Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem trzeba prawie umrzeć, by zacząć żyć na nowo.
Pewnej nocy los na drodze Piotra stawia Hankę. Piotr ratuje jej życie i czuje się za nią odpowiedzialny. Hanka początkowo jest nieufna, powoli otwiera się przed nim.
Skrajnie różni, a potrzebni sobie. Ona z bagażem trudnych doświadczeń i piętnem śmierci, on niedoceniony z porażającą niemocą twórczą. Zawierają układ. On jej pomoże wymyślić sposób, by mogła odejść na swoich warunkach, a w zamian zyska temat na książkę. Hanka sporządza listę marzeń, które chciałaby zrealizować przed śmiercią.
Każdy dzień z Piotrem to dla Hanki dzień cudu.
Wioletta Sawicka urodziła się i mieszka na Warmii. Z wykształcenia pedagog, z pasji dziennikarka radiowa, prasowa i telewizyjna. Zawodowo realizuje się w pisaniu reportaży i przeprowadzaniu wywiadów z ciekawymi ludźmi. O sobie wie jedno – że składa się z samych sprzeczności. Prywatnie szczęśliwa żona wciąż tego samego męża, matka bardzo dorosłego syna oraz dorastającej córki. Pasjami lubi czytać książki. Najlepiej kilka naraz. Autorka powieści „Wyjdziesz za mnie, kotku?”, „Będzie dobrze, kotku” i „Jeśli się odnajdziemy, kotku”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 431
Copyright © Wioletta Sawicka, 2016
Projekt okładki
Agencja Interaktywna Studio Kreacji
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcie na okładce
©Ildiko Neer/Arcangel Images
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8097-714-3
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Hanka
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się bałam, jak teraz, gdy siedziałam na wprost mężczyzny, który przeglądał moje wyniki badań. Prawie nie mrugałam, by nie uronić nawet najmniejszego grymasu z jego kamiennej, nalanej twarzy. Minimalnego zmarszczenia brwi, czoła, wygięcia w dół czy w górę ust, czegokolwiek, co by mnie przybliżyło do tego, co za chwilę usłyszę.
Dobijała mnie każda sekunda niepewności. Czy on wie, że dłużej nie wytrzymam?! Robi to specjalnie, aby pokazać swoją władzę nade mną?! Dlaczego traktuje mnie jak robaka, obojętny sobie byt?!
Chciałam zerwać się i uciec, nie mogłam znieść tego napięcia. Jak zwykle chciałam uciec. Odkąd pamiętam, ciągle uciekałam, ale teraz przyrosłam do krzesła. Nagle przestałam mieć mięśnie. Zwiotczały, jakby ktoś zaaplikował mi końską dawkę pavulonu. Moje pachy zwilgotniały od potu, w głowie przelewało się jezioro, palce rąk zaczęły drętwieć i zbierało mi się na wymioty. On tego nie widział albo wolał nie widzieć. Cały w bieli, od włosów po buty, prócz czerwonej plamy twarzy, wyglądał jak anioł śmierci. To było jedyne skojarzenie, jakie miałam, patrząc na niego.
– Nie mam dobrych wieści – odezwał się w końcu do kartek, które trzymał w rękach, nie do mnie. Na mnie nawet nie spojrzał. Właściwie nie musiał już kończyć. To jedno zdanie sprawiło, że na chwilę serce przestało mi bić. – Obraz z tomografii nie pozostawia wątpliwości, to glejak pnia mózgu – zakomunikował.
Głos miał obojętny, bezpłciowy, ledwo poruszał mięsistymi wargami. Oczy za szkłami okularów, spod których wystawały krzaczaste brwi, też miał obojętne, znudzone, czułam jednak, jak każdym precyzyjnie odmierzonym słowem wbijał gwóźdź do mojej trumny.
Dzieliła nas tylko szerokość biurka w zimnym od bieli gabinecie, a ja miałam wrażenie, że dzieli nas przepaść.
Nie to chciałam usłyszeć, przychodząc tutaj. Nie tego się spodziewałam, siedząc wiele godzin w długim, dusznym korytarzu, wciśnięta między takimi samymi jak ja, czekającymi na wyrok. Mój już zapadł. Jeszcze odroczony w czasie, ale zapadł.
Wszystko zaczęło się we mnie trząść. Trzęsła się cała moja nijakość, od patyczkowatych nóg, przez wąskie biodra, płaskie piersi, mysie włosy, aż po mój guz gdzieś głęboko w mózgu. Trzęsło się całe moje bezbarwne dwadzieścia pięć lat. Miałam wrażenie, że właśnie oglądam przyspieszony film ze swojego nijakiego życia niezrealizowanych marzeń.
Zacisnęłam w pięść zdrętwiałe palce z poszarpanymi skórkami. Krótkie, niemalowane paznokcie wbiły się w skórę. Zamknęłam oczy i przygryzłam usta, żeby zdławić krzyk, który rozrywał mnie od środka: DLACZEGO JA?!
– Wiem, co pani czuje – powiedział lekarz.
