Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
48 osób interesuje się tą książką
Myślałeś, że twoje życie jest do bani? Poznaj Mike'a. Jego codzienność to praca w podrzędnym sex shopie na warszawskiej Pradze, gdzie szczytem emocji jest kłótnia z klientem o cenę wibratora albo slalom między psimi minami w drodze po kebsa. Jedyną namiastką raju jest dla niego profil Cherry_Bunny na OnlyFans. Problem zaczyna się, gdy jego internetowa bogini znika, a do drzwi Mike'a puka facet w garniturze z ofertą nie do odrzucenia: znajdź ją w dwa dni albo giń.
Rzucony w wir wydarzeń, Mike musi zanurzyć się w świecie luksusowych hoteli, perwersyjnych klubów i mrocznych tajemnic warszawskiego półświatka. Jego przewodniczką zostaje Nina – piękna, zimna jak lód i śmiertelnie niebezpieczna kobieta z własną, skomplikowaną przeszłością i jeszcze bardziej skomplikowaną rodziną.
Czy cyniczny chłopak z Pragi, uzbrojony jedynie w sarkazm i świeżo odkryty talent do unikania wpierdolu, przetrwa w grze, gdzie stawką jest życie, a sojusznicy bywają gorsi od wrogów? "Only You" to brutalnie zabawna jazda bez trzymanki, pełna czarnego humoru, wulgarnego języka i prawdy o świecie, która boli bardziej niż kac po taniej wódce.
UWAGA !! Powieść zawiera sceny brutalne, erotyczne oraz przekleństwa przeznaczone dla osób dorosłych !!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Obudziłem się, jak zwykle z poczuciem, że to kolejny dzień, w którym świat postanowi zagrać w swoją ulubioną grę: „Jak uprzykrzyć życie temu człowiekowi?" W łóżku leżałem jak zwłoki po maratonie Netflixa, a podkrążone oczy mówiły więcej niż jakikolwiek poradnik self-care: „Nie da się bardziej zignorować własnych potrzeb". No bo serio, siedzenie do trzeciej nad ranem i gapienie się na Cherry_Bunny w necie to nie jest recepta na sukces. Ale hej, nie każdy może być astronautą, prawda?
Wstałem. A raczej: zwlokłem się z łóżka w sposób, który przypominał bardziej wypadek niż działanie świadomego człowieka. Moje mieszkanie – ta skromna kawalerka na Pradze – wyglądało jak miejsce, gdzie tsunami syfu zdecydowało wrócić na bis. Na podłodze jakieś stare gazety, kubki po kawie i sterta ubrań, która zaczęła przypominać niezidentyfikowaną formę życia. Czy to mole, czy już małe zwierzęta? Nie wiem. Nawet nie chcę wiedzieć. Ale jest coś kojącego w bałaganie – przynajmniej nic nie udaje, że jest lepiej, niż jest.
Kiedy zrobiłem pierwszy krok w stronę kuchni, podłoga zaskrzypiała jakby próbowała mnie ostrzec przed przyswajaną codziennie ilością kofeiny. Tak, Kawa. Moja jedyna prawdziwa miłość, która nigdy mnie nie zawiodła. Czarna, mocna, bez cukru. Wiesz, jak to mówią – Kawa nie pyta, kawa rozumie.
W międzyczasie włączyłem prysznic, który działa jak Rosyjska Ruletka – albo dostaniesz strumień ciepłej wody, albo lodowaty kubeł praskiej rzeczywistości. Tym razem miałem szczęście, choć „szczęście" w moim przypadku to takie ładne słowo na „nie umrzesz z hipotermii dziś rano". Ciepła woda spływała, próbując zmyć ze mnie resztki wczorajszego dnia, ale zamiast ulgi czułem tylko ten znajomy ciężar w głowie. Po co to wszystko? Po co się myć, skoro znowu będę spędzał osiem godzin otoczony plastikowymi wibratorami i lateksowymi kostiumami? Nie mówiąc już o klientach, którzy wyglądają, jakby przylecieli na ziemię prosto z krainy dziwaków.
Po prysznicu przyszła pora na ubranie. Dres. Oczywiście. Jakbym miał inne opcje. Dres to nie tylko ubiór – to stan umysłu. Wyciągnięte spodnie, bluza z plamą po jakimś niezidentyfikowanym sosie i dziura na rękawie, która chyba chce mi powiedzieć, że styl nie ma znaczenia, kiedy nie masz ambicji. Ale na Pradze nikt nie ocenia. Tu albo jesteś starym, zgorzkniałym emerytem, który zabija czas marudzeniem na młodzież, albo menelem, który ma więcej butelek po piwie niż ja kubków w zlewie. Ja? Jestem gdzieś pośrodku – ani stary, ani kompletnie zniszczony, ale z całą pewnością bliżej dna niż szczytu.
Wyszedłem na zewnątrz. Styczeń w Warszawie to taki czas, kiedy powietrze jest bardziej ciężkie, niż zwykle a zimno łapie cię za twarz i mówi: „Nie, dzisiaj też nie będzie lepiej". Przeszedłem kilka kroków przez osiedle, mijając znajome twarze. Z jednej strony staruszka z balkonu, która chyba nienawidzi mnie osobiście za sam fakt istnienia. Z drugiej – dwóch panów z pobliskiej ławeczki, których widzę codziennie w tym samym miejscu, z tym samym piwem. Jakby czas się dla nich zatrzymał. Może zazdrościłem im tej stagnacji, a może po prostu byli symbolem tego, jak moje życie będzie wyglądało za dwadzieścia lat.
Szedłem przed siebie, kopiąc śnieg, który był bardziej błotem niż czymkolwiek przypominającym zimową idyllę. Myślałem o Cherry_Bunny. Nie widziałem jej od tygodnia, co było dziwne, bo zwykle wpadła do sklepu dwa razy w tygodniu, zawsze z tym samym pewnym siebie uśmiechem. A teraz? Zniknęła. Jej profil na OnlyFans też ucichł. Może wyjechała? Może znalazła kogoś, dla którego to rzuciła? Albo, co bardziej prawdopodobne, wpadła w kłopoty. Bo przecież nie żyjemy w bajce, tylko w świecie, gdzie najczęściej dzieje się to najgorsze.
Zatrzymałem się na chwilę i rozejrzałem. Zima, brud, ludzie pędzący gdzieś, jakby mieli coś ważnego do zrobienia. A ja? Ja szedłem do pracy, która była bardziej miejscem kary niż jakąkolwiek formą kariery. I jak co dzień zadałem sobie to samo pytanie: „Ciekawe, co jeszcze życie mi dziś dorzuci?".
Wyszedłem z osiedla, kierując się w stronę przystanku. Praga o poranku to miejsce, które przypomina pole bitwy po tym, jak obie strony zdecydowały, że mają gdzieś honor i rzuciły się w siebie workami z odpadkami. Śnieg był pokryty czymś, co kiedyś mogło być czystym białym puchem, ale teraz przypominało bardziej instalację artystyczną o tytule „Przegrałeś życie". Wiesz, co mam na myśli – plastikowe kubki, papierki po batonikach i, oczywiście, kupy. Dużo kup.
Naprawdę zastanawiam się, co sobie myślą właściciele psów. Czy wierzą, że ich czworonogi produkują ekologiczne bioodpady, które znikną razem z topniejącym śniegiem na Wiosnę? Jakby magicznie rozpuszczały się w promieniach słońca, zostawiając po sobie jedynie zapach fiołków. Spoiler: nie znikają. One czekają. Cierpliwie. A ja, idąc, muszę robić slalom niczym zawodowy narciarz, żeby nie wejść w jedną z tych „min". Ale po co się przejmować, skoro to przecież tylko kolejny dowód na to, że ludzkość nie jest w stanie poradzić sobie nawet z tak prostą rzeczą jak posprzątanie po swoim psie?
