Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja fascynującej opowieści o zakazanej miłości i sile nadziei w czasach, gdy świat ogarnęła mordercza wojna.
Prusy Wschodnie, schyłek II wojny światowej. Lizka razem z dziećmi wciąż czeka w Bartągu na Franza, który zaginął pod Stalingradem. Nie traci nadziei, że mąż wróci, tak jak jej obiecał.
Tymczasem do Prus zbliża się Armia Czerwona. Mieszkańcy już wiedzą, czego mogą się spodziewać po sowieckim wojsku. Niemcy jeszcze nie pozwalają na ewakuację ludności, mimo to pierwsi uciekinierzy już wyjeżdżają na zachód. Lizka nie chce opuścić domu, dopiero na wieść, że Rosjanie nie oszczędzają nawet dzieci, decyduje się na niebezpieczną ucieczkę, zabierając ze sobą teściową i szwagierkę.
Ci, którzy zostali: Jan Langer z drugą żoną i maleńkim synkiem, Augusta, Zośka, Stanisław i Waleśka, doświadczają sowieckiego okrucieństwa. Najstarszy z braci Reiterów, Hermann, ani myśli zostawiać majątku. Rozwiązuje sprawę z Sowietami po swojemu.
Lizka, po miesiącach morderczej wędrówki, dociera do Skandynawii. Tam czeka na nią niespodzianka.
Wioletta Sawicka urodziła się i mieszka na Warmii. Z wykształcenia jest pedagogiem, ale zawodowo realizuje się jako dziennikarka. Jej specjalnością są reportaże. Wyciszenia od zgiełku życia szuka w warmińskich lasach i w Bieszczadach, które niezmiennie ją fascynują. Autorka piętnastu powieści i reportażu historycznego „Wilcze dzieci”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcia na okładce
© Joanna Czogala / Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-527-2
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
ROZDZIAŁ I
Co z nami będzie?
Prusy Wschodnie, jesień, 1944 rok
Kończyła się jesień, z drzew spadały ostatnie liście i szron bielił bartąskie pola. Okoliczni gospodarze przygotowywali obejścia do zimy. Gromadzono opał, zapełniano zapasami piwnice i składziki, choć po obowiązkowych dostawach dla wojska coraz mniej zostawało z tego, co zebrali z pól albo wyhodowali w obórkach i kurnikach.
Teraz jednak nie ilość kartofli, kapusty lub drewna była najważniejsza, a narastająca niepewność, co przyniesie nadchodząca zima. Im bardziej ubywało jesieni, tym mocniej w ludziach rozrastała się trwoga, że jeszcze chwila, a zdarzy się coś, co na zawsze zburzy porządek tutejszego świata.
– Co z nami będzie? Co będzie z naszą ziemią? – powtarzano sobie po opłotkach.
Jeszcze po cichu, gdyż niebezpiecznie było mówić o tym głośno. Jeszcze należało podtrzymywać ułudę wielkości Trzeciej Rzeszy i niezłomną wiarę w zwycięstwo. Jeszcze nie wolno było w to zwątpić, nawet po tym, gdy latem alianci zbombardowali Königsberg.
Ani wcześniej, po klęsce Niemców pod Stalingradem, kiedy to szpitale i lazarety w Prusach nie nadążały z przyjmowaniem rannych żołnierzy Wehrmachtu, którym udało się wrócić ze wschodniego frontu.
Nawet po zamachu na Hitlera, do jakiego doszło latem, nie wolno było zwątpić w wielkość Rzeszy i jej zwycięstwo. Propagandę zwycięstwa podsycano plakatami o tym, że Niemcy się nie poddają.
Tymczasem pierwsi uciekinierzy ze wschodnich rubieży Prus, którzy pojawili się w okolicy, opowiadali straszne rzeczy o barbarzyństwie czerwonoarmistów, potęgując strach i tak strwożonych ludzi. Nie upłynął miesiąc, odkąd Sowieci wdarli się do przygranicznej wioski Nemmersdorf.
