Księga Zapomnianych Mórz
Czas Kartografów
Gabriel van Robern
Prolog
Stambuł, Imperium Osmańskie,1513 rok
Piri ibn Hacı Mehmed stał nad rozłożonym pergaminem, wpatrując się w linie wyrysowane cienkim pędzlem maczanym w atramencie. W płomieniu oliwnej lampy połyskiwały precyzyjne kreski, niczym rzeka wiedzy płynąca przez czas. Każdy skrawek tej mapy był efektem lat podróży, rozmów z żeglarzami, analizy dokumentów, które nieliczni mieli prawo oglądać.
Słodki, ciężki zapach kadzidła mieszał się z solą przyniesioną przez nocny wiatr znad Bosforu. Za okiennicami Stambuł nie spał – ulice wciąż rozbrzmiewały głosami kupców, szelestem ukrytych transakcji i cichym szeptem ludzi, którzy nie powinni się spotykać.
Piri zmarszczył brwi, nachylając się nad mapą. Przesunął palcem po wybrzeżach, które większość uznałaby za bajkę – nieznane ziemie na południu, daleko za wyspami Antilijskimi. Portugalczycy nazywali je Terra do Brasil, Hiszpanie mówili o Tierra del Fuego, ale to, co tam naprawdę było, wciąż skrywała mgła tajemnicy.
– To niemożliwe – mruknął do siebie.
A jednak – świadectwa marynarzy, stare manuskrypty z Al-Andalus, a nawet słowa handlarzy niewolników z Gwinei układały się w spójną opowieść. Na południu istniał ląd, wielki i zimny, jego brzegi pełne były lodu i wiatru, a mapa, nad którą pracował, była kluczem do tej zagadki.
Cień poruszył się w kącie komnaty.
Piri nie podniósł głowy. Wiedział, że nie jest sam.
– Czy to prawda? – Głos był niski, melodyjny, ale niósł w sobie chłód ludzi, którzy nie tolerują błędów.
– Prawda... – Piri sięgnął po pędzel, zanurzył go w czerwieni i delikatnie zaznaczył nową linię na pergaminie. – Prawda jest w morzu, efendim. My tylko próbujemy ją uchwycić.
– Sułtan będzie chciał wiedzieć, co odkryłeś.
Piri odwrócił głowę. Jego gość, odziany w ciemne szaty, stał nieruchomo, w dłoni trzymając mały pergamin zwinięty w rulon. Na jego skórze połyskiwał sygnet – znak, którego nie należało ignorować.
– W odpowiednim czasie – odparł Piri, wracając do mapy. – Najpierw muszę upewnić się, że to, co tu widzisz, jest prawdą.
Człowiek w czerni uśmiechnął się lekko.
– Obyś zdążył, zanim inni po nią sięgną.
Chwila ciszy.
Piri usłyszał kroki i skrzypienie drzwi. Kiedy podniósł wzrok, był już sam.
— W takim razie — powiedział cicho — lepiej znaleźć człowieka, który udowodni, że się nie mylę.
Spojrzał na mapę. W świetle lampy linie wydawały się pulsować, jakby krew przodków żeglarzy przepływała przez pergamin. Gdzieś tam, na krańcach świata, czekało odkrycie, które mogło odmienić losy potęg morskich.
Sięgnął po pióro i zaczął pisać.
Za kilka lat ta mapa trafi w niewłaściwe ręce. A potem rozpocznie się wyścig, w którym przegrani będą ginąć bez śladu.
Odłożył pióro i spojrzał na fragment pergaminu, który przed chwilą zapisał. Każde słowo było przemyślane, każda kreska miała znaczenie. Nie był zwykłym kartografem – był strażnikiem wiedzy, przekazicielem tajemnic, które w rękach niewłaściwych ludzi mogły doprowadzić do wojen i upadku imperiów.
Za jego plecami płomień lampy zatańczył na podmuchu przeciągu, rzucając cienie na ścianę. Piri zmarszczył brwi. Czas uciekał.
Sięgnął po starannie zabezpieczony rulon, w którym spoczywał szkic mapy. Nie była to kopia tej, nad którą właśnie pracował – to był jej poprzednik, zbyt surowy, by można go było uznać za gotowy, ale wystarczająco szczegółowy, by zainteresować tych, którzy szukali zaginionych lądów.
Podszedł do komody z masywnego drewna cedrowego, otworzył skrytą szufladę i wsunął pergamin między inne dokumenty. Wiedział, że to tylko kwestia czasu, nim sułtan zażąda gotowej mapy. Wiedział też, że nie wszystko, co odkrył, powinien pokazać.
Niektórzy ludzie, nawet ci, którzy nosili pierścienie władzy, nie byli gotowi na prawdę.
Następnego ranka Stambuł rozbrzmiewał dźwiękami budzącego się miasta. Wąskie uliczki bazaru wypełniał zapach pieczonego chleba, przypraw i dymu z palenisk. Kupcy nawoływali klientów, a w porcie ładowano towary na okręty zmierzające do Aleksandrii, Wenecji, Trypolisu i Lizbony.
W cieniu meczetu Sulejmana dwaj mężczyźni rozmawiali cicho, ukryci przed spojrzeniami przechodniów.
– Jesteś pewien? – zapytał niższy, owinięty w ciemny kaftan.
– Widziałem mapę na własne oczy – odparł drugi, muskularny, o twarzy przeciętej blizną. – Jeśli to prawda, może to zmienić wszystko.
– Więc musimy ją zdobyć.
Mężczyzna z blizną kiwnął głową.
– Piri Reis jeszcze nie wie, że już nie ma wyboru.
W pałacu sułtańskim, w chłodnej komnacie wyłożonej mozaiką, Yusuf al-Marrakishi w milczeniu słuchał raportu.
– Czyli jest pewien? – zapytał w końcu.
– Tak, efendi. Wierzy, że na południu istnieje ląd, którego Portugalczycy nie chcą ujawnić światu.
Yusuf splótł dłonie i spojrzał na pergamin leżący przed nim.
Jeśli ta mapa zawierała prawdę, nie tylko sułtan byłby nią zainteresowany. Portugalczycy, Hiszpanie, Wenecjanie – wszyscy chcieliby zdobyć ją jako pierwsi.
Ale tylko jeden człowiek naprawdę rozumiał, co ta mapa mogła oznaczać.
I właśnie dlatego Piri Reis nie mógł dłużej pozostawać niezależny.
Rozdział 1: Cartagena wzywa
Stambuł, Imperium Osmańskie, maj, 1513 rok
Piri Reis przesunął dłonią po krawędzi stołu, czując pod palcami nierówności drewna. Pracownia była ciasna, wypełniona zapachem pergaminu, atramentu i wilgoci unoszącej się od pobliskiego Bosforu. Mimo że dzień dopiero wstawał, w pomieszczeniu panowała duszna atmosfera. Południowe słońce nie oszczędzało nawet tych, którzy skrywali się za grubymi murami pałacu Topkapı.
Na stole rozłożona była mapa – nie ta oficjalna, lecz wersja, którą tylko on znał w pełni. Ostatnie tygodnie poświęcił na studiowanie dawnych tekstów, analizowanie opowieści żeglarzy i porównywanie informacji zdobytych w Lizbonie, Aleksandrii oraz Trypolisie. To, co odkrył, nie pasowało do oficjalnej narracji wielkich mocarstw.
Niektóre lądy, które rzekomo nie istniały, były tam. A inne, których nazwy rozbrzmiewały wśród kupców i podróżników, okazywały się złudzeniami, mitami podtrzymywanymi przez tych, którzy mieli w tym interes.
Piri odłożył pióro i napił się wody z glinianego dzbana. Przed nim leżała sekcja mapy przedstawiająca południowy Atlantyk. To tu rozciągała się kraina, którą Portugalczycy nazywali Terra Australis Incognita. Nie wiedział jeszcze, jak wygląda, ale opowieści sugerowały, że jej brzegi skrywają coś więcej niż tylko pustkowia.
Gdy nagle usłyszał kroki na korytarzu, schował mapę pod warstwę innych dokumentów. Drzwi otworzyły się gwałtownie.
– Efendi Piri, sułtan wzywa cię natychmiast.
