Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja opowieści o zakazanej miłości i sile nadziei w czasach, kiedy świat ogarnęła mordercza wojna.
Prusy Wschodnie, II wojna światowa. Lizka nadal przebywa w Hohenbruch, gdzie śmierć zbiera obfite żniwo. Nadzieja, że spełni się wszystko, co kiedyś obiecali sobie z Franzem Reiterem, pozwala jej przetrwać obozowe piekło. Pokrzepienie w niedoli daje także przyjaźń z Bogną, wierzącą niezłomnie, że jeszcze nie pora umierać, że dopiero zaczną żyć i kochać, a drzewa, z których kiedyś zostaną zrobione ich trumny, są jeszcze młode.
Franz i Augusta robią, co w ich mocy, aby wydostać Lizkę z lagru, niestety, bez skutku. Dzięki pomocy więźniarek udaje jej się uciec z Hohenbruch razem z nowo narodzonym dzieckiem jednej z kobiet. Lecz droga do domu okaże się dłuższa niż odległość od niego.
Tymczasem zachłystującym się ideologią Trzeciej Rzeszy starszym braciom Reiterom los zaczyna wystawiać pierwsze rachunki za popełnione zbrodnie. Jak powiedziała Augusta, po czasie winy przychodzi czas kary.
Wioletta Sawicka urodziła się i mieszka na Warmii. Z wykształcenia jest pedagogiem, ale zawodowo realizuje się jako dziennikarka. Jej specjalnością są reportaże. Wyciszenia od zgiełku życia szuka w warmińskich lasach i w Bieszczadach, które niezmiennie ją fascynują. Autorka czternastu powieści i reportażu historycznego „Wilcze dzieci”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcia na okładce
© Magdalena Russocka/Trevillion Images
© Daniel Salgado/Unsplash
© Daniel Salgado/Unsplash
© Gabriel Silvério/Unsplash
© Tjaard Krusch/Unsplash
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8352-715-4
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
ROZDZIAŁ I
Odwiedziny
Prusy Wschodnie, 1940
Franz Reiter uniósł ciężkie powieki i rozejrzał się półprzytomnie dokoła. Znajdował się w jakiejś ponurej białej sali. Z wysokiego sufitu zwisała samotna żarówka. Leżał przy oknie, za którym w szarości powietrza majaczyły bezlistne drzewa. Był chyba ranek, a może popołudnie? Nie potrafił tego określić.
– Gdzie ja jestem? – wychrypiał.
– W szpitalu w Labiau1 – odrzekł po niemiecku kobiecy głos.
Dopiero teraz dostrzegł u wezgłowia łóżka młodą pielęgniarkę w białym fartuchu.
– W szpitalu? Co ja tu robię? – dopytywał się zdezorientowany.
– Miał pan wypadek.
– Wypadek? – powtórzył zdziwiony. Niczego takiego nie pamiętał.
– Pociąg, którym pan jechał, zderzył się z towarowym. Dużo pasażerów zostało ciężko rannych. Był pan nieprzytomny przez trzy doby. Zawołam doktora. On wszystko wyjaśni – tłumaczyła pielęgniarka, poprawiając butelkę z kroplówką, po czym zwilżyła mu łyżeczką spierzchnięte usta i wyszła z sali.
Franz ze strzępów pamięci próbował poskładać obraz wydarzeń. Świadomość wracała powoli. Rzeczywiście jechał pociągiem, ale nie mógł skojarzyć dokąd. Pamiętał tylko ostry pisk hamulców, po nim potężny huk i chrzęst zgniatanego żelastwa. Wyrzuciło go z siedzenia jak z procy, uderzył w coś, a później nastąpiła ciemność. Ocknął się dopiero tutaj.
Co robił w tym pociągu? Dokąd jechał?, zastanawiał się, wytężając pamięć, lecz bez skutku. Tętniący ból obejmował mu czaszkę i trochę kłuło w płucach przy oddychaniu. Lewą nogę miał zagipsowaną do biodra. W sali prócz niego nikogo nie było.