Teraz zabrzmiało to niby współczująco, ale w gruncie rzeczy miał mnie tak samo w dupie jak dziesięciu innych pacjentów przede mną i dwóch po mnie. Był stary, już dawno zaimpregnował się na takie sytuacje. Rutyniarz. Dla niego to tylko praca. Potem wróci do swojego bogatego domu i spraw tak odległych od moich, do drogich wakacji, poukładanego, szczęśliwego życia, a ja?
Jak on może wiedzieć, co ja teraz czuję?! Tego nie wie nikt, kto nie znalazł się po drugiej stronie.
Czasem widziałam, jak moja matka zabijała kury. Trzymała je mocno za skrzydła i kładła łbem na pieńku. A potem jednym zamachem odrąbywała wielką siekierą kurzą głowę od reszty. Głowy spadały od razu, ale bryzgające krwią korpusy szamotały się wściekle po podwórku. Trzepotały rozpaczliwie skrzydłami, póki nie padły. Czasem biegły przed siebie, a czasem wpadały w szaleńczy wir. W tej chwili czułam się jak taki kurzy kadłub z zakrwawioną szyją. Teraz znalazłam się w tym momencie między korpusem a głową, zanim do końca umrę. Umarłam dopiero w połowie.
Lekarz włożył do koperty klisze. Mój wyrok. Mojego glejaka. Nawet ja, prosta dziewczyna ze wsi, wiedziałam, co to jest glejak.
Rósł we mnie cicho, niepostrzeżenie, nie wiadomo od kiedy. Wymościł sobie gniazdko w takim miejscu, że już nie można go stamtąd wyrwać. Był tak przebiegły, że nie dawał żadnych oznak, podstępny konspirator. Prawie żadnych, jeśli nie liczyć tego, że czasem bolała mnie głowa. Brałam tabletki i przechodziło do następnego razu. Tabletki zapisała mi lekarka z przychodni rejonowej, stwierdziwszy migrenę.
Skoro lekarka zdiagnozowała migrenę, to i ja nie doszukiwałam się niczego więcej. W końcu jestem tylko po zawodówce. Nie przejmowałam się tymi drobnymi sygnałami, które wysyłał mój glejak, nie byłam wyczulona na jego zwiadowców. Nie miałam czasu ani nawyku, by wsłuchiwać się w siebie.
Dopiero jak zemdlałam w sklepie, poszłam jeszcze raz do przychodni. Wtedy jednak pomyślałam, że mogę być w ciąży, choć test z apteki tego nie potwierdził, co przyjęłam z ulgą. Nigdy nie chciałam mieć dzieci. Męża też nie chciałam mieć, ale tak wyszło, że mam.
Trafiłam do tej samej lekarki. Znów bąkała coś o migrenie. Zapamiętałam jej lekceważące prychnięcie, gdy poprosiłam o skierowanie na badania. Wypisała mi je na odczepnego po drugiej prośbie, bo nie widziała wskazań. Za tomografię zapłaciłam sama. I tak obciążyłam państwową kasę zbędnym wydatkiem za morfologię, czego nie omieszkała mi wytknąć pani doktor.
Ciekawe, co by powiedziała dziś, gdyby usłyszała diagnozę, która ścięła mnie z nóg.
Ile bym teraz dała, żeby to jednak była ciąża. Nawet tak powiedziałam mężowi, kiedy wybierałam się rankiem do szpitala, że idę potwierdzić ciążę, czym nieźle go wystraszyłam. Po raz pierwszy nie miał pretensji, że urywam się z pracy, choć wcześniej utyskiwał, że robię to za często. Okłamywałam go, że chodzę do dentysty. Nie chciałam mówić prawdy, dopóki sama się nie dowiem, co mi jest. Teraz już wiem.
Tkwię w niezmienionej pozie przed biurkiem w gabinecie lekarskim i słucham.
– Nie mogę ukrywać, że lokalizacja glejaka w takim miejscu jest fatalna, bo wyklucza jego ewakuację chirurgiczną. – Biała postać skrobie coś długopisem po kartce. – Bez biopsji nie możemy określić stopnia zezłośliwienia nowotworu w tym przypadku.
Suche sformułowania, medyczny bełkot nazw, z których niewiele potrafię zrozumieć, kiedy profesor Dobromir Rajski, neurochirurg z przyszpitalnej przychodni, charakteryzuje mój przypadek. Dla niego jestem po prostu przypadkiem medycznym. Jednym z ostatnich, jakie dziś przyjął.
– Dlaczego nie można go wyciąć? – Wydusiłam przez zaciśnięte gardło.
Wpatrywałam się w grube paluchy lekarza, którymi tak precyzyjnie przykładał pieczątkę do kawałka papieru, jakby od tego miało zależeć moje dalsze życie.
– To mogłoby naruszyć ważne funkcje życiowe organizmu – odpowiedział rzeczowo, ale wciąż na mnie nie patrzył. – Dam pani skierowanie do szpitala. Spróbujemy zadziałać z naświetleniami i chemią. I może jeszcze rozszerzymy diagnostykę. Choć, mówiąc szczerze, nie sądzę, żeby to coś zmieniło.