W progu stał wysoki mężczyzna w turbanie, z dłońmi ukrytymi w szerokich rękawach jedwabnego kaftana. Nie musiał się przedstawiać. Piri rozpoznał go natychmiast – Yusuf al-Marrakishi, człowiek, którego cień podążał za wieloma tajemnicami imperium.
Piri nie okazał zdziwienia. Wiedział, że ten moment nadejdzie.
– Czego ode mnie oczekuje padyszach? – zapytał spokojnie.
Yusuf uśmiechnął się lekko, ale w jego oczach nie było cienia ciepła.
– Mapa, efendi Piri. Sułtan chce zobaczyć ją na własne oczy.
-----
Lizbona, Królestwo Portugalii, maj, 1513 rok
Gaspar Corte-Real po raz ostatni spojrzał na port. Statki pod portugalską banderą wypełniały nabrzeże, ich maszty sięgały wysoko, rzucając cienie na brukowane ulice. Powietrze pachniało solą, smołą i dymem, a krzyki marynarzy mieszały się z nawoływaniami kupców sprzedających towary z dalekich krajów.
Był tu po raz ostatni.
Po latach służby dla korony, po bitwach na morzu i starciach z piratami, losy rzucały go w inną stronę.
Podniósł kaptur i ruszył w stronę niewielkiej tawerny wciśniętej między magazyny. Czekał tam na niego człowiek, który miał odmienić jego życie – albo je zakończyć.
Nie wiedział jeszcze, że w tej samej chwili, na drugim końcu świata, inny człowiek spoglądał na mapę, która splatała ich losy w jeden węzeł.
Tawerna „O Velho Marujo" była jednym z tych miejsc, gdzie zbierały się wszelkiej maści wyrzutki – marynarze bez statków, handlarze bez towarów, korsarze szukający nowej bandery do służby. Gaspar Corte-Real wszedł do środka, ignorując śmierdzące wilgocią ściany i lepką podłogę. Nie przychodził tu dla wygody. Czekał na spotkanie, które miało odmienić jego los.
Przy jednym ze stołów, w cieniu rzucanym przez gęsto zawieszone lampy oliwne, siedział mężczyzna. Miał na sobie prosty, ciemny kaftan i nie wyróżniał się niczym szczególnym – poza oczami, zimnymi jak stal portugalskiego rapiera.
Gaspar dosiadł się bez słowa.
– Myślałem, że nigdy nie zgodzisz się na to spotkanie. – Głos nieznajomego był cichy, lecz pewny siebie.
– Nie miałem wyboru. – Gaspar skinął na karczmarza, by przyniósł wino. – Słyszałem, że masz dla mnie propozycję.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
– Wiemy, kim jesteś, Corte-Real. Wiemy, co zrobiłeś dla korony i czego się wyrzekłeś. Ale twój talent nie powinien się marnować w tych cuchnących dokach.
Gaspar nie dał się zwieść pochlebstwom.
– Przejdź do rzeczy.
Nieznajomy sięgnął do skórzanej sakwy i wyjął z niej zwinięty pergamin. Rozwinął go powoli, ukazując fragment mapy. Gaspar poczuł, jak jego serce przyspiesza.
– To, co widzisz, to część znacznie większej całości. – Mężczyzna wskazał palcem na linię wybrzeża, której Gaspar nigdy wcześniej nie widział na żadnej portugalskiej mapie. – Ziemie daleko na południu. Nieznane nikomu poza garstką ludzi, którzy zginęli, zanim zdążyli o nich opowiedzieć.
Gaspar podniósł wzrok.
– A więc czego ode mnie chcecie?
Mężczyzna odchylił się na krześle.
– Odnalezienia reszty mapy. I dotarcia do tych ziem, zanim zrobi to ktoś inny.
Przez chwilę w tawernie panowała cisza, zagłuszana jedynie szumem rozmów i brzękiem kufli.
Gaspar Corte-Real wiedział, że nie ma odwrotu.
– Zgoda. Ale jeśli mnie oszukacie, przypłacicie to życiem.
Mężczyzna uśmiechnął się i kiwnął głową, jakby słowa Gaspara były jedynie formalnością, potwierdzeniem tego, co i tak już wiedział.
– Spodziewałem się takiej odpowiedzi – powiedział, zwijając pergamin. – Wypływasz za trzy dni. Statek już czeka.
Gaspar zmrużył oczy.
– Statek? A załoga?
– Masz się o to nie martwić. Ludzie, których dostaniesz, wiedzą, co robić. Niektórzy służyli pod tobą, inni nie znają cię osobiście, ale znają twoje imię.
Gaspar milczał przez chwilę, ważąc słowa.
– Gdzie się spotkamy?
– W porcie, na molo przy latarni, tuż przed świtem. Ktoś cię poprowadzi.
Nieznajomy podniósł się, poprawiając kaftan. Jego ruchy były płynne, niemal pozbawione dźwięku. Gaspar zauważył, że nawet gdy odchodził, jego sylwetka nie rzucała wyraźnego cienia – jakby nie należał do tego świata, a jedynie prześlizgiwał się przez niego, zostawiając po sobie jedynie ślady w piasku.
Gaspar dopił wino i odchylił się na krześle. Trzy dni. Tyle miał, by przygotować się na podróż, która mogła być jego ostatnią.
-----
Stambuł, Pałac Topkapı, maj, 1513 rok
Piri Reis stał przed sułtanem. W powietrzu unosił się zapach kadzideł i drogocennych tkanin, a światło wpadające przez barwione szkło rzucało na posadzkę mozaikowe refleksy.
Selim I, nazywany Groźnym, siedział na bogato zdobionym tronie. Jego twarz była surowa, oczy czujne, a dłonie spoczywały na podłokietnikach z kości słoniowej. U jego boku stał Yusuf al-Marrakishi, z rękami ukrytymi w rękawach kaftana.
Piri skłonił głowę.
– Mój padyszachu.
Selim wskazał dłonią na zwoje, które Piri trzymał w rękach.
– To ta mapa?
Piri podał ją jednemu ze sług, który natychmiast rozwinął pergamin na stole. Oczy władcy zwęziły się, gdy przyglądał się liniom wybrzeży, nieznanym lądom i zapisanym w marginesach uwagom.
– Skąd pochodzą te informacje? – zapytał sułtan.
– Od żeglarzy i kupców. Częściowo z map, które zdobyłem w Aleksandrii i Trypolisie. A niektóre... – Piri zawahał się na ułamek sekundy – ...z dokumentów przejętych od chrześcijan.
Selim I uniósł brew.
– Chrześcijan?
– Portugalczyków. I Hiszpanów – dodał Piri.
Yusuf al-Marrakishi podszedł bliżej, przyglądając się mapie z chłodnym zainteresowaniem.
– To, co tu narysowałeś, zmienia wszystko – powiedział. – Jeśli te ziemie naprawdę istnieją...
– Istnieją – przerwał mu Piri. – Są tam. A kto je odnajdzie, ten zdobędzie bogactwo, jakiego świat jeszcze nie widział.
Sułtan zamyślił się na chwilę, po czym uniósł wzrok.
– A więc to my je odnajdziemy.
Piri skinął głową. Wiedział jednak, że nie tylko Osmanowie szukali tych ziem. Wiedział, że w Lizbonie, w Sewilli, w Marsylii, a nawet w Wenecji – wszędzie tam byli ludzie, którzy śledzili każdy jego ruch.
Wrogowie, którzy również pragnęli odnaleźć to, co kryło się na skraju mapy.
Selim I przesunął palcem po pergaminie, zatrzymując się na liniach wybrzeża, które Piri oznaczył czerwonym atramentem.
– Mówisz, że Hiszpanie i Portugalczycy już tam byli – mruknął. – Co znaleźli?
Piri wymienił spojrzenie z Yusufem al-Marrakishim. Korsarz patrzył na niego uważnie, bez cienia emocji.
– Złoto – odpowiedział Piri. – Ale nie tylko złoto, mój padyszachu. Spotkali ludzi, którzy nigdy nie widzieli muzułmanina, chrześcijanina ani żadnego innego człowieka spoza swojego świata. Wioski ciągnące się wzdłuż brzegów, świątynie pełne skarbów, rzeki, których piasek połyskuje jak miedź...
Sułtan odchylił się na tronie.
– A mimo to ci chrześcijanie nie zawładnęli tymi ziemiami?
– Jeszcze nie. Ale są na dobrej drodze – przyznał Piri. – Hiszpanie zajęli ziemie po drugiej stronie oceanu, a Portugalczycy kontrolują szlaki handlowe. Jeśli pozwolimy im działać, wkrótce będą silniejsi niż jakiekolwiek państwo na świecie.
Selim spojrzał na Yusufa, który wciąż wpatrywał się w mapę.
– Co o tym sądzisz?
Berberyjski korsarz milczał przez chwilę, jakby ważył każde słowo.
– Jeśli chcemy zdobyć to, co zdobywają chrześcijanie, musimy ich uprzedzić – powiedział w końcu. – Nie wystarczy wiedzieć, dokąd płyną. Trzeba wiedzieć, gdzie uderzyć, kogo zabić i komu zapłacić, by zdradził swoich panów.
Sułtan zmrużył oczy.
– Wydaje mi się, że masz na myśli konkretne osoby.
Yusuf uśmiechnął się lekko.
– W Lizbonie jest człowiek, który ma więcej informacji o tych nowych ziemiach niż ktokolwiek inny. Nazywa się Gaspar Corte-Real.
Piri drgnął, słysząc to imię. Znał je. Słyszał o nim w Aleksandrii, Trypolisie, a nawet w Kartagenie. Były portugalski żeglarz, teraz niezależny awanturnik, który miał dostęp do tajemnic korony.
– Corte-Real – powtórzył Selim, próbując sobie przypomnieć. – Służył Manuelowi?
– Tak – potwierdził Yusuf. – Ale Manuel I go zdradził. Porzucił go, a on sam musiał walczyć o przetrwanie. Teraz podobno jest wolnym człowiekiem. I jeśli ktokolwiek ma wiedzę, której potrzebujemy, to właśnie on.
Selim skinął głową.
– A więc go znajdźcie.
Piri ukłonił się i odwrócił, by odejść, ale głos sułtana go zatrzymał.
– I jeszcze jedno, Piri.
Odwrócił się, spoglądając na władcę.
– Ta mapa nie może wpaść w niepowołane ręce. Jeżeli ktokolwiek dowie się o niej przedwcześnie...
Sułtan nie dokończył zdania. Nie musiał. Piri doskonale rozumiał, co się stanie, jeśli jego odkrycie trafi do chrześcijańskich monarchów.
Wiedział, że od tej chwili jego życie było warte tyle, co papier, na którym narysował swoje linie.
-----
Lizbona, port, trzy dni później, 1513 rok
Gaspar Corte-Real stał na nabrzeżu, wpatrując się w statek, który miał zabrać go w podróż. Jego kadłub był smukły, żagle nowe, a działa wyglądały na dobrze utrzymane.
Nie ufał ludziom, którzy go wynajęli.
Nie ufał nikomu.
Odwrócił się, gdy poczuł na sobie czyjeś spojrzenie.
Z tłumu wychynęła postać – mężczyzna w ciemnym kaftanie, z twarzą częściowo ukrytą w cieniu kaptura.
Znał ten wzrok. To nie był zwykły kupiec ani marynarz.
Gaspar Corte-Real nieznacznie poprawił rękojeść sztyletu przy pasie, choć nie sięgnął po broń. Nie chciał zwracać na siebie uwagi. W porcie roiło się od ludzi – marynarzy, handlarzy, włóczęgów i agentów korony, którzy potrafili donosić na każdego, kogo uznali za zagrożenie.
Mężczyzna w kapturze zatrzymał się kilka kroków od niego, nie podnosząc głowy.
– Senhor Corte-Real – powiedział cicho, niemal niedosłyszalnie wśród krzyków portowych dokerów.
Gaspar nie odpowiedział od razu. Przyglądał się mu uważnie, próbując odgadnąć jego intencje. Głos był obcy, ale w tonie wyczuł pewną pewność siebie.
– Jeśli masz coś do powiedzenia, mów szybko – odparł. – Nie lubię rozmów na otwartej przestrzeni.
Mężczyzna skinął głową i dyskretnie wsunął mu do ręki mały zwój pergaminu.
– Lizbona nie jest już dla ciebie bezpieczna – powiedział. – Wrogowie są bliżej, niż ci się wydaje.
Gaspar spojrzał na pergamin, ale nie otworzył go od razu.
– Kim jesteś?
Nieznajomy cofnął się o krok.
– Przyjacielem – odpowiedział i zniknął w tłumie, nim Gaspar zdążył go zatrzymać.
Nie był jednak głupcem. Przyjaciele nie przychodzą w kapturach i nie przekazują ostrzeżeń z dobrej woli.
Schował zwój do kaftana i podszedł do beczek ustawionych przy murze magazynu. Oparł się o drewno i dopiero wtedy rozwinął pergamin.
Zawierał zaledwie kilka słów, napisanych po arabsku.
"Złoto i krew płyną tym samym szlakiem. Lizbona nie jest twoim portem. Cartagena czeka."
Gaspar zmarszczył brwi.
Cartagena.
Miasto, w którym dawno nie był.
Miasto, w którym mogła czekać na niego śmierć.
Ale jeśli ktoś chciał go zwabić, musiał mieć powód. A on miał zbyt wiele wrogów, by ignorować takie ostrzeżenia.
Zacisnął pergamin w dłoni i spojrzał w stronę swojego statku.
Być może nadszedł czas, by raz jeszcze postawić żagle.
-----
Stambuł, pałac Topkapı, maj, 1513 rok
Piri Reis siedział w swojej pracowni, trzymając w ręku list, który właśnie otrzymał od swojego człowieka w Lizbonie.
Gaspar Corte-Real odpływał do Cartageny.
Piri zmarszczył brwi.
Czy to była pułapka? A może szansa?
Wiedział jedno – jeśli chciał zdobyć odpowiedzi, musiał podjąć ryzyko.
Spojrzał na Yusufa al-Marrakishiego, który stał przy oknie.
– Czas wyruszyć – powiedział.
Yusuf uśmiechnął się lekko.
– Myślałem, że nigdy tego nie powiesz.
Rozdział 2: Wody, które nie lubią obcych
Lizbona, port, maj, 1513 rok
Wiatr niósł woń soli, smoły i ryb, mieszając się z zapachem dymu i wczorajszego deszczu. Doki Lizbony pulsowały życiem – marynarze wrzeszczeli na tragarzy, kupcy targowali się o przyprawy z Goa i Malakki, a dziwki wyczekiwały w cieniu tawern. Statki, które wróciły z Nowego Świata, chwiały się na falach, a inne, ciężkie od towarów, szykowały się do kolejnej podróży.
Gaspar Corte-Real oparł się o drewniany słup, przysłaniając oczy przed słońcem. Miał na sobie prostą, ale solidną tunikę marynarską i skórzany pas, w którym tkwił krótki kordelas. Patrzył na żaglowiec przycumowany do nabrzeża – potężny São Jerónimo, jedna z najszybszych karaweli we flocie. Jego nowy statek.
— Kapitanie Corte-Real! — rozległ się głos za jego plecami.
Gaspar odwrócił się powoli. Człowiek, który stanął przed nim, miał na sobie długi, wyblakły kaftan i ciemną chustę na głowie. Był szczupły, ale zwinny, a w spojrzeniu czaiła się przebiegłość.
— Lourenço. — Gaspar skinął głową. — Masz dla mnie wieści?
Lourenço Roiz, szmugler i jeden z jego najbardziej zaufanych ludzi, wyciągnął zza pasa mały skórzany rulon.
— To przyszło dzisiaj o świcie. — Wręczył Gasparowi pergamin. — Od naszego znajomego z Sewilli.
Gaspar rozwinął list, a jego oczy zwęziły się, gdy przebiegał wzrokiem równe, staranne litery.
"Znam twoje pytania, przyjacielu. Odpowiedzi leżą na wschodzie. Przybądź do Marsy w Tunisie. Cień dawnego świata wciąż tam spoczywa. Ale śpiesz się – nie jesteś jedynym, który go szuka."
Nie podpisał się, ale Gaspar wiedział, kto to napisał. Yusuf al-Marrakishi.
Gaspar zaklął pod nosem. Berberyjski pies znowu kręcił się wokół tej samej tajemnicy. Wiedział, że jeśli Yusuf czegoś szukał, to znaczyło, że stawka jest wysoka. Bardzo wysoka.
— Rozpoczynamy rejs szybciej, niż planowaliśmy. — Gaspar spojrzał na Lourenço. — Zbierz ludzi. Wypływamy do Tunisu.
Lourenço nie pytał o szczegóły. Po prostu skinął głową i zniknął w tłumie.
Gaspar spojrzał jeszcze raz na list, zanim zmiął go w dłoni. Czuł w kościach, że ta podróż zaprowadzi go do rzeczy, które powinny pozostać zapomniane.
Ale Gaspar Corte-Real nigdy nie był człowiekiem, który unikał przeznaczenia.
Wrota do tajemnicy zostały otwarte.
-----
Atlantyk, na pokładzie São Jerónimo, sześć dni od Lizbony, 1513 rok
Poranne słońce podnosiło się nad linią horyzontu, malując Atlantyk odcieniami bladego złota. São Jerónimo płynął z wiatrem, jego żagle wypełniały się równomiernie, a dziób przecinał fale z rytmicznym pluskiem.
Gaspar Corte-Real stał przy relingu, wpatrując się w wschodzące słońce. Ocean był spokojny, a mimo to niepokój nie opuszczał jego myśli. Woda mogła być łaskawa, ale ludzie – nigdy.
— Kapitanie! — Lourenço Roiz podszedł do niego, podając mu skórzany bukłak z winem. — Zbliżamy się do przylądka Bajador. Za dwa dni wejdziemy na wody, które nie lubią obcych.
Gaspar wziął łyk. Wino było ciepłe, ale gasiło suchość w gardle.
— Zmieniamy kurs?
— Nie. Jeśli pogoda się utrzyma, powinniśmy dotrzeć do Tunisu w zaplanowanym czasie.
— A jeśli się nie utrzyma?
Roiz wzruszył ramionami.
— Wtedy zginiemy jak psy.
Gaspar uśmiechnął się lekko. To była jedna z rzeczy, które cenił w Roizie – mówił rzeczy takimi, jakie były.
Nie mieli już odwrotu.
-----
Tunis, port La Goulette, czerwiec, 1513 rok
Kiedy wreszcie dotarli do Tunisu, powietrze było gęste od zapachu przypraw, gnijących ryb i dymu palonych kadzideł. La Goulette, główny port miasta, był pełen statków z całego basenu Morza Śródziemnego – osmańskie galioty, weneckie handlowe kogi, hiszpańskie karaki, a nawet kilka angielskich brygantyn.
Gaspar schodził po trapie, a u jego boku szedł Roiz i dwóch ludzi z załogi. W porcie czekał na nich człowiek – niski, o oliwkowej skórze i uważnym spojrzeniu. Miał na sobie bogato zdobiony kaftan, ale Gaspar nie dał się zwieść – to nie był kupiec.
— Kapitan Corte-Real. — Mężczyzna skłonił się lekko. — Oczekiwano was.
— Oczekiwano? — Gaspar uniósł brew.
— Wielmoża, który was zaprosił, pragnie spotkać się natychmiast.
Gaspar wymienił spojrzenie z Roizem, po czym ruszył za nieznajomym
-----
Tunis, pałac sułtana Hafsydów, kilka godzin później, 1513 rok
Wnętrze pałacu było chłodne i pełne cieni. Miękki dywan tłumił kroki, a w powietrzu unosił się zapach piżma i mirry.
Gaspar wiedział, że Yusuf al-Marrakishi już tu był.
I miał rację.
W wielkiej sali, pod ciężkimi zasłonami, stał Berber. Jego ciemne oczy zmierzyły Gaspara od stóp do głów, jakby ważył jego wartość.
— Spodziewałem się ciebie szybciej.
— Wiatr nie pyta o zdanie.
Yusuf uśmiechnął się lekko.
— Nie tylko wiatr.
Gaspar milczał. Wiedział, że Berber coś ukrywa. Wiedział też, że nie mieli czasu na gierki.
— Po co mnie tu ściągnąłeś?
Yusuf podszedł do niskiego stołu. Na drewnie leżała stara mapa.
Nie była to zwykła mapa.
Gaspar podszedł bliżej. Liniami cienkimi jak włókna jedwabiu narysowano wybrzeża, których nigdy wcześniej nie widział.
— To, czego szukasz, istnieje.
Gaspar spojrzał na Yusufa, po czym zaczał przyglądać się mapie, choć w rzeczywistości jego myśli krążyły gdzie indziej.
Jeśli Yusuf al-Marrakishi miał tę mapę, to znaczyło, że był o krok przed nim.
A to nigdy nie wróżyło niczego dobrego.
— Skąd ją masz? — zapytał, starając się brzmieć obojętnie.
Yusuf nie odpowiedział od razu. Powoli przesunął palcem po pergaminie, jakby odczytywał z niego rzeczy, których Gaspar nie był w stanie dostrzec.
— To nie jest pytanie, które powinieneś teraz zadawać, Gasparze.
— Nie gram w twoje gry, Berberze.
Yusuf uśmiechnął się lekko.
— A jednak tu jesteś.
Cisza pomiędzy nimi była ciężka, niczym miecz zawieszony na włosku. Gaspar wiedział, że Berber coś ukrywał. Wiedział też, że jego dawny wróg nigdy nie zapraszał na rozmowy bez powodu.
— Co tu robisz, Yusuf?
— Dążę do tego samego celu co ty. — Yusuf uniósł wzrok, a w jego oczach błyszczało coś, czego Gaspar nie potrafił odczytać. — Tylko że ja nie błądzę w ciemności.
Gaspar oparł się o stół i spojrzał na mapę.
— A więc to twój trop?
— Nasz. — Yusuf poprawił rękawy bogato zdobionego kaftana. — Chyba że chcesz, by Portugalczycy zabrali wszystko dla siebie.
Gaspar milczał. Wiedział, że Yusuf gra na kilka stron.
Ale też wiedział, że mapy nie pojawiały się znikąd.
A ta mapa... była czymś więcej niż zwykłym dokumentem.
— Komu jeszcze ją pokazałeś?
— Tylko tym, którym ufałem.
Gaspar parsknął śmiechem.
— Nie sądziłem, że w ogóle istnieją tacy ludzie.
— A jednak rozmawiasz ze mną, Gasparze.
Kapitan skrzyżował ramiona.
— Masz jakiś plan, czy to kolejny twój teatrzyk?
Yusuf podszedł do okna i spojrzał na port Tunisu. Statki kołysały się na wodzie, a nad nimi unosił się zapach przypraw, gnijących ryb i smolonych beczek.
— W Cartagenie jest ktoś, kto wie więcej niż ta mapa może ci powiedzieć.
— Cartagena to ziemia Hiszpanów.
— Wiem.
Gaspar zmarszczył brwi.
— Jeśli mnie w to wciągasz, lepiej miej dobry powód.
— Mam.
Yusuf obrócił się powoli.
— Chodzi o coś więcej niż złoto.
Gaspar wiedział, że od tego momentu nie będzie odwrotu.
-----
Lizbona, Królestwo Portugalii, czerwiec, 1513 rok
Podczas gdy Gaspar i Yusuf układali swoje plany w Tunisie, w Lizbonie ktoś również zaczął działać.
Isabelle Beaumont uniosła welon, chowając się w cieniu kamiennych łuków. Ulica prowadząca do portu była pełna ludzi, ale ona nie zwracała na nich uwagi. Jej cel był gdzieś tam – i wiedziała, że musi go znaleźć, zanim zrobią to inni.
Pod jej płaszczem spoczywał list – wiadomość, którą przechwyciła od ludzi, którzy nie powinni byli jej widzieć.
"Gaspar Corte-Real dotarł do Tunisu. Otrzymał mapę. Oczekujemy rozkazów."
Czyżby gra zaczęła się szybciej, niż przewidywała?
Isabelle spojrzała na zbliżającą się postać. Człowiek, którego miała spotkać, już czekał.
Nie miała wyboru.
Musiała wkroczyć do gry.
Ulice Lizbony pachniały dymem i wilgotnym kamieniem. Zmierzch opadał na miasto powoli, rozlewając cienie po wąskich alejkach Alfamy, gdzie handlarze powoli zwijali swoje kramy, a w tawernach zaczynało się wieczorne pijaństwo.
Isabelle Beaumont znała te uliczki aż za dobrze. Choć jej szlacheckie pochodzenie sugerowało, że powinna obracać się wśród jedwabnych sukni i kryształowych kielichów, jej życie wyglądało inaczej. Nie była damą, która cierpliwie czekała na decyzje mężczyzn.
Dlatego właśnie była tutaj. W sercu miasta, które należało do kupców, żeglarzy i szpiegów.
Pod osłoną wieczora dotarła do umówionego miejsca – niewielkiej drukarni przy Rua dos Bacalhoeiros, która na pierwszy rzut oka wyglądała jak zwykły warsztat. Wewnątrz, za rzędami drewnianych regałów z księgami, czekał na nią mężczyzna w ciemnym kaftanie.
— Jesteś spóźniona.
Głos należał do Mathieu de Villiers – Francuza, którego lojalność zależała od tego, kto płacił więcej.
Isabelle zdjęła kaptur.
— Nie mogłam ryzykować.
Mathieu przyglądał jej się przez chwilę, po czym bez słowa podał jej pergamin. List, który przechwycili jego ludzie.
Isabelle rozwinęła go, przesuwając wzrokiem po starannie zapisanych słowach.
"Corte-Real dotarł do Tunisu. Otrzymał mapę. Oczekujemy rozkazów."
Nie było podpisu. Nie musiało go być. Isabelle doskonale wiedziała, kto pociągał za sznurki.
— Kto jeszcze to widział? — zapytała, chowając pergamin pod płaszcz.
Mathieu wzruszył ramionami.
— Kilku moich ludzi. Ale pytanie brzmi – co z tym zrobimy?
Isabelle wiedziała, że nie ma czasu na wahanie. Jeśli Gaspar Corte-Real rzeczywiście dostał w swoje ręce mapę, to oznaczało, że zbliżał się do czegoś, co mogło zmienić równowagę sił na morzach.
I jeśli ktokolwiek miał go powstrzymać – to musiała być ona.
— Wyjeżdżam do Sewilli. — Isabelle podjęła decyzję. — Tam znajdę odpowiedzi.
Mathieu przeklął cicho pod nosem.
— To szaleństwo. Jeśli ktoś cię rozpozna, Hiszpanie nie będą się cackać.
— Dlatego muszę działać szybko.
Francuz zmrużył oczy.
— Więc wchodzimy do tej samej gry, co Yusuf?
— Nie. — Isabelle odwróciła się do niego. — Gramy przeciwko niemu.
Mathieu uśmiechnął się lekko.
— W takim razie... będzie ciekawie.
Isabelle nie odpowiedziała. Wiedziała, że przekroczyła granicę, zza której nie ma powrotu.
Ale jeśli chciała znaleźć odpowiedzi – musiała płynąć do Hiszpanii.
Bo tam czekał ktoś, kto wiedział więcej niż wszyscy razem wzięci.
I ten ktoś mógł albo pomóc jej przechytrzyć Corte-Reala... albo doprowadzić ją prosto do grobu.
Rozdział 3: Szpiedzy i Zabójcy
Lizbona, port – kilka godzin później, czerwiec, 1513 rok
Wilgotne powietrze niosło zapach soli i smoły, gdy Isabelle przemknęła wśród drewnianych magazynów, ukryta pod ciemnym płaszczem. Nie mogła zwlekać – każda chwila działała na jej niekorzyść.
W porcie kręciło się wielu ludzi. Marynarze pijani po wypłatach, kupcy sprawdzający swoje towary, przemytnicy, którzy woleli pozostać w cieniu. Isabelle doskonale znała ten świat – wśród nich mogła zniknąć równie łatwo, co ktoś, kto urodził się na ulicy, a nie w szlacheckich murach.
Mathieu de Villiers szedł kilka kroków za nią. Nie ufała mu w pełni, ale na razie ich cele się pokrywały.
— Statek do Sewilli odpływa za dwie godziny. — powiedział cicho. — Kapitan nie zadaje pytań, jeśli ma zapłacone z góry.
— A jeśli ktoś już czeka na nas na pokładzie?
Mathieu uśmiechnął się lekko.
— To się przekonamy.
Nie zdążyli przejść nawet kilku kroków, gdy Isabelle poczuła, jak coś świsnęło obok jej głowy. Odskoczyła instynktownie, a w tym samym momencie nóż wbił się w drewniany słup tuż obok niej.
Mathieu wyciągnął szpadę, ale napastnik już zniknął w ciemności.
— Nie jesteśmy tu mile widziani. — Isabelle spojrzała na nóż. — Ktoś nie chce, żebym opuściła Lizbonę.
— Więc chyba czas się dowiedzieć, dlaczego.
Mathieu rozejrzał się i wskazał na wąską uliczkę prowadzącą na nabrzeże.
— Idziemy. I bądź gotowa na więcej niespodzianek.
Isabelle nie miała wątpliwości. Sama stała się częścią intrygi, której stawka była większa, niż podejrzewała.
A to oznaczało, że ktoś chce ją uciszyć, zanim dotrze do Sewilli.
Światło latarni drżało na wietrze, rzucając wydłużone cienie na mokry bruk. Lizboński port nigdy nie zasypiał. Był miejscem, gdzie wino lało się bez umiaru, a złoto zmieniało właściciela szybciej niż marynarze wyciągali noże w spelunach.
Isabelle i Mathieu podążali bocznymi uliczkami, trzymając się z dala od głównych traktów, gdzie kręcili się ludzie korony. Ktokolwiek próbował ją zabić, nie działał sam. A to oznaczało, że ktoś już wiedział o jej planach.
— Kapitan statku jest gotowy? — Isabelle spytała szeptem.
Mathieu skinął głową.
— Jest Hiszpanem, ale nie interesuje go, kto płaci. Czeka na sygnał, by odbić od brzegu.
— A statek?
— Karaka. Niezbyt szybka, ale nie zwraca na siebie uwagi.
Isabelle przystanęła na moment. Jeśli ktoś już ich obserwował, to znaczyło, że droga do Sewilli nie będzie łatwa.
— Będzie na nas ktoś czekał w Hiszpanii?
Mathieu uśmiechnął się lekko.
— Zależy, ile zapłacimy.
Dotarli do nabrzeża. Drewniane pomosty skrzypiały pod stopami, gdy przechodzili obok cicho spoczywających statków. Woda odbijała mdłe światło latarni, a z dala słychać było śmiech pijanych marynarzy.
I wtedy Isabelle go zauważyła.
Mężczyznę stojącego na końcu pomostu, opartego o skrzynie.
Nie nosił munduru korony, ale nie był też zwykłym żeglarzem. Miał na sobie prosty kaftan i ciemną pelerynę, ale jego postura zdradzała, że wiedział, jak trzymać broń.
Czekał.
Na nią.
— Mathieu, widzisz go? — Isabelle nie odrywała wzroku od nieznajomego.
— Widziałem go już wcześniej. Kręcił się przy tawernach.
— Myślisz, że to kolejny posłaniec?
— Albo kolejny zabójca.
Zanim Isabelle zdążyła zareagować, mężczyzna zrobił krok w ich stronę.
— Pani Beaumont. — Jego głos był spokojny, ale chłodny. — Nie wypłyniesz dzisiaj.
Isabelle w mgnieniu oka sięgnęła do sztyletu ukrytego pod płaszczem.
— A to dlaczego?
Nieznajomy uśmiechnął się.
W tym momencie z cienia wychynęło dwóch innych mężczyzn.
Mathieu przeklął pod nosem.
— To pułapka.
Isabelle nie miała wątpliwości. Ktokolwiek ich ścigał, nie zamierzał pozwolić jej dopłynąć do Hiszpanii.
Nie miała wyboru.
Albo będą walczyć... albo zigną.
Isabelle zacisnęła palce na rękojeści sztyletu, jej serce biło równym rytmem, choć wiedziała, że szanse nie były po jej stronie. Trzech ludzi. Nie wyglądało na to, by przyszli negocjować.
Mathieu delikatnie przesunął rękę do pasa, gdzie spoczywała jego szpada.
— Myślałem, że Portugalczycy są bardziej uprzejmi. — Francuz uśmiechnął się lekko, choć w jego oczach nie było śladu rozbawienia.
Nieznajomy, który jako pierwszy przemówił, zrobił krok do przodu.
— To nie Portugalia cię szuka, pani Beaumont. Tylko ci, których próbujesz przechytrzyć.
Isabelle nawet nie mrugnęła.
— Skoro wiecie, kim jestem, to pewnie wiecie też, że nie dam się tak łatwo zabić jak bezbronna dziewka.
— Nie będziesz miała wyboru.
Mężczyzna skinął lekko głową, a jego ludzie rozdzielili się – jeden skręcił w lewo, drugi w prawo, próbując ich otoczyć.
Mathieu parsknął cicho.
— Typowa taktyka rzezimieszków.
— Nie są rzezimieszkami. — Isabelle spojrzała na ich postawę, sposób, w jaki trzymali broń. — Są żołnierzami.
A to oznaczało, że sprawy zaszły o wiele dalej, niż myślała.
Nie czekała, aż oni zaatakują pierwsi. Rzuciła się do przodu z szybkością, której się nie spodziewali. Sztylet błysnął w słabym świetle latarni i trafił mężczyznę po lewej w ramię, rozcinając materiał jego kaftana i skórę.
Tamten krzyknął, ale nie upadł. Byli wyszkoleni.
Mathieu w tym samym momencie zrobił unik i jego szpada przecięła powietrze, zmuszając drugiego napastnika do cofnięcia się.
— Za dużo gadania, za mało walki! — warknął Francuz.
Isabelle nie odpowiedziała. Teraz liczyły się tylko precyzja i szybkość.
Gdy pierwszy napastnik rzucił się na nią, zrobiła półobrót, unikając ciosu, i wbiła mu łokieć w żebra. Powietrze uciekło mu z płuc, zatoczył się o skrzynię, ale wciąż był na nogach.
Kątem oka zobaczyła, jak trzeci mężczyzna, ten, który mówił najwięcej, wyciąga arkebuz.
— Mathieu!
Francuz błyskawicznie odwrócił się w jego stronę. Rzucił się naprzód, szpada przecięła powietrze, ale napastnik zdążył nacisnąć spust.
Rozległ się huk.
W powietrzu czuć było zapach prochu.
Mathieu zatoczył się. Isabelle nie miała czasu myśleć – wbiła sztylet w szyję mężczyzny, który próbował złapać ją od tyłu, a jego ciało opadło na pomost.
Francuz upadł na jedno kolano, jego dłoń ścisnęła ramię, gdzie rozprysnęła się krew.
— Pieprzeni strzelcy... — sapnął, ale wciąż ściskał broń.
Strzał był niedokładny. Nie śmiertelny.
Nie było czasu na zastanawianie się. Trzeci mężczyzna wciąż stał. Isabelle ruszyła, ale zanim zdążyła doskoczyć, usłyszała kolejne kroki.
Więcej ludzi.
— Cholera.
Nie mieli wyjścia.
Mathieu złapał ją za rękę i pociągnął w stronę statku.
— Teraz albo nigdy!
Isabelle zawahała się tylko przez ułamek sekundy, zanim rzuciła się za nim.
Za plecami słyszała krzyki. Ktoś dowodził po portugalsku.
To nie byli zwykli zabójcy.
To byli ludzie, którzy chcieli ją zatrzymać – za wszelką cenę.
Ale nie miała zamiaru dać im tej satysfakcji.
Biegła za Mathieu, mijając sterty beczek i skrzyń czekających na załadunek. Port był labiryntem cieni i świateł, a każda uliczka mogła prowadzić do wolności albo ślepego zaułka.
Za nimi słychać było ciężkie kroki. Ludzie, którzy ich ścigali, nie zamierzali odpuszczać. A jeśli byli żołnierzami, to nie działali na własną rękę.
— Są coraz bliżej! — sapnął Mathieu, trzymając się za ranne ramię.
— Wiem!
Wiedziała też, że jeśli nie dotrą na statek w ciągu kilku minut, ich misja skończy się tutaj – w lizbońskim porcie, w ciemnym zaułku, z nożem w żebrach albo kulą w plecach.
Zobaczyła molo, do którego przycumowana była karaka "Santa Lucia", ich jedyna droga ucieczki. Wąski trap prowadził na pokład, a u jego progu stał kapitan statku – niski, krępy Kastylijczyk, który uniósł brwi na ich widok.
— Gdzie reszta?
— Nie będzie reszty! Odpływaj! — Isabelle krzyknęła, wskakując na trap.
Mathieu potknął się, ale udało mu się wspiąć na pokład.
— Za późno!
Strzał.
Drewniana belka tuż obok Isabelle rozprysła się w drzazgi.
— Odpływaj!!
Kapitan przeklął pod nosem, ale skinął na swoich ludzi. Żagle poszły w dół, liny zostały rzucone, a woda zaczęła oddzielać ich od nabrzeża.
Gdy statek powoli oddalał się od kei, Isabelle spojrzała w dół.
Na brzegu stał mężczyzna w czarnym kaftanie, z twarzą ukrytą w cieniu kaptura. Nie podniósł broni, nie biegł za nimi.
Patrzył.
Jakby wiedział, że to jeszcze nie koniec.
-----
Tunis, pałac sułtana Hafsydów, czerwiec, 1513 rok
Yusuf al-Marrakishi stał w sali pałacu, przyglądając się planszy, na której ustawiono drewniane figurki okrętów i fortów.
— Jeśli portugalskie statki rzeczywiście płyną na południe, musimy działać natychmiast. — Mężczyzna po drugiej stronie stołu, wysoki Osman o surowych rysach, mówił spokojnym, ale stanowczym tonem.
— Nie możemy ryzykować otwartego starcia.
— Ależ możemy. I powinniśmy.
Yusuf uniósł brew.
— Naprawdę sądzisz, że sułtan będzie zadowolony, jeśli sprowokujemy otwartą wojnę?
— Sułtan oczekuje wyników. Jeśli nie przechwycimy tej mapy, Portugalczycy znajdą drogę, której nie powinni znaleźć.
Yusuf spojrzał na planszę.
-----
Tunis, port La Goulette, pokład São Jerónimo, czerwiec, 1513 rok
Gaspar Corte-Real stał w swojej kajucie, przyglądając się starym notatkom. Każda linia, każdy znak na tych pergaminach był śladem przeszłości, którą próbował odtworzyć.
Nie ufał Yusufowi. Nigdy nie ufał. Ale mapa, którą pokazał mu Berber, nie była fałszerstwem.
Były tam wybrzeża, których nie widział na żadnej innej mapie.
Były tam zapiski w języku, który znało tylko kilku ludzi na świecie.
A wśród nich – Fatima al-Mansur.
Jeśli ktokolwiek mógł rozszyfrować te sekrety, to ona.
Pytanie brzmiało – czy wciąż żyła?
-----
Sewilla, Królestwo Hiszpanii, czerwiec, 1513 rok
W mrocznym zaułku za katedrą de Santa María de la Sede dwóch mężczyzn rozmawiało szeptem.
— Kobieta jest już w drodze.
— A Corte-Real?
— Jeszcze nie dotarł. Ale ktoś się nim interesuje.
— Zatem musimy być szybsi.
Mężczyzna w kapturze wsunął rękę do kaftana i wyciągnął złoty sygnet z wyrytym symbolem kompasu.
— Nie możemy pozwolić, by mapa trafiła w jego ręce.
W jego oczach błyszczało coś, czego nie dało się nazwać strachem.
To było ostrzeżenie.
Bo jeśli prawda wyjdzie na jaw, cała Europa stanie w płomieniach.
Rozdział 4: Cień Inkwizycji
Sewilla, port Puerto de Indias, czerwiec, 1513 rok
Gorące powietrze pachniało dymem, przyprawami i końskim potem. Sewilla była miastem, które nie spało – pulsowało handlem, złotem i sekretnymi układami, które decydowały o losach świata.
W porcie tłum ludzi krzątał się między statkami i magazynami, a wśród nich, z kapturem naciągniętym na głowę, Isabelle Beaumont stawiała pierwsze kroki na hiszpańskiej ziemi.
Mathieu de Villiers szedł za nią, wciąż lekko kulejąc, ale na tyle pewnym krokiem, by nikt nie uznał go za słabego. Jego rana nie była groźna, ale spowalniała ich.
— Mamy kontakt? — spytała, nie odwracając się.
— Jeśli jeszcze żyje.
— A jeśli nie?
Mathieu wzruszył ramionami.
— Wtedy musimy znaleźć kogoś innego, kto wie więcej od nas.
Isabelle nie skomentowała. Nie lubiła improwizować, ale wiedziała, że w tej grze nie wszystko mogła kontrolować.
Ktoś w Sewilli znał prawdę o mapie.
I to właśnie on mógł ją doprowadzić albo do odpowiedzi, albo do grobu.
Nie spotkali się w tawernie, jak Mathieu zaproponował. Zbyt wielu ludzi, zbyt duże ryzyko.
Mieli spotkać się w cieniu katedry – monumentalnej, zimnej i milczącej, jakby od wieków była świadkiem tajemnic, których nie chciała zdradzić.
Gdy dotarli na miejsce, ich kontakt już czekał.
Był ubrany skromnie, ale w jego oczach czaiła się inteligencja kogoś, kto wie więcej, niż powinien. Mężczyzna w średnim wieku, o pociągłej twarzy, noszący znak inkwizycji na palcu.
— Pani Beaumont.
Isabelle nie okazała zaskoczenia.
— Ojciec Alfonso.
Hiszpan zmierzył ją wzrokiem.
— Nie powinnaś tu być.
— A jednak jestem.
Ojciec Alfonso westchnął i rozejrzał się, upewniając się, że nikt ich nie obserwuje.
— Jeśli to, czego szukasz, jest prawdą... to oznacza, że ludzie, którzy będą cię ścigać, nie mają narodowości ani flag.
Isabelle zmrużyła oczy.
— Czyli mam rację.
Alfonso pochylił się lekko.
— Mapa, którą posiada Corte-Real, to tylko część większej całości.
Mathieu spojrzał na niego podejrzliwie.
— Skąd to wiesz?
Alfonso uśmiechnął się lekko.
— Bo inkwizycja znała tę mapę jeszcze zanim Portugalczycy postawili stopę w Nowym Świecie.
-----
Tunis, pałac sułtana Hafsydów, czerwiec, 1513 rok
Podczas gdy Isabelle szukała odpowiedzi w Sewilli, Yusuf al-Marrakishi siedział w cieniu pałacu w Tunisie, słuchając słów, które mogły zmienić wszystko.
— Twój kapitan nie ufa ci, Berberze.
Głos należał do sułtańskiego wysłannika – wysokiego mężczyzny o oliwkowej skórze i surowych oczach. Jego słowa nie były pytaniem, ale stwierdzeniem.
— Gaspar Corte-Real to człowiek, który ufa tylko sobie. — Yusuf podniósł kielich wina do ust, ale nie pił. — I dlatego jest niebezpieczny.
— Dlatego trzeba go wyeliminować.
Yusuf uśmiechnął się lekko.
— Nie tak szybko.
Wysłannik uniósł brew.
— Nie rozumiem.
— Corte-Real jest kluczem. Jeśli go zabijemy, stracimy drogę do tego, czego wszyscy szukamy.
Wysłannik zmrużył oczy.
— Czy mówisz o złocie?
Yusuf odłożył kielich.
— Mówię o czymś znacznie cenniejszym.
Cisza między nimi była gęsta jak dym kadzidła.
— Zatem pozwalisz mu żyć?
Yusuf spojrzał na sułtańskiego wysłannika i uśmiechnął się lekko.
— Na razie.
-----
Tunis, port La Goulette, pokład São Jerónimo, czerwiec, 1513 rok
Gaspar Corte-Real patrzył na rozłożony na stole pergamin. Mapa, którą miał przed sobą, była dziełem geniusza – nie tylko przedstawiała miejsca, których oficjalnie nie było, ale zawierała też ukryte zapiski.
Tylko ktoś, kto znał się na kartografii i kodach, mógł je odczytać.
I właśnie dlatego potrzebował Fatimy al-Mansur.
Jeśli ktokolwiek mógł mu pomóc, to ona.
Problem polegał na tym, że ostatni raz widziano ją w Aleksandrii.
I to lata temu.
Gaspar wiedział, że nie ma wiele czasu.
Jeśli Yusuf knuł intrygę, musiał działać szybciej.
Mapa skrywała tajemnicę.
Ale pytanie brzmiało – czy warto było za nią umrzeć?
-----
Sewilla, Katedra de Santa María de la Sede, czerwiec, 1513 rok
Katedra rzucała długie ciemne smugi na plac, tonące w mdłym blasku latarni. Isabelle stała w cieniu filaru, a obok niej Mathieu, który co jakiś czas dyskretnie rozglądał się na boki. Mieli zbyt wiele do stracenia, by ufać Hiszpanowi.
Ojciec Alfonso przyglądał im się w milczeniu, jakby ważył, ile może im powiedzieć, zanim ich wiedza stanie się dla nich wyrokiem śmierci.
— Nie jesteście pierwszymi, którzy szukają tej mapy. — powiedział w końcu. — I nie będziecie ostatnimi.
Isabelle zmrużyła oczy.
— Wiemy, że nie jest kompletna.
— Nie chodzi tylko o kompletność. — Alfonso spojrzał w górę, jakby sprawdzał, czy nikt ich nie słucha. — Chodzi o to, kto ją stworzył.
Mathieu parsknął.
— Jakaś legenda? Kolejny starożytny zakon, który miał ukryć wiedzę przed światem?
Alfonso nie zareagował na ironię Francuza.
— Piri Reis nie był pierwszym, który ją sporządził.
Isabelle spojrzała na niego uważnie.
— Więc kto był?
Alfonso wziął głęboki oddech.
— Człowiek, którego wiedza nie powinna była istnieć w jego czasach.
Isabelle czuła, że jej serce zaczyna bić szybciej.
— Czyli mapa jest starsza, niż ktokolwiek przypuszcza?
— Znacznie starsza. — Alfonso zmrużył oczy. — I jeśli wpadnie w niepowołane ręce, doprowadzi do wojen, których Europa jeszcze nie widziała.
Mathieu spojrzał na niego badawczo.
— Nie mamy czasu na zagadki, padre. Jeśli wiesz coś, co może nam pomóc, to teraz jest czas, by to powiedzieć.
Alfonso zawahał się. Znał konsekwencje zdrady tajemnic, które powierzono mu w imieniu Kościoła. Ale w końcu przemówił:
— Część mapy, której brakuje, znajduje się w Cartagenie.
Isabelle zmarszczyła brwi.
— Skąd ta pewność?
Alfonso spojrzał jej w oczy.
— Ponieważ inkwizycja wiedziała o niej od dawna.
Zapadła cisza.
— Macie ją? — Mathieu zacisnął pięści.
— Nie. — Alfonso pokręcił głową. — Ale ma ją ktoś, kto był pod naszą obserwacją. Hiszpanie przez lata przejmowali artefakty ze świata muzułmańskiego i pogańskiego. Mapy, dokumenty, wiedzę, której nie powinno się rozpowszechniać. Pewien człowiek, Hernando de Alarcón, niegdyś oficer w służbie korony, miał fragment tej mapy. Ale od lat ukrywa się w Cartagenie.
Isabelle spojrzała na Mathieu, a potem z powrotem na Alfonso.
— Dlaczego go nie schwytaliście?
— Ponieważ nie jest głupcem. — Alfonso wziął głęboki oddech. — Przez lata udawał kupca i najemnika, zmieniał tożsamości. Są tacy, którzy uważają, że w ogóle nie istnieje. Ale my wiemy, że to nieprawda. I wiem, że on go szuka.
Mathieu splunął na bruk.
— Corte-Real.
Alfonso skinął głową.
— Tak.
Isabelle zacisnęła zęby. Gaspar był już w Tunisie, ale jeśli zdobył jakąś wskazówkę, to mógł już zmierzać do Cartageny.
— Musimy tam być pierwsi.
Alfonso podszedł bliżej, jego ton stał się cichy, niemal błagalny.
— Jeśli wpadniecie w ręce inkwizycji, nie będzie dla was ratunku.
— Dlatego musimy być szybsi. — Isabelle poprawiła płaszcz.
Mathieu spojrzał na Isabelle.
— Mamy statek w porcie. Jeśli wypłyniemy jeszcze tej nocy, powinniśmy być w Cartagenie w ciągu kilku dni.
Alfonso odwrócił się do niej i spojrzał jej w oczy.
— Bądźcie ostrożni. Bo jeśli Corte-Real i Yusuf będą tam przed wami... to nie będzie to zwykły wyścig. To będzie rzeź.
Isabelle skinęła głową.
— Wojna już się zaczęła, padre. My tylko decydujemy, po której stronie chcemy stanąć.
Ojciec Alfonso uniósł dłoń.
W tym momencie usłyszeli kroki. Szybkie, rytmiczne – nie należały do zwykłych przechodniów.
Alfonso zamarł.
— Uciekajcie.
— Co?
— Uciekajcie teraz.
Nie mieli czasu na pytania. Isabelle i Mathieu rzucili się w stronę bocznej uliczki, kiedy za ich plecami rozległy się rozkazy wydawane w języku kastylijskim.
Inkwizycja wiedziała, że tu są.
-----
Tunis, czerwiec, 1513 rok
Yusuf al-Marrakishi układał swoją własną grę.
Siedział w cieniu namiotu, a przed nim na stole leżał zwój pergaminu. Nie był to ten sam dokument, który miał Gaspar – ale był równie ważny.
— Czy Corte-Real wciąż ma swój egzemplarz?
Przed nim klęczał człowiek, jego lojalny informator, który śledził portugalskiego kapitana.
— Tak, effendi. Pilnuje go jak własnej duszy.
Yusuf uśmiechnął się lekko.
— Dobrze. A więc czas na kolejny ruch.
Mężczyzna podniósł wzrok.
— Rozkazy?
Yusuf nalał sobie wina do pucharu i uniósł go, jakby wznosił toast.
— Niech sądzi, że to on dowodzi. Na razie.
-----
Pokład São Jerónimo, Morze Śródziemne, czerwiec, 1513 rok
Gaspar Corte-Real wpatrywał się w horyzont. Jego statek zbliżał się do Aleksandrii, gdzie miał nadzieję znaleźć Fatimę al-Mansur.
Nie miał pewności, że tam wciąż jest. Ale jeśli nie tu, to gdzie?
Lourenço Roiz podszedł bliżej.
— To dobry pomysł?
Gaspar odwrócił się do niego.
— Nie mamy innych opcji.
Roiz westchnął.
— Ile razy mamy ufać ludziom, którzy nas zdradzili?
Gaspar zmrużył oczy.
— Dopóki nie znajdziemy tego, czego szukamy.
Roiz nie wyglądał na przekonanego.
— A jeśli to nie my ich znajdziemy, tylko oni nas?
Gaspar nie odpowiedział.
Nie musiał. Miał przeczucie, że już to zrobili.
-----
Sewilla , Królestwo Hiszpanii, czerwiec, 1513 rok
Kroki odbijały się echem od kamiennych murów, gdy Isabelle i Mathieu pędzili wąskimi uliczkami starej Sewilli. Inkwizycja była blisko – zbyt blisko. Isabelle słyszała głosy strażników, okrzyki wydawane w kastylijskim, brzęk broni uderzającej o pasy.
— Skręć w prawo! — rzucił Mathieu.
Nie kwestionowała jego intuicji. Zakręcili ostro, niemal wpadając na wóz pełen beczek. Mathieu przewrócił jedną z nich kopniakiem, a chwilę później usłyszeli, jak uderza o bruk, rozsypując zawartość na ulicę.
Krzyki strażników były coraz głośniejsze.
— Nie zgubimy ich tak łatwo! — syknęła Isabelle.
Mathieu rozejrzał się gorączkowo.
— Jeśli uda nam się dostać do dzielnicy portowej, mamy szansę.
— A jeśli nie?
— Zostaniemy powieszeni na placu głównym.
Isabelle nie zamierzała na to pozwolić.
Wbiegli w kolejny zaułek. Mroczny, ciasny, cuchnący stęchlizną i starymi odpadkami. Przed nimi pojawiła się wysoka ściana. Ślepy zaułek.
Mathieu zaklął.
— Pieprzony labirynt.
Isabelle odwróciła się w stronę wejścia do uliczki. Zbliżały się ciężkie kroki.
— Nie mamy wyboru. Musimy walczyć.
Mathieu zacisnął dłoń na rękojeści szpady.
— Nie pierwszy raz, ma chère.
-----
Aleksandria, Imperium Osmańskie,czerwiec, 1513 rok
Na drugim końcu Morza Śródziemnego Gaspar Corte-Real stał na pokładzie São Jerónimo, przyglądając się powoli zbliżającemu się portowi Aleksandrii.
— Nie zmieniła się.
Głos Lourenço Roiza wyrwał go z zamyślenia.
Gaspar nie odrywał wzroku od linii murów miejskich, wyłaniających się zza mgły unoszącej się nad wodą.
— Każde miasto się zmienia. Tylko ludzie pozostają tacy sami.
— Fatima wciąż tu jest?
Gaspar nie odpowiedział od razu.
— Jeśli nie, ktoś tu wie, gdzie jej szukać.
Roiz westchnął.
— Jeśli nas uprzedzili...
— To będziemy mieli większy problem, niż sądzimy.
Kapitan wciągnął głęboko powietrze. Nie ufał Yusufowi, ale nie mógł ignorować tego, co mu pokazał.
Mapa prowadziła ich tutaj. A to oznaczało, że odpowiedzi czekały w tym mieście.
Pytanie tylko, czy ktoś inny już na nich czekał.
-----
Tunis, pałac sułtana Hafsydów, czerwiec, 1513 rok
Yusuf al-Marrakishi wpatrywał się w mapę rozłożoną przed nim, w pałacowej komnacie. Nie była kompletna – ale zawierała fragmenty, których Corte-Real jeszcze nie miał.
Do pokoju wszedł jeden z jego ludzi.
— Są w Aleksandrii.
Yusuf się uśmiechnął.
— Doskonałe wieści.
— Co robimy?
Yusuf wstał i przesunął palcem po linii wybrzeża.
— Pozwolimy Gasparowi znaleźć to, czego szuka.
— A potem?
— A potem odbierzemy mu to, zanim się zorientuje.
-----
Sewilla , Królestwo Hiszpanii, czerwiec, 1513 rok
Pierwszy strażnik wpadł do zaułka, trzymając szpadę w gotowości. Isabelle i Mathieu nie czekali.
Francuz zaatakował pierwszy, jego ostrze błysnęło w mdłym świetle latarni, odbijając cios przeciwnika. Uderzył szybko, bez litości – strażnik zatoczył się, a krew popłynęła po jego kaftanie.
Drugi rzucił się na Isabelle. Nie miała dość miejsca na manewr, ale zdążyła odskoczyć na bok, wyciągając sztylet.
Mężczyzna zamachnął się szablą. Isabelle zeszła nisko, przetoczyła się i poderżnęła mu ścięgno w kolanie. Strażnik krzyknął i upadł.
— Uciekamy. Teraz! — syknął Mathieu, pociągając ją za rękę.
Nie musiał jej przekonywać. Nim kolejni strażnicy wpadli do zaułka, już ich tam nie było.
Biegli przez miasto, zmierzając prosto do portu. Czas uciekał, a wrogowie byli coraz bliżej.
Nie mieli wyboru.
Musieli opuścić Hiszpanię – zanim Sewilla stała się ich grobem.
-----
Madryt, Pałac Królewski, Królestwo Hiszpanii, czerwiec, 1513 rok
Madryt pulsował życiem, a w jego sercu, za ciężkimi dębomymi drzwiami pałacu, rozgrywały się sprawy, które decydowały o losach świata. Władcy, książęta, handlarze i duchowieństwo – wszyscy mieli swoje tajemnice i własne interesy, które często splatały się w śmiertelnych intrygach.