Piękna miłość - Wioletta Sawicka - ebook + książka

Piękna miłość ebook

Wioletta Sawicka

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna emocji historia wielkiej miłości i dramatycznych prób radzenia sobie z utratą ukochanej osoby.

Baśka i Michał pasują do siebie jak dwie połówki jabłka, rozumieją się bez słów. Kochają się, wspierają i planują dzieci, ale dopiero kiedyś tam, w przyszłości. Na razie żyją pełnią życia, mają krąg sprawdzonych przyjaciół i pracę, która sprawia im satysfakcję. Basia skończyła architekturę i wraz z koleżanką prowadzi dobrze prosperujące biuro nieruchomości. Michał, informatyk po Wojskowej Akademii Technicznej, jest zawodowym żołnierzem.

Baśka, szalona i spontaniczna, może niezbyt piękna, ma w sobie to wszystko, co uwielbia jej mąż: pogodę ducha, radość życia i optymizm. Wiecznie się odchudza, ale jak tu schudnąć, skoro jej ukochany lubi i potrafi dobrze gotować. Michał marzy, że kiedyś razem poprowadzą restaurację, lecz na razie ćwiczy swój talent na żonie i przyjaciołach.

Wszyscy, którzy ich znają, zgodnie twierdzą, że ci dwoje są idealną parą, po prostu zostali dla siebie stworzeni.

Pewnego dnia Michał oznajmia, że wyjeżdża na półroczną misję wojskową do Afganistanu. Basia czuje dziwny lęk, jednak nie może zatrzymać męża. "Obiecaj mi, że wrócisz", prosi, a Michał jej to przyrzeka.

Miesiąc po rozpoczęciu przez niego służby na misji przychodzi wiadomość z dowództwa…

Wioletta Sawicka – urodziła się i mieszka na Warmii. Z wykształcenia jest pedagogiem, ale zawodowo realizuje się jako dziennikarka. Jej specjalnością są reportaże. Wyciszenia od zgiełku życia szuka w warmińskich lasach i w Bieszczadach, którymi jest niezmiennie zafascynowana. Pasjonatka literatury, wędrówek bezludnymi szlakami oraz rowerowych wypadów. Mężatka, matka dwójki dzieci. Autorka sześciu powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 464

Oceny
4,7 (222 oceny)
171
40
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bogda67

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Bardzo interesująca książka.
10
Kazia1234

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam
10
bachasd

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo piękna historia, czyta się świetnie, bardzo dobrze napisana.
10
zaphjira

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo polecam.
10
Makaia

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę ciekawa i wciągająca lektura. Szczerze polecam.
00

Popularność




 

 

Copyright © Wioletta Sawicka, 2019

 

Projekt okładki

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

 

Zdjęcie na okładce

© Paul-Oliver Neumann/EyeEm/Getty Images;

Thomas Barwick/Getty Images;

yurok/Shutterstock.com

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Ewa Witan

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8169-610-4

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

TERAZ

Lipiec–sierpień 2014 rok

 

1

Łukasz

Kontrolka paliwa pokazywała żałosny stan mojego zbiornika, gdy ślimaczym tempem przesuwałem się w stronę Rumi. Tego jeszcze brakowało, abym stanął w korku, nim dojadę do najbliższej stacji. Powinienem przewidzieć, że w lipcu na przelotowej drodze w kierunku środkowego Wybrzeża nastąpi komunikacyjny paraliż. Chyba połowa Polski umówiła się, aby jednego dnia wyruszyć nad morze. I to w taką pogodę. Mocno wiało, a wycieraczki nie nadążały zgarniać deszczu z szyb.

Deszczowy lipiec, przypomniałem sobie film Buczkowskiego, który w pierwszym semestrze omawiałem ze studentami. Upokorzona zdradami żona ucieka do Zakopanego, by odpłacić wiarołomnemu małżonkowi tym samym.

Baśka w pewnym sensie też uciekła. Z tą różnicą, że nie do Zakopanego, tylko do mojego mieszkania w Rumi, odziedziczonego po bezdzietnej ciotce. Powód i okoliczności były zupełnie inne, ale mianownik wspólny, deszczowy lipiec.

Mnie zależało bardziej, żeby przyjechała, więc trochę ją namawiałem na spontaniczne wakacje nad morzem, aż w końcu uległa. Spakowała małą torbę, zabrała nieodłączny rower i przed tygodniem zadekowała się u mnie w Rumi. Sam przeniosłem się do Gdyni, gdzie mam spore mieszkanie, które dostałem w spadku po mamie. Wynajmuję je na biuro rachunkowe. Sobie zostawiłem niewielki pokój, z którego korzystam podczas wakacji. Przez resztę roku, tak jak pozostali z naszej paczki, kotwiczę w Olsztynie. Mam tam etat na uczelni i od czasu do czasu chałturzę w teatrze.

Ciekawe, co z tego pobytu Baśki u mnie wyniknie, zastanawiałem się, słuchając jednym uchem audiobooka w odtwarzaczu. Dużo podróżowałem i lubiłem słuchać książek w samochodzie, dziś jednak zajmowało mnie to mniej niż pytanie, co porabia teraz Baśka.

Tylko o Michale nie pomyślałem.

Wystarczy, że Baśka myślała o nim za nas dwoje albo za wszystkich. Była nas szóstka; Baśka, Iza (właściwie Izaura, ale nie znosiła tego imienia i kazała do siebie mówić Iza), Jaga, Filip, Michał i ja. Poznaliśmy się z siedem lat temu na żaglach w Węgorzewie i do dziś próbujemy trzymać się razem, lecz różnie to ostatnio wychodzi.

Tylko ja z naszej szóstki, choć jestem najstarszy, nie zostałem jeszcze powtórnie zagospodarowany. Jaga wyszła za Filipa i urodziła bliźnięta. Iza, rozwódka, miała nastoletnią córkę, a Baśka Michała.

Michał.

Nasz niepisany dowódca i kulinarny guru. Gdybym choć w drobnej części miał takie zamiłowanie do gotowania jak on, nie musiałbym bazować na garmażeryjnych gotowcach albo kanapkach.

Oficjalnie zazdrościłem Michałowi dwóch rzeczy. Talentu kulinarnego, który bardziej pasował do szefa kuchni w pięciogwiazdkowym hotelu niż zawodowego żołnierza z jednostki zmechanizowanej, oraz siły spokoju.

Nieoficjalnie zazdrościłem mu Baśki. Niewysoka trzydziestokilkulatka o kobiecych kształtach miała pasję wszystkiego. Blondynka z niebieskimi oczami i szerokimi, śmiejącymi się ustami. Znałem ją tyle lat, a nie potrafiłem określić, na czym polegał jej fenomen. Z charakteru niezły twardziel, a przy tym stuprocentowa kobieta. Ryzykantka ze zmysłem do interesów i wrażliwa dusza w jednym.

Zachodzę w głowę, jak to możliwe, że dobrali się z Michałem jak w korcu maku, choć na pozór kompletnie do siebie nie pasowali. Mimo to, a może właśnie dlatego, jedno stanowiło dopełnienie drugiego. Nie znałem żadnej innej pary, która by się aż tak uzupełniała.

Ona ogień, on woda. On wyważony, ona wariatka. On mistrz kuchni, dla niej była to czarna magia, choć Baśka teraz nieźle się wyrobiła. On prawie pedant, ona jeden wielki chaos. Oboje ze skrajnie różnych biegunów. A jednak połączyła ich naprawdę piękna miłość. Taka, jak to się mówi, aż po grób.

Wzdrygnąłem się mimowolnie na to porównanie.

Może kiedyś sztukę o tym napiszę? Wyszedłby niezły dramat w trzech aktach. Dwoje szczęśliwych kochanków i ja, ten trzeci. Podkochujący się ukradkiem w żonie przyjaciela. Właściwie od pierwszego dnia, kiedy ją ujrzałem. Klasyczny banał.

W roli Michała mógłbym obsadzić na przykład Wojtka Zielińskiego. Niedawno widziałem go w jakimś filmie, chyba Supermarket. Z wyglądu Zieliński jest nawet podobny do Michała. Dość wysoki, dobrze zbudowany szatyn o wnikliwym spojrzeniu. Baśkę mogłaby zagrać… przeszukiwałem w pamięci katalog rodzimych aktorek. Żadna nie przychodziła mi do głowy.

No bo skąd wziąć kobietę o tysiącu twarzy, która miała w sobie coś z postrzelonej małolaty, duszę wojowniczki, oddanie Penelopy i posągowość matki Polki? Taki miszmasz nie mógł się przecież mieścić w jednej osobie. No, chyba że chodziło o Baśkę, z nią wszystko jest możliwe, uśmiechnąłem się do własnych myśli.

Tak rozmyślając sobie o niej, wciąż tkwiłem w korku, pośród odgłosów klaksonów, szmeru deszczu i wiatru, z narracją Bonaszewskiego w tle.

Los okazał się dla mnie łaskawy. Korek rozładował się prędzej, niż myślałem, i szczęśliwie dotoczyłem nissana pod dystrybutor. Zrobiłem też w Lidlu zakupy dla Baśki. Zapakowałem do koszyka wędlinę, chleb, ptasie mleczko, naturalną kawę, którą wypijała hektolitrami, i jeszcze jakieś drobiazgi.

Nie prosiła mnie o sprawunki, ale przynajmniej w ten sposób chciałem być jej potrzebny. W jakimś sensie czułem się za nią odpowiedzialny. Prawdę mówiąc, sam się postawiłem w takiej roli. Baśka była typem absolutnie niezależnym, to raczej mnie się zamarzyło, że jest inaczej. Naiwniak. Powinienem uważać się za szczęściarza, że przynajmniej teraz u mnie mieszka.

Po chwili, pochylając głowę przed nieznacznie lżejszym deszczem, przebiegłem z wypełnioną siatką do klatki schodowej obok śmierdzącego uryną i chlorem śmietnika.

Otworzyłem drzwi na parterze i wszedłem do mieszkania.

Od razu potknąłem się w przedpokoju o rower. Był jeszcze mokry. No tak, w taką pogodę tylko Baśka mogła wpaść na pomysł, żeby jeździć rowerem.

Kawalerkę wypełniał zapach kawy, papierosów i czegoś całkiem przyjemnego. Nie zdjąwszy butów, wszedłem do malutkiej kuchni. Całe mieszkanie było mikroskopijne, więc by wizualnie dodać przestrzeni, urządziłem je na biało. Od ścian po meble. Zamontowałem też duże lustra, żeby odbijały światło. Tak mi doradziła przed laty Baśka, zdolna architektka wnętrz, która teraz bosa, z lekko mokrymi włosami, w legginsach i czarnej koszulce, smażyła naleśniki.

W jednej ręce trzymała drewnianą łopatkę, w drugiej papierosa. Na kuchennym blacie panował roboczy rozgardiasz. Mąka, olej, rodzynki, bakalie i butelka rumu.

– Cześć – przywitałem się pogodnie, postawiwszy zakupy na krześle.

Spojrzała na mnie przez ramię.

– Łukasz – uśmiechnęła się – dobrze trafiłeś, akurat robię naleśniki.

– Fajnie, trochę zgłodniałem. – Wskazałem na całą górę usmażonych placków. – Zrobiłem ci zakupy.

– Wszystko mam, mimo to dziękuję. Ile ci wiszę?

– Drobiazg. Rozliczymy się przy okazji.

Umyłem ręce i wziąłem z kopiastej górki naleśnik bez farszu.

– Jeszcze niegotowe, jesz półprodukt. – W żartach trzepnęła mnie po palcach.

– Bardzo smaczne – pochwaliłem z pełnymi ustami. – Ktoś przyjdzie, że tyle tego narobiłaś?

– Z przyzwyczajenia. To węgierskie, Michała ulubione. Powiedział mi, żebym je zrobiła na poprawę humoru – odrzekła, przycisnąwszy ramieniem do policzka opadające pasmo włosów. Jednocześnie nalała porcję ciasta na patelnię.

Michał jej powiedział, powtórzyłem w duchu, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć. Baśka, nie zważając na moją zakłopotaną minę, ciągnęła:

– Mają czekoladę, a czekolada podnosi poziom endorfiny. Do tego rodzynki, orzechy włoskie i rum. Pamiętasz, jak zajadaliśmy się tymi naleśnikami, gdy byliśmy razem na Mamrach? Chyba… – zastanowiła się chwilę, wpatrzona w sufit – tak, w dwa tysiące dziesiątym, w wakacje, przed zimowym poligonem Michała. Zrobiliśmy wtedy festiwal naleśników. Michał smażył też meksykańskie, z czerwoną fasolą i kukurydzą. I śmietankowe jeszcze robił, i w piwie, jednak te węgierskie były najlepsze. Śmialiśmy się, że dają lepszego kopa niż maryśka. Jaga tak się nimi objadła, że rzygała pół nocy. Później się okazało, że jest w ciąży z bliźniakami. A Iza chciała podprowadzić Michałowi tajny zeszyt z przepisami, ale tak go schował, że nawet ja nie wiedziałam gdzie. Nie pamiętasz? – spytała zdziwiona.

Stała przede mną z szeroko otwartymi oczami i zdumieniem na twarzy.

– Pamiętam – bąknąłem niemrawo.

– No widzisz. No więc orzechy już utarłam, sos czekoladowy zrobiłam – tłumaczyła, podrzucając patelnią, aby obrócić naleśnik. Brodą wskazywała na miseczki z przygotowanym nadzieniem. – Sos jest z prawdziwego kakao. Nie było w tym sklepie, musiałam pojechać trochę dalej.

– Basiu… – próbowałem coś powiedzieć, ale w tej samej chwili klepnęła się dłonią w czoło. Na jej serdecznym palcu błysnęła obrączka.