– Wszystkich we wsi wymordowali, a kobiety przedtem zgwałcili, nawet dziewczynkom nie przepuścili, wściekłe bestie – mówił tęgi, niewysoki landrat1 w średnim wieku, gdy niedługo po masakrze zebrali się w kilkanaście bartąskich i jondorfowskich rodzin w szkolnej świetlicy. Urzędnik stał na podwyższeniu i z wyuczoną ekspresją w głosie przedstawiał szczegóły zbrodni. – Zbezczeszczone ciała kobiet nadziewali na widły! Rozstrzelali dzieci! Do drzwi stodoły przybijali ciała bez głów! Oto do czego są zdolni Sowieci! Prymitywni zwyrodnialcy, wyzbyci z człowieczych cech!
Jako dowód rozdawał najnowszy numer gazety, gdzie opisywano ze szczegółami wstrząsający mord.
Lizka, która też poszła na zebranie, nie mogła patrzeć na zdjęcia zmasakrowanych ciał i martwych kobiet z obnażonymi łonami. Z oczu i twarzy stojących obok niej sąsiadek także wyzierało przerażenie.
– Jezu Chryste! – przeżegnała się jedna z nich. – Nemmersdorf daleko stąd, ale jeśli bolszewicy przyjdą też do nas? Co robić?
– Walczyć! – odrzekł zdecydowanie landrat i powiódłszy wzrokiem po zebranych, gdzie większość stanowiły kobiety, ciągnął: – Chłopcy z Wehrmachtu są na pierwszej linii frontu. Strzegą granic naszej ojczyzny, więc nam też nie wolno siedzieć bezczynnie. Rzesza wymaga także naszej ofiary!
– Ja już swoją ofiarę złożyłam – odezwała się z wyrzutem druga z sąsiadek. – Pod Stalingradem poległ mój mąż.
– To powód do dumy, poległ za Wielką Rzeszę! – grzmiał urzędnik.
– Nie wszyscy, którzy zginęli w Rosji, polegli! – zawołał ze środka sali starszy mężczyzna, którego Lizka widziała pierwszy raz. W jego głosie brzmiały oskarżycielskie tony, gdy nie zważając na obecność żandarmów, ciągnął swą wypowiedź: – Umierali z głodu i zamarzali z zimna, bo Rzesza odmówiła im ciepłej odzieży! Taką prawdę znam od tych, którym udało się wrócić! Mój syn nie wrócił! – mówił podniesionym głosem, dźgając przed sobą powietrze palcem wskazującym. – To wasza wina! Partii i Hitlera!
Po tych zbyt odważnych słowach, nawet dla dogorywającej Rzeszy, rozległ się szmer. Dwóch żandarmów, którzy przyjechali z landratem, od razu ruszyło spod ścian. Chwycili pod ramiona niewygodnego mówcę i poprowadzili do wyjścia.
Sam landrat próbował obrócić zajście na użytek propagandy.
– Nie dajcie się zwieść demagogii słabeuszy! A kto wie, czy nie zdrajców Trzeciej Rzeszy! – przemawiał. – Niemiecki żołnierz z godnością i męstwem znosi niewygody! Niemiecki żołnierz się nie cofa! Zdobywa wszystko albo nic! Dlatego każdy z mężczyzn, który ze względu na wiek czy stan zdrowia nie nadaje się do regularnej armii, zostaje wcielony do Volkssturmu2!
– Przecież ta garstka starców, co tu została, nie jest w stanie obronić nas przed sowiecką armią – odezwała się następna sąsiadka. – Słyszałam, że idą na nas miliony ruskich żołnierzy…
– Brednie! – przerwał jej landrat. – Jakie znowu miliony?! Skąd w ogóle o tym wiecie?!
– Tak słyszałam… – Kobieta lekko poczerwieniała pod ostrym spojrzeniem urzędnika.
– Niepotrzebnie powtarzane plotki! – Lekceważąco machnął ręką. – Nasza armia pokona Sowietów! Mamy milion ludzi w Volkssturmie i setki tysięcy żołnierzy gotowych do obrony pruskiej ziemi!
– A jeśli to nie wystarczy? – Tamta nie ustępowała. – Gdyby władza pozwoliła nam stąd uciekać, byłaby szansa na ratunek, ale co proszę w partii o zgodę na wyjazd, za każdym razem odmowa. Nie tylko ja chcę uciekać, większość tutejszych ludzi też nie widzi innego wyjścia, żeby się ratować. Co nas tu czeka, prócz śmierci?!