– To znaczy, że mnie nie wyleczycie? Nie będę zdrowa? – pytam i jak żebrak wbijam wzrok w lekarza.
Unika mojego spojrzenia, wyraźnie to widzę. Dla niego już umarłam. I dawno przekroczyłam czas wizyty. Cała reszta to zasłona dymna, by mnie jeszcze bardziej otumanić. Profesor wkłada skierowanie do koperty, zerkając przy tym na zegarek.
– To bardzo przykre, ale obowiązek nakazuje mi być z panią szczerym. Gdyby guz dał się leczyć chirurgicznie, gdyby się tak fatalnie nie umiejscowił, rokowania byłyby inne – podsumowuje zimno.
Czuję, jak zamraża mnie ten chłód, i zaczynam się trząść jeszcze bardziej. Nie mogę zapanować nad dygotaniem szczęki. Nawet gorące łzy na policzkach stygną, nim dopłyną do brody. Nie pamiętam, kiedy ostatnio płakałam. Nauczyłam się nie użalać nad sobą już wtedy, gdy moje dziecięce łzy nie robiły na nikim wrażenia. Teraz też nie płaczę, one płyną same. Nie mogę ich powstrzymać.
– Spróbujcie go wyciąć! Przecież i tak umrę! – Podnoszę głos. Brzmi mocno. Tak mocno, że rozpaczliwie. Lekarz przesuwa okulary na czoło i dopiero wtedy obrzuca mnie dłuższym spojrzeniem.
– Pani Hanno… – Po raz pierwszy, odkąd tu weszłam, uczłowiecza mnie imieniem. – Już mówiłem, operacja wiąże się z licznymi komplikacjami. W pani przypadku nawet biopsja jest ogromnym ryzykiem, którego się nie podejmiemy. Żaden lekarz nie weźmie za to odpowiedzialności. – Bezradnie rozkłada ręce.
Tylko w serialach lekarze są ciepli i współczujący. Kiedyś lubiłam seriale. Jedna z nielicznych wspólnych rzeczy, które łączyły mnie z matką. Taki doktor Adam Krajewski czy Wiktoria Consalida z Na dobre i na złe, nie mówiąc już o doktorze Housie, umieliby zoperować nawet trudno dostępnego glejaka, a zwykły Rajski tego nie potrafi, choć to profesor i długo czekałam na wizytę u niego.
Powinnam go teraz zasypać pytaniami o jakąś szansę, jakiekolwiek mikroskopijne, choćby nieprawdziwe możliwości, ale coś się we mnie poddaje. Dezerteruję już na samym początku.
Kulę się w sobie tak bardzo, że chyba to zauważył i usiłuje podtrzymywać mnie na duchu. Rzuca jakiś słowny ochłap, żebym myślała pozytywnie. Ręka drży, gdy łapię róg koperty i mnę go w garści. Już nie patrzę na lekarza, nie słucham, bo w mojej zawłaszczonej przez raka głowie pojawia się najważniejsze pytanie. Tylko to jedno mam siłę teraz zadać:
– Ile czasu mi zostało?
Patrzę w stronę okna za plecami lekarza. Niebo końcówki lutego jest szare, prawie ołowiane, kojarzę je z kolorem mojego raka na kliszy w kopercie. Robert już się denerwuje, że tak długo mnie nie ma, stwierdzam w duchu, choć jest to najbardziej niepotrzebna w tym momencie myśl.
– Tego nikt nie wie. – Profesor Rajski znów bezradnie rozkłada ręce i krzywi usta w czymś, co ma być uśmiechem. Niby wsparciem. Macha przy tym długopisem wetkniętym między palec wskazujący a środkowy.
– Rok?
– Pani Hanko… – wzdycha.
Długopis wyślizguje mu się z ręki. Słychać stęknięcie, gdy lekarz pochyla pękaty brzuch, aby podnieść pisak spod biurka. Wszystko we mnie szarpie się i wyje.
– Czyli mniej niż rok – odpowiadam sama sobie.
Nie trzeba mieć wyższego wykształcenia, aby odczytać ów niewypowiedziany wprost komunikat. Może jestem niewykształcona, ale nie głupia. Rozumiem go nazbyt dobrze.
– Proszę tak nie myśleć. Są pacjenci, którym udaje się przeżyć nawet i kilka lat – mówi, a ja słyszę w jego głosie wyraźne kłamstwo. Może żyją, ale ci, którym można wyciąć ten guz z głowy. Mnie to nie dotyczy. Należę do tej gorszej kategorii.
– Ma pani rodzinę? – Po raz pierwszy w głosie Dobromira Rajskiego słyszę człowieka, nie lekarza.
Mam, nie mam, co go to obchodzi, denerwuje mnie jego głupie pytanie. Rodzina nie będzie za mnie umierać. Czuję, że robi mi się niedobrze. Muszę stąd jak najszybciej uciec, zanim zrzygam się na podłogę. Profesor mówi coś jeszcze, ale nie słyszę co. W głowie mam tylko szum.