– Zupełnie zapomniałam o cytrynie. Trzeba utrzeć skórkę do farszu. Pojadę do sklepu po cytryny.

– Możemy jechać razem – zaproponowałem ­prędko.

– Załatwię to sama – ucięła jeszcze prędzej.

Zakręciła gaz pod patelnią z przypalonym lekko naleśnikiem, włożyła klapki na bose stopy, wzięła ortalionową kurtkę, rower i wyszła.

Zrobiłem sobie herbatę, trochę posprzątałem w kuchni, przy okazji wyciągnąłem zawieruszony pod mikrofalą listek lekarstwa Baśki.

Snułem się po mieszkaniu, niepewny, czy mam wyjść, czy na nią czekać. Zdążyłem przejrzeć kilka jej rozłożonych projektów aranżacji jakiegoś domu, odebrać ze trzy telefony i posłuchać Demarczyk z płyty, którą Baśka ostatnio katowała prawie non stop na przemian z Krajewskim.

Minęła siedemnasta, gdy wróciła zaróżowiona od wiatru i trochę zdyszana. Nasiąknięte wilgocią włosy lepiły się do policzków. Wniosłem jej rower, wyjęła z koszyka siatkę z dwiema cytrynami i paczką fajek. Powiesiła zakupy na klamce.

– Długo ci zeszło – stwierdziłem, pomagając jej zdjąć przemoczony ortalion.

– Przejechałam się kawałek. Ciśnienie spada, zdrzemnę się chwilę.

– A naleśniki?

– Dokończ sam, jeśli chcesz.

Zaszła jeszcze do toalety, po czym położyła się do łóżka. Zasnęła prawie od razu.

Dokończyłem szykować naleśniki. Pamiętałem o tyle o ile, jak Michał je robił. Więc smarowałem czekoladowo-orzechową papką placki i zwijałem je w rulony. Dodanie skórki z cytryny zignorowałem. Nie zamierzałem udowadniać kulinarnego zacięcia. Po prostu nie chciałem stąd wychodzić.

Gdy już się uporałem z kuchenną babraniną, usiadłem przy łóżku i przyglądałem się śpiącej Baśce, snując naiwne marzenia, jak by to było z nią być. Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby poczuła do mnie choć promil tego, co do Michała, albo spojrzała na mnie tak, jak patrzyła na niego. Dotąd moje starania odnosiły skutek podobny do rzucania drewna na zimny popiół. Ognia z tego nie było. A jednak nie umiałem się uwolnić od obsesji, jaką od lat miałem na jej punkcie.

Na dworze zaczęła się już szarówka, gdy na palcach, by uniknąć skrzypienia podłogi, wysunąłem się do przedpokoju, uznawszy w końcu, że moja dalsza obecność jest bezcelowa.

Byłem już na wyjściu, gdy ledwo przebudzona Baśka zjawiła się w korytarzu ciasno owinięta szarym kocem.

– Przepraszam, że tyle spałam, trochę mnie ścięło po rowerze.

– Wyspałaś się?

– Yhymm… – Pokiwała rozczochraną głową. – Łukasz?

– Tak?

– Dzięki, że mnie tu zaprosiłeś. Było mi to potrzebne. Jesteś dobrym przyjacielem.

– Do usług.

– Nie spytałam, co u ciebie.

– Mam teraz trochę czasu, więc może napiszę jakąś sztukę albo w końcu do filmu się przymierzę. Chodzi mi po głowie jeden pomysł – wyjaśniłem ogólnikowo.

Baśka jednak nie zapytała o szczegóły.

– Trzymam kciuki i na pewno przyjdę na premierę. – Uśmiechnęła się subtelnie. – Wpadniesz jutro?

– Dopiero we czwartek. Muszę pojechać na dwa dni do Warszawy. Mam spotkanie w teatrze. Może chciałabyś wybrać się ze mną?

– Jedź sam. Widzimy się za kilka dni.

 

Odbyłem spotkania w dwóch teatrach, lecz na razie z moich mglistych planów zahaczenia się gdzieś na przyszły sezon nie wyniknęło nic konkretnego. Siedziałem na prowincji i mój sceniczny dorobek bazował głównie na reżyserowaniu przedstawień dyplomowych dla studentów. Specjalnie mi to nie przeszkadzało, nie miałem przeświadczenia, że tylko w stolicy mógłbym naprawdę zaistnieć.

Było mi dobrze z tym, co miałem na prowincji, a do Warszawy pojechałem raczej dla spokoju sumienia. Może też z powodu niespełnionych ambicji mojej nieżyjącej od lat mamy. Niedocenionej aktorki, która zaraziła mnie pasją teatru. Praktycznie wychowałem się w nim. Pierwsze, co pamiętam ze swojego dzieciństwa, to zapach kurzu za kulisami gdyńskiej sceny, gdzie pilnowały mnie garderobiane, kiedy mama grała w spektaklu.

Podobno moim ojcem był jakiś francuski reżyser, który gościł przez sezon w Gdyni. Mama nie chciała o nim mówić, ja przestałem dociekać. Wiem tylko, że przeżyli krótkotrwałe zauroczenie, kto wie, czy nie podkręcone jakimś wspomagaczem z czasów dzieci kwiatów. Mamie po reżyserze została pamiątka w postaci mnie, syna z lekko śniadą karnacją i prawie czarnymi włosami.

Po rodzicach odziedziczyłem artystyczną duszę. Skończyłem reżyserię w łódzkiej Filmówce i z sentymentu zacząłem pracę w teatrze w Gdyni. Później krótko była Bydgoszcz, a w końcu Olsztyn, gdzie trafiłem przez przypadek. Też miało być na krótko, a siedzę tam już kilka lat. Warszawa może zaczekać następnych kilka. Teraz są wakacje i chciałbym je spędzić z Baśką.

Po powrocie przez kolejne dni jeździłem do niej regularnie.

Właściwie cały mój dotychczasowy urlop oscylował wokół przejazdów Gdynia–Rumia, tam i z powrotem, aby posiedzieć z Basią, pogadać, jak zwyk­le o Michale, albo patrzeć, jak pracuje nad nowym projektem.

Cieszyłem się, że wreszcie wróciła do swojej pasji. Zasłonięty obojętną książką, siedziałem zazwyczaj w fotelu i udawałem, że czytam. Ukradkiem jednak obserwowałem Baśkę. Lubiłem patrzeć na jej skupienie przy pracy.

Czasem odnosiłem wrażenie, że celowo w nią ucieka albo wymawia się zmęczeniem, żeby pozostać sama w swoim świecie. A ponieważ nie powiedziała tego wprost, wystarczało mi, że toleruje te wizyty i przynajmniej tak mogę być obok niej.

Dziś jednak, gdy wpadłem wczesnym popołudniem do Rumi, spotkała mnie niespodzianka. Baśka siedziała z laptopem na łóżku pośród porozkładanych kartek z jakimiś wykresami. Na podłodze stały dwa kubki po kawie, spodeczek z niedopałkami i niedojedzona kanapka, chyba ze śniadania, bo wędlina zdążyła podeschnąć na brzegach. Bez specjalnej nadziei zaproponowałem:

– Słuchaj, jest ładna pogoda, dasz się namówić na wypad nad morze? – Podniosłem rolety i uchyliłem okno. Do dusznego pokoju wpadło świeże powietrze.

Popatrzyła na mnie znad komputera i przyjrzała się uważniej. Oczy miała przekrwione.

– Posiwiałeś.

– Może trochę. – Odruchowo przesunąłem ręką po włosach.

Nie czułem się na swoje czterdzieści lat z niewielkim okładem. Przypominał o nich tylko PESEL i przyprószona pierwszą siwizną nieuporządkowana czupryna. A zresztą mam swoją teorię na ten temat, uważam, że wiek jest stanem umysłu, a nie numerem PESEL. Duchem byłem znacznie młodszy.

– To co z tym morzem?

– Wiesz… – zastanowiła się chwilę – a może tak. Tylko się ogarnę.

Niespełna półtorej godziny później brodziliśmy w zimnej wodzie Bałtyku w Rewie.

Było jeszcze słonecznie i sporo ludzi siedziało na plaży. Widziałem, że Basi to przeszkadza. Nie skarżyła się jednak, tylko szła dość prędko brzegiem, byle dalej od tłoku.

Maszerowała w krótkich spodenkach, ciemne okulary zasłaniały jej połowę twarzy, trzymała ręce w kieszeniach czarnej bluzy z kapturem. Z ramienia zwisały związane sznurowadłem tenisówki. Wiatr targał jej proste i gęste włosy.

– Chcesz moją czapkę? – zaproponowałem zadowolony ze wspólnego wypadu.

Szła od strony wody, tam grunt opadał, toteż wydała mi się jeszcze niższa niż w rzeczywistości. Jestem dość wysoki, więc sięgała mi do ramienia.

– Mam kaptur – odrzekła krótko.

Uszliśmy jeszcze spory kawałek w stronę cypla, gdzie już zrobiło się nieco bardziej pusto. Usiedliśmy na piasku obok siebie. Owa niespodziewana bliskość, miejsce, mewy nad głową, szum morza, wszystko to razem rozbudziło moją fantazję. Obserwowałem z ukosa zapatrzoną w horyzont Baśkę. Ładnie wyglądała w słońcu taka zamyślona.

A gdybym ją teraz pocałował? Niespodziewanie zaświtała mi w głowie śmiała myśl.

Nie jestem ciamajdą. Ponoć też podobam się kobietom. Miewam różne, mniej lub bardziej przelotne związki. Kiedyś, w czasach studenckich, byłem nawet żonaty. Jednak niespecjalnie nam się układało, mieliśmy rozbieżne oczekiwania co do małżeństwa i byliśmy na nie stanowczo za młodzi. Może próbowałbym je ratować, gdyby Lena nie wskoczyła do łóżka swojemu koledze, rozwiedliśmy się więc prawie dwie dekady temu.

Nie widziałem mojej byłej od rozstania i nie wiem, co u niej. Nie ożeniłem się też ponownie. Byłem panem swojego czasu, więc mogłem go wykorzystać twórczo. Choćby na zrobienie doktoratu ze sztuk teatralnych. Życie, które wiodłem, podobało mi się, podobnie jak luźne związki. Do czasu.

Odkąd wszedłem w wiek dojrzały, narastała we mnie potrzeba stabilizacji. Pragnąłem czegoś zdecydowanie więcej niż seksu i układu bez zobowiązań. Chciałem założyć rodzinę. Jednak wobec kobiety, o której marzyłem, a która teraz siedziała obok mnie i przesypywała piasek w dłoniach, wykazywałem się daleko idącą nieśmiałością, jeśli chodzi o inne relacje niż przyjacielskie.

Na moje szczęście – czy też nieszczęście – wciąż byłem lojalnym kumplem Michała i Baśka nadal stanowiła dla mnie obszar zamknięty. I tak czułem się niczym Judasz, że fantazjuję o kobiecie przyjaciela. Jedynej, z którą chciałem być.

– Szkoda, że nie wzięłam ręczników, moglibyśmy popływać – powiedziała w pewnej chwili, wskazawszy na dość spore fale.

– Ja wziąłem. – Poklepałem uwalony piachem swój plecak. – Masz kostium?

– Mam biustonosz i majtki. Czarne, więc ujdą.

– Ja mam ciemne gatki, więc też pasuje.

– Kto pierwszy, ten lepszy.

Zdjęła prędko spodenki, bluzę, a potem pobiegła do wody i od razu rzuciła się w morze.

Pływała świetnie i już widziałem, jak sunie przed siebie kraulem podrzucana przez fale.

Nie mogłem być ofermą, mimo że na samą myśl o temperaturze wody zacząłem szczękać zębami. Mimo to zdjąłem bermudy, ściągnąłem przez głowę koszulę khaki, aby nie tracić czasu na rozpinanie guzików, i popłynąłem za Baśką.

Siedzieliśmy na plaży do wieczora. Nawet rozmawialiśmy więcej niż zwykle, jednak na tematy emocjonalnie obojętne. Odnosiłem wrażenie, że ona celowo tak kieruje rozmową – od sztuki poprzez fotografię, architekturę po codzienność i płacenie rachunków.

Dopiero później, gdy wróciliśmy do Rumi, zajechawszy po drodze na frytki i rybę, Basia zapytała:

– Wierzysz, że istnieje dusza?

Siedziała na łóżku oparta o ścianę. Kolana miała podciągnięte pod brodę, twarz słabo widoczną w półmroku nocnej lampki. Wypuszczała dym z papierosa przez otwarte na oścież okno.

– Myślę, że bardziej chcę wierzyć, niż jest tak naprawdę. Wtedy łatwiej znieść świadomość, że zmierzamy ku śmierci – odrzekłem cokolwiek, siedząc naprzeciw Baśki. – Bardziej wierzę w energię. Może to właśnie dusza.

– I ty to mówisz? Człowiek sztuki, reżyser? – Uniosła niedowierzająco brwi. – Powinieneś mieć większą wrażliwość.

– A ty? Wierzysz?

– Tak – odparła i zaciągnęła się dymem. – Według mnie człowiek to przede wszystkim dusza. Ciało jest tylko opakowaniem. W przeciwnym razie nic nie miałoby sensu. A przecież musi być w tym jakiś sens, prawda?

– W czym? – rzuciłem, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza, albo raczej wolałem tego nie wiedzieć.

– W tym, że jedno życie trwa sto lat, a inne sto minut. – Przeniosła spojrzenie z przestrzeni pokoju na mnie.

Prawie wwiercała się we mnie wzrokiem. Po raz pierwszy nawiązała do tematu, który dotychczas stanowił tabu. Sama zabroniła do niego wracać, więc się nie spodziewałem teraz takiego obrotu sprawy.

– Ciągle o tym myślisz – bardziej stwierdziłem, niż spytałem, i zaraz pojąłem, że zabrzmiało to paskudnie. Wyszedłem na grubo ciosanego kołka.

Przez twarz Baśki przemknął grymas.

– Sądzisz, że mogę przestać? – Lekko zwęziła oczy.

– Przepraszam, źle to ująłem – zacząłem się tłumaczyć. – Chodziło mi o to, że minęły już dwa lata.

– W porządku, wiem, o co ci chodziło – wpadła mi w słowo. – To był długi dzień.

– Tak, już trochę późno. – Spojrzałem na zegarek.

Minęła dwudziesta trzecia. Powinienem zbierać się do wyjścia, ale wciąż tkwiłem na łóżku, naprzeciwko Baśki, mając nadzieję, że mnie zatrzyma. Jednak nie wyglądała na zainteresowaną moim dalszym towarzystwem, więc, rad nierad, musiałem się ewakuować.

– Pojadę już – rzuciłem od niechcenia. Tak samo też wstałem, stęknąwszy przyciężko. Basia odprowadziła mnie do przedpokoju.

– Dziękuję ci za dzisiejsze popołudnie. – Położyła rękę na moim ramieniu. – Zresztą nie tylko za dzisiejsze. W ogóle za całokształt. Jesteś naszym najlepszym przyjacielem, Michała i moim. Muszę już wracać.

– Nie musisz. Zostań tak długo, jak chcesz.

– Wystarczy.

Gdy następnego popołudnia przyjechałem do Rumi, Baśki nie było. Na szafce w kuchni leżała kartka.

 

Łukasz, dzwoniłam do Ciebie, nie odbierałeś. Pojechałam rowerem na Mazury. Przechowaj, proszę, resztę moich rzeczy albo przy okazji, jak będziesz jechał do Olsztyna, zabierz je ze sobą. Nie wracam już do Rumi. Jeszcze raz dziękuję za gościnę.

PS Usmażyłam Ci meksykańskie naleśniki.

 

Zawiedziony, patrzyłem na zapisany karteluszek. Sprawdziłem też komórkę. Rzeczywiście, Baśka rano do mnie dzwoniła, tylko miałem wyciszony sygnał. Naurągałem sobie w myślach za tę głupotę. Z braku lepszego zajęcia odgrzałem sobie naleśniki.

 

2

Baśka

Popołudniowe słońce grzało mi plecy. Powinnam czymś zakryć ramiona, żeby się nie spiekły, lecz żal mi było przerywać szybką jazdę. Teraz miałam z górki, w dodatku szosą, mogłam więc dać odpocząć nogom po długim pedałowaniu. Łydki również zaczęły mnie szczypać od słońca. Zamiast w typowo rowerowym stroju byłam w krótkich spodenkach i koszulce na ramiączkach. Roweru też nie miałam wyczynowego, tylko zwykły, damski, turystyczny. To Michał sprezentował mi ten rower. Kremowy, w stylu retro, z namalowanymi na ramie różowymi kwiatkami. Uwielbiałam go i nie zamieniłabym na żaden inny. Wszędzie nim jeździłam.

Sierpniowy wiatr dmuchał mi w twarz i chłodził spoconą skórę. Spleciony warkocz furkotał na karku, wysuwając się spod kasku. Oderwałam stopy od pedałów i rozsunęłam nogi na boki. Na chwilę puściłam kierownicę, jakbym świadomie igrała z niebezpieczeństwem. Jeszcze moment, a zacznę się drzeć na całe gardło albo piszczeć jak nastoletnia fanka na koncercie ulubionej kapeli.

Zastała adrenalina zaczęła mi buzować w żyłach. Orzeźwiające powietrze wdzierało się do płuc przez szeroko otwarte usta i napełniało energią. Dawno nie miałam tak swobodnego oddechu jak w tej chwili. Nagle zaczęłam na powrót widzieć kolory.

Ostatnio coś mi się porobiło z oczami, że byłam w stanie wychwycić tylko szarości, choć przecież świat pozostał taki sam. Ja widziałam go monochromatycznie. A teraz dostrzegłam paletę zieleni, brązów, żółcieni, błękitów, typowych barw dla mazurskiego pejzażu.

Znałam go dobrze, jestem prawie stąd, mimo to patrzyłam na wszystko wokoło z ciekawością turysty, który po raz pierwszy zapuścił się w nieznane strony. Pagórki, pola i łąki migały mi w oczach w tym pędzie, aż wreszcie zobaczyłam połyskującą od słońca taflę jeziora Mamry naszpikowaną białymi płachtami żagli.

Zbliżałam się do Węgorzewa.

Był czternasty sierpnia, szósty dzień mojej wyprawy.

W ogóle jej nie planowałam. Ostatnio nie miałam zapału do takich wyzwań, mimo że stanowiły część mnie. Chciałam tu dotrzeć inaczej. Aż zupełnie niespodzianie, z dnia na dzień albo raczej z nocy na dzień, porwałam się na szaleństwo karkołomnej podróży rowerem.

Zawsze byłam odważna i nie bałam się podejmowania decyzji. Nawet gdy wszyscy wokół pukali się w głowę, zwłaszcza mój wszechwiedzący ojciec, ja stawiałam na swoim, jeśli czułam, że robię dobrze. Wychodziłam z założenia, że jeśli człowiek uczy się na błędach, nie będę się uczyć na cudzych, skoro mogę na własnych. Choćbym miała popełniać największe, są moje i już.

Dlatego ruszyłam na tę wyprawę, chociaż ojciec naturalnie ją skrytykował. Uważa mnie za niespełna rozumu narwańca, który najpierw zrobi, a później pomyśli. W gruncie rzeczy jest mi zupełnie obojętne, za kogo mnie uważa. Mam trzydzieści sześć lat i już od dawna o sobie decyduję. Zresztą jestem taka, na jaką mnie wychował, więc niech ma pretensje do siebie, jeżeli teraz coś mu się nie podoba.

Ojcu, który stawiał mi wyżej poprzeczkę niż mojej starszej o dwa lata siostrze Zuzie, zazwyczaj nie podobało się to, co robiłam. Myślę, że tak naprawdę nie mógł przeboleć, że nie słuchałam mądrych rad i nie liczyłam się z jego zdaniem, przynajmniej odkąd dorosłam. A major Jakub Gwiazda, który uważał się za pierwszego po Bogu w naszej rodzinie, uwielbiał mieć ostatnie słowo.

Ojciec naturalnie chciał mieć syna, ale zjawiłam się ja. Przy porodzie coś poszło nie tak i mama nie mogła już urodzić więcej dzieci. Może podświadome pragnienie ojca, by posiadać męskiego potomka, tak pomieszało w moim życiu płodowym zawiązki neuronów, że charakter mam raczej męski. Choć wygląd odziedziczyłam po puszystej mamie, usposobienie dostałam po „wielkim legioniście” i tak samo jak on lubię stawiać na swoim.

Dlatego spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy do dwóch sakw, które miałam przyczepione do roweru, zamocowałam śpiwór, latarkę i zabrałam się pociągiem do Elbląga, skąd wyruszyłam rowerem przed siebie. Zalew Wiślany, Tolkmicko i dalej na wschód.

Za dnia jechałam, wieczorem szukałam noclegu.

Spałam różnie.

W przydrożnych pensjonatach, w stogu siana, a wczoraj na plebanii w Stoczku Klasztornym. Każdego dnia przejeżdżałam około pięćdziesięciu kilometrów. Dziś przeszłam samą siebie. Mój licznik przy kierownicy przekroczył setkę. Nie spodziewałam się, że tyle wytrzymam. Jednak dla mnie mniej było ważne, ile przejadę czy dokąd dotrę, tylko po co to robię.

To Michał natchnął mnie do tej wyprawy.

Odkąd pamiętam, byliśmy nierozłączni. Nawet urodziliśmy się w tym samym roku. On w styczniu, ja w maju. Rośliśmy również razem, oddaleni tylko o dzielnicę, i pasowaliśmy do siebie idealnie. Jak prawa strona ciała do lewej. Studia też wybraliśmy w tym samym mieście, tylko na innych uczelniach. On w Wojskowej Akademii Technicznej, ja na Uniwersytecie Warszawskim.

Obiektywnie muszę stwierdzić, że w sprawie Michała moi rodzice zachowali się na medal. Ani chwili się nie wahali, żeby stworzyć mu rodzinę zastępczą. Nasi ojcowie służyli w jednej jednostce i przyjaźnili się. Więc przed laty, gdy nagle zmarł na zawał jego tata, a kilka miesięcy później odeszła mama, Michał zamieszkał z nami. W naszym poniemieckim domku nad Jeziorem Długim w Olsztynie. I tak oto mój ojciec zyskał namiastkę syna. Znacznie już odchowanego, bo piętnastolatka.

Sama nie wiem kiedy, najpierw kolega, a później prawie brat, gdzieś pod koniec studiów stał się dla mnie kimś znacznie więcej. Moim przeznaczeniem.

Nie był idealny, tak samo jak i ja nigdy nie byłam. Czasem strasznie się kłóciliśmy, czasem mieliśmy ciche dni, ale choć nie deklamował wierszy, nie spędzał ze mną każdej chwili, zawsze we mnie wierzył, cokolwiek robiłam, i ofiarował mi największy skarb, swoją miłość. To ona zagnała mnie teraz w to miejsce. Do niego.

Michał…

– Z drogi, lalka! – Usłyszałam za sobą donośny męski głos, który strącił mnie z chmur na twardy asfalt.

Gwałtownie zjechałam na pobocze. Rowerem zarzuciło i ledwo utrzymałam równowagę. Obok mnie przemknął kolarzówką jakiś facet w opiętym stroju wyczynowca i jaskrawoczerwonej koszulce.

– Kretyn! – krzyknęłam za nim wściekła.

Odwrócił głowę przez ramię, wyszczerzył się do mnie bezczelnie i jeszcze przyśpieszył. Nie cierpię takich cwaniaczków. Myślą, że mają świat u stóp i wszyscy muszą im schodzić z drogi. Posłałam mu niezłą wiązankę, dopóki nie zniknął mi z oczu za zakrętem.

Dopiero teraz poczułam, że jestem zmęczona, lepka od potu i głodna. Ostatnio mniej jadłam i z rozmiaru czterdzieści dwa spadłam na trzydzieści sześć. Ubrania sprzed trzech lat wisiały na mnie jak na haku.

Zostało mi jeszcze trochę kabanosów, więc zamiast wjechać do Węgorzewa, zrobiłam sobie krótki odpoczynek przy drodze na lekką kolację i papierosa. Wiem, powinnam rzucić palenie, ale przynajmniej próbuję się ograniczać.

W rowerowej torbie zabrzęczała moja komórka.

– Baśka, pół dnia próbuję się do ciebie dodzwonić! – Usłyszałam rozeźloną Izę. – Co z tobą?! Dlaczego nie odbierasz?!

– Przepraszam, nie słyszałam sygnału. Od rana jadę, a komórkę miałam schowaną głęboko.

– I gdzie dojechałaś? – spytała już łagodniej.

– Do Węgorzewa.

– Gdzie? – W słuchawce zabrzmiało niedowierzanie. – Chyba pociągiem? Wczoraj podobno byłaś w Stoczku.

– Pobiłam swój rekord i jestem w Węgorzewie. Przejechałam dziś sto kilometrów.

– I jak się czujesz?

– Tak jak dawno się nie czułam – odparłam zgodnie z prawdą.

– Dobrze znów cię taką słyszeć. – Głos przyjaciółki nabrał cieplejszego brzmienia. – Łukasz przywiózł twoje rzeczy, martwi się, co z tobą. Miałaś się do niego odezwać, dlatego też dzwonię.

– Odezwę się. Znajdę tylko jakąś kwaterę i zatelefonuję do niego. Jak Julka? – spytałam, żeby odwrócić temat.

– Lepiej nie pytaj. – Westchnęła ciężko. – Awanturuje się o byle co, że wstyd mi przed sąsiadami. W ogóle nie potrafię z nią się dogadać, a przecież staram się, jak mogę. Sama miałam szesnaście lat, jednak taka trudna nie byłam. Chyba nie nadaję się na matkę. Ciesz się, że nie masz takich…

W słuchawce zaległa niezręczna cisza.

– Chciałabym mieć twoje problemy – dokończyłam.

– Wybacz, tak mi się palnęło. Kiedy wracasz do pracy?

– Nie wiem, cześć.

Napiłam się wody, a potem próbowałam głęboko oddychać, aby uspokoić nagle rozszalały puls i szum w uszach. Po chwili doszłam do siebie.

Zrobiło się jeszcze upalniej, powietrze zgęstniało, po niebie sunęły ołowiane chmury. Zanosiło się na burzę.

Skręciłam z głównej trasy w szutrową drogę na Trygort, gdzie w oddali na rozległych łąkach rysowały się dachy domków kempingowych. Dolatywał do mnie zapach pieczonego mięsa na grillach, śpiewy i głośne wybuchy śmiechu.

Turystyczna wieś leżała nad brzegiem jeziora. W mikroskopijnej przystani kotwiczyło kilka żaglówek. Więcej ich było na wodzie. Osada żyła wakacyjnym rytmem. Po sezonie będzie tu leniwie i pusto, Trygort zapadnie w zimowy sen. Teraz jednak tętniło tu życie. Niczym magnes ciągnęły mnie wody jeziora, które miałam przed sobą.

Mamry słyną ze swoich wysepek, zatoczek i dzikich plaż. Do naszej ulubionej, gdzie przyjeżdżaliśmy z Michałem i mogliśmy się kąpać nago albo kochać odgrodzeni od świata drzewami, pozostało jeszcze kilka kilometrów. Jutro Michał będzie tam na mnie czekał, tak jak obiecał.

Na ziemię spadły grube krople deszczu.

W strugach rzęsistej ulewy, popychając przed sobą rower, pobiegłam do najbliższego pensjonatu tuż przy porcie.

Spory biały budynek, dwa mniejsze obok, zadbane obejście, z którego pośpiesznie uciekali przed deszczem letnicy. Na zadaszonym drewnianym tarasie stał jakiś starszy ogorzały mężczyzna w żółtym sztormiaku. Obok niego kręcił się duży czarny pies w typie wilczura.

– Przepraszam, szukam noclegu! – zawołałam przez płot.

Facet spojrzał na mnie jak na dziwoląga. Z rowerem, przemokła do suchej nitki i skąpo ubrana musiałam wyglądać jak obraz nędzy i rozpaczy.

– Pani wejdzie! – odkrzyknął, kiwnął ręką i rzucił psu: – Spokój, Tango.

Pchnęłam furtkę, postawiłam rower pod wiatą przy domu i przemknęłam na zadaszoną werandę. Nieznajomy, na oko w wieku mojego ojca, czyli po sześćdziesiątce, tylko niższy i tęższy, sięgnął za drzwi po szary polar. Pies zaczął mnie od razu obwąchiwać. Pogładziłam go po łbie.

– Polubił panią, on tylko tak groźnie wygląda, a jest łagodny jak baranek. Niech się pani ogrzeje – powiedział, podając mi ciepłą bluzę. – Niestety, nie mamy wolnych miejsc. Przeczeka pani ulewę i popyta u sąsiadów. Herbaty może zrobić?

– Poproszę. – Dla fasonu zaszczękałam zębami i znów potarmosiłam psisko. – Może coś się jednak znajdzie tutaj? Nie potrzebuję wygód. Mogę spać w stodole na sianie.

– Tego u mnie nie było, żeby gość i kobieta zwłaszcza na sianie spała.

– Spałam pod gołym niebem, więc i na sianie mogę. Przejechałam dziś sto kilometrów. Nie mam siły, żeby nawet spojrzeć na rower.

– A skąd to jedzie? – zaciekawił się nagle.

– Dziś ze Stoczka, a tak w ogóle z Elbląga.

– O, to kawałek. No choćbym chciał, nie mam gdzie pani podziać. A w dodatku sam z letnikami zostałem. Gości cała chata, obiad jutro ugotować trzeba, bo u nas to z wyżywieniem co niektórzy kwatery pobrali. A tu, jak na złość, nieszczęście się dzisiaj takie stało, że tylko siadaj i płacz – ciągnął zafrasowany.

– Coś poważnego? – zagadnęłam, by zyskać jego sympatię.

Zyskanie sympatii od pierwszej chwili to połowa sukcesu. Zdążyłam to opanować podczas kontaktów z klientami naszego biura nieruchomości. Zrobiłam zatroskaną minę i czekałam, co powie gospodarz.

– Ze dwie godziny temu pogotowie zabrało do szpitala stryja żony. Udaru dostał, a ona także pojechała. Jeśli do rana nie wróci, bieda będzie. Szedłem właśnie do sąsiadki spytać, czy mogłaby jutro obiad uszykować. Bo córki w świecie, a ja sam tylko ze śniadaniem dla gości dam radę. Ale obiad to już nie…

– A gdybym ja uszykowała ten obiad w zamian za nocleg? – zaproponowałam, nie czekając, aż gospodarz skończy. Spojrzał na mnie, namyślając się chwilę.

– Na drugą dla dziesięciu letników da radę?

– Da. Umowa stoi. – Wyciągnęłam do niego rękę, którą mocno uścisnął. – Barbara Fortuna.

– Bogumił Klinka. Tylko gdzie ja panią położę? – zastanawiał się. – Chyba że w pokoju stryja Leona. I tak w szpitalu kilka dni zostanie. Pościel świeżą dam. Proszę, pani wejdzie. Tango, zostań.

Przepuścił mnie w drzwiach.

Ze środka buchnęło duszne powietrze, zapach smażonej cebuli i gwar rozmów. Dolatywał z dużego pomieszczenia po prawej stronie. Przy drewnianych ławach siedzieli jacyś mężczyźni pośród butelek piwa i grali w karty. Mniejszy stół obok zajmowała para z małym dzieckiem. Innych gości, siedzących w głębi, tylko słyszałam.

Nie miałam siły dokładniej przyglądać się wnętrzom. Na pierwszy rzut oka wydawały się dość czyste, ale urządzone bez polotu i stylu. Wzorzyste kawowe kafle na podłodze, boazeria, jakieś rybie i ptasie truchła na ścianach ozdobionych kawałkami rybackich sieci, samowar na drewnianym blacie minibarku i stare wiosła w rogu pokoju, który służył chyba za salkę jadalną i bawialnię.

Gospodarz poprowadził mnie w głąb domu. Za schodami znajdowało się wejście do obszernej kuchni. Zaskoczyła mnie jej nowoczesność. Szafki z ciemnego drewna, jasne blaty, sprzęt dobrej jakości, na półkach rzędy białych naczyń i wyspa pośrodku.

Usiadłam przy niej na wysokim stołku.

– To ja herbaty zrobię i ciasta dam pani.

Gospodarz zakrzątnął się wokół poczęstunku. Widać było, że nie za bardzo orientuje się w rozmieszczeniu produktów w szafkach. Jakby chcąc usprawiedliwić swoje zagubienie, powiedział przepraszająco:

– Niedawno remont robiliśmy i nie pamiętam dobrze, co i gdzie żona powkładała. A może pani głodna? Jeszcze kiełbasa z kolacji została. Z cebulką usmażyłem, bo tak po prawdzie wiele więcej nie umiem.

– Wystarczy herbata, jadłam kolację. Co mam jutro przygotować? Jedno danie czy kilka?

– Zaraz tam kilka! – Roześmiał się. – To rodzinny pensjonat, to i obiad jak w rodzinie. Zupa, drugie. Deser może jaki, co?

– Dobrze, tylko co lubią ci goście? – Nie mog­łam sama się nie roześmiać, widząc bezradność mężczyzny.

– Wie pani, to prawie same chłopy. Mięso najlepiej będzie zrobić, a nie żadne tam trawy i sałatki. Dla królików to owszem, dobre, ale chłop musi suto podjeść. Schabu świeżego rano kupiłem, może coś z tego?

– Polędwica wołowa też by się znalazła? Zrobiłabym kotlety sobieskie.

– Czemu nie? Pojadę po śniadaniu do masarni w Węgorzewie i wezmę, jak trzeba. Tylko po prawdzie to ja za bardzo nie słyszałem o takich kotletach. Dobre choć będą?

– Bardzo dobre – zapewniłam. Jedno z popisowych dań Michała smakowało każdemu bez wyjątku. – Lubi pan faworki?

– Faworki? Aaaa… chrust znaczy? No pewnie, że lubię, i to jak!

– Wobec tego jutro goście zjedzą na obiad faworki z mięsa. Dlatego potrzebuję schabu i polędwicy. Do tego kasza gryczana na sypko. Gdyby jeszcze znalaz­ły się grzyby, byłoby idealnie.

– Toż prawdziwków u nas tyle obrodziło tego roku, że kosą można je wygarniać! – zagrzmiał basem. – Aż dziw, że tak wcześnie. Pierwszy wysyp widać. Wylecę raniutko do lasu i nazbieram. Chyba że gościa jednego poproszę. Miał, co prawda, jutro wyjechać, więc nie wiem, czy zechce. A jak nie on, to ja pójdę.

– Dobrze – przerwałam gospodarzowi, który okazał się niezłym gadułą. – Ustalą to panowie między sobą. Ostatecznie może być bez grzybów. Jeśli pan pozwoli, resztę omówimy rano. Naprawdę jestem zmęczona.

– Toż i ja to widzę. Pokażę, gdzie spać pani będzie.

– Tylko że z samego rana, tak przed piątą, pojadę na spotkanie.

– Ale wróci pani? – spytał prawie z przestrachem.

– Oczywiście. Mogę panu zostawić dowód osobis­ty, jeśli się pan obawia, że zniknę.

– Nie trzeba. – Machnął ręką. – Dobrze pani z oczu patrzy. No to idziemy, pani Basiu.

Po chwili, z kubkiem gorącej herbaty i kawałkiem drożdżowego placka, znalazłam się w pokoju stryja.

Pokój, którego okna wychodziły na południe, znajdował się na parterze domu i pachniał starością. Nie był to zapach pochodzący z politurowanych brązowych mebli, tylko od starego człowieka. Po latach prowadzenia biura nieruchomości potrafię bez trudu rozróżnić tę charakterystyczną woń. Czasem jest tak mocna, że wżera się w tynk i podłogi niczym pleśń.

Powinnam porządnie tu wywietrzyć przed snem, chciałam jednak czym prędzej przyłożyć głowę do poduszki.

Nie miałam siły ani na prysznic, ani na zmianę pościeli. Rozłożyłam tylko prześcieradło na wzorzys­tej kapie metalowego łóżka, zdjęłam mokre ciuchy, wskoczyłam w dresy i zawinęłam się w koc.

Za oknem niebo rozrywało się na kawałki od grzmotów i błyskawic. Za ścianą płakało dziecko, czemu towarzyszyła kłótnia jego rodziców. Zasypiałam już pomiędzy tymi odgłosami, gdy przypomniałam sobie o telefonie do Łukasza. Nie powinnam tego odkładać o kolejny dzień.

– Cieszę się, że zadzwoniłaś – usłyszałam po chwili w słuchawce. – Iza mówiła, że jesteś w Węgorzewie. Zaskoczyłaś mnie tą eskapadą.

– Siebie też. Właśnie idę spać. Mam kwaterę w Trygorcie, nad samą przystanią. Dzwonię, żeby ci zameldować, że wszystko ze mną w porządku. Dzięki, że podrzuciłeś moje rzeczy.

– Nie ma sprawy. Zostawiłaś u mnie swoje lekarstwa.

– Nie są mi już potrzebne.

– Skoro tak mówisz… – W głosie Łukasza zabrzmiał sceptycyzm. – Co tak trzeszczy?

– Burza.

– Może chcesz, żebym przyjechał? Powałęsamy się po naszych miejscach, jak dawniej.

– Kiedy indziej. Jutro będę zajęta obiadem dla dziesięciu osób. A poza tym to czas tylko mój i Michała. Przyjechałam tu specjalnie dla niego.

– Basiu…

– Zadzwonię. Teraz chce mi się spać.

– Miłych snów.

Co śniłam tej nocy? Czy w ogóle śniłam? Nie pamiętam.

Moja mama zawsze mówiła, że pierwszy sen na nowym miejscu jest jak przepowiednia, która może się spełnić. Raczej nic mi się nie śniło, chyba że Łukasz, ponieważ rozmawiałam z nim przed zaśnięciem.

Było już jasno, kiedy się przebudziłam. Otworzyłam szeroko okno, by wpuścić do środka rześkie powietrze.

Parująca ziemia oddawała powietrzu swoje ciepło. Nad zielonymi pagórkami unosiły się mgły, pląsały delikatnie na spokojnej tafli jeziora. Pierwsze promienie słońca majaczyły na niebie. Ptasi świergot witał budzący się dzień.

Spojrzałam na zegarek. Zbliżała się piąta, to nasza godzina. Prawie przespałam naszą godzinę!

Zerwałam się czym prędzej, zjadłam w biegu wczorajszy placek, popijając go zimną herbatą, i pobiegłam.

Chwilę później jechałam na naszą plażę, na której Michał przed wyjazdem obiecał mi, że wróci. I dziś wróci. Właśnie tu. Tak mi powiedział. Prędzej, byle prędzej dotrzeć na miejsce, poganiałam sama siebie, mknąc w ciszy ranka po trawiastych wertepach.

Wreszcie zobaczyłam nasz buk.

Rósł pomiędzy wąskim szpalerem przybrzeżnych drzew, górując nad nimi wielkością.

Rzuciłam rower na trawę i objęłam masywny pień jak wiernego przyjaciela. Chwilę trwałam tak w bezruchu, nim zsunęłam się na ziemię i oparta plecami o drzewo przymknęłam oczy.

Czekałam, aż przyjdzie Michał.

Długo, boleśnie, rozpaczliwie. Nie wiedziałam, że czekanie może tak boleć. Wszystko we mnie drżało z niecierpliwości. Byłam jednym wielkim pragnieniem, żeby stało się to już. Zaraz. Teraz.

Nie wiem, ile trwało moje czekanie. Nawet oczu nie otwierałam, tylko wsłuchiwałam się w otaczającą mnie ciszę.

Aż wreszcie doleciało do mnie z wiatrem upragnione wołanie.

– Basiu…

– Michał! – wyszeptałam i otworzyłam oczy. – Jesteś! Wreszcie jesteś!

Widziałam go, jak schodził ze szczytu wzgórza. Właściwie zbiegał. Był w polowym mundurze.

Dlaczego ma go na sobie? Przecież wie, że nienawidzę munduru. Zwłaszcza tego w pustynnych barwach. Trudno, to nic, najważniejsze, że tu jest! Wrócił! Wreszcie do mnie wrócił!

– Miiichaaał! – zawołałam głośniej.

Chciałam się zerwać, żeby do niego biec, ale jakaś niewidzialna siła spętała mi nogi. Nie mogłam się poruszyć. Mogłam tylko wołać.

– Tak długo na ciebie czekałam! Tak strasznie długo!

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI