym nieznanej jej Ziemi. Głównie dlatego spędzała tam tyle czasu, wpatrując się w zapomniane zapisy, starając się odkryć cokolwiek, co mogło jej wyjaśnić, kim byli jej przodkowie.
Na jednym z ekranów pojawiły się słowa: 
"Rok 10 000 p.n.e. – Ziemia podzielona na dwie cywilizacje: Atlantyda i Mu."
Na chwilę zatrzymała wzrok. Znała tę historię, ale wciąż coś w niej ją frapowało. Coś, czego nie potrafiła wyjaśnić.
"Atlanci... Mu..." - zamyśliła się, wciągając powietrze przez zaciśnięte wargi.
„Atlantyda zniszczona. Ucieczka w kosmos. Ziemia nie istnieje."
Zatrzymała się, wpatrując się w te proste, ale niewiarygodne słowa. Próbowała zrozumieć, co to oznaczało, co mogło się stać. Może to była tylko historia, może tylko legenda. Jednak coś w jej wnętrzu, coś, czego nie rozumiała, mówiło jej, że to nie była tylko opowieść.
Zbierała w sobie wszelkie dane, które mogłyby dostarczyć odpowiedzi. Czuła, że ta planeta, na której żyła, była niczym zakurzone pudełko, w którym starano się przechować zbyt wiele rzeczy naraz. Technologia, która ich otaczała, była ogromna, lecz spadała w cieniu zapomnianej wojny sprzed wieków. Ziemia, wydawało się, była tylko cieniem w historii. Mimo to, była przekonana, że w końcu znajdzie sposób, by rozwiązać tę zagadkę, jeśli tylko będzie kontynuować poszukiwania.
"Jeśli Atlantyda mogła przetrwać, może i Ziemia..." – szepnęła cicho, a jej myśli powędrowały do odległej planety, o której nikt już nie mówił.
Wciąż nie mogła uwierzyć, że Ziemia, planeta, która była jedynie mitem w opowieściach jej przodków, istnieje naprawdę. Choć wiedziała, że nauka nie pozwalała na takie fantazje, coś w niej drgnęło, gdy natrafiła na zakurzone dokumenty w starych archiwach Vellis. To były jedynie fragmenty zapisów, ale dla niej stanowiły one klucz do tajemnicy. Tajemnicy, która mogła połączyć jej los z tym, co zostało z Ziemi.
Zatrzymała się.
Ucieczka do przestrzeni...
Jej przodkowie, ci, którzy przez millenia kryli się na Vellis, ci, którzy kiedyś nazwali siebie Atlantami, stali się uchodźcami. Zatrzymali się tu, na tej planecie, żyjąc w ukryciu, nie chcąc, by ich historia wyszła na światło dzienne. Ale ona była inna. Była ciekawa. Chciała zrozumieć, czym naprawdę była jej cywilizacja. A Ziemia... Ziemia, która zniszczyła jej przodków, była odpowiedzią na pytanie, które nie dawało jej spokoju.
Dokumenty, które przed sobą widziała, mówiły o dwóch wielkich cywilizacjach, które istniały na Ziemi tysiące lat temu. Atlantyda, dom ludzi, którzy uznawali technologię za najwyższą wartość. Byli mistrzami inżynierii, budowali statki kosmiczne, potężne miasta, które przetrwałyby stulecia, a ich umiejętność manipulacji energią sprawiała, że na Ziemi nie było sobie równych. Ich technologia nie tylko służyła im do tworzenia potężnych maszyn, ale i wznoszenia wielkich budowli, które wydawały się wręcz nienaturalne – monumentalne piramidy z energochłonnymi źródłami, niewidzialne pola siłowe wokół miast, umożliwiające ochronę przed naturalnymi kataklizmami.
Jednak ich ambicje nie kończyły się na Ziemi. Atlantyda rozwinęła potężne statki kosmiczne, które wyruszyły w kosmos, a ich celem stały się nie tylko podróże międzygwiezdne, ale i ekspansja na inne planety. Ich naukowcy odkryli sposoby na kontrolowanie energii w sposób, który wykraczał poza zwykłe możliwości. Dzięki tym technologiom, stali się w pełni niezależni od Ziemi, niemalże gotowi do podboju kosmosu. Jednak ich technologia miała swoją cenę.
Wpatrywała się w wyświetlacz archiwum, a na jej twarzy malował się mieszany wyraz zdumienia i niepokoju. Zaczynała rozumieć, że historia, którą odkrywała, nie była tylko przeszłością jakiejś zapomnianej cywilizacji, lecz początkiem tragedii, która miała swoje konsekwencje nie tylko dla Ziemi, ale i dla jej własnej historii.
Na południowym Pacyfiku istniała druga cywilizacja, zupełnie odmienna od Atlantów – Mu. Mieszkańcy tego kontynentu nie kierowali się potrzebą dominacji, ale harmonią z naturą. Naacalowie, jak się ich nazywano, traktowali planetę jako żywy organizm, którego energią się posługiwali. Potrafili kontrolować przepływ energii geotermalnej, wiatrowej, słonecznej, i co najważniejsze – energii planetarnej. Ich architektura była organiczna, nie ingerowała w naturę, lecz współistniała z nią. Miasta Naacalińskie, zamiast potężnych, zimnych konstrukcji, przypominały wielkie ogrody, w których budynki były zbudowane z żywych roślin i materiałów pochodzenia organicznego. Sztuka, muzyka i mistycyzm były centralnym punktem ich kultury.
Początkowo istniała harmonia między tymi dwiema cywilizacjami. Atlantydzi podziwiali Naacalów za ich umiejętność kontrolowania natury, za ich duchową równowagę. Z kolei Naacalowie z zaciekawieniem patrzyli na rozwój technologii Atlantów, choć część z nich nie mogła zrozumieć potrzeby ciągłego podboju i wyniszczania środowiska. Jednak współpraca okazała się niestabilna. W miarę jak technologia Atlantydy stawała się coraz bardziej agresywna, a ich zainteresowanie podbojem nowych planet rosło, zaczęły pojawiać się konflikty. Naacalowie, przekonani o konieczności utrzymania równowagi i harmonii z naturą, zaczęli dostrzegać, że ambicje Atlantów mogą prowadzić do zniszczenia nie tylko Ziemi, ale i samej natury.
Napięcia te narastały przez stulecia, aż w końcu doszło do otwartego konfliktu. Atlantyda postanowiła użyć swojej technologii wojennej, aby podporządkować sobie Mu. Zaczęli produkować broń, która mogła zniszczyć całe kontynenty. Jednak Naacalowie, zamiast poddać się, zaczęli wykorzystywać swoją wiedzę o energii planetarnej, aby stworzyć potężne pole ochronne, które chroniło ich przed najgroźniejszymi atakami Atlantów. W odpowiedzi Atlantyda zdecydowała się użyć swojej broni atomowej.
Wybuchła wojna na niespotykaną w dziejach Ziemi skalę. Północne i południowe kontynenty płonęły, a ocean stał się polem bitwy. Sztuczne wyspy Atlantów zostały zniszczone przez bomby neutronowe, które unicestwiły całe miasta. Naacalowie, mimo swoich prób obrony, zostali zmuszeni do wycofania się w głąb lądów, ale nie byli w stanie wytrzymać przewagi technologicznej Atlantów. Ziemia stała się miejscem apokalipsy, gdzie wojna atomowa zniszczyła niemal wszystko.
W końcu, po całkowitym zniszczeniu obu cywilizacji, Atlantyda i Mu zniknęły z powierzchni Ziemi. Pozostały tylko resztki technologii, niezrozumiałe struktury, opustoszałe miasta i morza pełne zniszczeń. Ci, którzy przetrwali, byli zmuszeni do ucieczki. Ci, którzy mieli technologię umożliwiającą podbój kosmosu, zaczęli budować statki kosmiczne i uciekać z Ziemi, zostawiając za sobą planetę ogarniętą wojną.
Przestała przewijać tekst. Przez chwilę stała w milczeniu, czując, jak bardzo jej ludzie są związani z tymi wydarzeniami. Czuła, że coś jej unika, że coś jest tu głębszego. Coś, co musiało zostać ukryte. Wiedziała, że nie jest to tylko historia. To była ich własna historia. Historia, która czekała, by znów się powtórzyć.
Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co właśnie przeczytała. Wzrok wędrował po wyświetlaczu, a jej myśli zaczęły się mieszać w sposób, który rzadko się jej zdarzał. Ziemia – planeta, którą uznawali za mit w jej własnym społeczeństwie – okazała się polem krwawego eksperymentu, w którym ludzkość, zdolna do wznoszenia potężnych cywilizacji, posunęła się do ostateczności w swojej głupocie. Choć te wydarzenia rozgrywały się tysiące lat temu, czuła, że to, co odkrywa, ma bardziej osobisty charakter, jakby historie starożytnych konfliktów były w jakiś sposób powiązane z tym, co czeka jej własny świat.
Ta wojna nie wyglądała jak żadne z opowieści, które słyszała w dzieciństwie. Nie było tam żadnych bohaterskich walk o wolność czy przełomowych momentów. Było tylko zniszczenie, egoizm i technologia, która wykraczała poza granice zdrowego rozsądku.
Wstała i podeszła do okna, patrząc na rozległy krajobraz planety. Vellis była spokojna, niemal hipnotyzująca. W dali widziała górzyste pasma, które spowijała lekka mgła. Z powodu planetarnej atmosfery, cała roślinność wydawała się intensywnie zielona, a fauna była pełna życia, jakby natura znalazła swoje idealne miejsce w tym ekosystemie. Czuła się, jakby stała na granicy dwóch światów: tego, który zostawili jej przodkowie i tego, który jeszcze musiała odkryć.
Wróciła do stanowiska, przesuwając palce po szkle, by odczytać dalsze fragmenty. To, co przeczytała wcześniej, wciąż brzmiało w jej głowie: Ziemia, o której tak wiele mówiono na jej planecie, nie była tym, co wyobrażała sobie przez lata. Ostatnia wielka wojna, wojna atomowa, zniszczyła wszystko, co zostało z dawnej chwały. Na jej popiołach, narodziła się nowa Ziemia, którą ludzkość znała tylko z legend.
Zaczęła przeszukiwać kolejne archiwa. To, co znalazła, tylko potwierdzało jej przypuszczenia. 
– Gdzie się podziali ci, którzy ocaleli na lądzie? – zapytała siebie. I wtedy poczuła coś, czego nie potrafiła zdefiniować. To była tęsknota. Tęsknota za czymś, czego nie znała, a jednak czuła, że to w niej jest. Może to była ta sama tęsknota, którą czuli jej przodkowie, kiedy opuścili Ziemię. Może to była część ich dziedzictwa, które ciągle istniało w jej genach. Może to była jej własna walka z tym, czym się stała.
Po wojnie, która zniszczyła dawne cywilizacje, na Ziemi nastała cisza. Ziemia, poraniona przez atomową zagładę, przez wieki powoli się regenerowała. Ludy z głębi kontynentów, nieświadome co wywołało kataklizm, zaczęli odbudowywać swoje życie od podstaw. Początkowo były to tylko małe plemiona, walczące o przetrwanie, żyjące z tego, co dała im natura. Jednak z biegiem lat, ich cywilizacje zaczęły się rozwijać. Pojawiały się nowe społeczeństwa, nowe kultury, a ich wzajemne konflikty tworzyły zawiłą mozaikę państw, które powoli zaczynały wyłaniać się na starych gruzach poprzednich imperiów.
Pomimo, że niektórzy pamiętali opowieści o wielkich miastach i technologii kosmicznej, ich świadomość historyczna była rozmyta. Mitologizowali przeszłość, tworząc legendy o bogach i potężnych cywilizacjach. Jednak nie dało się ukryć, że Ziemia zaczynała budować nowy porządek. W miejscach, gdzie wcześniej była jedynie pustka, teraz pojawiały się nowe struktury społeczne. Powstawały miasta-państwa, które konkurowały o zasoby, terytoria i wpływy. W miastach tych technologiczny postęp zderzał się z tradycjami, a cywilizacje nieustannie walczyły o przewagę.
W wyniku tej rywalizacji, niektóre z tych młodszych cywilizacji rozwinęły swoje własne formy broni i technologii. Początkowo były to narzędzia wytworzone z dostępnych surowców – kamienia, metali, drewna – ale z biegiem lat, ludzkość zaczęła odkrywać technologię, której nie rozumiała w pełni, ale potrafiła ją wykorzystać. Zbrojownia stawała się coraz bardziej zróżnicowana, a nowe państwa budowały coraz silniejsze armie.
Na Ziemi zatem zaczęły powstawać pierwsze poważne państwa, zarządzane przez królów, wodzów, czy też zorganizowane w federacje. Jednak ich rozwój był powolny, a konflikty między nimi – liczne i brutalne. Ludzie zaczęli odkrywać nowe lądy, wkrótce wybuchały wojny o terytoria. 
Człowiek, po tysiącach lat rozwoju i chaosu, na nowo odkrywał własną siłę, wynajdując coraz to nowe metody manipulacji naturą, wytwarzając broń i narzędzia, które nie były w stanie dorównać tym z przeszłości, ale pozwalały na zbudowanie nowych cywilizacji. I choć Ziemia nigdy nie była już tą samą planetą, którą była przed wojną, to była miejscem, w którym ludzie zaczynali na nowo sięgać po marzenia.
Wstrzymała oddech. Vellis. To była jej planeta. Właśnie tu, tysiące lat później, jej ludzie żyli w pokoju, w ciszy, z dala od wszelkich konfliktów, choć cały czas czuła, że coś w tym pokoju było sztuczne, niewłaściwe. Zrozumiała, że wszystko to, co czytała, może wyjaśniać część jej własnych pytań. To, co wydarzyło się na Ziemi, mogło mieć nie tylko wpływ na jej przodków, ale także na nią samą.
Zacisnęła dłonie na krawędzi biurka. Po chwili zmieniła ekran, by zobaczyć mapy planetarne, ukazujące drogę mleczną. I wreszcie, gdzieś tam – była Ziemia. Tam, gdzie wszystko się zaczęło.
– Muszę tam lecieć. Muszę znaleźć odpowiedzi. – Jej głos był twardy. 
Wiedziała, że nie będzie to łatwe. Przeszłość nie miała być łatwa do odkrycia, a przyszłość – jeszcze bardziej skomplikowana. Jednak zrozumiała, że jej życie, jej misja, zależały od tego powrotu. Aby zrozumieć, kim naprawdę była i jak to wszystko się zaczęło. Była pewna, że na Ziemi znajdzie odpowiedzi. Tylko że te odpowiedzi mogą być znacznie bardziej złożone, niż się jej wydawało.
Nie była pewna, co dalej poczuła. Może to była tylko próba zrozumienia własnej tożsamości. Może to była desperacja, by połączyć się z historią, która na zawsze pozostawała obca.
Zamknęła ekran i usiadła w milczeniu. Ciemne światło archiwum zdawało się otaczać ją niczym gęsty welon, a chłód pomieszczenia wkradał się w jej kości. Czuła się jakby wciągnięta w coś większego, nieuchwytnego, co istniało nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Wszystko to, co odkryła, było jak rozsypane puzzle, których kawałki nie pasowały do siebie. Musiała dowiedzieć się, jak te elementy połączyć.
Ręce wciąż trzymały się krawędzi biurka, a w jej umyśle kłębiły się pytania. Jak to możliwe, że ci, którzy przeżyli, nie wspomnieli o tym wszystkim? Dlaczego nikt nie mówił o tym, co stało się z Ziemią? Wszystkie te informacje, które znalazła w archiwach, były takie... ciche, zamglone. Jakby ktoś starał się wymazać z pamięci to, co się wydarzyło.
Zacisnęła oczy. Musiała przywrócić porządek w swoim umyśle, tak jak to miała w zwyczaju. Wiedziała, że Ziemia nie była miejscem, które po prostu zniknęło z jej historii. Musiała tam wrócić. Wszystko w niej mówiło, że jej misja nie skończyła się na tych cyfrowych zapiskach. Ziemia była kluczem, ale nie tylko do zrozumienia przeszłości. Czuła, że coś o wiele bardziej znaczącego czeka na nią na tej planecie, coś, czego nie była jeszcze w stanie uchwycić.
Zupełnie nieoczekiwanie usłyszała w tle cichy dźwięk – powiadomienie na jednym z ekranów. Zbliżyła się do niego, ledwie oddychając. Na ekranie pojawił się obraz planety – Ziemi. Jej powierzchnia była pełna zniszczeń, śladów wojen, ale coś w tym obrazie przyciągało wzrok Astry. Nie była to tylko pustka, której się spodziewała.
Wiedziała, że to będzie długotrwała podróż. Wiedziała, że nie będzie łatwo znaleźć sposób, by dostać się na Ziemię. Ale teraz czuła się gotowa. To już nie była tylko kwestia odpowiedzi na pytania o przeszłość. To była kwestia jej przyszłości.
Poczuła, jak adrenalina zaczyna krążyć w jej żyłach. Ziemia czekała. Czuła to w powietrzu. Odczuwała głęboki wstrząs w sercu. Wszystko, co zobaczyła, zrozumiała i przeżyła, prowadziło ją do tego jednego momentu. Musiała lecieć. Ziemia była kluczem do tego, kim naprawdę była.
Ale wiedziała, że nie będzie to podróż w jedną stronę. I że nie wszystko, co znalazła w archiwach, miało ją przygotować na to, co się tam wydarzy. W końcu, nie wszystko, co przychodzi z przeszłości, jest gotowe, by się ujawnić.
Wzięła głęboki oddech. Za kilka godzin miała spotkać się z kapitanem Wyrmem. Był to jej jedyny kontakt z "starą" flotą, jednym z ostatnich starego typu okrętów międzyplanetarnych, który mógł pomóc jej w dalszej podróży. Zanim to się stało, musiała jeszcze przejrzeć zapiski, które mogły dostarczyć więcej informacji na temat Ziemi. Ostatnie słowo, które brzmiało w jej głowie, to Ziemia, nie Vellis. To tam, czekały odpowiedzi.
Wstała, czując, jak zimny metal podłogi odbija się w jej stopach. Wszyscy wokół niej byli zbyt zajęci, by zauważyć jej milczenie. Oni żyli w zapomnieniu, ale ona nie mogła przestać myśleć. Po jej planecie chodziły legendy o Ziemi – o wojnie, o potędze, która zniszczyła wszystko. A teraz, po tylu tysiącleciach, ona... chciała tam polecieć.
Opuściła archiwum w milczeniu, zamykając za sobą drzwi, które znów pozostawiły ją w ciszy. Powietrze na korytarzu było chłodne, jakby odbierało jej oddech, ale w tym momencie nie zwracała na to uwagi. Myśli, które jej towarzyszyły, były ciężkie, pełne emocji i niepokoju. Ziemia... Wszystko, co odkryła, nie pozostawiało jej w spokoju. Wiedziała, że nie ma już drogi powrotu. Musiała tam być, musiała dowiedzieć się, co naprawdę się wydarzyło.
Szła w stronę domu, z całym tym ogrodem, z jego uporządkowaną harmonią, która dla niej była niczym innym jak pułapką – nie dla roślin, nie dla porządku, ale dla samej siebie. Wiatr unosił jej włosy, choć wciąż zdawała się czuć jakby nie miała kontroli nad tym, co się z nią działo. Poruszała się jakby w przyspieszonym tempie, z naciskiem, jakby każdy krok mógł zatrzymać cały ten absurd, w którym żyła. W przestrzeni między domem a ogrodem wciąż tlił się ten niepokój, który przeradzał się w pył w jej głowie – niczym przestarzały wirus, który powracał, mimo że już dawno został „naprawiony".
Weszła do głównej sali willi – przestronnej, ale tej pustki w niej nie dało się zignorować. Ściany były zrobione z jakiegoś przezroczystego materiału, przez który można było podziwiać zewnętrzny świat, choć teraz wydawał się on odległy, jakby gdzieś tam czekał na swoją szansę. Podłoga była z zimnego kamienia, którym można było się poślizgnąć, gdyby nie to, że w willi nic nie było przypadkowe. Wszystko było ustawione według ścisłych zasad – nic nie odstawało, nie przeszkadzało w wyobrażeniu o idealnej przestrzeni, w której coś takiego jak przypadek nie istniało. Również jej obecność tutaj zdawała się być tylko częścią tego porządku.
Zastała ojca w gabinecie, zajętego swoimi projektami. Był starym, doświadczonym mężczyzną, w którego oczach wciąż tliła się niegasnąca siła. Choć był już w wieku, w którym inni dawno odszedłby na zasłużony odpoczynek, jego umysł nigdy nie ustawał w pracy. Nie miała wątpliwości, że to dzięki niemu przetrwali przez wszystkie te lata na Vellis, a także przez jego mądrość miała teraz możliwość dotarcia do tych informacji. Jednak tym razem, to on miał usłyszeć jej decyzję.
Jej ojciec, dowódca, nie wiedział o jej planach. Ostatnią rzeczą, którą życzyłby sobie, to była jego córka wyruszająca w kierunku tej zapomnianej planety, gdzie wojna wciąż grzmiała w sercach ludzkości.
Stała w drzwiach, czując, jak powietrze wokół niej staje się coraz gęstsze. W głowie kłębiły się obrazy z archiwów, słowa, które właśnie przeczytała. Ziemia. Miejsce, o którym w dzieciństwie słyszała jedynie w opowieściach, niepewnych mitach i legendach. Jak to możliwe, że tak wiele osób zapomniało o tej planecie? O jej przeszłości? O tym, co działo się tam przed tysiącami lat?
Nie patrząc na jego twarz. Właściwie, nie musiała tego robić. Wiedziała, że wyraz jego oczu będzie teraz taki sam jak zawsze – pełen troski, ale i tej dziwnej, nieprzeniknionej powagi, która mówiła jej, że coś jest nie tak. Że w tej rozmowie nie ma miejsca na sprzeciw. Czuła się jak dziecko, które próbowało sięgnąć po coś, czego nie rozumiało, mimo że świat dookoła było jej dobrze znany.
W gabinecie pachniało ciężko. To zapach starych książek, wypolerowanego drewna i srebrzystego, niemal metalicznego powietrza, które było tu wszędzie – w biurze, w ogrodzie, w powietrzu, które przez otwarte okna wnikało do środka. Miejsca takie jak to były pełne wspomnień i wyciszenia, niczym zabytkowe archiwa, gdzie każda cząstka materii zdawała się posiadać własną historię. Z tej perspektywy Ziemia wydawała się tak odległa, jakby nigdy nie istniała.
– Wróciłaś – powiedział, nie unosząc wzroku znad swojego ekranu. Głos miał jak zawsze – spokojny, bez emocji, trochę jakby zbyt kontrolowany.
– Tak – odpowiedziała, jej ton był zaskakująco twardy, a jednak zawierał w sobie całą tę niespodziewaną mieszankę rozczarowania i gniewu. – Wróciłam, bo dowiedziałam się czegoś, czego nie mogę ignorować. 
– Więc, jak zwykle, twoje poszukiwania prowadzą cię ku czemuś... niewłaściwemu. – Jego słowa nie miały w sobie tej samej troski, którą dałby osoba naprawdę zmartwiona. To była bardziej konstatacja.
– Ziemia – zaczęła, nie patrząc na niego, choć słowa wisiały w powietrzu jak zapach nadpalonego drewna. – To nasza historia. Miejsce, z którego pochodzimy. Muszę tam lecieć.
Mężczyzna podniósł wzrok, nie wyglądając na zaskoczonego. Znał ją dobrze. Mimo że była jeszcze młoda, miał wrażenie, że widział już wszystkie jej zmagania, wszystkie jej próby odkrywania rzeczy, które były dla niej nieznane. Ziemia. Stary dom. Jednak to, o czym mówiła, było czymś więcej niż tylko zwykłą ciekawością.
W pomieszczeniu rozbrzmiał tylko dźwięk precyzyjnych ruchów jego rąk, które wciąż miały w sobie tę samą niezłomną precyzję, jak za młodszych lat. Mężczyzna, który przez większość życia był dla niej obrazem siły i pewności, teraz zamilkł. Spoglądał na nią z ukosa, a jego twarz, mimo że wciąż zachowywała te same ostre rysy, wyrażała coś, czego nie potrafiła zrozumieć. Może lęk? A może po prostu smutek? 
Wstał z miejsca, powoli przechodząc w stronę wielkich okien gabinetu, przez które rozciągał się widok na jeden z najpiękniejszych ogrodów na Vellis. W oddali, pośród soczystej zieleni, widać było niewielką rzekę, której wody lśniły w blasku zachodzącego słońca. Kwitnące drzewa, rośliny o barwach, które widziała tylko na tym świecie. To był raj. Był piękny, spokojny, bezpieczny. Zbyt idealny.
– Astra... – Jego głos był cichy, ale zdecydowany. – Nie – dodał stanowczo – Ziemia nie jest miejscem dla ciebie. Ziemia jest... zniszczona. Zepsuta.
Poczuła, jak jej serce bije szybciej. Wiedziała, że to nie będzie łatwa rozmowa, ale była gotowa. Spojrzała na niego, szukając jakiejkolwiek iskry zrozumienia, ale jej ojciec nie wyglądał na gotowego do kompromisu.
W jego tonie była moc, która nie pozostawiała miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. Czuła, jak te słowa rozbrzmiewają w jej ciele, ale nie potrafiła ich przyjąć.
Ojciec nie odpowiedział od razu. Zamiast tego zbliżył się do biurka i wziął do ręki jeden z prototypów z przeszłości – starą, pożółkłą kartę, którą Astra doskonale znała. To był jeden z ostatnich zachowanych dokumentów z czasów, kiedy Ziemia była jeszcze domem Atlantów.
– Zniszczona? – zapytała, nie mogąc ukryć zaskoczenia. – Ale przecież to nasza historia. Ziemia to... to nasze dziedzictwo.
Ojciec nie odpowiedział od razu. Zamiast tego zbliżył się do biurka i wziął do ręki jeden z prototypów z przeszłości – starą, pożółkłą kartę, którą Astra doskonale znała. To był jeden z ostatnich zachowanych dokumentów z czasów, kiedy Ziemia była jeszcze domem Atlantów.
– Dziedzictwo? – odpowiedział zimno, choć z nutą smutku w głosie. – Ziemia to nie jest żadna romantyczna bajka. To miejsce pełne bólu, chaosu i nieustannego zniszczenia. To miejsce, które obróciło się w gruz po wojnie, po tej katastrofie. Wojnie, która nie miała żadnego sensu. Ziemia nie ma nic, co mogłoby cię tam zatrzymać.
– Ziemia to nasza historia. Nasze korzenie! – odparła gwałtownie, jej głos był pełen przekonania. – Muszę to zobaczyć, muszę zrozumieć, co się stało. Co było tak ważnego w tej planecie, że dla nas to wszystko zostało wymazane?
– Astra – zaczął powoli, kładąc kartę na stole. – Ziemia nie jest tym, czym się wydaje. Tamte czasy są już martwe, a ci, którzy przeżyli, nie są już ludźmi, jakimi byliśmy. Ziemia została zmieniona, a my musieliśmy odejść, by ocalić to, co zostało. Ludzie, którzy tam zostali, nie mają już nic z dawnych ideałów. Stali się... dzikusami. To świat pełen zniszczenia. Miejsca, które obróciły się w pustkowie, a reszta to tylko nieustanna walka o przetrwanie. – Jego głos zabrzmiał, jakby wypowiedziane słowa ważyły więcej niż wszystko, co otaczało ją w tym pokoju. Zawsze miał taki ton – głęboki, ciężki, niczym kamień spadający w martwe wody. – Ziemia jest zniszczona. To miejsce pełne destrukcji. Wiesz, jak to wygląda. Wiesz, co się stało.
– Ale ja muszę to zobaczyć – powiedziała, mimo że nie była pewna, czy powinna tak wyraźnie wyrazić swoje pragnienie. – Muszę zrozumieć, co się stało. Skąd pochodzimy? Jak to się wszystko zaczęło?
Poczuła, jak coś w niej pęka. Niewidoczna linia, którą jej ojciec właśnie przekroczył, otworzyła w niej jakiś wewnętrzny zawór. Nie był już tylko ojcem. Teraz był kimś, kto chciał jej powiedzieć, że to, w co wierzyła, nie ma sensu. I że Ziemia, która kiedyś była matką wszystkiego, teraz była jedynie płonącym popiołem. Zatrzasnęła z impetem książkę na stole, aż małe kartki wyskoczyły na boki.
– Jak możesz tak mówić? – zapytała, choć głos jej drżał. – Ziemia to miejsce, z którego pochodzi nasza cywilizacja, to miejsce, które mogło dać nam odpowiedzi na wszystko, czego nie rozumiemy.
Ojciec rozejrzał się wokół siebie, jakby szukał odpowiednich słów. W jego oczach pojawił się cień, którego Astra nigdy wcześniej nie widziała. Mimo że był jej ojcem, w tej chwili wydawał się kimś zupełnie innym, kimś, kto znał prawdę, której ona nie mogła pojąć.
– Astra, nie rozumiesz. – Powiedział, powoli podchodząc do okna – Ziemia nie jest domem. Ziemia to miejsce, które zniszczyło nas samych. Ludzie, którzy tam zostali, stali się dzikimi zwierzętami, rzucającymi się sobie do gardeł. Chcą tylko zniszczyć to, co pozostało, bo nie potrafią niczego odbudować. Wybuchy, wojny, nieustanne konflikty. Ziemia to nie jest miejsce dla nikogo, kto ma choćby odrobinę sensu w głowie.
Jego słowa zadziałały na nią jak chłodna woda. Przez chwilę milczała, czując, jak te słowa wnikają w jej umysł, jak jakieś mroczne ostrzeżenie, które nie miało jej pozwolić uwierzyć w romantyczną wizję przeszłości. Ale nadal coś w niej wołało, chciała poznać prawdę, chciała zobaczyć Ziemię na własne oczy.
W końcu, po długiej chwili ciszy, powiedziała, zdeterminowana:
– Ja muszę. Jeśli nie pójdę, będę żyła w niewiedzy do końca moich dni. Chcę to widzieć.
Ojciec spojrzał na nią z wyrazem twarzy, który mówił wszystko: widział to już tysiące razy. Wiedział, że nie może jej zatrzymać, ale nadal próbował.
– Nie pozwolę ci na to – powiedział cicho. – Chciałbym, byś pozostała tutaj. Vellis to twój dom, tu jesteś bezpieczna.
Astra poczuła, jak te słowa wbijały się w nią niczym kamienie. Jej ręce zacisnęły się na krawędzi stołu. Myślała o Ziemi, o tej planecie, o tych ludziach, którzy ją stworzyli. Ale obraz, który jej ojciec malował, był tak obcy, że zaczęła wątpić, czy w ogóle rozumie, czym była Ziemia.
Złość nagle wypłynęła na powierzchnię. Bez ostrzeżenia zerwała się z miejsca i ruszyła do drzwi.
– Muszę to zobaczyć – powiedziała stanowczo, choć jej głos nie brzmiał już tak pewnie jak wcześniej.
Ojciec odwrócił się do niej, jego oczy pełne były bólu, ale nie podszedł do niej. Zamiast tego powiedział tylko jedno zdanie:
– Astra, nie pozwolę ci tam lecieć. Ziemia nie jest miejscem dla ciebie.
– To nie jest odpowiedź! – krzyknęła, z trudem powstrzymując łzy, które zaczynały zbierać się w jej oczach. – Mówisz o Ziemi jak o martwym ciele. Ale to wciąż moje korzenie! Moja historia! Wiesz, że nie można tego zignorować.
Mężczyzna, stojąc w pobliżu ogromnych okien, które otwierały widok na kwitnące ogrody, zrobił coś, co Astra uznała za wyjątkowe. Spojrzał na nią nie jak na córkę, ale jak na dorosłego człowieka. Widać było, że jego postawa, niegdyś pewna, teraz się załamała. Coś zniknęło w tej chwili z niego, jakby cały ten dom, pełen wspomnień i spokoju, nie miał już sensu.
– Astra, Ziemia to nie to, co myślisz – powiedział, a jego głos brzmiał jak zeschnięte liście na wietrze. – Ziemia jest martwa, Astra – powiedział. – Nie potrzebuje nas. Potrzebujemy tylko tej rzeczywistości. W tej nowej przestrzeni, którą stworzyliśmy, nie ma miejsca na błądzenie w przeszłość. Nie jesteś już częścią tej planety. Ani ja. Ani my wszyscy.
Astra stanęła. Patrzyła na ojca, na ten jego uparty spokój, który teraz zaczynał ją dusić. Każde jego słowo było jak cegła, którą wrzucał jej do serca. Ale tym razem nie miała zamiaru milczeć.
– Jesteś beznadziejny! – wykrzyknęła, odwracając się w stronę drzwi. – Zawsze powtarzasz, że Ziemia to tylko zgliszcza, ale nie wiesz, co się tam naprawdę stało! My – my musimy tam wrócić, musimy dowiedzieć się, co poszło nie tak!
Jej złość rozlała się na cały dom, jak fala rozbijająca się o brzeg. Zacisnęła pięści, a potem, bez słowa, obróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju, czując, jak serce bije jej w piersi. Zatrzasnęła drzwi, zanim ojciec zdążył coś powiedzieć, a potem wybiegła na zewnątrz. Dom, który był ich twierdzą, w której spędzili całe życie na Vellis, teraz wydawał się dla niej więzieniem. Nowoczesna willa z wielkimi, panoramicznymi oknami, przez które można było podziwiać widok na błękitne jeziora i zielone lasy. 
Pobiegła przez ogród, nie zważając na nic – na zieleń roślin, na delikatne kropelki rosy na liściach. Czuła, jak wzbierający gniew, niepokój i niezadowolenie wzbierały w niej, pchając ją naprzód, w kierunku czegoś nieokreślonego, ale zdecydowanego. Był w tym gniewie smutek, który rozrywał ją od środka. Czuła się jak w klatce, zamknięta w idealnym świecie, który nigdy nie miał jej w pełni zaspokoić.
Wciąż miała w sobie echo rozmowy z ojcem. Wszystko w niej krzyczało, by uciec, by znaleźć odpowiedzi, które mogłyby wyzwolić ją z tej niekończącej się wątpliwości. Ziemia. Tylko tam mogła znaleźć to, czego szukała.
Była gotowa na wszystko.
Jej stopy, boso dotykając miękkiej ziemi ogrodu, czuły chłód późnego wieczoru. Ogrody wokół, pełne tajemniczych roślin, były osnutą mgłą sceną pełną barw, które bledły w świetle zachodzącego słońca. Wydawało się, że wszystko tutaj jest w porządku, ale dla niej to wszystko było zbyt ciche, zbyt bezpieczne. To, czego szukała, znajdowało się gdzie indziej.
Przebiegła przez główną aleję, mijając stylowe kolumny w ogrodzie, w stronę wschodniego portu. Każdy krok wydawał się jej być jak wyłamywanie się z więzów, które przez całe życie nałożył jej ojciec. W głowie miała jeden cel. Tam czekała na nią prawda. I nie zamierzała pozwolić, by ktokolwiek ją powstrzymał.
Biegła, czując, jak każda jej stopa uderza w ziemię miękko, jakby ziemia sama pochłaniała jej kroki. Przełamała ciszę tego miejsca. Jej zniecierpliwienie było jak obcy element w tym idealnym, niemal nienaruszonym ekosystemie. Jedynie szum wiatru wydawał się zrozumieć jej napięcie, bo w tej chwili, to on, razem z jej sercem, rozdarł ten idealny obraz spokoju. Wzrokiem dotknęła koronkowych liści wiszących nad jej głową, ale nie pozwoliła, by spokój ogrodu przeniknął do niej. Czuła, że jest zbyt daleko od tego wszystkiego. I choć ogród, ten wspaniały fragment natury, był jej domem, nie potrafiła w nim znaleźć ukojenia. Za murem czekał inny świat.
W ogrodzie panowała harmonia, której mógłby pozazdrościć nie tylko każdy artysta, ale i programista tworzący algorytm, gdzie wszystko miało swoje miejsce i sens, ale czemu to sensu właśnie brakowało. A jednak ten ogród, pełen kolorów, dźwięków i zapachów, wydawał się miejscem, w którym czas nie mógłby się zestarzeć. Przynajmniej nie w tradycyjny sposób. Przechodziło się tu po gładkich kamiennych ścieżkach, które wyglądały, jakby ktoś specjalnie wygładził je tak, by nie dało się po nich poślizgnąć, bo przecież w ogrodzie nie ma miejsca na jakiekolwiek poślizgnięcia. Żaden chaos, żadnych przypadków – tylko doskonała symetria i pełna kontrola. W końcu w ogrodzie nie chodziło o życie, tylko o wizję.
Roślinność wokół była jakby wyjęta z katalogu najlepszych ogrodników z przeszłości. Drzewa, których korony przypominały baldachimy, wyciągały ku niebu cienkie, srebrzyste gałęzie, otulające niebo jak delikatna koronkowa zasłona, którą ktoś zapomniał zdjąć na czas. Kwiaty, owszem, były piękne, ale trochę zbyt różnorodne jak na jedno miejsce. W tym ogrodzie nie było czasu na marzenia – każda roślina, każdy liść wiedział, gdzie należy stać i w którą stronę skierować płatki. Działały tu jakieś naturalne prawa – niejakie zasady niewidocznego porządku, które jednak sprawiały, że każde z tych zjawisk było, delikatnie mówiąc, trochę zbyt obce rzeczywistości.
Astra biegła przez ten ogród jak zdesperowany królik w pułapce. Każdy krok odbijał się echem, jakby wcale nie chodziło tu o to, by się ukryć, tylko raczej o to, by ten echowy hałas oddał głos jej umysłowi, który wciąż nie potrafił odpocząć. Z jej szarego uniformu wysunęły się rękawy, a lekka kurtka rozwinęła się jak skrzydła na wietrze. W tej chwili, w tym przepełnionym porządkiem ogrodzie, jej ciało stało się niepotrzebnym elementem, jakby to ona była nie w odpowiednim miejscu, nie w odpowiednim czasie. Gdyby ktokolwiek jej to powiedział – ten ktoś w ogrodzie – pewnie by to przegapiła, bo i po co rozmawiać z roślinami? A mimo to, gdzieś z głębi ogrodu dochodził cichy szum, jakby te rośliny próbowały jej przekazać coś, co nie było jasne. Może to była ta sama „cisza przed burzą", którą wciąż słyszała w swoich uszach, gdy myślała o tym, co właśnie odkryła. O Ziemi, o Atlantydzie. O tym, że cały porządek tej rzeczywistości jest tylko jedną wielką kpiną z tych, którzy próbują go zrozumieć.
Zwolniła. Przechodziła obok stawu – woda w nim nie była przezroczysta, jak się mogło wydawać, bo to nie było miejsce na przejrzystość. Woda miała w sobie coś nieco... mrocznego. Może to była ta woda, która rozpuszczała błędne przekonania o spokoju, jak każde dobrze zaprojektowane miejsce. Za stawem, przez wiatr wytrzepał się cień, jakby coś było na krawędzi istnienia. Tylko czy to był sen? A może coś, co nie miało prawa do istnienia w tym świecie pełnym wzorców?
Szła dalej, ale w głowie było jedno – ona nie ma tu nic do roboty. I to nie była pustka, która pozostaje po czymś, co zniknęło – to była pustka w jej wnętrzu, bo przecież to, co ona miała w głowie, to była sprzeczność w postaci chaosu. Chciała wiedzieć, kto ją powstrzymuje, kto narzuca jej te ograniczenia, to wszystko, te wszystkie zasady. W tym idealnym ogrodzie nie było przecież miejsca na buntu, nie było miejsca na to, by się z tym wszystkim nie zgadzać. Było tylko to, co przeszło przez algorytmy planistów. Było tylko to, co zostało zaplanowane i ułożone, jak te liście, które na drzewach – nie wpadły na ten pomysł same.
Wyszła z ogrodu, nie oglądając się ani razu. Za nią pozostawała nie tyle zieleń, co idea. Idea, która nie pasowała do jej myśli.
Wszystko na Vellis było jak z katalogu dla ludzi, którzy nie potrafili poradzić sobie z brudem rzeczywistości. Ogrody, domy, miasta – wszystko zbudowane w idealnej, sterylnej symetrii. Jakby projektowano je według jakiejś zasady, która nie uwzględniała rzeczywistego życia, które przecież, jak się wydaje, rządziło się własnymi prawami – brudnymi, pełnymi chaosu i przypadkowości. Vellis, jak cała ta cywilizacja, była wygodnym, choć nieco nudnym rozwiązaniem na życie, które nie miało prawa się zepsuć.
Spojrzała na ręce, które wciąż miały w sobie ten pulsujący gniew. Czuła, jak złość, którą tak starannie trzymała na wodzy przez te wszystkie lata, zaczyna ją wypalać od środka. To wszystko – ten spokój, ten "porządek", ta wieczna harmonia – nie miały dla niej sensu. Nie, kiedy wiedziała, że Ziemia, ich matka, ich prawdziwe dziedzictwo, czekała. Czekała na to, by ktoś ją odnalazł, by ją zrozumiał, by znowu połączyć te dwa światy, które, choć oddzielone przez tysiące lat, były nierozłączne. Tyle, że nikt na Vellis nie chciał o tym pamiętać. Dla nich Ziemia była "martwa", jak powiedział jej ojciec. I pewnie, była martwa – martwa z ich perspektywy, zamknięta w kapsule czasowej, z której nikt nie chciał się wydostać.
– A ty, stary zgredzie, nie masz pojęcia – mruknęła pod nosem, choć wiedziała, że nikogo to nie obchodzi.
Nagle poczuła, jak gorący wiatr przeszywa ją na wskroś. Zerknęła w górę – niebo było ciemne, niemal czarne, jakby coś nadchodziło. I to nie była burza, przynajmniej nie fizyczna. To była burza w jej głowie, w jej sercu. Bo nie miała pojęcia, co dalej, ale wiedziała, że nie może tu zostać.
Wkrótce znalazła się w jednym z podziemnych korytarzy miasta. Miejsce, które nigdy nie pojawiało się w oficjalnych mapach. Było to centrum dowodzenia. Tu, pod miastem, odbywały się negocjacje i operacje, które oficjalnie nie miały prawa istnieć. Byli tam ludzie, którzy „przyjmowali" odpowiedzialność za rzeczy, które nie były publiczne. Krótkie spotkanie. Czyste, rzeczowe. I Astra, choć z duszą na ramieniu, wiedziała, że to jest jej bilet.
Weszła do pomieszczenia, gdzie w powietrzu unosił się zapach starych kart, zimnej technologii i chłodnej, sterylnej przestrzeni. Oświetlenie, choć nowoczesne, miało w sobie coś retro, przypominając dawne laboratoria sprzed tysięcy lat. Z zimnych, metalowych ścian rozchodziła się surowa biel, odbijająca światło wprost w jej oczy. Zza szklanych paneli widniały rozległe, nowoczesne archiwa.
– Jutro, w nocy – powiedziała krótko do jednego z mężczyzn, stojących naprzeciw niej.
Uśmiechnął się w sposób, który miał jej sprawić wrażenie, że to ona ma wszystko pod kontrolą. A w rzeczywistości była tylko kolejną osobą w grze, której stawka była wyższa, niż mogła przypuszczać.
Wiedziała jedno – nie ma powrotu. Już teraz stawka była za wysoka. Ale nie miała wyjścia. Kiedyś musiała to zrobić. Musiała znaleźć się na Ziemi.
Kiedy wróciła do swojego pokoju, znów miała poczucie, jakby wszystko, co znała, było tylko częścią jakiegoś starożytnego eksperymentu. W pomieszczeniu panował ten sam chłód, jak w reszcie domu – sterylna biel, ciemne, smukłe meble, które mówiły więcej o twórcach tej przestrzeni, niż o jej właścicielach. Mimo to Astra poczuła się... odrobinę samotna. Jakby była jednym z ostatnich przedstawicieli wymarłej linii, którego jedynym zadaniem było odnalezienie tego, co zniknęło z kart historii. Ale wiedziała, że to jej misja. I nie pozwoli, by to wszystko stało się kolejnym zgubionym artefaktem.
Ułożyła rzeczy w walizce, starannie, z precyzją, która wcale nie była jej stylem. Zastanawiała się, czy ojciec zauważy jej zniknięcie. Jeśli zauważy, będzie już za późno. A może nie zauważy. W końcu, nie miał pojęcia, co się dzieje. I pewnie nie chciał mieć. Co miałaby mu powiedzieć? Że idzie w poszukiwaniu śmierci? A może życia? Ziemia już dawno stała się tylko legendą. Ale coś w niej drgnęło. To była jej sprawa, jej odpowiedź, której nie miała.
Gdy w końcu nadszedł czas, by wsiąść na statek, nie czuła ani lęku, ani nadziei. Czuła tylko, że przyszedł moment na odkrycie – nie Ziemi, nie tego, co tam się stało, ale odkrycie tego, kim naprawdę była. A może tak naprawdę nigdy nie było to o Ziemi? Może to była tylko zasłona dymna, by odważyć się na coś więcej?
Rozdział 2: Halcyon
Kolonia Halcyon była jednym z tych miejsc, które wyłoniły się jak roślinność na nowo zasiedlonym, zapomnianym kawałku kosmosu. W teorii była to osada opartej na humanitarnej idei odbudowy cywilizacji, ale jeśli chodzi o rzeczywistość... no cóż, rzeczywistość nie różniła się zbytnio od jakiejkolwiek zapomnianej dziury w przestrzeni kosmicznej.
Z góry, kolonia wydobywcza przypominała pokryte rdzawym kurzem krater, który nigdy nie zakończył swojej długiej kariery w roli oskarżyciela losu. Wokół rozciągał się ogromny kompleks platform, metalowych barier, zgrzytających maszyn i hal, których jedyną rolą było wydobycie minerałów. Miał to być „przyjazny" punkt, w którym ludzie, choć wygnani na drugi plan wszechświata, mieli okazję poczuć się jak pionierzy, zdobywający nowe zasoby i budujący nowy świat. A w rzeczywistości wszystko wyglądało, jakby ktoś miał za zadanie zrobić najbrzydszą wersję raju i jak na złość, udało mu się.  I jak w każdej kolonii, żyli tu ci, którzy nie znaleźli się w utopijnych planach ludzkości.
Kiedyś, dawno temu, ktoś zapewne stwierdził, że wydobycie minerałów w przestrzeni kosmicznej będzie łatwe. No cóż, teraz to była tylko gigantyczna, zardzewiała sieć kopalń, pełna nielegalnych interesów i bardziej brutalnych niż typowy poranek w biurze.
Pomiędzy tymi wszystkimi konstrukcjami, gdzie każdy dzień wyglądał jak najnowsza wersja kosmicznego „desantu", w pubie na dolnym poziomie, siedział Alex. Po raz kolejny w tej samej, wygodnej pozycji – przy barze. Miał dość. Dość kolonii. Dość swojego życia. Dość tego całego wydobycia, które sprawiało, że czuł się jak nieszczęśliwy robot, który przez 12 lat codziennie ścierał kurz z tych samych, metalowych powierzchni.
Pub, w którym się znajdował, był jednym z takich miejsc, które mogłyby stać się kultowe, gdyby tylko ktoś pamiętał o ich istnieniu. "Zatracenie" — nazwa, którą barman wybrał pewnie bez większego namysłu, bo w końcu, kto miałby ochotę sięgnąć po jakiekolwiek ideały w tym miejscu? 
Był to pub w stylu post-apokaliptycznym, gdzie wszystko wyglądało jakby ktoś zaczął budować osiedle, potem zapomniał o całości i wybrał na to miejsce najgorszy możliwy projekt. Bar wyglądał jak coś, co powstało z nieudanej próby połączenia wnętrza statku kosmicznego z kabiną klubu nocnego. Sufit był tak niski, że niektórzy z gości musieli kucnąć, aby nie uderzyć głową o tę wątłą konstrukcję. W rogu, na wielkim ekranie, leciały niekończące się reklamy w stylu: „Zarabiaj na życiu w kopalniach! Zysk i wolność!". A na blacie baru, oprócz alkoholu, czekały przekąski przypominające raczej kawałki nieudanych eksperymentów kulinarnych, które jakiś zapalony kucharz uznał za wyzwanie. Na zewnątrz powiewał ten sam martwy wiatr, który nie przynosił żadnej nadziei na lepsze dni.
Alex siedział właśnie w tym jednym z najbardziej ponurych pubów na Halcyon, z nieodłącznym pustym szkłem przed sobą, którego zawartość zmieniała się co kilka minut. Półprzytomny, z poczuciem, że jutro będzie wyglądać tak samo, jak dzisiaj. Na pierwszy rzut oka, można by pomyśleć, że był to zwykły człowiek, jeden z wielu zmierzających ku porażce w kosmosie. Ale dla tych, którzy go znali, był czymś więcej – weteranem, który zresztą nie bardzo miał gdzie wracać.
Jego ubranie – zniszczona koszula i spodnie robocze, które przeszły więcej napraw niż ktoś w swoim życiu mógłby sobie wyobrazić, sprawiały wrażenie, jakby był nie tylko najstarszym, ale i najciemniejszym zakątkiem tej kolonii.
Skórzany fotel, w którym się rozsiadł, był tak zużyty, że można było się z niego wyciągnąć jak z cienkiego kawałka materiału, którego właściciele na pewno nie prali od kilku lat.
Wyglądał na kogoś, kto nie miał już siły na poprawienie swojej fryzury – czarnych potarganych włosów, jakby ktoś odmierzył dokładnie dwie minuty na to, by je niechlujnie roztrzepać. Na twarzy miał zmarszczki, które nie były wynikiem starzenia się, a raczej długotrwałego bycia wojskowym, potem wynajętym najemnikiem, a teraz... teraz już tylko kimś, kto po prostu jechał na autopilocie przez życie. Jego oczy? No, te były przyćmione, wyczerpane, ale wciąż błyszczały jakby przez nie przebijało się coś bardziej niebezpiecznego niż zwykła nuda. Wiek? Chciałbyś wiedzieć. Ale biorąc pod uwagę jego wygląd – można byłoby założyć, że miał jakieś czterdzieści lat. Ciało, które wyglądało na wytrenowane, z tą elegancką, wyważoną postawą człowieka, który lata temu poznał granice fizycznych możliwości – i je przekroczył.
Były żołnierz, który przez trzydzieści lat ciałem i duszą walczył w jednym z najkrwawszych konfliktów, jakie ludzkość miała kiedykolwiek do zaoferowania – Wojnie 30-letniej, która położyła kres wszystkim nadziejom na jakąkolwiek prostą definicję "spokoju". Po wojnie, po setkach bitew, nie było już miejsca w Utopii Ziemian dla takich jak on. Alex był tym, którego nikt nie chciał. Zbyt zimny, zbyt brutalny, zbyt łatwy do zapomnienia, a jednocześnie zbyt trudny do zignorowania. Mężczyzna o twarzy, która nosiła na sobie blizny nie tylko zewnętrzne, ale przede wszystkim te, które wypaliły się w jego wnętrzu. Był jak drapieżnik, który, choć pozbawiony kłów i pazurów, wciąż czuł głód. Głód walki, głód niekończącego się buntu.
A teraz... był tu, w tym zapomnianym pubie na Halcyon, w zakamarkach koloni, wśród ludzi, którzy przyjechali tu z Ziemi, myśląc, że znajdą coś nowego, ale tak naprawdę tylko powielali stare błędy. Siedział tam, próbując wypełnić tę pustkę, która zrodziła się po zniszczeniu wszystkiego, w co kiedykolwiek wierzył. I robił to, co umiał najlepiej – pił, naprawiał rzeczy, przemycał to, co trzeba i czekał, aż ktoś wreszcie przypomni sobie, że ludzie tacy jak on wciąż istnieją, choć nie bardzo mają się gdzie podziać.
Podwinął rękawy w swojej znoszonej koszuli, której materiał miał tak wiele dziur, że mogło się wydawać, iż jest to raczej relikt czasu niż część jego odzieży. 
– Hej, dawaj jeszcze jedną! – rzucił do barmana. 
Ten na moment spojrzał na niego, jakby próbując rozwiązać najnowszy problem kwantowy, a potem sięgnął po kolejną butelkę z jakimś dziwnym płynem, który mógłby przypominać alkohol, ale równie dobrze mogło to być coś, co przypadkowo znalazł pod zlewem.
Barman, którego twarz przypominała bardziej mapę starzejącej się galaktyki niż osobę. Czuł się już przyzwyczajony do takich klientów – tych, którzy szukają odpowiedzi w dnie swoich kieliszków, a potem jeszcze głębiej, w zakamarkach ścian tej piwnicy pełnej brudnych okien. Ostatni raz ktoś spróbował tu wygłosić jakąś filozoficzną teorię o życiu? Dobre pytanie. Większość klientów miała tylko jedno: gdzie wlać w siebie więcej alkoholu.
Alex patrzył na ten barmański rytuał z niezrównaną cierpliwością. To była jakby część jego codziennego schematu. Alkohol, cisza, kilka bzdurnych rozmów z miejscowymi – którzy zdawali się bardziej zainteresowani podziwianiem własnych zniszczonych ciał, niż jakąkolwiek formą refleksji nad własnym istnieniem – i znów samotność. Samotność była jego strefą komfortu. Był do niej przyzwyczajony jak do wypracowanego nawyku. Tylko że w tej chwili czuł, że to nie wystarczy. Że czegoś brakuje.
– A więc – zamruczał w stronę barmana, jakby próbując wyciągnąć z niego jakąś głębszą prawdę – cóż, wiesz, ostatnio coś mi się obiło o uszy, że w tej kolonii życie jest jednym wielkim ruchem w stronę samozniszczenia. A przecież my, ludzie, uwielbiamy samo destrukcję, prawda?
Barman tylko wzruszył ramionami i podał mu kolejny drink, który Alex od razu przechylił, jakby liczył na to, że może tym razem odnajdzie odpowiedź na wszystkie swoje pytania w tej szklance.
– Zawsze się zastanawiam – powiedział do siebie, jakby próbował rozwiązać zagadkę wszechświata, a może tylko zmusić samego siebie do jakiejś interakcji z rzeczywistością – jak długo można tu siedzieć, bez zrozumienia, czemu właściwie tu jesteśmy? Nie, nie mówię o tym pubie – raczej o tej całej... koloni. Czego się tutaj nauczyliśmy, poza tym, jak zrobić dużą dziurę w ziemi?
Barman spojrzał na niego tylko przez moment, jakby ten kawałek ironii w słowach Alexa był w najlepszym przypadku tylko ziewnięciem. Potem wrócił do swoich zajęć, choć nie było w nim zbytniej radości z wykonywania tej pracy.
Alex wziął łyk napoju, czując, jak gorzki posmak wypełnia jego usta. Z trudem przełknął, starając się nie myśleć o tym, jak bardzo życie w Halcyon go zmęczyło. Tu, w tej wyludnionej kopalni kosmicznego rozczarowania, zapomnienie było jedyną odpowiedzią na pytanie, co dalej.
– Jaki masz plan, Alex? – zapytał barman, podając mu kolejną szklankę. Barman miał w sobie coś z osobistego asystenta Alex'a, co oznaczało, że znali się długo, bo barman wyczuwał jego nastrój na kilometr.
Alex spojrzał na niego przez chwilę, jakby pytanie było już tak staroświeckie, że nie zasługiwało na odpowiedź. Uśmiechnął się, ale to nie był prawdziwy uśmiech. To była raczej maska, którą wykształcił w trakcie wojny – to, co zewnętrzne, miało maskować to, co wewnątrz.
– Plan? – odpowiedział, patrząc w szklankę, jakby to ona miała odpowiedź na wszystko. – Plan? Nie mam planu. Mam codzienność. To wystarczy.
I znowu otoczył go odurzający zapach alkoholu, brudu i nieprzyjemnych dźwięków: śmiechu, szumów, głośnych rozmów, krzyków tych, którzy nie potrafili znieść jeszcze tej stagnacji. 
Alex wlewał sobie do gardła kolejny łyk, jakby próbował wypić cały ciężar swojego życia w jednym łyku. Bar, w którym się znajdował, mógłby być niezłym punktem odniesienia do zapomnianego miasteczka w jakimś odludnym zakątku Ziemi, gdzie pół biedy, jeśli jeszcze pamiętano, co to znaczy mieć wykształcenie. 
Zapach starego drewna, zmieszany z nieprzyjemnym odorem przemysłowego alkoholu, unosił się w powietrzu, jakby pub miał stać się ostatnim miejscem, w którym ludzie znaleźli coś, co można by uznać za „normalne". „Normalne" w tym sensie, że był to najgorszy bar w całej kolonii Halcyon. Ale to, jak się okazywało, wystarczało. 
Barman, któremu Alex zapewne powierzyłby własne życie tylko wtedy, gdyby nie musiał patrzeć na jego brudną koszulę, podszedł do baru z nieodłącznym spojrzeniem wyrozumiałego psa, który miał dość patrzenia na ludzi, ale nie miał innego zajęcia. Mężczyzna w średnim wieku, z siwiejącymi włosami, które wyglądały, jakby zostały zaczesane tylko na siłę, zachowywał się, jakby znał każdego, kto kiedykolwiek przekroczył próg tego baru. Jakby nie tylko widział niekończące się przerwy w życiu swoich gości, ale wręcz z nimi żył – i wiedział, że to ostatnia rzecz, którą ludzie chcieliby sobie przypomnieć.
– Wiesz, że jak się tak ciągle będziesz upijał, to w końcu wylądujesz na dnie – powiedział barman, poprawiając filiżankę, która raczej przypominała coś, co znalazł na starym śmietniku, niż przedmiot codziennego użytku. – A to nie jest żadna metafora.
– No, tak... – odpowiedział Alex, mrugając jednym okiem, jakby próbował przypomnieć sobie, o czym mówili przed chwilą. – Ale, nie wiem, to chyba nie jest najgorsze miejsce na tej planecie. Wiesz, co robią ci wszyscy inni, którzy żyją w tej „utopii"? Morderstwa. Kłamstwa. Manipulacje. Zdrady. Dymanie każdego... Ale najgorsze? Oni myślą, że to jest normalne.
Barman zrobił dziwną minę, jakby rozważał, czy zignorować Alex'a, czy po prostu zaproponować mu jeszcze jedno piwo, co w tej chwili wydawało się bardziej rozsądne.
– Wiesz, że jeśli chcesz, mogę ci dać kogoś do wygadania – dodał z udawaną troską. – Może przyda ci się jakaś rozmowa z kobietą o nadziei, przyszłości, wiesz... coś w tym stylu. Chociaż... z tego, co widzę, na razie rozmawiasz tylko z własnymi demonami.
Alex uśmiechnął się ponuro. Demonami. Dobre. Miał ich więcej niż liczyła sobie populacja Halcyon, a każdy z nich był większy, głośniejszy i bardziej uparty. Nic więc dziwnego, że nigdy nie przestał się przyjaźnić z butelką.
– Demonami, hm? – Zrobił gest, jakby zastanawiał się nad tym słowem. – Wiesz, kiedyś miałem... hmm... przyjaciela, co mówił, że demon to nic więcej jak facet, co nie potrafi znieść porannej kawy. Więc wiesz, nie martw się. Ja się nimi nie przejmuję.
Barman westchnął, a jego wzrok wędrował po barze, jakby liczył na cud. Cóż, nawet on wiedział, że tego nie ma. To, co zostało, to przetrwanie i kolejna butelka. Oboje się znali.
– Dobrze, dobrze. Może masz rację – barman pokręcił głową. – Ale wiesz, czasami musisz znaleźć coś innego niż picie, żeby zobaczyć, że w ogóle tu jesteś. Kolonia to nie tylko zapomniane wspomnienia z wojny.
– Kolonia to nie tylko zapomniane wspomnienia – powtórzył Alex z ironią, poprawiając swoją koszulę, której już dawno nie pamiętał. – Kolonia to tak naprawdę zapomniane wspomnienia, które próbują ci wmówić, że są czymś więcej, bo ładnie pachną i mają niezłe lądowanie na Orbicie. Wiesz, na tej planecie, w tym wszystkim, najważniejsze jest, by nikt nie zauważył, że to wszystko to jedno wielkie... bagno.
Barman wzruszył ramionami, nieco zrezygnowany. W końcu i tak nie miał innej roboty. Więc, skoro już tu był, mogło to trwać jeszcze przez godzinę lub dwie, zanim Alex wreszcie sięgnął po swoją ostateczną decyzję: wyjście.
Za szybami baru nie widać było niczego prócz niekończących się świateł kolonii i mgły wznoszącej się z jej powierzchni, która z każdym dniem tylko narastała, jakby sama Halcyon próbowała uciec od tego, czym była naprawdę. Na tle rdzawych niebios, zaczynały lądować kolejne statki, nieco zbyt głośno dla takiej okolicy, jakby same miały coś do ukrycia.
Alex spojrzał na barmana, jakby ten tylko co wypowiedział najgłupszą rzecz, jaką usłyszał od trzech lat. Kiedy barman podsunął mu propozycję, zrozumiał, że ten chyba naprawdę nie miał pojęcia, co oznacza prawdziwe życie w koloniach.
– A, dobra, niech ci będzie. Co ty sobie wyobrażasz, że mnie tu uratuje jakaś twoja... ekhm, pani psycholog? – Alex wymamrotał, obracając kieliszek w dłoni, jakby to był artefakt starożytnej cywilizacji. – Proponujesz mi, żeby popieprzyć trochę z jakąś laską, co po pierwsze, zapomniała o własnym życiu, a po drugie, będzie mi przy tym radzić, jak żyć? Daj spokój, człowieku.
Barman, zupełnie nie widząc problemu, wskazał palcem w stronę nieco ukrytej części baru, gdzie, jak się zdawało, było nieco więcej niż tylko alkohol. Przynajmniej więcej niż w pozostałej części przybytku, który w ogóle można było uznać za „miejsce z duszą".
– Wiesz – zaczął, jakby zdradzał wielką tajemnicę – ona nie tylko daje... no, „co trzeba", jak to mówisz, ale wysłucha też, zrozumie. I tak sobie myślę, że może ty naprawdę potrzebujesz, żeby ci ktoś w końcu te wszystkie rzeczy do głowy powkładał. Po wojnie, po tych wszystkich latach, może wreszcie czas, by ktoś ci powiedział, że to nie jest koniec świata, tylko początek nowego.
Alex wybuchnął śmiechem, który sprawił, że nawet barman musiał się na chwilę zastanowić, czy to na pewno dobra reakcja. Alex już był w tym stanie, że prawdopodobnie chichotałby nawet na własny pogrzeb.
Barman wydawał się lekko rozbawiony, ale nie przejmował się. Rzucił tylko okiem na jedną z kobiet, która na stole obok próbowała znaleźć jakąś ciekawszą drogę, by zrobić wrażenie na samotnym podróżniku, który ewidentnie nie miał zamiaru iść tam, gdzie ona go zapraszała.
– Wiesz, ona ma talent, serio. I tak, może nie rozwiąże wszystkich twoich problemów – dodał barman z szerszym uśmiechem, który wyglądał na naprawdę bardzo sztuczny – ale czasami trzeba komuś powiedzieć, że jest z tobą... nie wiem, zrozumienie, żebyś nie skończył z butelką wódy na końca życia. Może ona pomoże ci zrozumieć, czemu tęsknisz za czymś, co nie istnieje. Albo, wiesz, czemu wciąż siedzisz tu, kiedy wszyscy już dawno poszli.
Alex zamrugał i potrząsnął głową, jakby próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz poczuł, że coś w tym świecie ma sens. Nie przypomniał sobie. Siedział w tym samym miejscu, co zawsze. Zgubił poczucie czasu. Miał 62 lata, ale w jego oczach wciąż było coś, co przypominało czterdziestolatka – może to była ta cholerna niechęć do świata, z którą chodził, albo coś jeszcze gorszego: niechęć do samego siebie.
– Słuchaj– zaczął, przekładając szklankę na drugą stronę baru. – Czegoś mi tu brakuje. Nie, nie chodzi o seks, nawet jeśli... – spojrzał w stronę napotkanej dziewczyny, która teraz uśmiechała się do niego szerzej niż poprzednio – ale o coś głębszego. Coś, co leży tu w środku – wskazał na pierś, jakby akurat wyczuwał, że po czterdziestu latach życiowych błędów niektóre rzeczy można poczuć nie tylko fizycznie, ale też i metaforycznie.
Barman wzruszył ramionami, czując, że ten temat nie ma sensu w ich rozmowie, ale coś w Alexie nadal go intrygowało. Po prostu poczuł, że gość z wyższej półki po prostu nie wierzy w swoje własne życie, co miało swoje kuriozalne konsekwencje w postaci tego, że wypijał bourbon o godzinie szóstej rano. Ale nie zadał pytania, bo wiedział, że odpowiedź brzmiałaby jakby Alex był już za daleko, by cokolwiek naprawić.
W międzyczasie, kiedy rozmowa umierała w półsłówkach, po prostu zamilkli. Alex wrócił do przyglądania się swojej szklance. I w tym milczeniu, przez chwilę, czuł się jakby wszystko wokół niego było tylko jednym wielkim zbiorem rzeczy, które miały niewielką wartość – a on sam stał się tylko cichym elementem tego absurdu.
Barman znów zerknął na zegar na ścianie, potem na Alexa, który patrzył na swojego drinka, jakby to było coś więcej niż tylko napój w szklanym naczyniu. Zwykle patrzył tak, gdy próbował rozkminić, dlaczego to wszystko nie miało sensu. Bo, jak to mówił, całe to życie w tej koloni to była jakaś dziwna parodia. Ściany barów, takie jak ten, były w zasadzie ekranami telewizorów w czasie rzeczywistym – migające, drżące, pełne pytań, które nikt nie chciał zadawać.
– Wiem, że nie chcesz tu siedzieć do końca życia. Ale wszyscy tutaj tak robią. Pytam się tylko, co z tobą? Co zrobiłbyś, gdybyś miał opcję wyjść z tej kupy gówna, w której utonąłeś? –  zapytał barman znowu, siadając na barowym stołku i wciągając głęboko powietrze.
Alex westchnął ciężko, wciąż patrząc na szklankę, jakby mogła mu odpowiedzieć. Później przerwał milczenie.
– Cóż, chyba zrobiłbym to, czego nauczyłem się na wojnie – odpowiedział w końcu, jakby to była oczywista sprawa. – Znalazłbym najbliższe wyjście, zabiłbym wszystkich, którzy by mi na drodze stanęli, a potem? Potem znalazłbym jeszcze jeden sposób, by się samemu zabić. Tylko po to, żeby nie musieć tego więcej przeżywać.
Barman patrzył na niego przez chwilę. Zgadzał się z nim – nie, nie tak do końca – ale wiedział, że Alex nie mówił tego w sensie dosłownym. Chciał w ten sposób wyrazić całą swoją frustrację, jakby życie w tej kolonii i tak nie miało żadnego sensu. Chciał wyjść, ale nie wiedział, jak to zrobić.
W tle na ścianie, nad barmanem, migotała holograficzna reklama „Happy Hour", która prezentowała dwie atrakcyjnie uśmiechnięte kobiety, nawiązujące do czasów, gdy to reklamy stanowiły odpowiedzi na najważniejsze życiowe pytania. Jakby to, co w życiu najbardziej wartościowe, było dosłownie wyprzedawane na każdym rogu.
– To brzmi jak plan, wiesz? – barman rzucił z lekkim uśmiechem. – Przemyśl tylko to dobrze. Śmierć może być łatwa, ale nie zawsze jest zrozumiana przez innych, a tego nie chcemy, prawda?
Alex spojrzał na niego znowu, ale już nie z tą samą irytacją, co przed chwilą. Owszem, był zmęczony, zniechęcony, jakby każde słowo wygłoszone przez tego barmana, każdy uśmiech w tym miejscu, który nie miał sensu, sprawiał, że czuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek wcześniej. Ale mimo to, w tej chwili nie chciał tego przyznać. Nie w tym miejscu. Nie teraz.
– Śmierć? – zadrwił, uśmiechając się do siebie, a potem po raz pierwszy od długiego czasu poczuł coś, co mogłoby przypominać prawdziwą ironię. – Nie. Chciałem tylko zrozumieć, czemu jesteśmy w tym pieprzonym miejscu.
Barman tylko kiwnął głową, ale nic nie powiedział. Słowa były w tej chwili zbędne, bo Alex wiedział, że cokolwiek by tu teraz powiedział, nie zmieniłoby tego, co miał w głowie. Więc zamiast tego po prostu upił kolejny łyk, jakby próbował zrozumieć, co się dzieje, ale jednocześnie wiedział, że to, czego szuka, i tak nigdy nie zostanie mu dane.
– Masz coś w tym stylu, co rozumiesz jako coś, co cię wybawi? – zapytał barman.
– Co? – Alex odwrócił głowę, wciąż nie wiedząc, o co dokładnie pyta.
– Masz jakąś wiarę w to, że życie po prostu ma sens? Że ta cholerna kolonia, która stoi na tej zasranej planecie, wreszcie cię wyrwie? – Barman spojrzał na niego, jakby to była prawdziwa zagadka. – Może już czas zacząć to zmieniać. A może to już nie ma sensu?
Alex, jak na żołnierza przystało, postanowił, że nie będzie się długo zastanawiał.
– Wiesz co? – zaczął, i znowu to zrozumiał. – Może wszystko to, co tu robimy, to tylko jedna wielka maszyneria. Wszyscy się bawią w dorosłych, a potem w tej zabawie zapominają, że kiedyś nie było wojny. Wszystko było naprawdę ważne, potem się to posypało i nikt tego nie naprawił. Ale ja, na przykład, jestem teraz tutaj. I tak, nie wiem, co to znaczy, ale może jest w tym jakieś rozwiązanie.
Zamiast odpowiedzi, barman uśmiechnął się lekko, kiwając głową, jakby chciał powiedzieć: "Poczekaj, to jeszcze nie koniec".
Zanim jednak odpowiedział, drzwi baru zgrzytnęły głośno i do pomieszczenia wpadła hałaśliwa grupa górników. Wszyscy wyglądali, jakby przed chwilą wrócili z wycieczki po podziemnym piekle – twarze brudne od pyłu, odzież podarta i poplamiona, a w ich oczach malowała się typowa dla tego zawodu mieszanka zmęczenia i lekceważenia wszystkiego, co ich otaczało. Ich krok był pewny, choć nieco chwiejący się w rytm wcześniejszych napojów. Otworzyli drzwi bezceremonialnie, jakby do tego baru wchodzili codziennie – a może w rzeczywistości tak było.
Podbiegli do baru jak stado wściekłych osłów, przerywając w pół słowa rozmowy, które wciąż toczyły się w kątach. Mieli w sobie coś z bandy wygłodniałych hien, które nie patrzą na nic, nie myślą o niczym, a ich wybuchy śmiechu i nieśmieszne żarty odbijały się od ścian niczym nieśmiałe echo. 
Każdy z nich wyciągał ręce po tanie, miejscowe alkohole – ich zapach był mieszanką destylatu, potu i pyłu, przyprawiającą Alexa o pytanie, dlaczego w ogóle wciąż oddycha. A jednak, mimo że jego nos miał ochotę uciec z twarzy, trzymał się swojej szklanki z bourbonem. Jego ukochanego, taniego, grzanego świństwa, które, choć smakowało jak szczyny robota, było jedyną rzeczą w tym barze, która go nie zawiodła.
– Oho, patrzcie, kto tu siedzi! Nasz bohater, pan „życie to wojna"! Pewnie całą wojnę spędził na myciu naczyń w kantynie!– zagrzmiał jeden z górników, z miną, jakby właśnie wynalazł sarkazm.
Śmiech rozległ się jak syrena alarmowa w kopalni. Alex poczuł, jakby ktoś rzucił mu wiadro chłodnego piachu w twarz. "Bohater wojenny" – to brzmiało jak żart na jego koszt, choć jeszcze chwilę temu miał nadzieję, że uda mu się przetrwać ten wieczór bez większych dramatów.
Jeden z górników – w firmowej bluzie z napisem „Inferno Mining Co.", jakby była to medal za wybitne osiągnięcia w niekompetencji – podszedł do niego z szerokim uśmiechem.