Niedługo później do środka wszedł doktor w nieskazitelnie białym fartuchu. Po pięćdziesiątce, niewysoki, szpakowaty, o wyraźnych rysach poważnej twarzy, na nosie miał druciane okulary.
– Ocknął się pan wreszcie. No, jak się czujemy, Unteroffizier Reiter? – spytał, stanąwszy przy łóżku.
– Dobrze.
– Odpowiedź godna niemieckiego żołnierza – stwierdził z uznaniem. Zbadał pacjentowi puls, zajrzał w oczy, kazał pokazać język. – Nie ma nic gorszego niż rozczulający się nad sobą mężczyzna, jednak trochę to potrwa, nim stanie pan na nogi.
– Co mi jest?
– Doznał pan wstrząśnienia mózgu, dość skomplikowanego złamania kończyny dolnej oraz ogólnych potłuczeń – wyjaśnił lekarz. Usiadł na krześle i wysunąwszy przed siebie trzy palce, zapytał: – Ile palców pan widzi?
– Trzy.
– Który mamy rok?
– Rok? – powtórzył Franz i po krótkim namyśle odrzekł: – Tysiąc dziewięćset czterdziesty.
– Zgadza się. Kiedy się pan urodził?
– Trzynastego września tysiąc dziewięćset dwunastego.
– Też się zgadza. Którą mamy godzinę? – ciągnął, podsunąwszy Franzowi swoją rękę ze złotym zegarkiem na przegubie.
– Kwadrans po siódmej – odrzekł, spojrzawszy na wskazówki cyferblatu. – Chyba ranek.
– Ponury, paskudny marcowy ranek. Wygląda na to, że neurologicznie wszystko z panem w porządku. Miał pan sporo szczęścia. To zderzenie pociągów wyglądało nieciekawie. W gazetach nawet o tym pisali.
– Jak przez mgłę pamiętam wypadek, ale nie mogę sobie przypomnieć, dokąd jechałem.
– W tej chwili to zupełnie naturalne, pamięć powinna stopniowo wracać.
– Gdzie to się stało? Ten wypadek…
– Kilkanaście kilometrów przed Labiau. Kto pana tak zaprawił? – Doktor przeniósł spojrzenie na zszyty łuk brwiowy pacjenta. – Przywieźli pana do nas już z tym szwem. Zaszalał pan na przepustce? – zagadnął swobodnie.
– Tego też nie mogę sobie przypomnieć – odrzekł Franz, choć coś mu zaczęło świtać, że pobił się w domu z Oswaldem. – Ile może potrwać, zanim pamięć mi wróci?
– Dzień, dwa, tydzień? – Lekarz rozłożył ręce. – Trudno określić, ale myślę, że nastąpi to wcześniej niż później. Naturalnie powiadomiliśmy o wypadku dowódcę pana garnizonu i pańską rodzinę – dodał, wstając z krzesła. – Niech pan teraz wypoczywa. Sen to najlepsze lekarstwo.
Franz większość dnia przespał po zażyciu leków. Dopiero następnego ranka zaczął dochodzić do względnej przytomności umysłu. Niespodziewanie po śniadaniu odwiedził go pułkownik Weiss, jego naczelny dowódca z garnizonu w Arys2.
– Jestem w służbowej podróży do Königsbergu, postanowiłem zatem przy okazji wstąpić i zobaczyć, jak się ma mój przyszły adiutant – oznajmił, wszedłszy do sali.
– To dla mnie zaszczyt, panie pułkowniku. – Franz wyrecytował nieszczerą służbową śpiewkę.
Akurat odwiedziny Weissa potrzebne mu były jak śnieg w maju. Czuł się niekomfortowo z powodu obecności dowódcy, który taksował go krytycznym spojrzeniem. Wiedział, że obity, posiniaczony, leżąc w półnegliżu w wymiętej pościeli, prezentował się nie najlepiej.
– Dla mnie nie jest zaszczytem, że oglądam w takim stanie podwładnego, z którym wiązałem dalekosiężne plany – oznajmił sucho dowódca. Usiadł na krześle i założył nogę na nogę. – Wyglądasz nieciekawie, Reiter. Kto pana tak urządził? Tylko bez żadnych łgarstw. Potrafię rozróżnić obrażenia po wypadku od tych, których doznaje się w ordynarnej bójce na pięści. – Zwierzchnik, podobnie jak wczoraj lekarz, wskazał na obitą i zasinioną twarz Franza.
– Nie pamiętam, panie pułkowniku. Byłem pod wpływem alkoholu – znów wyrecytował na poczekaniu.
– No cóż… – Weiss uniósł lekko brwi. – Miałem o panu lepsze zdanie. Dobry oficer, którego planowałem z pana zrobić, nie ma prawa tracić kontroli po alkoholu. Rozczarował mnie pan. I to na samym początku naszej współpracy, a to, niestety, źle rokuje na przyszłość.
– To się więcej nie powtórzy! – zapewnił na odczepnego.
– Nadwerężył pan moje zaufanie, więc trudno mi uwierzyć w takie deklaracje. Będę musiał poważnie zrewidować swoje plany względem pana, Reiter.
– Tak jest, panie pułkowniku!
– Interesuje mnie także, co pan robił w tym pociągu? – zagadnął z namysłem Weiss, powoli przebierając palcami po kolanie.
– Nie mogę sobie przypomnieć.
– Istotnie, lekarz wspomniał o pana przejściowych kłopotach z pamięcią. Jednak w zaistniałej sytuacji lepiej by było, aby prędko pan to sobie przypomniał. Kończyła się pańska przepustka. Pociągi do Labiau nie kursują codziennie. To mała dziura, więc dokąd się pan wybierał, że zaryzykował spóźniony powrót do garnizonu? – Wbił we Franza świdrujące spojrzenie.
– Naprawdę nie pamiętam. Widocznie nie myślałem jeszcze trzeźwo, musiałem pomylić na stacji pociągi i wsiadłem do niewłaściwego.
– Niewłaściwego, mówi pan… – W głosie Weissa zabrzmiały sceptyczne tony. – Dziwne, że podczas sprawdzania dokumentów w pociągu kontrolerzy nie wyprowadzili pana z błędu. A może nie zamierzał pan wrócić z przepustki?
– Kontroli także nie pamiętam. Nie jestem dezerterem, panie pułkowniku.
– Oby mówił pan prawdę. W przeciwnym wypadku nie chciałbym być w pańskiej skórze. – Pułkownik wstał, poprawił mundur i dodał na odchodnym: – Niech pan zdrowieje, Reiter. Wrócimy do tej rozmowy w swoim czasie. – To powiedziawszy, wyszedł z sali.
Echo odbijało na korytarzu miarowy stukot oddalających się kroków. Franz znów pogrążył się we własnych myślach, bardziej skupiony na porządkowaniu pamięci niż sugestiach Weissa, iż miał zamiar zdezerterować.
Z kim jechał tym pociągiem? Z Lizką? Wytężał umysł, przywołując przed oczy obraz ukochanej żony. Jeśli z nią, to gdzie ona jest? Dokąd albo skąd jechali?, zastanawiał się, czując coraz większy niepokój.
Do sali weszła ta sama pielęgniarka, którą widział wczoraj rano. Na tacy miała kieliszki z lekarstwami. Jeden podała Franzowi.
– Proszę to wypić – poleciła, unosząc mu lekko głowę. Wypił gorzki specyfik i spytał:
– Czy przywieziono tu ze mną młodą kobietę?
– Nie przywieziono do nas żadnych kobiet z tamtego wypadku.
– Rozumiem – odrzekł rozczarowany. – Gdzie jest mój mundur i rzeczy, które miałem przy sobie?
– W magazynie.
– Czy mogłaby siostra mi je przynieść? – poprosił, uzmysłowiwszy sobie, że w kieszeni kurtki miał zdjęcie Lizki.
– Dostanie pan swoje rzeczy przy wypisie.
– Bardzo mi zależy, żeby dostać je teraz – nalegał, uśmiechając się do niebrzydkiej dziewczyny, i dodał: – Miałem w mundurze portfel i kilka drobiazgów. Chciałbym zobaczyć, czy mi nie wypadły podczas wypadku.
Pielęgniarka się zawahała. Ostatecznie ten sympatyczny pacjent, który nie zaczepiał jej arogancko i nie próbował podszczypywać jak inni żołnierze, nie prosił o nic zdrożnego. Czemuż więc miałaby mu nie pomóc?, uznała, poprawiając Franzowi przykrycie.
– Zobaczę, co da się zrobić – powiedziała w końcu. – Spróbuję przynieść pana rzeczy po południu, kiedy ordynator pójdzie już do domu, tylko proszę zachować dyskrecję.
– Oczywiście. Jak siostrze na imię?
– Leni – zarumieniła się lekko pod wpływem jego spojrzenia. – Leni Radke.
– Dziękuję, Leni.
Przed kolacją Franz dostał swój kompletny mundur, nawet płaszcz. Najważniejsze ze wszystkiego było zdjęcie Lizki. Wyjął je z kieszeni kurtki i wpatrując się w podobiznę żony, wreszcie przypomniał sobie, że jechał do obozu w Hohenbruch, gdzie ten łotr, Oswald, wysłał Lizkę. Jechał tam, żeby ją zabrać, ale nie dotarł na miejsce przez ten przeklęty wypadek.
Jakim sposobem uwolni ją teraz, kiedy najbliższe miesiące spędzi przykuty do łóżka? Paraliżował go strach o ukochaną. Szarpała złość na własną niemoc, że los wystrychnął go na dudka. Ze zdenerwowania dostał wysokiej gorączki, pot zrosił mu czoło, a ciałem wstrząsały dreszcze. W końcu dali mu jakiś zastrzyk. Przez kolejne godziny to zasypiał, to się budził z dziwnego półsnu, majacząc o Lizce.
W takiej malignie dotrwał do północy, aż raptem przyszedł do niego ojciec. Wyglądał tak, jak go Franz zapamiętał z dzieciństwa. Duży, postawny, w eleganckim ubraniu i wyglansowanych wysokich butach. Z tą różnicą, że zamiast zwykłej srogości teraz miał na twarzy łagodność.
– Co ojciec tu robi? – spytał Franz kompletnie zaskoczony.
– Przyszedłem do ciebie w odwiedziny – odrzekł, uśmiechnąwszy się z przedziwną nostalgią.
– Po co?
– Bo ty nie przyszedłeś do mnie i jeszcze długo nie przyjdziesz, synku. – Ojciec usiadł przy nim i gładząc go po policzku, mówił czule, jak nigdy dotąd do niego się nie zwracał: – Franz, mój drogi Franz, wszystko ci zostawiłem. Będzie dobrze, zobaczysz. Niczym się już nie martw…
*
Nazajutrz w Jondorfie odbył się pogrzeb Kurta Reitera. Truda Reiter była rozgoryczona, że mąż umarł w najmniej stosownym momencie, kiedy omal nie stało się kolejne nieszczęście.
Odkąd dowiedziała się o wypadku Franza, nie mogła dojść do siebie. Powinna być teraz w szpitalu, przy łóżku syna, a nie przy trumnie męża, zżymała się w duchu. Jednak obowiązki wdowy wzięły górę. Całe szczęście, że pogrzeb miał kameralny charakter. Johann nawet nie przyjechał na ceremonię, gdyż zatrzymały go pilne obowiązki w Norymberdze. Przysłał tylko depeszę, że pojawi się w domu w najbliższym wolnym terminie, żeby omówić z braćmi kwestie majątkowe.
Oswald nie pokazywał się ludziom na oczy, gdyż po bójce z Franzem nadal wyglądał jak bokser po bitwie, więc również nie wybrał się na cmentarz. W domu także nikogo nie przyjmował. Nawet Augusty, która deklarowała, że lepiej pomoże mu wygoić obrażenia niż niejeden lekarz, ale Oswald nie chciał nawet o tym słyszeć. Leczył się sam, pijąc alkohol, żeby, jak tłumaczył, znieczulić się i zdezynfekować.
Gdyby nie Truda oraz Herman z Gretą i synami, Kurta w ostatnią drogę odprowadzaliby chyba tylko grabarze i ciekawskie oczy miejscowych, zerkające gromadnie zza dalszych grobów, gdyż dostępu w pobliże miejsca nad wyraz skromnej ceremonii bronili wartownicy. Na życzenie synów i synowej miejscowego księdza proboszcza zastąpił sprowadzony z Allenstein3 pastor.
– Katolicyzm to przeżytek, który kłóci się z ideologią Wielkiej Rzeszy, dlatego Herman zamówił pastora – zakomunikowała Greta w przeddzień pogrzebu, choć dobrze wiedziała, że Kurt uchodził za katolika. – Kiedy zostanie odczytany testament ojca?
– Jak możesz w takiej chwili myśleć o testamencie! – Truda obruszyła się na pazerność synowej. – Ojciec jeszcze ziemią nieprzykryty…
– Niech mama sobie daruje te dramaty – ucięła tamta. – Mamy też zbytnio nie obchodził, gdy żył, więc po co bawić się w teatr? Poza tym ojciec już dawno wyznaczył Hermana na swego następcę, a my od lat nie szczędzimy wysiłków, żeby utrzymać majątek w należytym stanie, więc nam należy się większość udziałów.
– Greta ma rację. – Herman wziął stronę żony. – To my harujemy w majątku od świtu do nocy, inwestujemy, martwimy się o zbiory, pilnujemy, żeby przymusowi nas nie okradali, a Johann z Oswaldem robią kariery i tylko czekają na zyski, ale żeby sami coś dołożyli do interesu, to się nie palą.
– Testament ojca zostanie odczytany w obecności wszystkich spadkobierców, a więc wtedy, gdy przyjadą Johann i Franz – oświadczyła Truda, by dłużej nie ciągnąć kwestii. – Do tego momentu wszystko będzie po staremu.
– Franz? – zdziwił się Herman. – A co on ma do tego?
– Też jest synem waszego ojca i należy mu się część spadku. I koniec tych sporów w przeddzień pogrzebu! – odparła kategorycznie. Chciała mieć prędko z głowy pochówek męża, żeby pojechać do Labiau do najmłodszego syna.
Cała w czerni i osłonięta woalką z trudem przetrwała ceremonię pogrzebową na cmentarzu. Jeszcze się nie otrząsnęła po niedawnej stracie upragnionej wnuczki, potem ta haniebna bójka synów, a teraz wypadek Franza, którego o mały włos też by straciła.
Zupełnie jakby los się na nią uwziął albo rzeczywiście spełniało się to wszystko, co u schyłku zimy rzuciła jej prosto w twarz Augusta. Jeszcze nie mogła się pogodzić z zarzutami znachorki, że nękające rodzinę nieszczęścia są karą za grzechy. Gorzko smakowała Trudzie niewygodna prawda.
Po tym, co się stało, bardziej niż stratą męża przejmowała się teraz, jak sobie poradzi z gaszeniem pożarów w rodzinie. A szykowały się poważne kłopoty. Oswald zaczynał nabierać podejrzeń co do prawdziwego powodu urazów, jakich doznał. I coraz bardziej zastanawiało go, co brat robił w pociągu do Labiau, kiedy powinien był się udać w zupełnie przeciwną stronę.
Truda i bez wyjaśnień wiedziała, że Franz zdecydował się jednak na szaleńczą eskapadę do Hohenbruch, żeby uwolnić z obozu swą potajemnie poślubioną żonę. Bardzo żałowała syna, ale z drugiej strony błogosławiła wypadek, przez który tam nie dojechał. Umierała ze strachu, jak Franz wytłumaczy się z tej podróży przed zwierzchnikami i czy tamci nie będą chcieli go ukarać za próbę dezercji.
Oswald już się odgrażał, że nie pozwoli, aby cokolwiek zhańbiło nazwisko Reiter. Samo podejrzenie zdrady w jego oczach zasługiwało na karę śmierci, nawet jeśli wyrok miałby dotyczyć rodzonego brata. Co będzie, jeśli teraz dowie się, że Franz poślubił dziewczynę polskiego pochodzenia? Miała co prawda obywatelstwo Rzeszy, jak każdy w Prusach, ale była z wrogiej im rodziny, której członkowie chełpili się polskością jak mało kto, a teraz to takie niepolityczne. Takie niebezpieczne.
Truchlała na samą myśl o możliwych konsekwencjach. By utrzymać pewien stan zamroczenia starszego syna, wciąż podawała mu dyskretnie w kawie odrobinę mikstury na zapomnienie, otrzymanej przed niespełna tygodniem od Augusty. W tej sytuacji pogrzeb dawno zobojętniałego męża obchodził Trudę najmniej.
Ludzie z okolicznych wiosek, zwłaszcza ci mniej sprzyjający Niemcom, także niezbyt żałowali Kurta Reitera. Kto mógł, poszedł jednak na cmentarz, żeby popatrzeć, jak chowają największego w okolicy krezusa. Dziwiono się, że tak skromnie. Pastora na katolickim cmentarzu także nieczęsto tu spotykano.
– Że też nasz ksiądz proboszcz pozwolił na takie coś – sarkała pod nosem zgorszona Zośka. – Żeby w poświęconej ziemi przechrztę chować!
– Cicho, babo, bo nieszczęście na nas ściągniesz tym gadaniem! – ofuknął żonę Stach, rozglądając się na boki, czy ktoś z wartowników nie usłyszał tej niemal jawnej politycznej krytyki.
Przyszedł tu, bo liczył na jakieś osobiste profity. Choćby zmniejszenie kwot, które jak każdy gospodarz musiał dostarczać dla wojska w płodach rolnych, a wymiar obowiązkowych dostaw stale rósł. Był jednak za daleko od miejsca ceremonii, żeby choć skłonić głowę przed młodym Reiterem.
Włosy trochę mu zamokły, więc podniósł wyżej kołnierz kapoty, aby jakoś osłonić się przed siąpawicą. Od kilku dni nastało gwałtowne ocieplenie i śnieg prędko się topił, ludzie stali więc po kostki w błocie, ale nie przeszkadzało to nikomu w wymienianiu się ploteczkami. Opatulone w grube chusty stare kumoszki za Stachem szeptały między sobą w warmińskiej mowie:
– Co nasz proboszcz ma teraz u Niemców do gadania, Stachowa – mówiła jedna, zwracając się do Zośki. – Mnie starego Reitera wcale nie żal. Niech mu ziemia lekką będzie, ale co za życia ludzi nakrzywdził i nad innych się wynosił, to wszystkie pamiętają, które starsze.
– Synowie nie lepsi – włączyła się druga z sąsiadek. – Czterech spłodził, a tylko jeden ojca chowa. Doczekał się stary nagrody.
– Jakie życie, taki pogrzeb – dodała trzecia. – Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Spadnie Jego kara na Reiterów, że się katolickiej wiary wyrzekli i ludzi krzywdzą, zwłaszcza przymusowych za nic mają…
I tak szeptano na pogrzebie Kurta Reitera. Augusty na nim nie było. Nim skończyła odbierać w okolicy poród, wszyscy już się rozeszli do domów, poszła więc do Jana, aby postawić mu bańki. Liczyła, że Truda także niebawem się tam pojawi.
Jan Langer zachorował ciężko, jak nigdy wcześniej. Musiało go gdzieś przewiać przez tę odwilż, że aż tak go zmogło. Miał gorączkę, męczący kaszel i łamało go w kościach. Od trzech dni leżał jak kłoda w pościeli, doglądany na zmianę przez Zośkę i Ulkę. Lecz nawet gdyby był zdrów, i tak nie poszedłby na cmentarz, żeby popatrzeć, jak przysypują ziemią ich odwiecznego wroga.
Nie czuł ani ulgi, ani tryumfu, że Kurt Reiter rozstał się ze światem. Co innego zaprzątało mu myśli. Do strachu o córkę, o której wciąż nie miał wieści, dołączył się niepokój o zięcia. Sympatia Jana do Franza jeszcze wzrosła, gdy się dowiedział, że ten, nie patrząc na nic, pojechał ratować Lizkę. W głębi serca od początku lubił znalazka, którego kiedyś przygarnął do chałupy. Tylko pielęgnowane przez lata uprzedzenia do Reiterów nie pozwoliły mu się do tego przyznać.
Ale skoro zięciowi nie udało się dotrzeć do Hohenbruch, to on, Jan, gdy tylko wydobrzeje, pojedzie tam sam, żeby spróbować wybadać sprawy na miejscu. Nie był więźniem, a obywatelem Rzeszy, choć go owo obywatelstwo od dawna mierziło, jak większość tutejszych Polaków. Teraz jednak, w eskapadzie, którą planował, mogło okazać się przydatne. Podzielił się swoim pomysłem ze znachorką, gdy ta stawiała mu bańki.
– Próżny twój trud, Langer – odparowała, wysłuchawszy wszystkiego.
– A to ni… – zaniósł się kaszlem, aż dudniło, nim mógł dokończyć – niby czemu?
– Bo nie masz mojego sprytu, temu – fuknęła po swojemu, rozgrzewając płomieniem kolejną bańkę, którą postawiła na plecach chorego.
Całe były pokryte starymi bliznami po niemieckich więzieniach i rosyjskiej zsyłce. O tym, co tam przeszedł, Jan milczał jak zaklęty, ale widząc owe „pamiątki”, wiedziała, że dużo. Przez to właśnie czuła do tego mruka i ideowca niekłamany szacunek, choć tego nie mówiła i swoim zwyczajem dość szorstko traktowała Langera.
– Wy niby spryt macie… – znów zakasłał – a jak dotąd za wiele nie zdziałaliście i nawet nosa poza okolicę nie możecie wysunąć przez ten zakaz, który Oswald wam wlepił.
Riposta była mocna, więc Augusta jeszcze bardziej się rozeźliła. Niepokój o Lizkę jej także spędzał sen z powiek. Wypadek Franza i ten idiotyczny zakaz poruszania się poza najbliższą okolicą, paraliżujący wszelkie próby działań, dodatkowo ją rozstrajały.
Asa, którego chowała w rękawie, też nie mogła jeszcze użyć, ponieważ czekała na ważny dokument. Dopiero gdy go otrzyma, zaszachuje Oswalda, będzie musiał wreszcie ją przyjąć na audiencji, żeby uniknąć skandalu.
– Nie gadaj tyle, Langer, bo tylko na mnie prątkujesz – burknęła w odpowiedzi i szczelniej przykryła Jana pierzyną, uporawszy się z bańkami. – A nos może całkiem niedługo wysunę.
– Jakim to sposobem? Już pół roku, jak was w domowym areszcie ten łotr trzyma, i końca nie widać – mruczał, odwróciwszy głowę, żeby spojrzeć na znachorkę.
Augusta przysiadła na zydlu i zniżywszy głos, wyjaśniła:
– Truda wybiera się do Franza. Bardzo chce, żebym z nią pojechała. Miała jeszcze dziś ponownie rozmówić się w tej sprawie z Oswaldem. Niech tylko się stąd wydostanę, a zobaczysz, że prędko znajdę dojścia, żeby uwolnić Lizkę. Pieniędzy nie pożałuję!
– Oby wam się udało – odrzekł, nie wierząc jednak, że Oswald się zgodzi. Zbyt dobrze go znał.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
1Polessk, miasto w obwodzie królewieckim nad Zalewem Kurońskim.
2 Orzysz.
3Olsztyn.