Dotarłem na przystanek, a autobus oczywiście już odjechał. Jak zawsze. Kolejny za 15 minut. Stoję, patrzę na ludzi wkoło – twarze zaspane, ubrania smutne, jakby wyciągnięte z dna szafy, która sama prosiła o spalenie. Wsiadłem do kolejnego autobusu, w którym zapach przypominał... cóż, coś pomiędzy mokrą ścierką a ludzką rezygnacją. Ale to w końcu Warszawa. Tu nawet powietrze nosi w sobie nutę „może nie dzisiaj".
Po krótkiej, ale intensywnej podróży w klimacie nieświeżego oddechu, dotarłem do mojego miejsca pracy – sex shopu, który, jeśli miałby duszę, to pewnie płakałby nocami. Klucze wyciągnąłem z kieszeni, modląc się w duchu, żeby zamek tym razem nie postanowił zepsuć się dokładnie wtedy, gdy temperatura spadła do -10. Otworzyłem drzwi i uderzył mnie znajomy zapach. To nie był zapach pracy, którą wybierasz. To był zapach pracy, która wybiera ciebie.
Truskawkowy olejek do masażu intymnego – tak bardzo słodki, że aż robi ci się niedobrze, jeśli wdychasz go dłużej niż dwie minuty. I lateks. Zapach lateksu, który wbija się w nozdrza jak nieproszony gość na imprezie. Do tego jeszcze subtelna nuta lubrykantu, taka mieszanka chemii i fałszywych obietnic szczęścia. To wszystko razem tworzyło coś, co ja nazywam „aromatem desperacji".
Spojrzałem na półki. Plastikowe penisy, kajdanki w piórkach, gorsety w kolorach, które wyglądają, jakby zostały wybrane przez osobę niewidomą. Wszystko na swoim miejscu. Nawet ekspozycja wibratorów wciąż wyglądała tak, jakby miała powiedzieć: „Witaj, samotna wędrowniczko. Znajdziesz tu ukojenie".
Włączyłem światła i usiadłem za ladą. Byłem gotowy na kolejny dzień, który miał przynieść dokładnie to samo, co każdy inny – dziwnych klientów, niewygodne pytania i zbyt wiele okazji do zastanawiania się, jak to się stało, że tu trafiłem. Może życie to naprawdę jedna wielka czarna komedia. Jeśli tak, to muszę przyznać, że ktoś pisze tu naprawdę kiepski scenariusz.
Siedziałem za ladą, wpatrując się w półki pełne plastikowej rozpaczy, kiedy dotarło do mnie, że mój poziom energii jest na równi z baterią w pilocie do telewizora, który pamięta czasy pierwszego „Big Brothera". Sięgnąłem po puszkę energetyka, która stała na ladzie obok kasy, jakby była jedynym powodem, dla którego wciąż trzymałem się pionu. Łyk tego chemicznego syfu smakował jak mieszanka cukru, kofeiny i wyrzutów sumienia. Ale przynajmniej działał. Przez kilka minut.
Po chwili postanowiłem uruchomić to, co w moim sklepie robi za „oprawę artystyczną" – ekran w rogu sklepu przy regale z DVD. Wcisnąłem przycisk na pilocie, a po chwili na ekranie pojawił się tytuł z tych niemieckich perełek, które udowadniają, że stereotyp o ich precyzji dotyczy także filmów dla dorosłych. Obraz? Tandetny. Dźwięk? Komiczny. Ale przynajmniej dawało to jakieś tło dźwiękowe, bo cisza w tym sklepie była równie niezręczna, co spotkanie z byłym na weselu.
Siedziałem tak przez kilka minut, wsłuchując się w te dramatyczne jęki i język, który brzmiał bardziej jak wojskowy rozkaz niż coś, co ma kogokolwiek podniecić, kiedy nagle drzwi otworzyły się z hukiem. Spojrzałem w stronę wejścia i zobaczyłem kobietę, która mogłaby zostać ambasadorką słowa „potężna". Była ogromna. Nie, nie gruba. Monumentalna. Taka, że gdyby się przewróciła, sejsmografy w Warszawie zaczęłyby pikać.
– Dzień dobry – zaczęła tonem, który sugerował, że nie ma zamiaru wychodzić bez czegoś konkretnego. – Szukam... – Zatrzymała się, spoglądając na półki, a potem dokończyła z uśmiechem: – ... czegoś dużego.
Jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak wygląda „żywe zawstydzenie", to powinieneś zobaczyć moją minę w tamtym momencie. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie ruszało – w końcu to Praga i tutaj widziałem już rzeczy, które wyparłem z pamięci – ale mimo wszystko.
– Jak dużego? – zapytałem z kamienną twarzą, która była moim największym atutem w tej pracy.
– No, takiego... wie pan... naprawdę dużego – powiedziała, rozkładając ręce jak rybak opowiadający o swojej największej zdobyczy.
Pokazałem jej kilka modeli, które wyglądały, jakby mogły startować w zawodach na najdziwniejsze rzeczy, jakie można kupić za pieniądze. Wybrała jeden, a ja w milczeniu spakowałem go do torby, starając się nie zadawać pytań. Niektóre rzeczy lepiej pozostawić w strefie domysłów.
Kiedy wyszła, odetchnąłem z ulgą, która nie trwała długo, bo chwilę później do sklepu wszedł starszy mężczyzna. Miał na sobie płaszcz, który wyglądał, jakby widział więcej niż ja zim na Pradze, i spojrzenie, które zdradzało, że nie ma czasu na żarty.
– Macie viagrę? – zapytał prosto z mostu, jakby mówił o bułkach w sklepie spożywczym.
Spojrzałem na niego z mieszanką współczucia i podziwu. Na pewno mogłem coś mu zaproponować – suplementy na libido, żele rozgrzewające, coś, co obiecuje cuda, ale działa jak drogie placebo. Ale viagra? Nie, stary, to nie apteka.
– Nie, proszę pana, ale mamy tutaj coś, co może pomóc – powiedziałem, wskazując na jeden z produktów, który wyglądał, jakby mógł wysłać człowieka w kosmos, ale najpewniej skończyłby jako kolejny zapomniany zakup na dnie szuflady.
Starszy pan spojrzał, pokiwał głową, a potem odwrócił się i wyszedł, zostawiając mnie z wrażeniem, że życie to naprawdę jeden wielki kabaret. Jeśli to jest moje powołanie, to chyba ktoś na górze miał wyjątkowo zły dzień, kiedy to wymyślał.
Wróciłem za ladę, wypiłem kolejny łyk energetyka i spojrzałem na zegarek. Była dopiero dziesiąta. Jeszcze osiem godzin tej farsy.
Nie zdążyłem nawet dopić energetyka, kiedy drzwi znów się otworzyły, a do środka wpadła banda szczyli, góra czternaście lat każdy. Patrzyli na mnie z wyrazem twarzy, który mówił: „My to tacy cwaniacy, że mamy za nic twój system ochrony moralności". Jak widać, pornosy na ekranie w rogu przyciągają młodzież jak magnes, bo zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, już stali pod tym ekranem, gapiąc się na to, co niemiecka myśl techniczna ma najlepszego do zaoferowania w kategorii „tani fetysz".
Nie miałem serca ich wyrzucić. No bo co im powiem? Że to dla dorosłych? Że ich miejsce jest w szkole? Jakby nauka była kluczem do sukcesu. Patrzcie na mnie – mam maturę, studia za sobą i oto jestem: król plastikowych penisów i lubrykantów. To jest sukces, dzieciaki! Idźcie tą drogą!
Z drugiej strony, jakby psy wpadły, musiałbym tłumaczyć, że nie organizuję tu klubu filmowego dla gimnazjalistów. Więc westchnąłem ciężko, podszedłem do nich i rzuciłem:
– Chłopaki, fajnie, że doceniacie kulturę audiowizualną, ale to nie kino. I nie biblioteka. Wypieprzać do szkoły, bo jeszcze wam się mózgi przegrzeją.
Oczywiście jęczenie i protesty były standardowe. Jeden coś rzucił pod nosem, że matma to gorsza pornografia, a inny stwierdził, że na lekcjach to i tak tylko przegląda TikToka. I może mieli rację. Bo jak przypomnę sobie swoją starą nauczycielkę od matematyki, to też mnie ciarki przechodzą. Wyglądała, jakby cały czas nosiła żałobę po swoich snach młodości. Włosy związane w coś, co nazywała kokiem, ale bardziej przypominało to ptasie gniazdo. A zapach? Tania woda toaletowa z Lidla, która pachniała jak dezodorant z PRL-u zmieszany z odświeżaczem powietrza do toalety.
Mimo to musiałem być tym dorosłym w pokoju, więc z gorzkim żalem, ale jednak wyprosiłem ich.
– Wracajcie na te swoje lekcje. Albo nie wiem, idźcie się powłóczyć po mieście. Ale nie tu, dobra? Mam już wystarczająco dużo problemów bez waszego towarzystwa.
I poszli. Powłócząc nogami i rzucając ostatnie spojrzenie na ekran, który właśnie serwował coś wyjątkowo absurdalnego. Odetchnąłem z ulgą. Nie dlatego, że ich już nie było. Ale dlatego, że przez moment przypomniałem sobie, jak to jest być takim małym, naiwnym idiotą, który myśli, że świat jest prostszy, niż w rzeczywistości. Spoiler: nie jest.
Siedziałem za ladą, gapiąc się na pustą puszkę po energetyku i zastanawiając się, czy bycie zmęczonym życiem to nowy standard, kiedy drzwi otworzyły się po raz kolejny. Do środka wszedł mały, łysy facet – taki, co to od razu widzisz, że świat go nie rozumie, a on świata jeszcze bardziej. Może Wietnamczyk, może Koreańczyk. Szczerze? Kto to rozpozna. Nie żeby mnie to obchodziło, ale zawsze mnie bawi, jak stereotypy bywają uderzająco trafne. A ten gość... no, pachniał chińskim rosołem. Jakby się w nim kąpał.
Mamrotał coś w łamanej polszczyźnie, a każde jego słowo brzmiało jak zdanie wyrwane z kiepskiej reklamy. Chyba próbował mi powiedzieć, że ma paczkę do odbioru. Wspomniał coś o Japonii, co już od razu w mojej głowie zapaliło lampkę ostrzegawczą. Faktycznie, coś dla niego przyszło. Trzy dni temu kurier zostawił gigantyczne pudło przed drzwiami sklepu, bo oczywiście nie chciało mu się dźwigać, narzekając na „bolące plecy". Musiałem to wtargać do środka sam. Było wielkie, ciężkie i wyglądało jak coś, co mogłoby zawierać albo kolekcję mieczy samurajskich, albo wielkiego plastikowego dinozaura.
Okazało się, że to żadna z tych rzeczy. Nasz mały gość zamówił... no cóż, jak by to ująć. Seks-lalkę. Ale nie byle jaką. Najnowsza generacja, prosto z Japonii. Robot, który wyglądał jak uczennica z anime. Tak realistyczna, że jakby się ją zobaczyło w ciemnym pokoju, to człowiek by się przywitał, zanim zorientowałby się, co jest grane. A do tego zestaw – kilkanaście kompletów ubrań, oczywiście też w klimacie japońskich fetish fantasy.
Facet gadał jak nakręcony, machając rękami i chwaląc się swoim nowym nabytkiem. Cudem techniki, jak to określił. „Jak pawdziwa dzewcyna! Mokła, gołąca, wsędzie! W kazdy otwól idealna!" – wykrzykiwał, a ja czułem, jak mój żołądek zaczyna się skręcać. Nie, nie z zazdrości. Bardziej z tego, że świat, w którym żyjemy, jest po prostu... popieprzony.
– To co, robi kupę też? – zapytałem z drwiną, bo w takiej sytuacji albo sobie żartujesz, albo idziesz pić.
Facet spojrzał na mnie, a jego reakcja była... dziwna. Nie odpowiedział, tylko dziwnie skinął głową, jakby potwierdzał. I to mnie dobiło. Bo wiesz co? Nie zdziwiłbym się, gdyby to była prawda.
I tak oto stałem tam, patrząc na małego faceta, który zapewne odwali teraz porno-cosplay na zapleczu swojej budy z kurczakiem w pięciu smakach, i zastanawiałem się, kiedy dokładnie świat się tak spierdolił.
Głód. Nie ma nic gorszego niż ta dziwna mieszanka irytacji i ssania w żołądku, która zaczyna podgryzać twoją duszę. A po wizycie Pana Rosołek, który swoim aromatem prawie mnie udusił, zacząłem marzyć o czymś bardziej konkret. Dochodziła trzynasta – czas na lunch.
Chińczyzna odpadła. Gdyby facet ze swoją lalką miał tam kuchnię, to na sto procent bym się udusił, zanim dostałbym swoje danie. Postanowiłem skoczyć do chłopaków z Afghanu po kebsa. Nie żadne fast-foody z centrum ani hipsterskie burrito za sto złotych. Mówię o klasyku z Pragi – mięso, sos, cienka pita i tyle. Prosto, bez udziwnień, jak matma na poziomie podstawowym.
Wywiesiłem na drzwiach kartkę „Zaraz wracam", chociaż nie mam pojęcia, dla kogo. To nie piekarnia. Nikt się tu nie rzuci na dildo o trzynastej, bo nagle poczuł palącą potrzebę. Ale co tam, przynajmniej wyglądało profesjonalnie.
Chłopaki z Afghanu to legenda na dzielnicy. Oczywiście, ludzie z Pragi mają swoje zdanie na temat „ciapatych". Ale ci konkretni byli „prawi", jak to się mówiło. Nie dość, że dawali na zeszyt, to jeszcze potrafili się napić jak miejscowi. Poza tym, ich kebsy były najlepsze po tej stronie Wisły.
Kiedy dotarłem, przywitałem się tradycyjnym „Siema, co tam?" – nie żeby mnie to interesowało, ale tak się robi. Hasan i Karim, stojąc za ladą, odpowiedzieli jak zawsze z uśmiechem, choć tym razem było widać, że coś ich gryzie.
– Eee, tak sobie – rzucił Hasan. – Rachunek za prąd dojebali nam taki, że samochód byśmy za to kupili.
No i co tu odpowiedzieć? „Kurwa, co za czasy" to jedyne, co przeszło mi przez gardło. Bo co innego? Zacząłem się zastanawiać, czy kebsa też mi podrożyli, ale stwierdziłem, że nawet jak tak, to i tak mi się opłaci. Lepiej zapłacić więcej za porządny posiłek niż za rachunek za prąd w kawalerce.
– Mieszane mięso na cienkim, z ostrym – rzuciłem swoje standardowe zamówienie. Jak zawsze, nie musiałem tłumaczyć. Wiedzieli, że lubię czuć życie, a ostre sosy to jedyna legalna używka, która jeszcze daje mi jakiekolwiek emocje.
Czekałem na kebsa, patrząc na ich małą budę, która trzymała się cudem na tych szalonych ulicach. Chłopaki gadali coś między sobą w swoim języku, a ja pomyślałem, że świat idzie w takim tempie do przodu, że kiedyś kebsy będą tylko wspomnieniem. Ale dopóki są, będę je brał. Raz, że tanie. Dwa, że zawsze jakieś ciepło na brudnej ulicy.
Kebab w ręku, wszystko niby w porządku, aż do pierwszego gryza. Jak zawsze – perfekcja. Mięso soczyste, pita cienka, a sos ostry jak krytyka mojej matki na święta. Język aż pali, jakby chciał się ewakuować z gardła. I wtedy, no jasne, życie musiało dołożyć swoje.
JEB. Centralnie na środku chodnika. Psia kupa. Wielka, jak od krowy. Czy psy w ogóle mają takie jelita? Jak to możliwe? Wydawało mi się, że natura ma swoje limity, ale widocznie nie na Pradze.
– Ja pierdolę... – powiedziałem na głos, chociaż nikt nie słyszał. I dobrze, bo mógłby pomyśleć, że gadam do kebsa.
Jakie to jest piękne. Ludzie mają psy, ale poczucia odpowiedzialności za swoje zwierzaki już nie. Psia kupa? Świetnie, zostawmy ją na środku chodnika. Niech stanie się atrakcją turystyczną albo próbą przetrwania dla przechodniów. A może właściciele myślą, że jak śnieg stopnieje, to te bomby biologiczne magicznie wyparują razem z nim? Nie. One zostaną. Będą tam tkwiły, jak cholerny pomnik ludzkiej ignorancji.
Nowe Air Maxy, biało-czarne, błyszczące. Już nie. Teraz są brązowe. Psia kupa level ekspert – od razu po całym bucie. I wtedy znowu uderzyło mnie, że to przecież normalny dzień. Zawsze tak jest. Akurat gdy zachwycam się smakiem kebsa, życie dojebuje zapachem "psiej czekolady".
Dobra, nie ma co się roztkliwiać. Torba na kebsa, zawijam go jak relikwię, bo muszę przetrwać tę sytuację z godnością. Pomyślałem, że w sklepie jakoś to wyczyszczę. Ale na razie... no cóż. Trzeba improwizować.
Starannie wytarłem but o najbliższy kawałek brudnego śniegu. Ktoś przede mną też musiał tu przejść, bo śnieg wyglądał jak plama po rozpaćkanej Milce Oreo. Cóż, zostawiłem po sobie bardziej "mleczną". Naprawdę, co za cholerne życie. Ale przynajmniej kebab dobry.
Doszedłem w końcu do sklepu, zdejmując i trzymając buta w ręku jak trofeum wojenne, żeby nie uwalić świeżo wymopowanej podłogi. Gdyby Marysia, nasza sprzątaczka na pół etatu, zobaczyła na kafelkach psie ślady, to pewnie wyjęłaby mi wszystkie te zabawki z półek i zrobiła z nich coś w stylu średniowiecznej tortury.
Na zapleczu postawiłem kebsa na stole jak święty Graal. Zająłem się butem, traktując go jak arcydzieło z Luwru. Nie dlatego, że jestem fetyszystą, tylko dlatego, że Air Maxy kosztowały jedną piątą mojej wypłaty. I mimo że kebs stygnie, pomyślałem, że odgrzeję go w mikrofali. Niby straci trochę na jakości, ale co zrobisz, życie to nie MasterChef.
Nagle słyszę jakieś wrzaski z sali głównej:
– Halo? Jest tam kto? Samoobsługa, czy co?!
Krzyknąłem:
– Chwila!
Wytarłem buta do ostatniej plamki, odłożyłem na półkę z szacunkiem, który zwykle rezerwuję dla alkoholu, założyłem klapki i wyszedłem z zaplecza. A tam stoi typ w okularach, garniaku, płaszczu i z zegarkiem, którego wartość przekracza moje całe mieszkanie. No jasne. Korpo-świr albo ktoś z rządu, bo kto inny kupiłby garnitur, w którym wygląda jak wyprasowany z życia poza biurem.
– W czym mogę pomóc? – rzuciłem, próbując ukryć sarkazm, choć z mojej twarzy biło „czego tu, kurwa, szukasz?"
A on mi w swoim wyuczonym korpo-języku:
– Potrzebuję kulek gejszy. Najlepiej takich samurajskich, męskich.
Męskich? Nie wiem, co mnie bardziej zdziwiło: to, że chciał męskie, czy to, że użył słowa „samurajskie", jakby szukał broni do walki, a nie erotycznego gadżetu.
– To unisex, proszę pana – rzuciłem, starając się nie parsknąć śmiechem. – Do cipki, do dupy, jak kto woli. Dupa to dupa, otwór jak otwór, czy to u kobiety, czy u faceta.
Typ trochę się zmieszał, ale próbował zachować fason. Wskazałem mu granatowe, czarne i srebrne – klasyka. On znowu, że mu się spieszy, bo lunch mu ucieka. No to łapię granatowe, wciskam mu do ręki i nabijam paragon. A żeby trochę rozluźnić atmosferę, rzucam:
– Fajny prezent dla chłopaka, co?
I tu go zagotowało. Typ cały czerwony, aż mu okulary zaparowały.
– Jakiego chłopaka? Proszę mnie nie dyskryminować! To dla mojej żony!
„Ta, na pewno" – pomyślałem. Męska wersja kulek gejszy dla żony. Coś tu ewidentnie śmierdziało, i to nie psim gównem.
W branży na takich mówimy „getero". Taki niby hetero-dupek, który ma idealną rodzinkę na obrazku, ale unika gejów jak ognia. A potem biega w porze lunchu do jakiejś taniej dominatrix, która pakuje mu gadżety tam, gdzie światło nie dochodzi. Korpo-ludzie. Serio, nikt nie jest bardziej popierdolony niż oni.
Typ w końcu wyszedł, niosąc swoje kulki z miną, jakby zamawiał kawior w ekskluzywnej restauracji. A ja w końcu mogłem wrócić do tego, co naprawdę się liczyło – mojego kebsa. Był już chłodny, więc podgrzałem delikatnie w mikrofali aby nadal miał ten swój niezrównany aromat mieszanki przypraw i mięsa. Problem w tym, że kebab w zamkniętym sklepie potrafi zostawić po sobie zapach bardziej intensywny niż cokolwiek w asortymencie.
Otworzyłem drzwi, wziąłem głęboki wdech i wyszedłem na zewnątrz. Lepsze to niż wąchanie przy żarciu starych lateksowych kostiumów z wyprzedaży. Smog? Proszę bardzo, naturalne warszawskie powietrze w wersji "premium". Lepsze niż fajki, przynajmniej gratis.
Wziąłem łyk drugiego energetyka, bo ten pierwszy ledwo stępił ostrość sosu z kebsa, a chciałem poczuć jego pełną paletę smaków. To nie jest jedzenie, to przeżycie. Słony, ostry, delikatny i zaskakująco aromatyczny. Prawdziwe dzieło sztuki kulinarnej w cienkiej picie, które mogłoby znaleźć swoje miejsce na talerzu obok foie gras w jakiejś pieprzonej knajpie dla snobów.
Oparłem się o barierkę przed sklepem, patrząc na ludzi i samochody. Przechodnie gnali jak zawsze, z głowami wbitymi w telefony, jakby szli w szyku bojowym na kolejny dzień swojego korpo-niewolnictwa. Samochody toczyły się powoli, korkując ulice w rytmie smutnego marsza. I tak sobie myślę – czy to jest Matrix? Może jesteśmy tylko w jakiejś symulacji, gdzie wszystko toczy się według kodu zaprogramowanego przez jakiegoś pieprzonego nerda. Albo, co gorsza, to jest prawdziwa Polska.
Nie ma różnicy. W obu przypadkach jesteśmy trybikami w maszynie, która produkuje więcej bzdur niż sensu. Ale hej, przynajmniej kebsa mamy dobrego.
Około 14 podjechał kurier. Jak zawsze ten sam – Ukrainiec, któremu plecy najwyraźniej wypadły jeszcze w poprzednim życiu. Z twarzy zmęczony, jakby właśnie przerzucił cały magazyn w Biedronce. Z topografią miasta radzi sobie tak, że w nawigacji pewnie ustawione ma "random". Miał być po 10, a jest po 14. Standard.
Zostawił mi kilka paczek – trochę towaru na półki, trochę przesyłek dla klientów, którzy pewnie pomylili mój sklep z Amaz... znaczy się, Allegro. Wziąłem to wszystko do środka, rzuciłem okiem na adresy, jakby miało mnie to w ogóle interesować, i zacząłem układać. Nowe wibratory, jakieś gadżety w stylu BDSM, zapas lubrykantów, no i te pieprzone kostiumy lateksowe, które zawsze lepią się do rąk. Czasem myślę, że to nie towar, a jakiejś formy eksperyment biologiczny.
Godziny minęły, zanim wszystko ogarnąłem i poukładałem na półkach. Do 17 jakoś zleciało – paru klientów, jakieś drobne pytania, ale nic wartego uwagi. Standardowy dzień w piekielnym pierdolniku, z którego za godzinę można będzie się wyrwać. Tylko że nagle poczułem coś w brzuchu. Najpierw mrowienie, potem delikatny ścisk, który nie wróżył niczego dobrego. Znacie to uczucie, kiedy wasz układ pokarmowy włącza alarm na poziomie "pełna ewakuacja"? No właśnie.
Kebs na ostro zaczynał wychodzić. Kreował w środku jakieś piekło od sosu, który pewnie ma skład identyczny z gazem pieprzowym. Teraz zbierał się, żeby opuścić pokład i postanowił, że zrobi to w stylu eksplozji na miarę blockbusterów Michaela Baya. Musiałem biec do kibla, żeby zdążyć, zanim zrobię z siebie widok, którego nie wymazałby nawet najlepszy terapeuta.
Siedząc tam, czułem palenie tak intensywne, że byłem pewien, iż moja dupa właśnie przechodzi testy na odporność na ogień. Ale wiecie co? W tym wszystkim było coś odświeżającego, jakby to pieczenie miało zmyć całe gówno tego dnia. Dosłownie i w przenośni.
Siedzę tam, wiadomo – ze smartfonem, bo to teraz taka gazeta dla mojego pokolenia. Palce latają po ekranie, a ja rozstrzeliwuję jakieś randomowe ludki w Brawl Stars. Pewnie siedmiolatki, ale co z tego? Satysfakcja jest. Masakruję ich jednego po drugim, a w głowie już widzę, jak lecą do swoich nowoczesnych mamusiek, wyjąc, że jakiś Bóg_Dildo właśnie zmiótł ich z powierzchni ziemi. I wiecie co? Dobrze im tak. Młodzież musi się uczyć, że życie nie jest sprawiedliwe.
Potem scrolluję Insta. Kilka znajomych wrzuciło zdjęcia swoich idealnych śniadań z awokado, jakby to miało kogokolwiek interesować. Na TikToku królują kolejne gówniane tańce i filmiki z niespełnionymi milfami, ale nagle trafiam na coś ciekawego. Właśnie mam zamiar pogrążyć się w tym kontencie, gdy słyszę, jak ktoś tłucze się po sklepie.
Najpierw myślę: Nie teraz, Boże, proszę. Ale po chwili damski głos woła:
– Halo? Jest tam ktoś?
No i kurwa, co teraz? Krzyczeć z klopa jak jakiś menel z noclegowni? Decyduję się na bardziej profesjonalne podejście, choć spokój w moim głosie to niezły fejk:
– Już idę!
Podcieram się w tempie olimpijskim, ale jak to w życiu bywa, papieru toaletowego brak. Oczywiście, bo czemu by miało być inaczej? Schylam się, gacie do kostek, szukam w szafce obok – nic. Patrzę na chusteczki nawilżane do czyszczenia powierzchni. A chuj, dupa to też powierzchnia. Wycieram na szybko, modląc się, żeby mi tam nic nie wypaliło, i wychodzę, wiążąc sznurek od spodni, jakbym właśnie wrócił z pola walki.
I wtedy ją widzę. Moją boginię. Cherry_Bunny we własnej osobie. Ta sama, której zdjęcia przewijam godzinami. Pani mojego serca, królowa wszystkich staników i krótkich spódniczek.
Nie wiem, czy to adrenalina, czy zapach chusteczek nawilżanych, ale czuję, że moje życie zaraz się zmieni. Albo się skompromituję, albo dostanę Oscara za najlepszą rolę życia. Patrzę na nią i modlę się, żeby nie zauważyła, że spodnie jeszcze lekko wiszą mi na biodrach.
Otwieram usta i mówię:
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc?
Wyglądam przy tym jak totalny kretyn, bo dosłownie wskakuję za ladę, ledwo unikając zderzenia z regałem pełnym dildo w rozmiarze XL. A ona? Jakby to wszystko było częścią jakiegoś filmowego scenariusza. Stoicko piękna, niczym anioł wycięty z marzeń każdego faceta, patrzy na mnie i pyta swoim seksownym, aksamitnym głosem:
– Macie jakieś nowe gadżety?
Przez chwilę zacinam się jak Windows XP po aktualizacji, ale szybko odzyskuję rezon.
– Tak, akurat kilka nowości przyszło – mówię, wskazując półkę.
I wtedy to się dzieje. Patrzę na nią, jakbym widział posąg wyrzeźbiony przez samego Michała Anioła. Zaczynam od włosów. Rude, ale takie delikatnie wpadające w blond, jakby natura nie mogła się zdecydować, czy chce stworzyć kusicielkę, czy dziewczynę z sąsiedztwa. Na policzkach piegi – malutkie, idealnie rozmieszczone, jakby ktoś rozrzucił drobinki złota na jedwabnej tkaninie.
Oczy schodzą niżej. Sylwetka. Jezus Maria, sylwetka! Nogi do nieba, szczupłe, ale z wyraźnie zarysowanymi mięśniami, jakby codziennie biegała maratony, ale tylko po to, żeby potem wracać i wyglądać tak bosko. A piersi? Idealny rozmiar C – ani za duże, ani za małe, dokładnie takie, jakie mężczyzna chciałby trzymać w dłoniach przez resztę życia.
Ubrana niby zwyczajnie. Leginsy, które tak idealnie przylegają, że wyglądają bardziej jak druga skóra niż materiał. Na nogach klasyczne Uggi, a na to wszystko kurtka z misiem i opięty sweterek, który podkreślał każdą krągłość. Nawet w tym casualowym stroju wyglądała tak, że każda supermodelka mogłaby się przy niej schować w kącie i płakać.
Mówiąc krótko: była ucieleśnieniem fantazji. A ja, stojąc za ladą w tanim dresie i butach, które jeszcze niedawno były upaćkane psim gównem, czułem się jak najbrzydszy żuk w krainie motyli.
Patrzę, jak ogląda te rzeczy – z takim spokojem, jakby wybierała pączki w cukierni, a nie kryształowe koreczki analne. W końcu bierze dwa z cyrkoniami, różowego Lusha i kilka żeli, jakby to był zwykły zestaw startowy na wtorkowy wieczór. Gdy pytam, czy to wszystko, czuję, jak zalewa mnie fala ciepła. Rumienię się, jakbym pierwszy raz zobaczył dziewczynę w podwiniętej spódniczce na przerwie w podstawówce.
– To na razie wystarczy – mówi z uśmiechem, który sprawił, że moje serce przestało bić na chwilę.
– Karta czy gotówka? – pytam, starając się brzmieć normalnie, choć głos trochę mi się łamie, jakbym właśnie przechodził mutację.
– Gotówka – odpowiada, wyciągając plik banknotów tak gruby, że aż musiałem na chwilę zamrugać.
Nie wiem, ile trzeba zarabiać, żeby mieć tyle siana na co dzień, ale obstawiam, że tyle co szejk na ropie, tylko bez piasku i wielbłądów.
Drukuję paragon, a jednocześnie staram się nie gapić na nią jak totalny idiota, ale nie idzie mi najlepiej. Uśmiecham się, choć pewnie bardziej przypomina to grymas debila i rzucam:
– Gotówka to dzisiaj rzadkość.
A ona, z tym swoim spokojem, odpowiada:
– Wolę tak, dlatego nie zamawiam online.
No wiadomo, w necie byłoby taniej i wybór większy. Ale zanim zdążę powiedzieć coś mądrego, z mojej gęby wychodzi tekst:
– Wielki Brat patrzy, wiadomo.
I wtedy ona strzela taką perełkę:
– Mam taką pracę, że podatki trudno odprowadzać.
Bach. Od razu wiedziałem, że gada o OnlyFans. I co robię? No oczywiście, że strzelam w kolano:
– Faktycznie, branża Only ma w Polsce ciężko pod tym względem – rzucam, jakbym właśnie został ambasadorem porno na Wschodzie Europy.
Na szczęście ona się uśmiecha i mówi:
– Nie wiedziałam, że jestem aż tak znana.
I tutaj mój mózg postanawia mnie ostatecznie upokorzyć.
– To przez przypadek... Kolega pokazał – wybełkotałem, próbując wyjść z twarzą, a wyglądając pewnie jak idiota na kacu.
Ona patrzy na mnie tymi swoimi niebiańskimi oczami i mówi:
– To podaj imię i login, dam ci zniżkę.
Zatrzymuję się w pół kroku. Już miałem walnąć „Mie..." – tak, kurwa, Mieczysław, bo tak mnie nazwali moi cudowni starzy – ale coś we mnie pękło. Jak rura kanalizacyjna pod ciśnieniem. Więc wypalam:
– Michał.
Nie wiem, czy to gorzej, ale przynajmniej nie brzmi jak imię dziadka w gumofilcach.
Ona uśmiecha się jeszcze szerzej.
– Sylwia, miło mi.
Sylwia. Moja bogini. Pani mego życia. Cherry_Bunny. A ja, po moim kebabie na ostro, czułem się jak bohater komedii, gdzie główną rolę gra kompletny kretyn.
No, login. Kurwa, ale na pewno nie podam swojego prawdziwego – Miecz96 – bo to jak wbicie sobie gwoździa w trumnę. Dzięki, starzy, za to cudowne imię. Serio, wiecie, jak to jest w podstawówce czy średniej z takim „skarbem"? Już wolałbym mieć penisa zamiast nosa. Więc mój mózg, gotując się od przeciążenia, wypluł coś na szybko:
– MadMike96 – powiedziałem, jakby to była najważniejsza decyzja mojego życia.
Ona tylko wyjęła swojego iPhone'a i zapisała. Bez mrugnięcia okiem, bez zbędnych pytań. Jakby to wszystko było tak naturalne, jak oddychanie. Wzięła swoje zabawki i rzuciła przez ramię, wychodząc:
– Do zobaczenia, Mike, online.
Wyszła, a ja, jak napalony szczyl, poleciałem do okna, bo jakże inaczej. I tam, jak w jakimś filmie, zobaczyłem, jak jej zgrabna pupa w cudownie obcisłych legginsach wślizguje się do czarnego Porsche Macan. Tak, czarnego. Bo czy mogło być coś bardziej seksownego niż Sylwia w czarnym Macanie?
Silnik zaryczał i odjechała, zostawiając mnie z rozwalonym mózgiem i totalnym chaosem w głowie. Nie miałem już siły na nic. W sumie i tak prawie 18, więc mogłem zamykać.
Zamknąłem sklep, wziąłem klucze i zamiast cisnąć na przystanek, stwierdziłem, że pójdę na piechotę. Po takim finale dnia potrzebowałem przewietrzyć głowę, bo czułem się, jakby ktoś wrzucił mi do niej granat i zostawił odbezpieczony. Późne popołudnie, trochę chłodno, ale co tam. Czasem spacer to jedyne, co trzyma człowieka w pionie.
W drodze do domu zaszedłem jeszcze do Żabki, bo jak tu wracać na chatę z pustymi rękami? Za ladą stała znajoma twarz – Katia, ta Ukrainka, która przywlokła się tutaj dwa lata temu, kiedy to wszyscy z jej stron uciekali. Miła dziewczyna, ale wiecznie zmęczona, jakby jej życie było jednym długim ciągiem nocnych zmian i problemów, które nie chcą zniknąć.
– Siema, Katia. Co tam? – rzuciłem, choć i tak znałem odpowiedź.
– A jak zwykle, pracuję. Ty co? – zapytała, ale to takie „co u ciebie?", które rzuca się bez większego zaangażowania, by wypełnić ciszę.
Wrzuciłem do koszyka klasyczny zestaw degenerata: paczka chipsów, jakieś kabanosy, trzy piwa – wiadomo, na wieczór – i do tego zapas energetyków. Życie na szybkości, pełne węglowodanów i kofeiny. Stojąc przy kasie, walnąłem coś w stylu:
– Katia, czujesz czasem, że życie to taka cholerna gra w Tetrisa? Wszystko na ciebie leci, coraz szybciej, a ty się składasz, aż w końcu nie ma gdzie wcisnąć klocka i jeb, koniec gry.
Zaśmiała się, ale chyba tylko dlatego, że w sumie miała to samo w głowie. Przekalkowała moje zakupy, a ja dorzuciłem jeszcze jedną puszkę piwa, bo nagle poczułem, że dzień był na tyle chujowy, że zasługuję na bonus.
– Trzymaj się, Katia. Życie to bagno, ale przynajmniej mamy piwo – rzuciłem na odchodnym.
– Dasvidaniya – odpowiedziała z tym swoim zmęczonym uśmiechem.
Wróciłem na ulicę, torba pełna złomu w ręce, a w głowie już plan na wieczór: rozwalić się na kanapie, otworzyć browara i przejrzeć rolki na TikToku. Po piętnastu minutach dreptania w zimnie dotarłem do swojego chlewika, a raczej kawalerki, która przypominała kryjówkę wyjętą z serialu o detektywie alkoholiku. Wszedłem, rzuciłem torbę na stół i od razu otworzyłem piwo. Tego mi było trzeba.
Zasiadłem na kanapie, odpalając Netflixa. Pilot w jednej ręce, piwo w drugiej. Standardowy wieczór faceta, którego życie toczy się między mrożonym kebsem a kurierami z plecami jak z plasteliny. Wybrałem jakiś serial – taki, co się go ogląda, a nie pamięta, jak się skończył. Tło do piwa, chipsów i myślenia o tym, jak dziwnie to wszystko się dziś poukładało.
Wziąłem łyk, delektując się chwilą spokoju, a w głowie przeleciała myśl: „Może ten dzień jednak nie był taki zły?". Okej, była psia kupa na bucie, armagedon w kiblu i typ z korpo, który wyszedł z granatowymi kulkami gejszy, udając, że są dla jego żony. Ale był też kebs, Sylwia z OnlyFans, no i to spojrzenie na jej idealną figurę, które chyba będzie mi się śniło jeszcze przez miesiąc.
Siedząc tak, z nogami na stoliku, myślałem: „Może życie nie jest całkiem chujowe? Może to taki gówniany żart – jak kebab na ostro, co piecze, ale daje satysfakcję?". Wredne, trochę złośliwe, ale jakby się uprzeć, to ma te swoje małe momenty, które pozwalają przetrwać.
Wziąłem kolejny łyk piwa, patrząc na ekran. Serial leciał dalej, ale ja i tak oglądałem go jednym okiem, bo w myślach siedziałem przy ladzie w sklepie, słysząc jej głos: „Do zobaczenia, Mike". Wisienka na torcie tego dnia.
Budzik rozdarł poranek jak maczeta gęstą dżunglę. Pierwsze wrażenie? Łeb mnie napierdalał jak po weselu u znajomego, który wydał ostatnie oszczędności na „open bar". W rzeczywistości to była tylko wina sześciu Żubrów i jednego TikToka, który wciągnął mnie na pół nocy w jakieś spirale teorii spiskowych o reptilianach.
Leżałem chwilę na łóżku, próbując złapać sens istnienia. Telefon jak zwykle wyświetlał powiadomienia: trzy maile z pracy (których i tak nie otworzę), wiadomość od mamy, która pytała, kiedy znowu wpadnę (czytaj: „Przyjedź, bo trzeba wnieść kartofle do piwnicy"), i jedno powiadomienie z OnlyFans. „Cherry_Bunny dodała nowy post". Sylwia.
Wstałem w końcu z wyra, przeklinając grawitację i brak aspiryny w domu. Standardowy zestaw poranka: mycie zębów, wrzątek zalany na kawę i myśl, czy na pewno warto iść do roboty. Spojrzałem na zegar. 8:45. Jeszcze kwadrans, zanim muszę wyjść. Włączyłem telefon i otworzyłem OnlyFans. Post Sylwii to zdjęcie jej nóg w jakichś seksownych szpilkach. Podpis: „Dzisiejszy dzień zapowiada się niezwykle... ale czy to na pewno będzie taki dzień, jak Wam się wydaje?".
Kurwa, ma talent do tajemniczości.
Zapiłem kawą resztkę kaca i ruszyłem do sklepu. Na zewnątrz jak zwykle: smród spalin, jakieś dziady na przystanku już o 9 rano trzymają browary, a na chodniku standard – nowa psia mina na trasie. Przestąpiłem ostrożnie, bo tych butów za cholerę drugi raz czyścić nie będę.
W sklepie standardowy zestaw poranny. Otwarcie kasy, sprawdzenie, czy wczorajsze paczki są dalej tam, gdzie je zostawiłem, i oczywiście ogarnięcie, czy towar na półkach nadal wygląda na „ekskluzywne produkty erotyczne" zamiast „taniej tandety z Allegro".
Pierwszy klient pojawił się po dziesiątej. Starszy koleś z czerwonym nosem, który z miejsca rzucił tekst:
— Macie coś na potencję, co działa szybko?
Dzień jak co dzień.
Kiedy tylko klient z czerwonym nosem wytoczył się ze sklepu z paczką tabletek, które obiecałem mu, że „działają szybciej niż ekspres do kawy", do środka wpadła pierwsza przedstawicielka płci pięknej. Typowa młoda mama, włosy w niechlujnym koku, dresy, a w wózku dziecko, które darło się na pół sklepu.
— Ma pan jakieś ciche wibratory? — zapytała prosto z mostu.
Zamarłem na chwilę, bo pytanie było tak bezpośrednie, że aż mnie zatkało.
— Emm... no... ciche są wszystkie, jeśli dobrze ich używać — wydukałem w końcu.
Kobieta rzuciła mi spojrzenie pełne zmęczenia, jakby zarwała noc, a to dziecko było efektem takiego właśnie urządzenia. Wzięła różowego króliczka i rzuciła stówę na ladę.
— Reszty nie trzeba.
Nie zdążyłem nawet wydusić „Do widzenia", bo już wyszła, a wózek prawie zarył w futrynę.
Kolejny klient to był klasyk. Kolo w średnim wieku, brzuszek wystający spod koszulki z logo „Motörhead", zapach potu i perfum „Brutal" unosił się za nim jak cień. Przeszedł obok półki z wibratorami, pomachał ręką, jakby przeganiał muchę, i zaczął przeglądać dział „filmy".
— Macie coś z lat dziewięćdziesiątych? Te klasyczne produkcje, jeszcze przed HD.
Poczułem ukłucie nostalgii i zażenowania jednocześnie. Facet grzebał w pudełkach jak archeolog szukający skarbu. W końcu wyjął jakieś stare DVD z tytułem „Dzikie Fantazje 2" i podszedł do kasy.
— To ostatnia sztuka, panie — powiedziałem z udawanym żalem.
Koleś mruknął coś o dzisiejszej cyfrowej branży porno, której brakuje głębi. Zabrał film i wyszedł, zostawiając zapach tanich perfum na pół godziny.
Chwila spokoju, aż nagle drzwi znowu otworzyły się z impetem. Wpadły dwie dziewczyny. Jedna blondynka, druga brunetka, typowe „przyjaciółki na wieczór panieński". Obie uśmiechnięte jakby zaraz miały wygrać w totka.
— Gdzie macie te śmieszne gadżety? Wie pan, takie na panieński — zapytała blondynka, ciągnąc koleżankę za rękę.
Zaprowadziłem je do działu z bzdurami: długopisy w kształcie penisów, fartuchy z nagimi torsami, kajdanki z różowym futerkiem. Dziewczyny śmiały się tak głośno, że bałem się, że zaraz zadzwoni sąsiad z mieszkania nad sklepem, żeby „trochę ciszej, bo dzieci śpią".
Wzięły cały zestaw: kajdanki, różowe diademy, strzałki do rzucania w nagą sylwetkę, kilka silikonowych penisów i ten najgorszy gadżet — dmuchaną lalkę z twarzą jakby wyjętą z horroru.
— Wieczór panieński siostry, niech pan zrozumie! — powiedziała brunetka, kiedy podliczałem rachunek.
Nie powiedziałem nic, tylko się uśmiechnąłem. Wieczór panieński to jedno, ale po tym zestawie widać było, że siostra zapamięta go do końca życia.
Przed południem wpadła jeszcze starsza pani. Spokojna, elegancka, jakby pomyliła mój sklep z apteką.
— Synu, potrzebuję prezentu na złote gody znajomych. Coś... wykwintnego.
Otworzyłem usta, potem je zamknąłem. Spojrzałem na półki i w końcu podałem jej zestaw złotych masażerów w eleganckim opakowaniu. Pani spojrzała na mnie z uśmiechem, który mógł oznaczać zarówno aprobatę, jak i chęć zadzwonienia na policję.
— Idealne. Będzie im przypominać młodość.
Zapłaciła i wyszła, a ja poczułem, że ta praca nigdy mnie nie znudzi.
Ledwie starsza pani zdążyła wyjść, a ja odruchowo zacząłem poprawiać rzędy wibratorów na półce. Porządek w sklepie to podstawa – nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie klient, który zacznie się czepiać detali. Półka z zabawkami wyglądała jak wystawa sztuki współczesnej: różne kształty, kolory i rozmiary, od prostych modeli w cielistym odcieniu, po futurystyczne cuda z diodami LED, które migały niczym światła na dyskotece. Obok stały elegancko zapakowane kulki gejszy – w odcieniach czerni, złota i fioletu, jakby specjalnie zaprojektowane z myślą o luksusie.
Za ladą zaczynało się królestwo żeli i lubrykantów. Tubki w kolorowych opakowaniach obiecywały wszystko: od „efektu chłodzenia" po „rozgrzewający ogień". Na środku wyeksponowany stał różowy „Lush 3" – flagowy model z Bluetooth. Można go było kontrolować z aplikacji w telefonie, co według klientów było „idealne na randki na odległość".
Nie zdążyłem nawet skończyć przeglądać dostawy, gdy do sklepu wszedł mężczyzna koło czterdziestki. Wysoki, z łysiną odbijającą światło jarzeniówek, ubrany w dresy Adidasa, które widziały lepsze czasy. Na ręce złoty zegarek, ale tanie sneakersy zdradzały, że raczej z bazaru niż od jubilera.
— Gdzie macie takie, no... realistyczne lalki?
Zawahałem się na sekundę, ale wskazałem półkę w rogu, gdzie obok tanich dmuchanych modeli z groteskowo namalowanymi ustami stały bardziej zaawansowane wersje. RealDoll Lite, jak się szumnie nazywały, były wykonane z miękkiego silikonu, z włosami przypominającymi prawdziwe i rzęsami, które można było stylizować.
Facet obejrzał jedną, podrapał się po brodzie i mruknął:
— Ma Bluetooth?
Prawie się roześmiałem.
— To jeszcze nie ten poziom technologii, ale jest regulacja głosu.
Zabrał najdroższą, pomachał mi piątką i zniknął, zostawiając za sobą zapach paczek papierosów z marketu.
Kiedy układałem nową dostawę, drzwi otworzyły się ponownie. Wkroczyła kobieta, mniej więcej trzydziestoletnia, w butach na wysokim obcasie i obcisłym kombinezonie ze skóry ekologicznej. Wyglądała jak wycięta z magazynu mody.
— Potrzebuję zestawu BDSM dla początkujących. Coś, co nie przestraszy mojego chłopaka na dzień dobry.
Zaproponowałem jej gotowy zestaw: opaski na ręce i nogi, knebel do ust, packę do klepania po dupie, obrożę ze smyczą, maskę na oczy i mały pejczyk. Wszystko zapakowane w eleganckie pudełko, jakbyśmy sprzedawali biżuterię, a nie narzędzia rozkoszy.
— Czerwony czy czarny? — zapytała, zastanawiając się nad kolorem zestawu.
— Czerwony jest bardziej... śmiały — zasugerowałem.
Uśmiechnęła się szeroko i rzuciła kartę na ladę. Kiedy wychodziła, jej perfumy — drogie i orientalne — jeszcze długo unosiły się w powietrzu.
Następny był młody chłopak, może dwudziestolatek. Wyglądał, jakby wszedł do piekła: czerwony na twarzy, oczy wbite w podłogę. Trzymał w ręku telefon, najwyraźniej spisując listę od kogoś.
— Poproszę... to. — Wskazał na żel „Extra Heat".
— Tylko to? — zapytałem, bo wyglądał, jakby coś jeszcze chciał, ale bał się zapytać.
Skinął głową i wyszeptał:
— I... prezerwatywy. Dużo.
Podałem mu wielopak 48 sztuk. Spojrzał na niego i jęknął.
— Macie mniejsze opakowania?
Minęła dopiero dwunasta, a ja wiedziałem, że jeszcze niejeden oryginał przejdzie przez te drzwi. W końcu praca w sex shopie to nie tylko sprzedaż, to prawdziwy spektakl codziennych dramatów, komedii i czasem... niezręcznych romansów.
Ledwo zdążyłem otworzyć energetyka, kiedy drzwi sklepu otworzyły się z dźwiękiem dzwonka. Do środka weszła para, która od razu przykuła moją uwagę. Ona – młoda, może dwudziestolatka, w obcisłych legginsach, które podkreślały każdy możliwy atut, i bluzie z logo „Balenciaga", chociaż obstawiałem, że to z AliExpress. Blond włosy spięte w kucyk, lekki makijaż i te spojrzenie „wiem, że na mnie patrzysz". Obok niej – starszy facet, zdecydowanie po pięćdziesiątce, z brzuszkiem i łysiną ukrytą pod markową czapką. Wyglądał, jakby był na krawędzi zawału, albo może to po prostu jego codzienny stan. Żonaty? Obstawiałem na sto procent. Sponsor? Pewnie tak. Dziadek? Raczej nie.
Dziewczyna rzuciła mi łamanym polskim:
— Szukam... jak to... przebranie dla niego. Coś, jak pantera, czy pokojówka. Sexy.
Zamrugałem, próbując przetworzyć tę mieszankę polskiego i ukraińskiego, i pokazałem jej półkę z przebierankami. Mieliśmy tam wszystko: od lateksowych kombinezonów, przez stroje pielęgniarek, po jakieś zwierzęce motywy. Wyciągnąłem coś, co uznałem za stosowne – kostium z czarno-żółtym motywem tygrysa, z uszami na opasce.
— Może to? — zapytałem, próbując się nie roześmiać.
Dziewczyna zmierzyła mnie wzrokiem, jakby oceniał moją zdolność do doradzania, po czym zabrała kostium i zapytała o przymierzalnię. Wskazałem jej kabinę z zasłonką na końcu sklepu.
Nie zdążyłem nawet wrócić za ladę, kiedy usłyszałem szelest materiału i dźwięk odsuwanej zasłonki. Dziewczyna wyszła w stroju tygrysa, pozując jak na wybiegu w Paryżu. Wyglądała, jakby była w swoim żywiole – wyginała się, dumnie prężyła sztuczne cycki, kładła ręce na biodrach i zerkała na swojego towarzysza z uśmieszkiem.
Facet stał z otwartymi ustami, ręce zaciśnięte na kieszeniach płaszcza. Miał minę, jakby właśnie zobaczył Świętego Graala, tylko w wersji lateksowej. Serio, wyglądał, jakby miał mi tu zaraz zejść na zawał. Podłoga pod nim prawie się kleiła od ilości śliny, którą chyba właśnie produkował.
— To dobre? — zapytała dziewczyna, obracając się do niego.
Facet jedynie kiwnął głową, bo najwyraźniej zdolność mówienia właśnie go opuściła.
Nie wiedziałem, gdzie patrzeć. Na nią, odstawiającą prywatną rewę mody w kostiumach erotycznych, czy na niego, trzymającego się na nogach tylko siłą woli i wstydem przed ewentualną kompromitacją, której skutkiem mógł być sterczący namiot w spodniach.
Dziewczyna wróciła do przymierzalni i zaczęła wyciągać kolejne kostiumy. Za każdym razem odsuwała zasłonkę, pytając o opinię swojego „tygrysa". Najpierw była pielęgniarka w krótkiej spódniczce i pończochach, potem diabełek z ogonkiem, aż w końcu coś, co przypominało... pokojówkę? Facet w końcu wydukał:
— Może... może już starczy?
Dziewczyna jednak była w swoim żywiole.
— Nie, chcę jeszcze jeden, sexy bardzo!
Pod koniec ich wizyty gość wyglądał, jakby właśnie przebiegł maraton. Dziewczyna rzuciła mi kilka stówek za cały zestaw kostiumów i wyszli, a ja zostałem, zastanawiając się, kto tu miał lepszy poranek – ona, on czy ja, patrząc na ten cyrk z pierwszego rzędu.
Siedziałem za ladą, jeszcze przetrawiając całą tę tygrysią rewię mody, kiedy drzwi sklepu otworzyły się ponownie. Do środka wszedł typ, którego już na pierwszy rzut oka można było uznać za... no, kogoś, kto tu pasuje jak ulał, choć z innego powodu niż większość klientów. Miał na sobie obcisłe spodnie w kratę, koszulę rozpiętą na trzy guziki i zarzucony na ramiona szal w stylu, który pewnie kosztował więcej niż moja miesięczna wypłata. Perfumy? Intensywne i słodkie, aż mnie zemdliło.
Facet wszedł z energią, jakby wchodził do klubu, i od razu zaczął oglądać półkę z lubrykantami. Nie spieszył się, co chwilę zerkając w moją stronę z uśmieszkiem, który powodował, że miałem ochotę zaszyć się w magazynie i udawać, że mnie tu nie ma.
— Cześć, kochanieńki! — rzucił, patrząc na mnie z takim błyskiem w oku, że aż poczułem, jak moja dupa zaciska się jak imadło. — Jakie macie tutaj lubryksy? Coś... hmm... smakowego może?
— Yyy... półka po lewej, wszystko jest opisane — odpowiedziałem, próbując brzmieć profesjonalnie i jednocześnie trzymać dystans, jakbym nagle dostał fobię społeczną.
Podszedł do półki i zaczął przeglądać tubki, komentując każdą z nich z przesadnym entuzjazmem.
— Mmm, truskawkowy... no, no, a ten... czekoladowy? Kocham czekoladę, wiesz? A ty? — Spojrzał na mnie, oblizując wargi.
Przytaknąłem krótko, żeby tylko zamknął temat, ale nie, on musiał iść dalej.
— Oj, taki młody, przystojny facet. Ciekawe, czy polecisz coś z własnego doświadczenia?
To było to. W tej chwili poczułem, jak pośladki przyklejają mi się do ściany za ladą. Gorzej niż najgorszy kibol. Kibol przynajmniej wpierdoli i pójdzie, a tu czułem, że jak dam się wciągnąć w rozmowę, to skończę jako historia opowiadana jego znajomym przy drinkach.
— Nie, ja tylko sprzedaję — rzuciłem krótko, starając się, żeby głos mi się nie załamał.
Facet wyciągnął jedną tubkę i podszedł do mnie, stawiając ją na ladzie.
— To wezmę ten. Ale powiedz mi, Herkulesie, tak masz na imię, prawda? Masz takie ciało, że chyba ćwiczysz? Siłownia czy naturalnie taki boski?
— Siłownia... czasami — odpowiedziałem, modląc się w duchu, żeby ten koszmar się skończył.
Facet uśmiechnął się szerzej i podał mi banknot, celowo muskając moją dłoń. Przeszedł mnie dreszcz, który miałem ochotę wytrzeć papierem ściernym.
— Wiesz, jeśli będziesz kiedyś miał ochotę, może poćwiczymy razem? Zademonstrujesz jak prawidłowo się powyginać? Mmm?
— Nie, dzięki, niestety pracuję codziennie do późna — rzuciłem, chowając się za sztuczny profesjonalizm.
Wziął tubkę, spojrzał na mnie jeszcze raz z takim spojrzeniem, jakby już mnie rozbierał w myślach, i odwrócił się w stronę drzwi.
— Szkoda. Do zobaczenia, Herkulinku!