Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dalsze losy bohaterów „Wyjdziesz za mnie, kotku?”. Wracają dawne demony: u Patryka zazdrość, u Anny – poczucie niespełnienia, a u Małgosi – pech.
Anna jest dobrą żoną i matką. Odnalazła swoje miejsce na ziemi, tylko że... Czasem ma wrażenie, że czegoś jej brakuje, że nie żyje w pełni. Słodki schemat „kury domowej” nie wystarcza. W miarę upływu czasu dochodzi do głosu przekonanie, że jednak chciałaby od życia czegoś więcej.
Stara się nie narzekać, nawet w myślach, bo przecież liczy się przede wszystkim rodzina. No i to, że Patryk jest taki szczęśliwy. Realizuje się nie tylko jako lekarz, ale też jako ojciec, głowa domu. Oboje bardzo się troszczą o Majkę. Pragną, by dziewczyna, która tak wiele w życiu przeszła, wreszcie poczuła się bezpiecznie. Jednak Patryk robi wszystko zgodnie ze swoją naturą – to znaczy despotycznie i nazbyt gorliwie. Zaczyna ograniczać córkę, tak jak wcześniej ograniczał Annę. Chce mieć je obie na wyłączność.
Maja dorasta, a Anna potrzebuje powiernika… Wierzy, że stanie się nim poszukiwany ojciec.
Z Małgosi przewrotny los zadrwił, spełniając jej najskrytsze marzenie. Ujawnienie prawdy będzie dla wszystkich szokiem.
Wioletta Sawicka urodziła się i mieszka na Warmii. Z wykształcenia pedagog, z pasji dziennikarka radiowa, prasowa i telewizyjna. Zawodowo realizuje się w pisaniu reportaży i przeprowadzaniu wywiadów z ciekawymi ludźmi. O sobie wie jedno – że składa się z samych sprzeczności. Prywatnie szczęśliwa żona wciąż tego samego męża, matka bardzo dorosłego syna oraz dorastającej córki. Pasjami lubi czytać książki. Najlepiej kilka naraz. Autorka powieści „Wyjdziesz za mnie, kotku?”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 402
Copyright © Wioletta Sawicka, 2015
Projekt okładki
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcie na okładce
© solominviktor/Fotolia.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8069-554-2
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Niepamięć, 17 maja 2008
Zapiski Wilka
Czym jest Niepamięć? Zapomnianą wioską w Bieszczadach czy stanem, którego poszukuje mój umysł? Od lat się zastanawiam, dlaczego wybrałem to miejsce. Myślałem naiwnie, że jak zaszyję się w tej polskiej głuszy, to zapomnę. Teraz wiem, że nigdzie i nigdy nie odzyskam spokoju. Nie ma takiego miejsca na ziemi, w którym mógłbym uciec od wyrzutów sumienia. Podążą za mną wszędzie. Przeklęte brzemię błędów, które popełniłem. A popełniłem ich dużo. Za dużo jak na jednego człowieka. Może dlatego zacząłem pisać? Żeby przelać na papier całą duszę, zwierzyć się kartkom i poczuć ulgę. A potem rzucić wszystko do ognia i spalić. Może wtedy znajdę jeszcze sens w swoim zmarnowanym życiu, bo sam nie potrafię zamienić się w niepamięć?
Jak długo już mieszkam w tej Niepamięci? Będzie z pięć lat. Przyjechałem tu zaraz po tym, jak runęły te wieże w Nowym Jorku. Nic mnie to wtedy nie obeszło. Mój świat zawalił się wcześniej.
Mogłem jechać wszędzie, a przyjechałem właśnie tu, w Bieszczady. Przyjechałem, bo kiedyś byłem tu z Nią. W czasach, kiedy łeb miałem nabity ideami, a serce miłością. Wtedy to były zupełnie inne Bieszczady. Bezludne, dzikie, i nasze. Nie to, co teraz, kiedy szlakami płynie morze ludzkich głów. Naszych Bieszczad już nie ma. Tak samo jak nas już nie ma. Byliśmy tylko króciutkim mgnieniem życia, ulotną cząstką rzeczywistości, kaprysem głupiego losu.
Czasem chodzę starymi ścieżkami, wypatrując śladów Jej stóp. Widzę kamienie, na których siadała, i sam na nich przysiadam. W wysokich trawach szukam kształtów Jej ciała, kiedy zmęczona wspinaczką, kładła się, aby odpocząć. Kładę się w tych samych miejscach, a wtedy słyszę w głowie Jej śpiewny głos, niesiony podmuchami wiatru. Szepcze do mnie trawami połonin. Choć od tamtych chwil minęło kilkadziesiąt lat, wciąż czuję uścisk Jej drobnej dłoni. Widzę Jej białą sukienkę, tańczącą na wietrze, i błękitne oczy, piękniejsze niż niebo.
– Jestem wolna jak wiatr! Jestem latawcem! – wołała ze śmiechem, biegnąc z rozłożonymi rękoma ze wzgórza, prosto w moje ramiona.
– Jesteś moim latawcem! – Łapałem Ją w locie i turlaliśmy się w tej trawie jak szaleni. Lubiliśmy leżeć na ziemi i patrzeć na chmury albo spadające gwiazdy.
– Pomyśl szybko jakieś życzenie – szepnęła kiedyś.
– Chcę być z tobą do końca życia – powiedziałem wpatrzony w niebo.
Leżała obok mnie, ramię przy ramieniu i głowa przy głowie, splatając swoje palce z moimi. Czułem Jej zapach, oddech, miłość, Ją. Moją Annę.
– Kochanie, miałeś pomyśleć, a nie powiedzieć.
– A jaka to różnica?
– Żeby nie spłoszyć marzeń i nie zapeszyć…
Zapeszyłem. Śmiertelnie zapeszyłem. Z naszych gwiezdnych życzeń został tylko pył. Teraz wiem, że życzeń nie należy wypowiadać głośno.
Wróciłem w to miejsce po tylu latach, a wciąż Ją widzę, jak tańczy na łące, a wiatr porywa Jej jasne włosy i wysuwa z nich kwiaty, które wcześniej wplotłem.
Mówią, że czas zabliźnia rany, gówno prawda. Moje blizny wciąż krwawią. Sam je rozdrapuję wspomnieniami po tych, których już nie ma. Zostałem tylko ja i moje pieniądze. Mam konto wypchane dolarami, a mimo to nie dostanę za nie tego, co najważniejsze. Mogę zapłacić za seks, ale nie kupię miłości. Mogę zadaszyć kolejne ściany, lecz nie stworzę domu. Kiedyś brakowało mi pieniędzy, a byłem szczęśliwy, bo miałem wszystko, co najważniejsze – miłość, rodzinę, marzenia, ideały. Teraz ociekam szmalem, a nie mam nic prócz samotności i poczucia zmarnowanego życia. Nawet pragnień już nie mam.
Żyję tu na pustkowiu sam. Czasem zajrzy ktoś z miejscowych, jednak nie przychodzą za często. Czasem przyjadą jacyś turyści, ale nie przyjmuję ich chętnie. Może stąd wyjadę? Co mnie tu właściwie trzyma w tej dziurze? Ten dom? Kupiłem go za bezcen, razem z ziemią. Oprócz domu mam psa i konie. W Kanadzie też miałem konie. Jenny lubiła na nich jeździć.
Najbardziej kojarzą mi się z Kanadą nie góry, nie dzikie przestrzenie, nie mój dom na odludziu ani firma, którą stworzyłem, tylko oczy małej dziewczynki, Jenny. Takie ufne, lazurowe jak plaża na Karaibach. Byłem tam kiedyś z Melissą. Jak była jeszcze Melissą, a nie tanią dziwką. Tak, Melissa okazała się zwykłą szmatą, niewartą splunięcia. Jak mogłem być taki głupi? Jak idiota dawałem się naciągać na te jej uśmieszki, słodkie minki, zalotne spojrzenia. Przecież nawet jej nie kochałem, tylko ciągnęło mnie do niej. Może dlatego, że była podobna do mojej Anny? Tylko że nią nie była. Żadna nią nie była i nigdy nie będzie!
– Chris, jedźmy nad kanion – mówiła słodko, z tym swoim żmijowatym uśmieszkiem, Melissa.
Jechałem.
– Chris, lećmy do Meksyku.
Leciałem.
– Chris, kup ten samochód. Będzie do mnie pasował.
Kupiłem.
– Chris, jestem w ciąży…
A potem pojawiła się Jenny. A jeszcze potem kartka od Melisy. „Chris, nie nadaję się na matkę takiego dziecka. Dbaj o Jenny. Melissa”.
Potem się dowiedziałem, że Melissa nad tym kanionem, w tym Meksyku, w tym samochodzie. Z nim. I nie tylko z nim. Głupia dziwka. Gdyby nie Jenny… moja córka. Nie ma już Jenny. Gdybym wtedy wrócił wcześniej. Gdybym przewidział. Ale nie. Znowu popełniłem ten sam błąd. I znowu tak samo przegrałem. Straciłem Jenny, tak samo jak straciłem tamte dwie najważniejsze istoty mojego życia.
Miejscowi mówią na mnie Wilk. Tak naprawdę nazywam się inaczej. Jestem Christofer Forest. Napisałem to wszystko po raz pierwszy. No i co? Nic. Nie czuję się lepiej. Ubrałem myśli w słowa, ale duszy nie przyniosło to ulgi. I nigdy nie przyniesie. Nie mam duszy. Mam tylko pamięć. Aż pamięć. Do dupy z takim życiem.
ROZDZIAŁ I
Końcówka maja była wyjątkowo upalna. Drzewa strzeliły młodą zielenią, a powietrze pachniało bzami i optymizmem. Olsztyńskie ulice zapełniły się spacerowiczami. Anna też szła nieśpiesznym krokiem w stronę osiedla na Dajtkach, pod rękę z Małgosią.
– Nie wiem, co mi odbiło, żeby dać się namówić na ten spacer – narzekała przyjaciółka, popychając przed sobą wózek ze śpiącym chrześniakiem. Zdjęła sandał na wysokiej platformie i wytrząsnęła z niego kamyczek. – Już ze trzy kilometry idziemy w tym skwarze. Mogłyśmy wziąć samochód.
– Nie narzekaj, zobacz, jak tu pięknie. – Anna wskazała zatokę Miłą, po której majestatycznie płynęły żaglówki. Zmarszczona tafla jeziora migotała w słońcu, odbijając w wodzie gałęzie przybrzeżnych drzew. – Zaraz będziemy u Witka. A poza tym, musimy się więcej ruszać. Zwłaszcza ja, bo po ciąży wciąż nie mogę dojść do dawnej figury.
– Patryk ci rozmasuje, jak przyjedzie, wszystkie fałdki – roześmiała się koleżanka. – Kiedy wracają z tych Włoch?
– Pojutrze.
Tygodniowa wycieczka do Włoch była prezentem dla Majki na urodziny. Jej siedemnaste, dla nich pierwsze. Tak naprawdę dla nich Majka urodziła się nawet nie przed rokiem, kiedy jak woskowy posąg siedziała na schodach pod drzwiami ich mieszkania, ze szczurem w kieszeni, ale później. Rodziła się po kawałku. Najpierw były słowa milczącej dziewczyny, wyrzuconej przez rodzoną matkę. Anna wzdrygnęła się, mimowolnie przypominając sobie obraz Justyny, platynowej blondynki z mocno uszminkowanymi ustami. I ostatnie zdanie, którym pożegnała córkę, pozbywając jej się jak niechcianego balastu: „Żegnaj, potworku”.
Potem, kiedy Anna, łupinka po łupince, zrywała z dziewczyny warstwy niedostępności, pojawiły się gesty, okruchy wspomnień i zaufanie. Zimowe wyznanie pasierbicy huknęło jak salwa z działa przeciwpiechotnego. Słowa Majki dźwięczały do dziś w uszach Anny. Przemoc, gwałt, samotność. Nie mogła pojąć ogromu okrucieństwa, jakiego doznała ta delikatna istota od matki i jej kochanka. Poza tamtą chwilą Majka nigdy więcej nie wróciła do owych wspomnień. Nawet Patryk nie poznał z ust córki jej tajemnicy. Zrobiła tak, jak postanowiła. Chciała zapomnieć.
Od zimy na twarzy Majki zaczęły błyskać uśmiechy. Ten wyjątkowy pojawił się pod koniec stycznia, gdy przybrała nazwisko ojca, który został jej jedynym prawnym opiekunem. Anna zapamiętała tamten dzień, kiedy wyszli z sądu po krótkiej rozprawie. Majka wycierała spocone z emocji dłonie o kremową sukienkę. „Teraz już naprawdę jestem wasza”, powiedziała, gdy objęli ją oboje.
To córce, nie synowi, Patryk poświęcał większość wolnego i tak szczupłego czasu. Tak ustalili od samego początku, aby Majka nie poczuła się odsunięta. Otaczał ją przy tym swoją nadopiekuńczością, świadomie czy nie, ograniczając samodzielność dziewczyny. Jakby nie pamiętał bądź wolał nie pamiętać, że córka decydowała sama o sobie na długo przedtem, zanim się u nich zjawiła. Anna zauważyła jednak, że Majce ta jego troska odpowiada. Pozwalała, żeby się nią opiekował właśnie w taki sposób. Jakby chciała teraz wyrównać brak tego, czego wcześniej została pozbawiona. Jednak gdzieś w tej symbiozie ojca i córki czuło się żal. Wielki, szczery żal, że utracili tak wiele czasu, którego nie można było już nadrobić.
– Wreszcie jesteśmy na miejscu. – Annę wyrwał z zamyślenia głos przyjaciółki, kiedy zatrzymały się przed bramą rozległego białego domu z czerwonym dachem. Witold Brzeziński, w wyciągniętej czarnej koszulce i spodniach do kolan, kosił trawę.
– O, jak fajnie, że jesteście! – Pomachał do nich ręką, wyłączając kosiarkę.
– Strasznie się u ciebie rozkwieciło – stwierdziła Małgosia.
Zrzuciła koturny i z ulgą klapnęła na miękkich poduchach ogrodowej huśtawki. Podwinęła pod siebie nogi, naciągając zieloną sukienkę na kolana. Anna ustawiła wózek tyłem do słońca i usiadła obok przyjaciółki. Ciężkie od fioletowych kiści gałęzie bzu wyginały się w smutnych uśmiechach nad drewnianą żerdzią bujawki.
– Dasz mi trochę do domu? – poprosiła Anna, wąchając delikatne kwiaty. Lubiła tylko te pachnące. Kwiat, który nie pachniał, mógł dla niej nie istnieć.
– Ja też chcę. – Małgosia podniosła rękę w górę.
– Weźcie wszystkie, i tak nie lubię tych krzaczorów – odparł, wyjmując z wózka przebudzonego chłopczyka. – Chodź do wujka, tłuściochu. Twój tatuś kazał mi się wami opiekować, kiedy go nie będzie.
Z chłopczykiem na kolanach, usiadł po turecku na częściowo skoszonym trawniku. Łaskotał Adasia, przytulał, robił koci łapci, wywołując uśmiech na bezzębnej buzi malucha.
– Do twarzy ci z dzieckiem – stwierdziła Anna.
– Nie uważasz, Anka, że nasz Witek powinien mieć własne? – zapytała Małgosia, kołysząc huśtawką. – Marnuje się ten dom i facet, który w nim mieszka. Niestary, niebiedny, w dodatku lekarz. Z wyglądu też ujdzie. Chodliwy towar z niego – żartowała.
– Też tak uważam – przyznała w podobnym tonie Anna. – Witek, powinieneś sobie znaleźć jakąś fajną dziewczynę. A ta Basia z waszego oddziału jest całkiem miła. – Wspomniała sympatyczną rudą lekarkę, którą poznała na swoim przyjęciu weselnym.
– Czy mogłybyście już przestać mnie swatać? – Spojrzał na nie z ukosa.
– Nie swatamy cię! – Anna się roześmiała. – Tylko chcemy, żebyś był szczęśliwy.
– No właśnie! – Poparła ją Małgosia. – Tak jak ja z moim Maćkiem. Nie wiesz, Brzeziński, co tracisz.
– A może czuję się szczęśliwy jako singiel z odzysku? A poza tym jestem lesbijką.
– Lesbijką, mówisz… – Gośka parsknęła. – A wiesz, że takiego wyznania nie spodziewałam się od ciebie usłyszeć.
– Bo lubię kobiety. I nie muszę się ograniczać do jednej. Jestem nowoczesny. Zresztą zauważyłem, że taki układ nieźle się sprawdza. Bez zobowiązań, a higiena psychiczna i tak zapewniona. Nikt mi nie zrzędzi, nie rozlicza mnie, niczego nie oczekuje. Jestem panem samego siebie. Powiedz lepiej, kiedy Maciek wraca z tego Hamburga. Może jakiegoś grilla urządzimy?
– Maciek wraca za tydzień. Już się nie mogę doczekać. Mam takie napięcie w jajnikach, że strach – zapiszczała z emocji.
– Gośka! – Anna szturchnęła ją w bok.
– No co? – Przyjaciółka wzruszyła ramionami. – Nie gorsz się tak, jakbyś sama tego nie robiła. Wszyscy to robią, tylko pruderia nie pozwala o tym normalnie mówić. Pod tym względem czuję się kobietą wyzwoloną. Poza tym w końcu jesteśmy jak jedna wielka rodzina, a w rodzinie wszystko jest wspólne. I takie tematy nie powinny być tabu.
– No jeśli żony też mogą być wspólne, to służę pomocą, wyzwolona kobieto – roześmiał się Witek. – Mogę złagodzić jakoś to napięcie, nim wróci Maciek.
– A idź, bo jak cię… – Gośka machnęła sandałem. – Gdyby nie Adaś, tobyś oberwał. Jestem niczym Penelopa, wiernie czekam na swojego Odyseusza, a potem od razu zabieram go na dwa tygodnie w Bieszczady. Znalazłam fajny pensjonacik i zaszyjemy się tam przed światem. Tylko my, góry i święty spokój.
– O widzisz, Witek, i to jest właśnie romantyczna miłość – powiedziała Anna, skręcając długie włosy w pokaźny węzeł na karku.
– Romantyczna miłość, dziewczyny, to coś dobrego w czytadłach dla bab. Życie jest bardziej popaprane. – Spojrzał na nie oczami koloru majowego nieba. Anna zawsze podziwiała ów odcień, wyjątkowo pasujący do jego łagodnej natury. – Chyba musisz go nakarmić. – Oddał jej popłakującego synka. – Przyniosę coś do picia.
Rozpięła guziki czarnej bluzki, gotowa do karmienia. Witek wyjął z paczki papierosa i poszedł w głąb ogrodu. Anna odprowadziła go wzrokiem. Usiadł na pieńku pod rachityczną jabłonką, pogrążony w zadumie. Możesz mówić sobie, co chcesz, ale mnie i tak nie oszukasz, myślała. Zbyt dobrze cię znam. Minął rok, odkąd już nie jesteście razem, a ona wciąż jest dla ciebie ważna. To dlatego nie lubisz bzów, że Beata je uwielbiała. Dlatego chcesz zamienić ten dom, bo Beata go urządzała. Bo każdy kąt w tej ogromnej willi wciąż pachnie twoją byłą żoną.
Tymczasem Anna nie miała zbyt wielkiej ochoty na tę zamianę, mimo że jej mąż i przyjaciel wspominali o tym od miesięcy z wyjątkową regularnością. Nie chciała się przeprowadzać z Warmińskiej. Polubiła ich mieszkanie i czuła się w nim dobrze. Zwłaszcza że ciemne tapety znikły, teraz mieli ściany pomalowane na biało. Wielkie palmy, zdobiące kąty rozległego mieszkania, za którymi nie przepadała, wylądowały jako podarunek w kościele i biurze tłumaczeń, gdzie kiedyś pracowała. Białe żaluzje w oknach wyparły ciężkie zasłony. A ciężkie, ręcznie rzeźbione meble nabrały wyjątkowej lekkości na tle jasnych ścian. Na wszystko patrzył z centralnego miejsca w salonie portret Andrzeja Bendorfa, namalowany przez Majkę.
– Naprawdę udał się Majce ten obraz – powiedziała tego samego wieczoru Małgosia, kiedy już wykąpały i położyły spać Adasia.
A właściwie prawie wszystko zrobiła przyjaciółka, która korzystała z każdej chwili, aby móc się opiekować malcem. Najchętniej nie wypuszczałaby dziecka z rąk. Siedziały we dwie na sofie w salonie, pochylone nad najnowszymi zdjęciami nadesłanymi z Rzymu.
– Za każdym razem, kiedy patrzysz na ten portret, mówisz to samo – zauważyła Anna.
– Bo za każdym razem dostrzegam w nim coś innego – odparła Małgosia, absolwentka ASP. – To tak jak z klasycznym dziełem sztuki. Niezależnie czy to obraz, rzeźba czy literatura, ile razy po nie sięgasz, tyle razy odnajdujesz coś zaskakującego, czego nie dostrzegłaś wcześniej. Pod warunkiem że to dobre dzieło. A ten portret jest taki… sugestywny. Zobacz, nie masz wrażenia, że te jego oczy patrzą na ciebie?
Owszem, Anna miała takie wrażenie. Za każdym razem, gdy spoglądała na niebieskie plamy oczu Andrzeja Bendorfa, miała wrażenie, że ojciec ją obserwuje. Jakby wysyłał jej komunikat: „Znajdź mnie”.
– Kiedy zaczniesz go szukać? – Przyjaciółka odgadła jej myśli.
– Nie wiem. Nie mam na to czasu i chyba tak do końca to nie rozumiem, po co? Przecież ja o nim zupełnie nic nie wiem.
– Przyciśnij mamę. A poza tym pamiętam, jak mówiłaś, że chcesz go odnaleźć, żeby zrozumieć.
Tak, chciała zrozumieć to jedno, najważniejsze: dlaczego ją zostawił? Dlaczego o niej zapomniał? Nigdy się nie odezwał. Rozumiała, że mogło mu się nie ułożyć z matką, ale nigdy, przenigdy nie bierze się rozwodu z dzieckiem, jeśli się je kocha.
Tak, chcę mu spojrzeć w oczy i zapytać dlaczego. Nic więcej. Już teraz go nie potrzebuję. Mam rodzinę, ale chcę wiedzieć, czy odnalazł to swoje miejsce na ziemi, którego szukał z dala ode mnie. Ty nie jesteś moją rodziną, tato. Mogłeś być, ale nie jesteś. Sam tak zdecydowałeś, myślała wpatrzona w portret ojca.
– Nawet niebrzydki był z niego facet. Mógł się podobać – zauważyła Małgosia. – Jak myślisz, ile miał wtedy lat? Dwadzieścia? Dwadzieścia jeden?
– Nie mam pojęcia. Zastanawiam się tylko, dlaczego Maja namalowała mu niebieskie oczy, bo przecież zdjęcie było czarno-białe. Nigdy jej o to nie zapytałam.
– To akurat jest proste – skwitowała tamta, zakładając kasztanowe pasemko za ucho. Gustująca dotąd w krótkich fryzurach Małgosia zapuściła trochę włosy. Teraz opadały równą linią do brody. Ich kolor idealnie podkreślał jej piwne tęczówki. – Ty masz niebieskie, Iwona też, więc ustaliłyśmy, że Bendorf również miał takie. Kolor włosów też wymyśliłyśmy, patrząc na twój i matki. Taka złocista pszenica. No, na mnie już niedługo pora. – Zerknęła na zegarek. – Muszę jeszcze dopracować szczegóły projektu. Rano mam spotkanie z klientem, a potem jakieś zakupy przed wyjazdem. A ty znalazłaś już coś w tej Łebie na wakacje?
– Tak, wczoraj napisałam mejl do właścicielki w miarę znośnej kwatery, ale jeszcze nie dostałam odpowiedzi.
– Jak tam ładnie! – Gośka kliknęła na ostatnie zdjęcie wysłane przez Patryka. Siedzieli z Majką na zatłoczonych Schodach Hiszpańskich z pudełkiem pizzy na kolanach. – Jak się ma pieniądze, to można się rozbijać po Włoszech. A nam, biednym szaraczkom, zostają taniutkie Bieszczady. I tak będziemy się liczyć z każdym groszem. Musimy spłacić zaległą ratę kredytu za mieszkanie i z jedną do przodu, a przed nami jeszcze kilkanaście. U mnie teraz krucho z zamówieniami. – Posmutniała trochę.
– Dacie radę. W końcu to tylko pieniądze, które podobno szczęścia nie dają.
– Ale bardzo pomagają być szczęśliwym, doktorowo. A co z twoją pracą? Myślałaś już o czymś czy na dobre zostaniesz na mężowskim garnuszku? Bo to do ciebie raczej niepodobne.
– A moja praca na razie leży odłogiem.
Anna jeszcze przed porodem zakładała, że wróci do przekładów tak szybko, jak to będzie możliwe, zwłaszcza że Stefan ponowił swoją propozycję etatu w biurze tłumaczeń. Jednak rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana. Dziecko i prowadzenie domu absorbowało cały jej czas, Patryk też pracował dłużej niż w poprzednim roku. Oprócz dyżurów w szpitalu przyjmował dodatkowo w przychodni i raz w tygodniu w prywatnej klinice kolegi. Zdarzało się, że nie było go w domu prawie dobę. W tej sytuacji praca Anny na razie pozostawała w odleglejszej perspektywie. Chciała do niej wrócić najdalej w przyszłym roku, jak Adaś będzie starszy. Ale raczej nie do biura tłumaczeń, myślała, rozstawiając deskę do prasowania, kiedy przyjaciółka już poszła.
Nieśmiało zaczęła myśleć o ubiegłorocznej propozycji Bożeny i powrocie do radia. Podświadomie tęskniła do dawnego zajęcia. Do reportaży, które robiła, do wywiadów i wyjazdów, do życia innego niż codzienna domowa rutyna. Nawet tłumaczenia nie dawały jej tej satysfakcji, bo i tak trzymały ją w domu. A ona chciała z niego wyjść, trochę dalej i na dłużej niż tylko z dzieckiem na spacer czy po zakupy. Chciała choć trochę odmienić swoją codzienność, przełamać powtarzalność tego, co robiła. Mimo że bardzo się starała, nie potrafiła do końca się odnaleźć wyłącznie w domowej przestrzeni. Chciała robić coś bardziej twórczego, coś, co przetrwa dłużej niż dobę.
Jeszcze przed rokiem była w zupełnie innym miejscu, miała zupełnie inne pragnienia. Teraz jej myśli obracały się wyłącznie wokół rodziny. Gotowała, prała, sprzątała, słowem, dbała o nich troje – ot, domowa żona. I choć była szczęśliwa w tej swojej stabilizacji czterech ścian, to czasem odczuwała pewien niedosyt. Najbardziej w takich momentach, kiedy Patryk opowiadał o ciekawych przypadkach, które operował. Albo przebąkiwał coś o doktoracie. Gdy Gośka mówiła o awangardowym projekcie kuchni, stworzonym dla nowego klienta. Maciek robił karierę jako informatyk w Niemczech, a Witek zastanawiał się nad drugą specjalizacją. Nawet matka opowiadała jej o swoim awansie zawodowym.
Tymczasem ona, Anna, mogła tylko mówić o nieprzespanych nocach, kolkach Adasia i jego spuchniętych dziąsłach. O tym, co dziś zrobiła na obiad, a co planuje na jutro. Od miesięcy jej lektury nie były nowościami wydawniczymi, które kiedyś pochłaniała. Teraz, jeśli zdołała zaczepić na czymś wzrok i nie zasnąć, najczęściej były to porady dla młodych matek. Właśnie w takich momentach czuła się trochę jak w przewidywalnym schemacie, kiedy jeden dzień jest bliźniaczo podobny do drugiego. Czasem miała wrażenie, że oddycha tylko jednym płucem i nie w pełni żyje. Nie do końca tak, jak by chciała.
Ale nie narzekała, nawet szeptem. Bo przecież znalazła swoje miejsce na ziemi.
Mam rodzinę, a to jest najważniejsze, nie jakieś moje wydumane przerośnięte ambicje, ganiła się od razu, kiedy kiełkowało w niej owo poczucie niedosytu.
Nawet Mira po miesiącach banicji wróciła na łono rodziny. Dokładnie w Wielkanoc, kiedy Patryk zaprosił matkę na ich ślub kościelny połączony z chrzcinami syna. Wystarczyło jedno krótkie zdanie córki: „Chciałabym ją poznać, tato”, i Majce udało się to, co przez długie miesiące nie udawało się Annie.
Matka i syn nie padli sobie jednak w ramiona jak w amerykańskich filmach. Mira, nieśmiało, czubkami palców dotknęła piersi Patryka na wysokości klapy marynarki, kiedy stali przed kościołem.
„Dawno się nie widzieliśmy, synku. Przepraszam za wszystko”, szepnęła wówczas.
„Owszem, dawno, ale nie mnie powinnaś przepraszać”, odpowiedział.
Teściowa podeszła wówczas do wnuczki. Żadna nic nie mówiła, tylko patrzyły na siebie, każda w inny sposób. Oczy Majki były obojętne, Miry zawstydzone. Dziewczyna dała się nawet przytulić babce, ale stała w jej objęciach sztywna jak kłoda. To chłodne pojednanie wynikało bardziej z kurtuazji niż z prawdziwej chęci darowania win, ale nastąpiło. Teraz mogło być już tylko lepiej.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej, płatnej wersji