Zrywam się z krzesła i wybiegam na korytarz. Przede mną siedzi para bladych istot z teczkami dokumentów na kolanach. Ciekawe, która z nich za chwilę dowie się tego samego, co ja? Wbijają we mnie trwożliwe spojrzenia.
Muszę wyglądać strasznie, bo mijani ludzie gapią się na mnie natarczywie. Odpycham rękę starszej kobiety i przez długi hol brnę do wyjścia. Czuję się jak na rozpędzonej karuzeli. W jej wirze tańczą napisy na plakatach pokrywających ściany: „Zrób rakowi wspak”, „Rak to nie wyrok”. Są jeszcze jakieś inne, ale widzę je jak przez mgłę.
Wyrok, dla mnie wyrok, nie mam już wątpliwości.
Umrę, umrę, umrę, powtarzam w myślach, jakbym chciała się do tego przyzwyczaić. Nie wiem, na którym jestem piętrze, gdy wnętrzności podchodzą mi do gardła.
Nie zdążyłam znaleźć toalety. Zwymiotowałam na schodach, wprost pod nogi jakiegoś mężczyzny. Odskoczył gwałtownie, gdy moje wymiociny obryzgały jego masywne buty.
– Wszystko w porządku? – Słyszę niski głos tamtego, gdy nachyla się nade mną.
Zasłonięta włosami jak firanką, nie widzę jego twarzy, ale musi być wysoki, bo mówi do czubka mojej głowy. Ale dla mnie, przy moim wzroście, każdy jest wysoki. Mężczyzna łapie mnie za zgiętą rękę, gdy czepiam się poręczy schodów.
– Przepraszam. – Wyswobadzam łokieć i pędzę przed siebie.
Zostawiam za sobą białe gmaszysko szpitala, zatopione w zgniliźnie odwilży, i biegnę w popłochu jak przerażone zwierzątko. Zawsze umiałam szybko biegać. Kiedyś przeczytałam, że Murzyni biegają najszybciej na świecie. Podobno natura ich tak wyposażyła, aby mogli uciekać przed niebezpieczeństwem. Ja też zawsze uciekałam przed niebezpieczeństwem. Nie zawsze skutecznie. I choć teraz nikt mnie nie goni, biegnę coraz prędzej.
Deszcz ze śniegiem zacina mi w twarz i miesza się ze łzami. Kurczowo przyciskam do siebie przemoczoną kopertę. Powinnam ją wyrzucić jak najdalej, ale przyrosła mi do rąk. Jeszcze przyspieszam, choć zatyka mi już płuca. Potrącam ludzi, przecinam ulice, nie patrzę na samochody, tylko mknę na oślep jak ten kurzy korpus.
Razem ze mną biegnie mój rak. Jesteśmy już złączeni ze sobą aż do śmierci, stanowimy jedność jak jin i jang, awers i rewers tej samej monety. Ja nie mogę istnieć bez niego, on żywi się mną. Mój rak należy do mnie, tak jak ja do niego. Nigdy nas nie rozdzielą. Jestem jego oblubienicą, zagarniętą wbrew jej woli. Będę tańczyć chocholi taniec w rytm jego muzyki.
Oszalały puls rozsadza mi czaszkę, gdy potykając się o własne nogi, mijam kolejne przecznice gdańskiej Zaspy, równie brzydkiej co pogoda dzisiaj. Typowy pejzaż blokowisk z wielkiej płyty jest wyjątkowo ponury. Nawet kolorowe reklamy na rzędach jednakowo landszaftowych pawiloników handlowych wzdłuż głównej ulicy nie rozweselają tego widoku.
Żeby choć promyk słońca. Żeby choć skrawek soczystej, świeżej trawy, zielonych listków na drzewach, zamiast tej wszechogarniającej jednostajności. Wszystko jest takie bure, od ziemi z resztkami brudnego śniegu, po niebo ciężkie od chmur.
Już nie mam siły. Opadam na mokrą ławkę i kulę plecy, pochylając się nad kolanami. Z długich strąków moich włosów spływają strużki wody. Palce zamarzają na kopercie. Kiwam się w tył i przód jak dziecko w chorobie sierocej. Po chwili podnoszę głowę i patrzę tępo przed siebie na ludzi, którzy przechodzą spiesznie obok mnie osłonięci parasolami. Jakąś starą kobietę ciągnie golden na smyczy. Jakieś dziewczyny, chyba z liceum, śmieją się, pokazując coś sobie na ekranach smartfonów. Jakaś matka ciągnie za rękę marudzące dziecko. Na mnie, przemoczoną kupkę nieszczęścia, nikt nie zwraca uwagi. Oni wszyscy zostaną, jak mnie już nie będzie, i nawet nie skojarzą, że kiedyś mnie mijali. Są po innej stronie.
– Monika, daj mi coś powiedzieć… – Słyszę zdenerwowany głos tuż obok siebie.
Wysoki facet w skórzanej kurtce w miodowym odcieniu, z postawionym kołnierzem, przystaje bokiem przed moją ławką. Jedną ręką za plecami zamyka pilotem samochód, drugą przyciska do ucha telefon. Bardziej słucha, niż mówi. Do mnie też dolatuje podniesiony głos z komórki.