– Żadnych ucieczek! – uciął landrat. – Ucieczka to dezercja, a dezerterów czeka śmierć! Nikt stąd nie będzie uciekał! Naszym obowiązkiem jest obrona ojczyzny przed czerwoną zarazą! Tak jak powiedział nasz Wódz, ani kroku w tył! Wszystko albo nic!
– Od Ruskich też nas czeka śmierć, a ja zostałam z dziećmi – odparła cicho kolejna z kobiet, co usłyszała tylko Lizka, która w tym momencie pomyślała o tym samym.
Landrat wciąż jednak rozsnuwał przed zebranymi wizje obrony przed wrogiem.
– Większość pracowników przymusowych zostanie skierowana do budowy fortyfikacji przed Allenstein3. Ludność cywilna, także kobiety, będą pomagać kopać rowy przeciwczołgowe! A nasza dzielna młodzież z Hitlerjugend także zasili oddziały Volkssturmu!
– Przecież to jeszcze dzieci! – zaprotestowała następna z obecnych. – Mój Heinrich ma trzynaście lat, a Oscar dwanaście.
– Teraz to żołnierze! – grzmiał z podwyższenia partyjniak. – Obronimy naszą ziemię, nasze kobiety i dzieci przed barbarzyństwem bolszewików! Bo jeśli ich tutaj wpuścimy, będą nas rąbać i zarzynać bez litości!
Przez salę przetoczył się jęk trwogi. Lizce też przebiegł dreszcz po plecach.
Jeden Stanisław Kujawa nic sobie nie robił z tych gróźb. Stał niewzruszony nieopodal drzwi i obojętnie patrzył na wszystkich.
Odkąd przed kilkoma laty dowódcy postawili przed plutonem egzekucyjnym służącego w Wehrmachcie Kubę, jego jedynego syna, gdy ten nie chciał zastrzelić francuskiego partyzanta, stary Kujawa stracił serce do Trzeciej Rzeszy. I niemal prowokacyjnie to demonstrował.
– A ja się Ruskich nie boję – odezwał się ze swadą.
– Co chcecie przez to powiedzieć, gospodarzu? – Urzędnik łypnął na niego spod oka.
– To, co powiedziałem, panie landracie. Nie boję się Ruskich i już. Tu mieszkają nie tylko Niemcy.
– Uważacie się za Polaka?! – huknął tamten i aż poczerwieniał na nalanej twarzy.
– Za Warmiaka – rzucił twardo Kujawa. – Z dziada pradziada jestem Warmiakiem. Tyle mnie do Niemców, co do Polaków. Ja tutejszy. Śmierć też mi niestraszna. Co komu pisane, to go nie minie. I nie mam już czasu na jałowe gadki. Robota czeka. – To rzekłszy, naciągnął czapkę na oczy i wyszedł, nie uraczywszy spojrzeniem stojącej obok Lizki.
Ona zaś tylko westchnęła, odprowadzając wzrokiem wuja. Niestety, wciąż ją ostentacyjnie ignorował. Ciotka Zośka też nie zaglądała do nich od miesięcy, a w kościele odwracała głowę albo udawała, że się nie znają.
Zachowanie wujostwa sprawiało Lizce przykrość, lecz teraz miała poważniejsze zmartwienia niż rodzinna wojenka, której zresztą nie była winna. Wystarczyła jej prawdziwa wojna, która już przyniosła tyle zła, a może przynieść jeszcze więcej.
*
Po tamtym zebraniu część robotników przymusowych zabrano do okolicznych obozów i skoro świt goniono do kopania rowów przeciw czołgom. Prawie z każdej gospodarki kogoś wzięli.
Od Lizki też zabrali sympatyczne małżeństwo Polaków spod Grójca. Aby ich ocalić przed podłym losem, próbowała tłumaczyć w Arbeitsamcie, że bez dodatkowych rąk do pracy nie poradzi sobie z robotą na gospodarce, ale niczego nie wskórała. Priorytetem stała się obrona przed czerwoną bestią ze wschodu. Wszystko inne musiało zejść na dalszy plan.
Nie było też rodziny, w której nie opowiadano by sobie o barbarzyństwie Sowietów. Jakby wszystkich nagle ogarnęła zbiorowa amnezja w kwestii barbarzyństwa Niemców, zżymała się w duchu Lizka.
A przecież dość było popatrzeć na niewolniczą pracę głodzonych i bitych robotników przymusowych, aby poznać prawdę. Większość jej niemieckich sąsiadów wolała jednak tego nie widzieć.
Do niej wciąż wracały w snach obozowe koszmary z Hohenbruch. Mogła wtedy zginąć niezliczoną ilość razy. Jeśli nie zachłostana na śmieć przez obozowych strażników, to z głodu, zimna, choroby czy wycieńczenia. To wszystko przecież zgotowali uwięzionym Niemcy. Nie tylko w Hohenbruch, ale wszędzie, gdzie zaprowadzali swoje porządki.
Wystarczyło posłuchać, co po cichu mówią przymusowi o niemieckim terrorze, zamiast wierzyć doniesieniom goebbelsowskiej propagandy. Ona, Lizka, doświadczyła prawdy na własnej skórze, najpierw w gestapowskim więzieniu, a później w lagrze, ale musiała milczeć.
Taka była cena układu, który zawarła z Johannem, żeby móc wieść wymarzone życie z Franzem. Nie żałowała dokonanego wyboru, tylko że to wspólne życie trwało zbyt krótko. Mąż nie wrócił z Rosji.
Ostatni list od niego dostała w grudniu czterdziestego drugiego. Pisał ze Stalingradu.
Moja Najukochańsza,
tyle chciałbym Ci napisać, że zabraknie na to papieru, więc ograniczę się do najważniejszego. Kocham Cię bez pamięci i nie mogę się doczekać dnia, gdy wreszcie się spotkamy. Nadzieja, że w końcu przyjdzie ta upragniona chwila, kiedy będę mógł wziąć Cię w ramiona, dodaje mi sił, żeby wytrwać w tym kotle, w jakim się znaleźliśmy. Jesteś w każdym moim śnie. Wiem, czuję to, że myślisz o mnie tak samo jak ja o Tobie i naszym synku. Andreas pewnie już urósł i zaczyna mówić. Chciałbym to usłyszeć. Niech się smyk zdrowo chowa. Ty też nie choruj. Bardzo za Wami tęsknię, ale na razie musi mi wystarczyć Wasze zdjęcie. Noszę je cały czas w mundurze w kieszeni na piersi. To mój talizman.
Wiem, że Ty też tęsknisz za mną, ale nie płacz. Bardzo Cię o to proszę. Kiedy będzie Ci ciężko, pomyśl o radości, gdy znów się spotkamy. Zapomnimy o wojnie i będziemy bezwstydnie szczęśliwi w naszym domu, pod niebem z naszych stron. Proszę, kochanie, dbajcie o siebie. Ja mam się dobrze i niczego mi nie brakuje prócz Was. Może czasem plinców, które piekłaś, i domowego chleba. Ale i tego się doczekam.
Pamiętaj, Lizka, co Ci kiedyś mówiłem, i nigdy się nie bój. Obojętnie, gdzie rzuci mnie wojenny los, wrócę do Ciebie i naszego syna choćby z piekła. Niedługo Gody, więc teraz życzę całej rodzinie spokoju. Ucałuj Andreasa, pozdrów ojca, babcię Augustę, moją matkę, wujostwo Kujawów i Ulę.
Do zobaczenia, Skarbie. Kocham Cię,
Twój na zawsze
Franz
Tyle razy czytała ten list, że znała na pamięć kształt wszystkich liter. Za każdym razem rosiła go łzami, aż miejscami porozmywał się ołówek i poprzecierał papier.
Mogła się tylko domyślać, że Franz, w obawie przed wyrywkową cenzurą, nie mógł – a może też nie chciał – napisać jej o tym, co naprawdę tam przeżywał i czego doświadczał. Potem kontakt się urwał.
Aż w lutym czterdziestego trzeciego przyszło do niej powiadomienie, że Franz został uznany za zaginionego na froncie.
W pierwszej chwili Lizce zawalił się świat. Później jednak przyszła zbawienna myśl, że zaginął to przecież co innego niż zginął. Pielęgnowała więc bezrozumną nadzieję, że prędzej czy później mąż do niej wróci. Tak jak obiecał. A ona będzie na niego tutaj czekać, w ich wymarzonym domu, pod swojskim niebem rodzinnych stron, choćby przez resztę życia. Czekała na jego powrót już trzeci rok.
Ostatni raz widzieli się dłużej zimą w czterdziestym pierwszym, kiedy Franz dostał urlop i przyjechał do domu na Gody. Znać było po nim trudy frontowego życia. Wychudły, z zapadniętymi oczyma i pierwszymi pasmami siwizny na skroniach, sztucznym uśmiechem nie zatuszował przygnębienia. Jakby tylko ciałem był w domu, a myślami wciąż na froncie wschodnim.
– Wyrzuć to z siebie, kochany, będzie ci lżej – namawiała go wówczas, gdy popadał w dziwną zadumę, lecz nie był skłonny do zwierzeń. – Wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć. Co tam przeżyłeś? Co widziałeś? Bo na pewno nie robiłeś nic złego.
– Skąd wiesz, że nie robiłem? – spytał. Głos miał głuchy, jak spod ziemi, i zupełnie nieruchome oczy. – Może też puszczałem z dymem ruskie wioski, paliłem żywcem bezbronnych ludzi, rozstrzeliwałem dzieci? – ciągnął.
– To niemożliwe, zbyt dobrze cię znam – odparła bez wahania. – Poza tym jesteś oficerem łącznikowym.
– Sam już nie wiem, czy ja znam siebie, ale nawet jeśli tego nie robiłem, też tam byłem i wiem, że kiedyś przyjdzie nam za to zapłacić – stwierdził, zamykając powieki. Przycisnął usta do główki synka, którego trzymał na kolanach. Prędko się jednak otrząsnął i powiedział swobodnie, dając tym znak, że więcej zwierzeń nie będzie: – Taki ładny śnieg, chodź, Jędruś, ulepimy bałwana. Wybierzesz się z nami, kochanie?
– Franz… – próbowała jeszcze nalegać. – Nie musisz mnie chronić. Chcę wiedzieć.
– O nic już nie pytaj. – Pocałował ją w usta. – Najważniejsze, że znów jesteśmy razem. Jeszcze przez trzy dni. Nic innego się teraz nie liczy. Ponoć do Rosji już nie wracam, pułkownik Weiss tak mówił.
– Bogu dzięki. – Lizka odetchnęła z ulgą i dodała raźniej: – Chodźmy ulepić tego bałwana.
Zaraz po Trzech Królach Franz wyjechał do Mauerwald4, ale na początku wiosny znów skierowali go do Rosji. Wpadł do domu jak po ogień, żeby się pożegnać.
Od tamtej pory więcej go nie widziała. Pisywali do siebie, lecz nie wiedziała, czy dotarł do niego ten najważniejszy list, w którym informowała męża, że będą mieli dziecko.
Wreszcie, po tylu staraniach, los się do nich uśmiechnął. Kiedy jesienią czterdziestego drugiego urodziła córeczkę, zalała ją fala nieznanego dotąd uczucia. Pokochała tę kruszynkę, podobną do Franza jak kropla wody do kropli, od pierwszego spojrzenia. A nawet wcześniej. Od pierwszego odkrycia, że nosi w sobie życie.
Chciała dać malutkiej na imię Miłka, po swojej matce, ale urzędnikom się nie spodobało, gdyż nie było niemieckie. Nazwała więc córeczkę Maria, co i tak w metryce zniemczono na Marie.
Marysia zdążyła skończyć dwa latka, mówiła coraz więcej, coraz ciekawiej przyglądała się światu, zaczynała nawet psocić i miewać humorki, a Franz wciąż nie wracał ani nie dawał znaku życia.
– Wróci, na pewno wróci – powtarzała sobie Lizka. – Przecież obiecał.
Dla niego i dzieci starała się być silna. Zajmowała się domem, gospodarką, biegała do szpitala, gdy doszło do niej, że ze wschodu przywieziono nowy transport rannych żołnierzy Wehrmachtu. Rozpytywała ich o zaginionego męża, lecz bez skutku.
Od jednej z pielęgniarek dowiedziała się tylko, że Leni zginęła podczas bombardowania Königsbergu. Bardzo żałowała dziewczyny, jako że zaznała od niej tyle serca w czasach, gdy było niebezpiecznie je okazywać tym, których Rzesza nie uznawała za ludzi. Dowiedziała się także, że na froncie zginął zwierzchnik Franza, pułkownik Weiss, lecz to jej nie obeszło.
Za dnia miała tyle pracy, więc lżej znosiła udrękę. Najgorsze były noce. Starała się odsuwać od siebie koszmarne myśli, jednak i tak pchały się do głowy. Czasem rozmawiała z ukochanym przed snem, jakby tu był i ją słyszał.
– Czuję cię całą duszą i sercem. Jesteś moją tęsknotą, moją miłością, moim życiem, wszystkim – szeptała, gładząc palcem fotografię Franza. – Będę tu na ciebie czekać, aż wrócisz.
Dlatego nie mogła wyjechać z Bartąga, żeby potem nie musieli szukać się po świecie. Nie umiałaby zostawić domu i ukochanej ziemi, która pachniała piękniej niż gdzie indziej. Inaczej wiosną, kiedy budziła się z zimowego snu, gotowa na przyjęcie ziarna. Inaczej jesienią, otulona pierzynką miedzianych liści. Jeszcze inaczej latem, przesiąknięta zapachem ziół.
Kochała rodzinną Warmię całym sercem. Za jej swojskość i smak. Za ich miłość, która tutaj się zaczęła. Za wszystko. Miałaby z tego zrezygnować i uciekać? To tak, jakby wyrwała sobie duszę. Wojna przyjdzie i pójdzie, ale Warmia zostanie. Ona, Lizka, też zostanie, postanowiła.
Dębów, które zasadziła za domem, kiedy Franz pierwszy raz pojechał na front wschodni, też musiała doglądać, żeby nie zmarniały. Pamiętając, co kiedyś mówiły z Bogną o drzewach, wpadła na pomysł, żeby je zasadzić. Przecież miną dziesięciolecia, nim te drzewa życia staną się tak duże, że nadadzą się na trumny. Wszyscy będziemy wtedy już bardzo starzy, tłumaczyła sama sobie, uczepiwszy się tej myśli niczym zbawiennego proroctwa.
Za radą Augusty posadziła dęby z żołędzi. Najpierw trzymała je wodzie, żeby puściły korzonki. Dopiero tak podhodowane wsadziła do ziemi. Cieszyła się jak dziecko, kiedy drzewka wykiełkowały na wiosnę. Nazwała je także: „Franz”, „Bogna”, „Lizka” i przed każdą sadzonką umieściła drewnianą tabliczkę z wypalonym na niej imieniem.
Od przyjaciółki nie miała wieści prawie od roku. Jej matka również nic nie wiedziała o córce, a wszelkie próby wyciągnięcia Bogny z Ravensbrück spełzały na niczym. Listy od niej także przestały przychodzić, lecz paczki, które Lizka wciąż jej słała, nie wracały.
Pewnie z jakiejś przyczyny Bognę pozbawiono prawa do korespondencji. Bo, nie daj Bóg, gdyby nie żyła, na pewno przyszłoby z obozu zawiadomienie. A tak brak wieści jest dobrą wieścią, tłumaczyła sobie Lizka. Bogna jest silna, zaprawiona w obozowych trudnościach, przetrzyma więc kolejne. Jej drzewo ledwo odrosło od ziemi, wmawiała sobie i modliła się o powrót nie tylko męża, ale też przyjaciółki.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
1 W Prusach urzędnik administrujący powiatem, zwany również radcą ziemskim, starostą lub konsyliarzem.
2 Formacja o charakterze pospolitego ruszenia, sformowana w III Rzeszy w ostatniej fazie II wojny światowej.
3 Olsztyn.
4 Mamerki, gdzie znajdowała się Kwatera Główna Niemieckich Wojsk Lądowych.