Jakaś Monika trajkocze bez przerwy, ale nie rozumiem co. Widzę, jak napięcie mężczyzny wzrasta. Facet zaciska powieki, kręci głową, nabiera powietrza, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko otwiera usta. Tamta kobieta nie dopuszcza go do głosu.
– Nastawiasz Michała przeciwko mnie – odzywa się w końcu mężczyzna, podsuwając do góry zamek błyskawiczny swetra pod szyją – i dobrze o tym wiesz. Halo, Monika! – krzyczy w słuchawkę.
Tamta musiała się rozłączyć, bo zaklął tylko „kurwa” i usiadł obok mnie na mokrej ławce. Sprawiał wrażenie, że mnie nie widzi, wpatrzony gdzieś przed siebie. Kropelki deszczu spływały po jego kurtce, wsiąkając w szare dżinsy, mocząc ciemne włosy, ale nie zwracał na to uwagi. Tak samo jak nie zwracał uwagi na mnie, jakbym miała na sobie czapkę niewidkę. A jednak w końcu chyba się zorientował, że ktoś siedzi koło niego, bo po chwili, nie odwracając się ku mnie, mruknął jedynie:
– Przepraszam, żona. – I ruszył przed siebie.
Patrzyłam, jak odchodził sprężystym krokiem. Wysoki, barczysty, zupełnie obcy człowiek, który na kilka sekund wpuścił mnie do życia swojego i jakiejś Moniki.
On też mnie nie skojarzy, gdy umrę. Ich życie będzie się toczyć dalej, a ja swoje kończę, choć nigdy go tak naprawdę nie miałam. A teraz już nie należy do mnie, tylko do mojego raka. To on zdecyduje, ile jeszcze potrwa, nie ja, myślałam, wlokąc się do domu w niemodnych butach i workowatej kurtce, sięgającej połowy ud.
Od dziś będziemy mieszkać tam we trójkę. Mój mąż, ja i rak. Rak należy tylko do mnie. Mój mąż jeszcze nie wie, że ma konkurenta.
Zdjęłam mokre ubranie, buty i znacząc wilgotnymi stopami ślady na skrzypiącym parkiecie, krok za krokiem przesuwałam się po naszej kawalerce, wodząc dookoła wzrokiem.
Jasny regał na wysoki połysk, a na nim trochę książek, kilka fajansowych figurek, segregatory na dokumenty. Przy nim ława i dwa fotele po przeciwnych stronach, wersalka we wnęce. Pięcioramienny żyrandol na suficie i tapeta w zielonkawy deseń.
Jeszcze wczoraj nasze mieszkanie, tak odbiegające wystrojem od tych, które oglądałam w serialach, wydawało mi się koszmarne. Ale w tym momencie było dla mnie cudem świata, z którym niedługo się rozstanę. Jakie to zaskakujące, że wystarczy jedna diagnoza, aby spojrzeć na wszystko zupełnie inaczej. Moja odmieniona optyka dotyczyła nawet naszej szkaradnej kawalerki.
Myślę „naszej”, ale tak naprawdę mieszkanie należy do Roberta. Za odziedziczoną przez niego kawalerkę na Startowej też wyszłam za mąż, tak samo jak za jego osiedlowy warzywniak. Za wszystko to razem uciekłam za mąż, ledwo skończyłam dwadzieścia jeden lat; wydałam się za pierwszego, który mnie chciał.
Myślicie, że jestem materialistką? Nie, ja tylko spełniłam jedno jedyne ze swoich marzeń. Chciałam się wyrwać z popegeerowskiej wioski do miasta. Byle dalej od biedy, marnej przyszłości i jeszcze gorszej przeszłości.
Przecież ludzie pobierają się z różnych powodów. Najczęściej z miłości albo z powodu wpadki, albo Bóg wie dlaczego. My zawarliśmy kontrakt. Taki ustny, nieformalny, choć podparty aktem ślubu. Robert potrzebował kogoś do prowadzenia domu i sklepiku. Dla mnie była to szansa na zmianę ponurej rzeczywistości. Choć chciałam, nie mogłam uciec inaczej, w pojedynkę. Powód był tak prosty, że nie warto o tym mówić. Nie miałam pieniędzy na skok w nowe życie.
Robert postawił tylko jeden warunek: „żadnych dzieci i żadnych problemów”. Mnie to wyjątkowo odpowiadało. Nigdy nie stwarzałam problemów. Nauczyłam się, że bezpieczniej jest ich unikać, nim jeszcze dobrze zaczęłam chodzić.
Tkwiłam w nijakim związku, w letniej temperaturze uczuć, z człowiekiem, który mnie nie kochał ani ja jego. Ale nie narzekałam. Mogłam trafić dużo gorzej. Jeśli zaletą udanego związku może być brak przemocy, to mój związek z Robertem należał do udanych.
Nigdy nie doznałam od niego żadnej przemocy. Miłości też nie, ale na nią i tak nie liczyłam. Skoro obywałam się bez niej przez całe życie, to uwierzyłam – albo wmówiłam sobie – że nie jest mi potrzebna.
Tylko czasem, gdzieś głęboko na dnie, rodził się we mnie sprzeciw, że jednak chciałabym żyć inaczej. Tak, jak to widziałam w telewizji lub czytałam w książkach; barwniej, prawdziwiej, głębiej. A jednak zabrakło mi determinacji, by wcześniej coś zmienić, a teraz już za późno. Na wszystko przeraźliwie za późno; klepnęłam rozpostartą dłonią w kuchenne okno.
Z wysokości dziesiątego piętra dostrzegałam Wrzeszcz, centrum Gdańska, stocznie i port. To była moja przestrzeń nieurzeczywistnionych marzeń, wciąż odkładanych na potem. Jeszcze dziś rano tak było, ale nie teraz. Teraz stałam z głową przytkniętą do szyby i widziałam tylko szarość. Równie bezbarwną jak moje życie. Przed mężem i z nim.
Łączyły nas wspólne sprawy, problemy i praca. Nigdzie specjalnie razem nie wychodziliśmy. Zawsze byłam odludkiem, a Robert nie nalegał na wspólne wypady. Nawet za bardzo nie mieliśmy o czym ze sobą rozmawiać. A jeśli już, to rozmawialiśmy monotematycznie. O utargu, towarze, który nie zszedł, konkurencji powstałej na tej samej ulicy, rachunkach, zakupach i pomysłach na rozszerzenie interesu. Zwykła szara codzienność.
Roberta często nie było w domu, a kiedy wracał, zasypiał, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki albo przed telewizorem, z gazetą na brzuchu. O moim mężu, starszym ode mnie o siedem lat, wiele nie wiedziałam. Tyle o ile. Jedynak, wychowywany przez babcię. Nie lubił mówić o swojej przeszłości, a ja też nie byłam skłonna do zwierzeń. Pod tym względem pasowaliśmy do siebie jak ulał.
I tak żyliśmy niby ze sobą, choć zupełnie obok siebie. On, przeciętny, niewysoki facet, jakich pełno na ulicach, i ja, szara mysz. Razem stworzyliśmy dom na trzydziestu metrach kwadratowych małego mieszkanka, oszczędzając każdy grosz na większe. Tylko po co nam ten większy metraż? Chyba tylko po to, żeby nasza nijakość miała większą przestrzeń.
A jednak w jakimś sensie Robert stał mi się bliski. Przywykłam do jego obecności w moim życiu, był przecież moją rodziną. O własnej, zostawionej w Niebie, zapomniałam. Ani razu nie pojechałam do mojej wioski, odkąd uciekłam za mąż. Nie chciałam.
A teraz co mogę chcieć? Czy jeszcze zdążę coś chcieć? Co mnie jeszcze może spotkać? Szpital, hospicjum, umieranie na raty? Czy pośród tego wszystkiego usłyszę od kogoś słowa, na które w głębi serca czekam, a nie umiem się do tego przyznać? Czy ktoś mi powie, tak szczerze, prawdziwie: „Kocham cię”? Czy ja komuś tak odpowiem, nim odejdę?
Osunęłam się na krzesło w kuchni i otępiała podparłam głowę rękoma. Na kraciastym ceratowym obrusie stało niedojedzone śniadanie. W zlewie czekały brudne naczynia. Rano Robert spieszył się do warzywniaka, a ja szłam do szpitala. Żadne nie miało czasu sprzątnąć. Jeszcze wczoraj taki widok byłby dla mnie nie do przyjęcia, teraz stał się tak obojętny, jak topniejące za oknem resztki brudnego śniegu.
Z odrętwienia wyrwał mnie dzwonek telefonu.
– Hanka, już po pierwszej! – usłyszałam naglący głos męża. – Miałaś mnie zmienić dwie godziny temu. Gdzie ty jesteś? Jeszcze u lekarza?
– W domu – odpowiadam. I już chcę wyrzucić z siebie wszystko, ale Robert mnie ubiega.
– I co, ciąża? – W jego pytaniu słyszę prawie panikę.
– Nie.
– Ufff, Bogu dzięki, bo bałem się, że jednak tak. – Tym razem w jego głosie zabrzmiała taka ulga, że się wzdrygnęłam. – Jak załatwiłaś wszystko, to przychodź prędko. Wiesz, że za godzinę muszę być w Gdyni. Pospiesz się. Co dla pani?
Ostatnie pytanie nie było już do mnie. Wyłączył się tak szybko, że nie zdążyłam nic więcej powiedzieć.
Rak, nie rak, kartofle sprzedawać trzeba. Dlatego zdjęłam wyjściowe ubranie, włożyłam bezkształtne dżinsy, których jedyną zaletą była promocyjna cena, mokre włosy przykryłam czapką i poszłam do pracy.
Nasze życie kręciło się wokół zarabiania pieniędzy. Nawet w niedzielę mieliśmy czynny warzywniak albo któreś z nas handlowało na nielegalnym bazarku na dawnym pasie startowym przebiegającym przez naszą dzielnicę. Własne wydatki ograniczałam do minimum. Nie miałam zapełnionej kremami, perfumami, pudrami łazienki, chociaż w głębi duszy chciałam mieć to wszystko, z czego musiałam rezygnować. Odkąd pamiętam, ze wszystkiego musiałam rezygnować. Tak przywykłam do tego stanu, że stał się moją drugą naturą.
Warzywniak znajdował się kilka bloków za naszym wieżowcem. Doszłam tam w pięć minut w osłonie deszczu ze śniegiem, rozchlapując burą breję pod nogami. Klientów akurat nie było. Robert wynosił z zaplecza skrzynki z marchwią i z łomotem stawiał je na podłodze.
– No, jesteś wreszcie. – Przywitał mnie skinieniem głowy. Otarł ręce o szary polar i znów zniknął za zasłoną oddzielającą zapchany półkami sklepik od zaplecza. – Jak długo można siedzieć w szpitalu? – Usłyszałam stamtąd. Po chwili mój mąż wyszedł ze skrzynką selerów. Sapnął, stawiając ją na najniższej półce.
– Hanka, no co tak stoisz? – spytał, poganiając mnie wzrokiem na zaplecze. Pośpiesznie ściągnął przybrudzoną bluzę i włożył przez głowę sweter. – Przebierz selery, bo niektóre już podgniły. Trzeba będzie wpisać w straty. I wypoleruj jabłka, takie chętniej biorą. Na razie mamy marny utarg. Postaraj się, żeby pomidory wszystkie zeszły. Skrzynki pownosiłem, więc masz lżej. Muszę lecieć, czekają na mnie ci od ryb. Będziemy się przebranżawiać, bo z warzywami to żaden interes, jak tyle marketów pod nosem. Dziś był ten gostek, co chce kupić od nas kiosk. Wiesz, ten z konkurencji.
Przez zastawione napojami okienko wskazał głową w stronę drugiego warzywniaka. Tamten był nowy, większy i wyglądał jak mały pawilonik.
Stałam na środku sklepiku, ręce miałam opuszczone wzdłuż ciała i myślałam sobie, jak niewiele mnie już to obchodzi. Patrzyłam na plamę wyciekającą spod moich sznurowanych butów do kostek. Rytmicznie złączałam i rozłączałam noski brązowych trzewików, rozmazując błoto.
– Daje piętnaście tysięcy – dodał pospiesznie mój mąż.
Nawet nie zauważył, że nie słucham. Nie widział strachu na mojej twarzy, zaczerwienionych od płaczu oczu, drżenia, w które wpada moje ciało, pochylonej głowy.
– Chyba sprzedamy i wejdziemy w ryby. Właśnie jadę w tej sprawie do Gdyni, a potem od razu skoczę do Szczecina, żeby dogadać resztę. Sprawdzę na miejscu tę ich firmę. Wiesz, żeby się w coś nie wpakować, bo...
– Robert – przerwałam, gdy był już w progu. Otworzył drzwi i z zewnątrz wpadło chłodne, wilgotne powietrze. – Muszę ci coś powiedzieć.
– Nie teraz. – Odsunął moją rękę, gdy próbowałam go zatrzymać. – Mam mało czasu, a chcę się jeszcze przebrać w domu, spakować. Zaraz będą korki na ulicach. Jest jakiś obiad?
Obiad? Mój glejakowaty mózg nie miał dziś głowy do obiadu. W zamian nieoczekiwanie wysyłał wyraźny sygnał, który odczytywałam, stojąc naprzeciw męża. Sama nie wiedziałam dlaczego, ale tak naprawdę, po raz pierwszy, odkąd byliśmy małżeństwem, chciałam, żeby mnie przytulił.
– Nie szkodzi, zjem kanapki – odpowiedział, nie odczytując mojego pragnienia.
Dlatego sama przytuliłam się do Roberta. Wsunęłam nos w jego kłujący sweter. Mój mąż trochę zesztywniał, gdy objęłam go rękoma w pasie.
– Co jest? – spytał zaskoczony i niezdarnie przygarnął mnie do siebie.
Nie byliśmy przyzwyczajeni do takich ciepłych, spontanicznych gestów, ale teraz potrzebowałam tego tak, jak nigdy wcześniej.
– Aaaa, już rozuuuumiem – przeciągnął z ulgą. – Też się cieszę, że to nie ciąża. Znasz moje zdanie w tej sprawie. Nie nadaję się na ojca.
– Robert, mam…
Nie dokończyłam, że mam raka. Do sklepiku weszła klientka, walcząc z parasolką. Przeciąg, który się zrobił, wygiął druty w drugą stronę. Jeden zahaczył o mój policzek. Kobieta bąknęła pod nosem „przepraszam”, Robert odsunął się ode mnie, wyminął klientkę i już był na zewnątrz.
– Pogadamy, jak wrócę. – Machnął ręką na pożegnanie. – Będę jutro. Może pojutrze. Trzymaj się, Hanka.
– Zważy mi pani dwa kilo ziemniaków – poprosiła tymczasem tamta, a ja jak automat stanęłam za ladą. – I może dużą kapustę bym wzięła. I ze trzy banany. Trochę obite te pomidory. – Skrzywiła się, przebierając w skrzynce.
– Sprzedam pani taniej – odpowiedziałam jak gdyby nigdy nic. Bo przecież dla tej obcej kobiety mój glejak to nic.
Przetrwałam klientkę i nagle zaczęłam się dusić w ciasnym, zawilgoconym wnętrzu. Potrzebowałam przestrzeni w ten chłód, deszcz i chmurny półmrok, by wyprowadzić myśli na spacer, zanim eksploduję z rozpaczy.
Zamknęłam wcześniej warzywniak i poszłam nad morze. Jedyne miejsce, prócz starówki i Oliwy, które tak naprawdę podobało mi się w Gdańsku. Najbardziej lubiłam takie na pół zimowe. Z ciemniejszą wodą, groźniejsze, z pustymi, pobielonymi śniegiem plażami, jak teraz.
Wiatr wypychał mi kurtkę. Szum morza mieszał się z krzykiem mew. Ołowiane fale biły o brzeg, podpływając mi pod nogi, kiedy tak szłam przed siebie i myślałam o własnym życiu, którego tak naprawdę nie miałam.
A gdyby tak wejść do wody i skończyć z tym wszystkim, zanim rak skończy ze mną? Jakaś absurdalna myśl pchała mnie ku wodzie. Przecież i tak nie umiem pływać. Nikogo nie ma – rozejrzałam się na boki. A jednak jest; skrzywiłam się, widząc biegacza, który truchtał w moją stronę. Wysoki, w czarnym, obcisłym ubraniu i czapce nasuniętej mocno na oczy. Cofnęłam się kilka kroków od brzegu.
– Nie radzę – rzucił zdyszany. – Strasznie zimna woda. Chyba że jest pani morsem, to chętnie popatrzę.
Odwróciłam się w przeciwną stronę. I tak bym przecież tego nie zrobiła. To był tylko krótki impuls. Jedna, nieznacząca sekunda głupiej myśli. Może mój rak mi ją podpowiedział? Cofnęłam się spiesznie do wyjścia z plaży, pod stopami zachrzęścił piach przyprószony śniegiem. Popychał mnie wiatr dmuchający w plecy. Zerknęłam nieznacznie przez ramię. Facet przystanął i patrzył za mną, jakby mnie pilnował. Głupek.
Tego wieczoru długo siedziałam w mikroskopijnej łazience z wanną pokrytą rdzawymi zaciekami. Owinięta ręcznikiem, patrzyłam w lustro nad umywalką. Odbijała się w nim nijaka postać. Szara, mysia, stara jak na swoje dwadzieścia pięć lat.
Nie miałam ani mocno zarysowanych brwi, ani długich rzęs rzucających cień na policzki, jak to czytałam w książkach, ani zmysłowych ust, ani nawet piersi. Zamiast biustu dwa małe piegi ze sterczącymi sutkami. Nawet stanika nie musiałam nosić, a jeśli już, to w dziewczęcym rozmiarze.
Dobrze, że choć miałam długie włosy (ciekawe, jak długo jeszcze będę je mieć), które zawsze maksymalnie zgarniałam na twarz, żeby przykryć nimi swoją bezbarwność.
Może dlatego Robert nie nalegał, żebyśmy się często kochali.
Nasz seks był tak samo nijaki jak nasz związek. Mąż nie wykazywał specjalnego zainteresowania tą stroną naszego życia. Ja, uczciwie mówiąc, też nie. Nigdy nie inicjowałam zbliżeń. A jak już do nich dochodziło, to odbiegały od tych, o których czytałam lub oglądałam je w filmach. Nie unosiłam się na falach orgazmu jak książkowe bohaterki. Nie miałam motylków w brzuchu ani nie szybowałam do nieba. U nas odbywało się to całkiem zwyczajnie. Kilkadziesiąt sekund pod kołdrą przy zgaszonym świetle. Nawet bez specjalnej gry wstępnej. Robert przykrywał ręką moje piersi, dotykał niżej, a potem kładł się na mnie i to wszystko. Za każdym razem tak samo.
Był moim pierwszym mężczyzną i nie miałam żadnego porównania, jak to może wyglądać. Dokładniej, co innego mogłabym wtedy odczuwać, bo dotychczas nie czułam nic nadzwyczajnego.
Wydałam się sobie taka żałosna, że ciężkawym krokiem powlokłam się do łóżka, zagryzając zębami wargi, by stłumić skowyt.
Za ścianą sąsiedzi przygotowywali się do kolacji. Brzęczały garnki, szumiała woda, szurały przesuwane krzesła. A ja wciąż leżałam w ciemnym pokoju, czekając nie wiadomo na co. Otoczona ludźmi odgrodzonymi ode mnie pięciocentymetrowymi ścianami z betonu, poczułam się przeraźliwie samotna. W tym bloku, w tym mieście, na tym świecie nie miałam nikogo, kto by mnie kochał. Mój rak miał mnie. Kochał mnie tak samo mocno, jak ja go nienawidziłam.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI