Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
187 osób interesuje się tą książką
Bieszczady miały być dla Wiktora Forsta azylem. Zaszył się w niewielkiej wsi, znalazł wikt i opierunek u starej kobiety, w zamian zajmując się jej gospodarstwem i podupadającą chatą. Zostawił wszystko i wszystkich za sobą, nie potrafiąc poradzić sobie z tym, co bezpowrotnie utracił.
Zgnębiony żalem, chciał przestać istnieć, a odludne tereny Bieszczadów wydawały się do tego idealne. Do czasu. W okolicy bowiem zaczęto odkrywać niemożliwe do identyfikacji ciała, wszystkie z wypalonym między oczami, nieznanym symbolem. Miejscowa policja nie radzi sobie ze sprawą, śledztwo stoi w miejscu, w górach zaś pojawiają się kolejne ofiary. Apele przez oficjalne kanały nie działają, komenda główna z jakiegoś powodu odmawia pomocy. Jedynym, kto może jej udzielić, jest pewien komisarz na wygnaniu…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla wszystkich,
których spotkałem podczas wędrówek na połoninach
Nic, tylko kruche domy przycupnięte
przy szosie jak wróble na drucie,
a pomiędzy nimi wietrzne wygony
nieodmiennie zakończone niebem.
Andrzej Stasiuk, Dukla
W takich chwilach najczęściej
Ruszam gdzieś w Połoniny
Tam zmęczony wspinaczką
Człowiek staje się inny.
KSU, Za mgłą
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Baza Ludzi z Mgły, wielka pętla bieszczadzka
Wiktor Forst nie odrywał wzroku od wody przelewającej się przez jego dłonie, świadomy, że patrzy na swoje życie. Był naćpany, pijany i umarły.
Stał w niewielkim kiblu lokalnego baru, kołysząc się nad umywalką i nie wiedząc, po co w ogóle się tutaj zamknął. Nie dawał sobie w żyłę, to na pewno. Zrobił to godzinę temu, może dwie, było jeszcze za wcześnie na powtórkę. Nie przyszedł tu także za inną potrzebą. Po chwili uzmysłowił sobie, że wszystko w tym wyszynku było oblepione piwem, przesiąknięte jego zapachem, a on miał wrażenie, że jeśli nie umyje dłoni, już nigdy się go nie pozbędzie.
Wytoczył się z powrotem do sali i omiótł wzrokiem wnętrze, nie pamiętając, przy którym stoliku siedział. Atmosfera była ciężka i gęsta, stare drewno pamiętało niezliczone udręczone i zbłąkane dusze. Nieprzebrane poroża i obrazy koni zdawały się pokrywać wszystkie ściany, jakby chciano je nimi zasłonić, stworzyć jakiś swoisty świat w świecie.
Tu i ówdzie dało się dostrzec zdjęcia Marka Hłaski, jedno kultowe, to z papierosem, a także plakat filmowy z dużym napisem „BAZA LUDZI UMARŁYCH”. Zasadniczo to właśnie ten polski klasyk Petelskiego, osadzony w tutejszych górach i powstały na podstawie książki Następny do raju, był tym, co przywiodło Forsta w Bieszczady.
Wybrał kierunek wpółświadomie, coś z tyłu głowy bowiem pamiętało kadry z tamtej produkcji, zdania z tamtej książki. Jakiś głos podpowiadał, że przecież to właśnie tu jest miejsce dla tych, którzy nie potrafią znaleźć go nigdzie indziej. Upadłych, zdegenerowanych, wykolejonych, zagubionych. Dla rozbitków, ludzi z marginesu. Ludzi umarłych.
Wiktor opadł ciężko na ławę przy plakacie filmowym. Pojedynczy kufel z niedopitym piwem okazał się wystarczającym przypomnieniem, że to właśnie tutaj siedział. Większość turystów przychodziła do knajpy grupami, czasem zdarzały się jakieś pary. Miejsce nastrajało do rozmów, siedziało się obok siebie, skracało dystans. Nie było tu stolików dwuosobowych, hokery przy barze ustawiono jeden przy drugim, podobnie jak ławy. Mając kogoś za sobą, najczęściej stykało się z nim plecami.
Tak było w sezonie, który skończył się kilka, może kilkanaście dni temu. Kilkadziesiąt? Forst nie był pewien, stracił kontrolę nad czasem i odnosił wrażenie, że ten także utracił władzę nad nim. Uczciwa wymiana.
Wziął spory łyk, a potem chwiejnym krokiem ruszył z pustą szklanicą do baru. Nikogo za nim nie było, Wiktor przysiadł więc na hokerze i przesunął wzrokiem po bezkresnym panteonie alkoholi wystawionych wzdłuż ściany. Potem omiótł wzrokiem liściki stanowiące nieodłączny element wystroju.
Naskrobanie czegoś i przypięcie tego gdzieś przy barze stało się tradycją, którą turyści tutaj kultywowali, od kiedy tylko Forst pamiętał. Ostatecznie próżno było szukać kawałka miejsca, gdzie kartki by brakowało – pod koniec sezonu przypinało się już jedną na drugiej, a cały bar wyglądał jak tablica korkowa szalonego śledczego, owładniętego jakąś niezdrową obsesją.
Wiktor lubił to miejsce, o ile potrafił jeszcze cokolwiek lubić. Było bezpretensjonalne, nie wstydziło się tego, że za dnia człowiek przychodzi tutaj, żeby dobrze zjeść, a wieczorem, żeby się najebać i zapomnieć.
Jeśli chodziło o godziny pracy, pozostawało otwarte od momentu otwarcia do momentu zamknięcia. Dokładnie tak, jak powinna działać każda tego typu knajpa.
– Jezu, Forst… – rozległ się kobiecy głos.
Wiktor zerknął w bok i dostrzegł zbliżającą się do niego barmankę. Danuta była grubo po pięćdziesiątce, lecz miała to w dupie – ubierała się jak zbuntowana licealistka, nosiła krótkie włosy i interesowała ją dobra zabawa, a nie mąż czy dzieci.
Spali ze sobą kilkakrotnie, ale o ile Forst pamiętał, pieprzyli się tylko raz. Na tyle starczyło mu sił, a jej z jakiegoś powodu nie przeszkadzało, że wieczór, który zaczął się obiecująco, zakończył się praktycznie utratą przytomności przez Wiktora.
Teraz stanęła naprzeciwko niego i zmierzyła go krytycznym spojrzeniem.
– Wyglądasz jak pomoc naukowa dla studentów medycyny na zajęciach w prosektorium – oznajmiła.
Forst zignorował uwagę i podsunął kufel po kontuarze.
– Dolejesz mi?
– A może coś byś zjadł?
– O tej porze?
Jak ostatnio sprawdzał, było po dwudziestej trzeciej. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło od tamtego momentu.
– Może chociaż tosta ci zrobię – powiedziała Danuta.
– Wystarczy piwo.
Westchnęła, jakby zbierała siły przed cierpliwym tłumaczeniem mu, że nie powinien tak postępować. Nie odezwała się jednak słowem. Nie była z tych matkujących kobiet, które za cel stawiały sobie ratowanie facetów na drodze ku autodestrukcji.
– Leżajsk?
Forst potwierdził krótkim mruknięciem, a ona podstawiła kufel pod kątem do nalewaka i obracała nim, jakby rzeźbiła coś w glinie. A przynajmniej z tym kojarzyły mu się te ruchy.
– Weź coś ze sobą zrób – rzuciła, podając mu piwo.
Chwycił je, a potem ruszył do stolika.
– Jutro – odparł cicho.
Zatrzymał się przy szafie grającej, jednym z kultowych elementów wystroju tego miejsca. Kilkakrotnie popełniał już ten błąd, tym razem nie mogło być inaczej. Wybrał odpowiedni kawałek, po czym wrócił na swoje miejsce.
Moment później rozległy się dźwięki tego, co powinno na zawsze zamilknąć. Keep On Loving You Cigarettes After Sex rozdzierało Forstowi duszę, szarpało ją na nic niewarte kawałki i rozrzucało je na polach udręczonego nieistnienia.
Miał wrażenie, że tylko on słyszy muzykę. Wszyscy inni zdawali się nieświadomi, że podkład dźwiękowy przestał pasować do tego miejsca, pogrążeni w swoich rozmowach, śmiechach, flirtujących spojrzeniach i beztroskich pijackich ripostach.
Do wtóru ostatnich taktów piosenki Wiktor dopił piwo, odniósł kufel do baru i ruszył w kierunku wyjścia. Z trudem udało mu się namierzyć jego kurtkę wiszącą na ścianie, jeszcze większym wyzwaniem okazało się narzucenie jej na siebie.
Kaszlnął ciężko i nie zapinając zamka, wytoczył się na zewnątrz. Przez moment szukał paczki papierosów, sprawdzał jedną kieszeń spodni, drugą, nim uświadomił sobie, że westy ma w wewnętrznej kieszeni kurtki.
Zapalił i zaciągnął się tak, by cały dym pozostał w płucach.
Noc była cicha, spokojna, bieszczadzka. Była grobem, w którym żywcem pochował się Wiktor Forst.
Ruszył powoli w mrok, a jedynym dźwiękiem, jaki docierał do jego uszu, był chrzęst żwiru pod ciężkimi górskimi butami.
Od domu w Dwerniku, gdzie mieszkał, dzieliły go cztery godziny na piechotę. Zazwyczaj do Brzegów Górnych szedł wielką pętlą bieszczadzką, licząc na to, że jakimś cudem złapie stopa. Dalej w kierunku Nasicznego nawet cud by nie pomógł.
Czasem podrzucała go Danuta, innym razem dzwonił do któregoś z kierowców, którzy w sezonie wozili turystów, a teraz byli gotowi zarobić choćby parę złotych. Zdarzało się, że ledwo chodził, wtedy nocował w schronisku obok. Najpierw kasowali go czterdzieści złotych za noc, im częściej jednak się pojawiał, tym bardziej cena spadała. Zazwyczaj jednak szedł.
Nie miał do czego się spieszyć, było mu obojętne, jak się dostanie do domu. Ruszył w pustkę nocy, paląc papierosa, nagle jednak zamarł.
Wydawało mu się, że usłyszał coś, co uruchomiło doskonale mu znany instynkt. Instynkt komisarza policji.
Zduszony dźwięk, jakby powstrzymany krzyk?
Czy może to tylko jakieś omamy?
Na dobrą sprawę nie wiedział nawet, czy zabrał z wieszaka swoją kurtkę i czy palił swoje papierosy. Przesądzenie, czy faktycznie cokolwiek usłyszał, wydawało się niemożliwe.
Mimo to nie ruszył dalej. Stał i palił, wsłuchując się w bezdźwięczną noc.
W końcu usłyszał to znów. Tym razem nie miał wątpliwości, że to tłumiony jęk.
Raptownie obrócił się w kierunku, z którego nadszedł, jednocześnie sięgając do zewnętrznej kieszeni kurtki. Kurwa, nie ta, druga.
Czy na pewno? Przeszło mu przez myśl, że znów nie zabrał czołówki. Ilekroć wychodził pić, wiedział, że nie wróci za dnia. Nie zawsze jednak pamiętał, by wrzucić do kieszeni sprzęt, dzięki któremu będzie coś widział w całkowitym mroku spływającym z gór.
Komórki nie zabrał, nie była mu do niczego potrzebna, podobnie jak wszystko inne z poprzedniego świata. Leżała rozładowana gdzieś w chałupie w Dwerniku, nawet nie wiedział gdzie.
Obmacał szybko drugą kieszeń i z ulgą przekonał się, że ma czołówkę. Włączył ją i skierował szeroki snop mocnego światła w kierunku, z którego usłyszał niepokojący dźwięk.
Nic.
Krzaki, lekki wiatr, pewnie jakieś zwierzę.
Forst chciał odwrócić się i odejść, coś w jego naturze domagało się jednak tego, by choćby sprawdził. Owinął pasek od czołówki wokół dłoni, a potem ruszył w stronę krzaków.
Uszedł kilka kroków, nim wszystko stało się jasne.
To, co dostrzegł, sprawiło, że jego mięśnie natychmiast się napięły, a umysł odnalazł resztki trzeźwości.
Na młodej dziewczynie w górskich ciuchach leżał jakiś mężczyzna, zaciskając masywną dłoń na jej ustach, a drugą trzymając skrępowane ręce. W szeroko otwartych oczach turystki było widać przerażenie tak dotkliwe, że nikł pod nim nawet dramatyczny, błagalny apel o pomoc.
– Wypierdalaj! – syknął mężczyzna.
Dziewczyna łkała, on oddychał ciężko. Spodnie miał rozpięte, ewidentnie jednak siłował się z tymi, która nosiła ona. Rozerwał jej kurtkę, fioletowo-różowy model z firmy 4F, jakby nie miał czasu rozpinać suwaka.
– Skurwiaj stąd, bo ci łeb rozpierdolę! – dodał.
Wiktor Forst natychmiast ruszyłby na pomoc. Ale Wiktora Forsta tutaj nie było.
Na żwirze stał przygarbiony, zamroczony heroiną i piwem powidok człowieka, który nie był nawet pewien, czy to, na co patrzy, dzieje się naprawdę.
– Słyszysz, chuju?! Już cię tu nie ma!
Ten powidok potrzebował czasu, by stwierdzić, czy w ogóle jest w stanie cokolwiek zrobić. Tłumił naturalne instynkty, opierał się imperatywowi niesienia pomocy, który kierował nim przez całe wcześniejsze życie.
Nie obchodzili go ludzie. Bliscy, dalsi, nie miało to znaczenia. Byli jedynie statystami w jakimś żałosnym przedstawieniu, które udawało egzystencję.
– Spierdalaj! – zagrzmiał jeszcze raz facet.
Forst opuścił czołówkę, zwiesił głowę. Stał w bezruchu, nie wiedział jednak, jak długo. Kilka sekund, z pewnością nie więcej.
Zaraz potem poczuł, jak latarka wysuwa mu się spomiędzy palców i upada na żwir.
– Zaraz cię, kurwa, zajebię – dodał mężczyzna.
Łzy nadal ciekły po twarzy kobiety, była całkowicie sparaliżowała strachem i wyglądała, jakby patrzyła śmierci prosto w oczy. W pewnym sensie z pewnością tak było. Ale wszyscy w nie spoglądali, różnili się tylko sposobem, w jaki to robili.
Nagle facet się podniósł, tracąc cierpliwość. Kobieta chciała zerwać się na równe nogi, ten jednak szybko wymierzył jej mocnego kopniaka w skroń.
Był dobrze zbudowany, miał sporo pary. Jeden dobrze wycelowany cios bez trudu mógł sprawić, że ofiara już się nie podniesie.
– Mówiłem coś, kutasie pierdolony – rzucił do Forsta.
Ten spojrzał na leżącą na ziemi czołówkę, dopiero teraz uświadamiając sobie, dlaczego się tam znalazła.
Musiał mieć wolne ręce.
2
Wielka pętla bieszczadzka, Wetlina
Forst próbował przypomnieć sobie wszystko, co w podobnych sytuacjach mu pomagało. Umysł jednak strzelał ślepakami. Nie miał pojęcia, jak się zachować, zupełnie jakby nigdy nie brał udziału w żadnej bójce.
W końcu uznał, że najlepsze, co może zrobić, to pozwolić, by było to po nim widać. Stał więc jak słup soli, na granicy ucieczki.
– Głuchy jesteś, ciulu?
Mężczyzna zerknął na swoją ofiarę, jakby obawiał się, że skupienie uwagi na Wiktorze pozwoli jej uciec. Ta była jednak praktycznie nieprzytomna, a Forst dopiero teraz dostrzegł ślady krwi na jej twarzy.
Skurwysyn uderzył ją już kilkakrotnie.
– Zajebię cię – dodał facet, ruszając ku Wiktorowi.
Szeroki w barkach, wysportowany, dwadzieścia parę lat. To nie mogło skończyć się dobrze dla nikogo poza nim.
Forst nagle uniósł otwarte dłonie, jakby dopiero zorientował się w sytuacji.
– Słuchaj, nie chciałem…
– To wywalaj stąd! I módl się, kurwa, żebym cię tu więcej nie zobaczył.
Mężczyzna znalazł się tuż przed nim, popchnął go, a Wiktor zatoczył się do tyłu i ledwo utrzymał równowagę. Agresor był przekonany, że na tym się skończy. Że ewidentnie nawalony, naćpany przypadkowy przechodzień po prostu uzna, że niczego nie widział. Że więcej będzie dla niego znaczyło własne bezpieczeństwo niż los tej zapłakanej dziewczyny.
Kiedy zaczął odwracać się do Forsta plecami, ten uświadomił mu, jak bardzo się myli.
Komisarz rzucił się na niego, biorąc najsolidniejszy zamach, na jaki było go stać. Korzystając z siły rozpędu, wyprowadził prawy sierpowy, który wylądował prosto na potylicy przeciwnika.
Ten złapał się za głowę i chciał obrócić, nie potrafił jednak utrzymać równowagi. Wiktor nie miał zamiaru dawać mu na to najmniejszej szansy. Szybko poprawił mocnym lewym prostym, po czym kopnął w kolano oponenta.
Coś chrząknęło, mężczyzna wygiął się w bok z cichym jękiem. Forst wiedział, że inicjatywa jest po jego stronie. Pięści poszły w ruch, zalał mężczyznę falą ciosów, z których nie wszystkie sięgały celu – ale te, które udało się wymierzyć, przynosiły odpowiedni efekt.
Po pierwszym szoku facet w końcu się otrząsnął. I zaczął się rewanżować.
Pierwsze uderzenie przyszło podbródkowym. Drugie wylądowało na brzuchu Wiktora.
Były jak głośne gongi, które sprawiają, że przez moment w uszach rozlega się wyłącznie uporczywe piszczenie.
Niedobrze. Bardzo, kurwa, niedobrze.
Zanim Forst zdążył odnotować, że nadchodzi kolejny cios, ten już sięgnął celu. W dodatku wydawało mu się, że przeciwnik dysponuje jakimś kastetem, uderzenia były bowiem zbyt dotkliwe. Dopiero po chwili zorientował się, że to sprawka sygnetu, który mężczyzna nosił na palcu wskazującym.
Wiktor próbował bronić się przed kolejnymi razami lądującymi na jego twarzy, miał jednak problem, by w ogóle utrzymać gardę. Szybko uznał, że nie ma to sensu.
Ta konfrontacja była niczym innym, jak tylko zwykłą napierdalanką. Pozbawioną zasad, sensu i jakiegokolwiek kształtu. Chaosem, w którym jak najszybciej należało się odnaleźć.
Forst zrezygnował z bronienia się przed ciosami. Podczas gdy kolejne sięgały jego głowy, skupił się wyłącznie na tym, by wyprowadzić jeden dostatecznie mocny i celny.
Problem polegał na tym, że słabł z każdym kolejnym uderzeniem. Czuł, że krew leje mu się z nosa, miał świadomość, że poznaczona bliznami twarz pokrywa się świeżymi ranami.
W końcu udało mu się zrobić to, co planował. Kiedy przeciwnik wyprowadzał uderzenie, Forst złapał jego rękę, zaklinował ją swoją i wykręcił z całych sił, po czym rzucił mężczyznę na ziemię. Ten z impetem walnął głową o żwir i zawył jak ranne zwierzę, starając się wyswobodzić z założonej mu na ramię dźwigni.
Wiktor zacieśnił chwyt, jęk stał się jeszcze głośniejszy. Odchylił się, by na jego korzyść pracowało całe jego ciało. Zaraz potem przyłożył przeciwnikowi raz i drugi, po czym złapał za włosy i zapamiętale walił jego głową o żwir.
W pewnym momencie poczuł, że opór tego człowieka słabnie. Obrócił go na plecy, ale zrobił to tylko po to, by móc spojrzeć na jego twarz.
A potem z całych sił tłuc.
Widział Gjorda, widział Grzegorza Preissa i jego brata, Adama Petrowa. W końcu dostrzegł w mężczyźnie tego, który odebrał mu wszystko. Tego, którego imienia ani nazwiska nie był gotów przywołać. Tego, który sprawił, że w jego przyszłości była już tylko pustka.
Forst nie wiedział, co się dzieje z kobietą. Nie wiedział nawet, co się dzieje z nim samym.
Bił tak, jakby miał nigdy nie przestać.
Twarz przeciwnika zaczęła zmieniać się w krwawą miazgę, czerwone rozbryzgi padały to na lewo, to na prawo.
Wiktor był gotów zabić. I zrobiłby to, gdyby nagle nie poczuł czyichś rąk łapiących go za ramiona. Dwóch mężczyzn raptownie odciągnęło go od leżącego na żwirze. Krzyczeli coś, Forst jednak nie rozumiał ich słów.
Naszła go myśl, że nie wiedzą, co tu się dzieje. Są przekonani, że to on zaatakował.
Wiktor szybko przeniósł wzrok w miejsce, gdzie powinna znajdować się kobieta. Nie było jednak po niej śladu.
Do dwóch mężczyzn dołączył trzeci – w przeciwieństwie do swoich towarzyszy nie miał zamiaru się patyczkować. Z mocą tarana przywalił Forstowi w podbrzusze, a ten zgiął się wpół, nadal przytrzymywany przez dwóch pozostałych.
Chciał powiedzieć, że to pomyłka, że tylko pomagał tamtej kobiecie, natychmiast jednak oberwał ponownie.
I jeszcze raz.
Zaraz potem znów.
Ciosy były coraz silniejsze, a on nie mógł zrobić nic, by się przed nimi uchylić. Mężczyzna bił wściekle, w ślepej furii, zupełnie jak przed momentem Wiktor tamtego. Okładał go bez pamięci, nie zważając na to, że krew praktycznie wylewa się strumieniem z jego nosa i ust.
Forst szarpnął ramionami, w odpowiedzi dwóch trzymających go mężczyzn poprawiło chwyt.
Kolejny cios wylądował u nasady nosa. Przeraźliwy impuls bólu przeszył komisarzowi głowę wzdłuż i wszerz, sprawiając, że zrobiło mu się ciemno przed oczami.
– Zostawcie go! – usłyszał kobiecy głos jak zza szyby.
Dominika?
Przecież…
Umęczony i spowity mgłą umysł zrozumiał, że to niemożliwe. Krzyczała Danuta. Musiała wybiec z baru, kiedy zorientowała się, co się dzieje.
– Policja już jedzie! – dodała.
Forst chciał powiedzieć, że to nic nie pomoże. On jest policją. Przynajmniej w promieniu piętnastu, może więcej kilometrów.
Mężczyźni zdawali sobie z tego sprawę. Zaśmiali się, kazali Danucie wracać do środka, „jeśli nie chce podzielić losu tej szmaty”.
Wiktor miał sekundę na zastanowienie. Najbliższy komisariat był w Baligrodzie, czterdzieści minut drogi stąd. Jechanie na bombach na nic by się nie zdało, tego czasu zwyczajnie nie dało się skrócić. Drogi były wąskie, kręte, niebezpieczne.
W Stuposianach był jakiś zespół prewencji. Dzielnicowy i może dwóch jego kumpli. Mogli dojechać tutaj przez Ustrzyki za ponad pół godziny. Przez Nasiczne też nie będzie krócej.
Komisarz uświadomił sobie, że jest zdany wyłącznie na siebie.
Przez zapuchnięte, poranione powieki spojrzał na stojącą w progu i trzęsącą się Danutę. Chciał powiedzieć, że będzie dobrze, żeby się nie martwiła i wracała do środka. Zapewnić, że sobie poradzi.
Oberwał kolejnym mocnym ciosem.
Niemal od razu przyszedł następny.
Wiktor nie miał jak się bronić, atakujący go przeciwnik zaś dopiero się rozkręcał. Po jeszcze jednym uderzeniu Forst poczuł coś ostrego w ustach i uzmysłowił sobie, że to kawałek zęba.
To się nie skończy, przeszło mu jeszcze przez myśl.
Zaraz potem, że to nie ma sensu.
Powinni go odciągnąć, może dać mu niewielką nauczkę, tyle. Nie okładać, jakby chcieli go zabić.
Naraz pojął, że ci ludzie nie byli klientami baru ani przypadkowymi przechodniami.
Byli to kumple tego, którego niemal zakatował.
I nie zamierzali odpuszczać, nim nie odpłacą mu tym samym.
3
Dwernik, gmina Lutowiska
Przebłyski.
Migotanie.
Kalejdoskop.
Świat nie miał sensu. Wyglądał na złożony z jakichś przypadkowych, obracających się dookoła odłamków czegoś nierozpoznawalnego.
Forst przebudzał się i dostrzegał je tylko po to, by zaraz znów zanurzyć się w otchłani. Momentami wydawało mu się, że czuwa przy nim Aleks. Leży na łóżku obok niego, z pyskiem na jego ramieniu. Jak zawsze cichy, wyważony, z pokorą czekający na rozwój wypadków.
Innym razem widział jakiegoś starego mężczyznę, a potem swoją gospodynię, która pochylała się nad nim i kładła zimną, mokrą ścierkę na jego czole. Przemywała mu rany, przykładała lód do opuchniętych miejsc. Podawała jakieś leki, karmiła go jak niedołężnego.
Przebąkiwała o szpitalu, mówiła jednak nie do Forsta, tylko do mężczyzny, który od czasu do czasu stał przy łóżku. Wiktorowi udało się wydusić, by go nie ruszali. Mężczyzna mimo to chciał wezwać karetkę, ale gospodyni się nie zgodziła. Twierdziła, że trzeba szanować wolę chorego.
Pani Władzia. Kochana pani Władzia. Przyjęła go jak zbłąkanego kundla, kiedy pojawił się u niej pierwszy raz. Chodził po wsi, ale nie szukał dla siebie miejsca, mieszkał wtedy w jednym z gospodarstw agroturystycznych. Snuł się bez celu, przyglądał się światu, który wydawał się pozbawiony sensu.
Zatrzymał się przy jej działce, samemu nie wiedząc dlaczego. Była gigantyczna, ale tak zaniedbana, że wyglądała właściwie na porzuconą. Podobne wrażenie robił dom stojący na skraju, tuż przy rzece.
Obok dało się dostrzec przerdzewiały, zeżarty przez starość samochód, czy raczej jego resztki. Polski fiat 125p z początku lat siedemdziesiątych w kolorze bez koloru, względnie o odcieniu biegunki. Teraz był zakamuflowany na zielono, pokryły go bowiem dość bezkompromisowo okoliczne rośliny.
Trawa i samosiejki rosły tu, jak chciały. Płot był nim tylko z nazwy. Spękane okiennice w domu się sypały, szyby właściwie trzymały się na słowo honoru. W środku było trochę lepiej. Ale tylko trochę.
Kiedy Forst tu zamieszkał, farba odłaziła z sufitów, tu i ówdzie widać było zacieki i nalot z niestarannie usuniętych grzybów. Pani Władzia ledwo potrafiła się wyprostować, przyniesienie zakupów było dla niej wyczynem na miarę podróży dookoła świata, co dopiero mówić o wejściu na drabinę. Ta zresztą była drewniana, trójkątna, z belkami zamiast stopni.
Zabierając się do robót, Wiktor chciał kupić nową. Ostatecznie uznał, że już nie z takich sprzętów korzystał. Odświeżył kilka pomieszczeń, tu i ówdzie naprawił instalację elektryczną, udrożnił rury i odpływy, powoli przywracał chałupę do stanu używalności.
Swoją sypialnię zostawił jednak na koniec, przez co teraz, gdy wreszcie na dobre się ocknął, widział nad sobą obłażącą farbę przywodzącą na myśl łuski liniejącego węża.
Nie to było jednak najgorszym widokiem, jaki pojawił się przed nim, gdy wreszcie otworzył oczy.
– Trafiłem do piekła… – wydusił.
Siedzący na łóżku Edmund Osica wzdrygnął się, wyraźnie przestraszony, jakby nie spodziewał się, że Wiktor w ogóle odzyska przytomność.
– Forst!
– Boże, ratuj…
Podinspektor położył mu rękę na ramieniu, jakby dzięki temu mógł określić stan podwładnego. Niemal od razu jednak ją cofnął.
– Wiem, że nagrzeszyłem, ale zmiłuj się nade mną… – ciągnął Wiktor.
– Co ty pieprzysz?
Forst zamrugał, z bólem odnotowując, jak bardzo spuchnięte ma powieki.
– Przepraszam, panie inspektorze – powiedział. – Zmylił mnie pan.
– Co?
Chciał machnąć ręką, ale ledwo ją uniósł, a przez całe ciało przeszedł mu bolesny impuls ostrego bólu.
– Na żarty ci się zebrało, do jasnej anielki?
– Nie – odparł ciężko. – Przez chwilę naprawdę myślałem, że łypie na mnie sam Belzebub.
– A niech cię licho…
Forst spróbował podsunąć się do wezgłowia, by nie leżeć jak kłoda. Czuł się niekomfortowo, jakby faktycznie stał się pacjentem wymagającym opieki. Nie była to rola, którą chciałby na siebie przyjmować.
– Co pan tu robi? – mruknął.
– Sam zadaję sobie to pytanie.
Wiktor rozejrzał się po niewielkiej izbie. Okno było uchylone, do środka wpadało przyjemnie chłodne powietrze. Słońce stało wysoko, musiało być już po południu. Na jak długo odpłynął? Ile to wszystko trwało?
Skąd w ogóle się tu wziął?
– Zadzwoniła do mnie ta twoja pani Władzia – odezwał się Osica.
– Uuu…
– Co?
– Nic nie mówię.
Forst zmusił się do lekkiego, znaczącego uśmiechu, co sprawiło, że podinspektor natychmiast się żachnął.
– Czyś ty kompletnie sfiksował w tych Bieszczadach?
– Moim zdaniem pani Władzia do pana pasuje.
– Do jasnej cholery, Forst, ta starowina ma jakieś sto lat.
– No właśnie.
Edmund podniósł się raptownie, jakby miał zamiar czym prędzej się stąd ewakuować, nie umiejąc dłużej znieść zachowania podwładnego. Komisarz musiał przyznać, że to chyba właśnie dzięki temu wracały mu siły.
– Powiedziała, że to jedyny numer, jaki podałeś – bąknął Osica. – W razie czego.
– Mogło tak być.
Podinspektor podszedł do okna i stał przy nim moment bez ruchu. W końcu obejrzał się przez ramię.
– Zadzwoniła, przyjechałem – oznajmił. – Teraz żałuję.
– Oprowadzę pana po tutejszych szlakach, to zmieni pan zdanie.
Osica wrócił do obserwowania widoku za oknem.
– Nie jestem tutaj, żeby chodzić po jakichś szlakach – odezwał się. – Chcę wiedzieć, kto cię tak urządził, rozumiesz?
Wiktor milczał.
– No? – ponaglił go podinspektor. – Kto ci to zrobił?
Nadal stał odwrócony tyłem, jakby obawiał się, że w przeciwnym wypadku Forst zobaczy na jego twarzy zbyt dużą troskę.
– Nie wiem – odparł.
– Nie wiesz? Kominiarki mieli? Maski? Napadli cię we śnie?
– Nie – rzucił Wiktor. – Po prostu zabrakło czasu na prezentację.
– By cię fras…
Forst ponownie spróbował się nieco podciągnąć. Tym razem był bardziej zdeterminowany i przynajmniej połowicznie mu się to udało. Pozycja półleżąca nie była przesadnie komfortowa, ale lepsza niż ta przeznaczona do wegetacji.
– Kiedy pan przyjechał? – odezwał się.
– Parę dni temu.
– I tak długo byłem…
– Byłeś ledwo żywy, jak tu dotarłem – uciął Edmund. – Zabrałbym cię do szpitala, ale ta babina się uparła, że wiesz lepiej. Co jest oczywistą bzdurą, bo gdybyś wiedział lepiej, nie dałbyś się tak zmaltretować.
Wiktor cicho odchrząknął, starając się przekonać samego siebie, by nie dotykać językiem zębów. Z doświadczenia wiedział, że im bardziej zacznie skupiać się na tych zupełnie nieznanych, ostrych kształtach, tym gorzej.
Co było, to było. Teraz już tego nie zmieni.
– Rzadko się tu korzysta z karetek – odparł Forst. – Najbliższa przychodnia jest jakieś czterdzieści kilometrów stąd. A większy, powiatowy szpital dopiero w Lesku, godzinę drogi. Mają tam wprawdzie śmigłowiec, ale wątpię, żeby…
– Mało mnie to interesuje, Forst.
– Mnie by w pańskim wieku interesowało. Zawsze dobrze wiedzieć, jak szybko dotrze ktoś z defibrylatorem.
Osica ze zniecierpliwieniem machnął ręką, jakby odganiał upartą muchę.
– Potrzebowałeś pomocy – odburknął. – A ta zasuszona hetera…
– To bardzo miła i urocza kobieta.
– Może dla ciebie.
– Dla pana też by była, jakby pan się trochę postarał. Lubi czerwone róże, dość tradycyjnie, ale…
– Zamkniesz się?
– Oczywiście, panie inspektorze – odparł spokojnie Forst. – Ale chciałem jeszcze tylko zauważyć, że może nieruszanie mnie było dość sensownym wyjściem.
Edmund nie odpowiedział, co w gruncie rzeczy można było poczytać za zgodę. W istocie jednak kiedy komisarz zdołał wydusić prośbę, by nie zabierano go do szpitala, nie kierował się swoim dobrem. Przeciwnie.
Czuł, że umiera. I chciał, by mu na to pozwolono.
Mimo że pani Władzia nie miała o tym pojęcia, Osica musiał być tego doskonale świadomy. Ani chybi dostrzegł ślady po iniekcjach, wyraźne punkty tam, gdzie żyły widać było najlepiej. Może sprawdził szuflady w izbie, a jeśli tak, to znalazł nie tylko heroinę, ale także inne rzeczy.
Od kiedy Wiktor zostawił za sobą Zakopane i Kraków, sięgał, po co się dało. Nie oglądał się na nic, kupował z każdego dostępnego źródła. Nieważne, ile gówna mieszano z dobrym towarem, brał wszystko w ciemno. Liczyło się tylko to, by ból znikł.
Forst poczuł, że ten wraca.
Powoli rozlewa się po jego ciele razem z wstępującymi w niego siłami. Kości zaczynają tętnić tępym bólem, naczynia krwionośne są od wewnątrz rozsadzane jakimiś ładunkami odłamkowymi.
Zaczynało się. A on musiał jak najszybciej postawić tamę. Wziąć coś, co odbierze mu świadomość cierpienia.
– W co ty się władowałeś? – odezwał się Osica, obracając się ku niemu.
– O ile wiem, w nic.
– To dlaczego kobieta, która tutaj przyszła, twierdziła, że musisz jak najszybciej wyjechać?
– Kobieta?
Edmund powoli skinął głową.
– No, niby dojrzała, a ubrana jak jakaś siksa. Z tatuażami i kolczykami, w jednej z tych szatanistycznych koszulek.
– Danuta.
– Nie została na tyle długo, żebym ją o cokolwiek zdążył zapytać – odbąknął podinspektor. – Ale wyglądała na przestraszoną.
Osica zmierzył go analitycznym wzrokiem, w którym kryła się wyraźna przygana. Jasne stało się, o co chciał zapytać. I w jaką rolę chciał – czy może raczej potrzebował – wejść.
– To koleżanka – oświadczył Forst.
– Jak dla mnie to może być nawet tutejsza galerianka.
Wiktor nie pamiętał, kiedy ostatnim razem słyszał to słowo.
– Nie obchodzi mnie, kto to jest, tylko co mówi. I dlaczego.
– Tego nie wiem.
– Ale wiesz, co się stało – burknął Edmund. – Więc wytłumacz mi to, z łaski swojej.
Forst zamknął oczy i głęboko nabrał tchu. Próbował przypomnieć sobie zdarzenia tamtej pechowej nocy, przychodziło mu to jednak z trudem. Plakat z napisem „BAZA LUDZI UMARŁYCH”. Heroina w toalecie. Cigarettes After Sex. Hłasko palący papierosa niczym James Dean. Kobieta w różowo-fioletowej kurtce 4F. Mężczyzna z sygnetem na palcu.
Ledwo Wiktor o nim pomyślał, zrozumiał, skąd wyszczerbione zęby.
– Wyprowadzałem tę twoją beskurcyję, żeby się nie zebździła na obejściu – rzucił Edmund. – Za samo to jesteś mi winien wyjaśnienia, Forst.
– Niepotrzebnie. Aleksa wystarczy tu puścić samego.
– Żeby ten czarci pomiot coś zobaczył, poleciał w siną dal i nie wrócił?
– Nie poleci.
Osica zbył to cichym sarknięciem, po czym zaczął w milczeniu świdrować Wiktora wzrokiem. I najwyraźniej nie przeszkadzało mu to, że komisarz całkowicie go ignoruje.
– Wie pan, jesteście do siebie podobni – mruknął Forst.
– Ja i ten kundel?
– Tak.
– W jakim niby sensie, do jasnej ciasnej?
– Upierdliwości.
Nie mając wielkiego wyboru, Wiktor w końcu przedstawił przełożonemu wszystko, co zdołał wyłowić z pamięci. Nie był jednak przekonany, na ile to wspomnienia, a na ile alkoholowo-narkotyczne majaki, które wówczas wydawały się realne.
Osica tylko słuchał, nie komentując. Wiedział doskonale, z czego wynikają dziury w pamięci i mgła spowijająca umysł Forsta, nie zająknął się jednak na ten temat słowem. Może wiedział, że nie ma to sensu.
Może wolał, by Wiktor przyłożył sobie igłę do żyły niż pistolet do skroni.
– Potem złapało mnie jakichś dwóch, a trzeci zaczął okładać – zakończył Forst. – I to tyle. Obudziłem się tutaj i myślałem, że jest pan Belfegorem.
Edmund puścił tę uwagę mimo uszu.
– No dobrze… – mruknął. – W takim razie są świadkowie, przede wszystkim ta Danuta.
– Nie potrzebuję żadnych świadków, bo nie mam zamiaru nigdzie tego zgłaszać.
– Słuchaj no…
– Sprawa zamknięta.
– Oni cię prawie zabili.
– A ja prawie zabiłem ich kumpla.
Który prawie zgwałcił tamtą dziewczynę, dodał w duchu Wiktor. W zasadzie nie mógł być pewien, co stało się z nią później, nie ulegało jednak wątpliwości, że tamten facet już jej nie dotknął. Kiedy Forst kończył go okładać, był kompletnie wyłączony.
– I nie masz pojęcia, kto to był? – spytał Osica.
– Nie.
– Ale najwyraźniej ktoś, kogo należy się tutaj obawiać?
– Nie wiem.
– Tak by wynikało z tego, co mówiła ta punkówa.
Kolejne słowo, którego Wiktor nie słyszał chyba od dekad i które w mniemaniu przełożonego zapewne było na tyle nowoczesne i świeże, że odejmowało mu kilka lat.
– Młoda Pietrzykówna – rozległ się cichy, łagodny głos z sieni. – I dobrze gadała.
Osica obrócił się w kierunku progu, Forst także skierował tam wzrok. W drzwiach stała zgarbiona pani Władzia w jednym z fartuchów, jakie nosiły chyba wszystkie staruszki na polskich wsiach – w smętnych, wypłowiałych kolorach, wykonanym z nieprzepuszczającego powietrza, syntetycznego materiału.
– Dzień dobry, pani Władziu – odezwał się Wiktor.
Staruszka podeszła do niego, a potem przyłożyła rachityczną dłoń do jego czoła. Wyglądała na stosunkowo zadowoloną, choć wciąż zafrasowaną.
– Jak się czuje? – zaskrzeczała.
– Jak nowo narodzony.
– Niech nie żartuje sobie.
– Nie żartuję – zaoponował Forst. – Obecność pana inspektora zawsze tak na mnie działa.
Pani Władzia obrzuciła Osicę krytycznym spojrzeniem, co ewidentnie dowodziło, że pod duchową nieobecność Wiktora między tymi dwojgiem nie ułożyło się najlepiej. Ten zasadniczo się nie dziwił. Potrzeba było nieco dobrej woli, by zapałać sympatią do starego oficera z Zakopanego.
– Najważniejsze, że się zbudził – zawyrokowała Władysława, przyglądając się twarzy Wiktora.
– Szybciej by to zrobił w szpitalnym łóżku – bąknął Edmund.
Kobieta ostentacyjnie go zignorowała, kontynuując oględziny.
– I rany się goją jak na psie – oceniła. – Wymodliłam u ojca Pio i Jana Pawła.
– Jestem wdzięczny.
– Nie mnie niech będzie, tylko im.
Forst skinął głową na tyle lekko, by karku nie rozsadził mu nagły ból. Po prawdzie jednak nie miał pojęcia, czy czuje wdzięczność wobec kogokolwiek, czy wprost przeciwnie. Nie dawał tego po sobie poznać, ale tak było.
Może zresztą ci, którzy to uzewnętrzniali, tak naprawdę nie chcieli przestać istnieć. Odwrotnie. Chcieli, by ktoś pomógł im istnieć.
– Co pani wcześniej mówiła? – rzucił nagle Edmund. – O tej młodej Pietrzykównie?
– Danuśka się nazywa.
– Mniejsza. Czemu pani twierdzi, że dobrze gadała?
Pani Władzia chciała ciężko westchnąć, zamiast tego jednak sprawiała wrażenie, jakby miała zakrztusić się własną flegmą. Kaszlnęła przeraźliwie, a Osica dał krok w tył, jakby zdjął go strach, że się czymś zarazi.
– Niechże pani chociaż zakryje usta – bąknął.
Jedynym komentarzem, na jaki zdecydowała się kobiecina, było wydanie z siebie dźwięku będącego dziwnym skrzyżowaniem charkotu i gulgotu, dobiegającego gdzieś z głębin nosa.
– Danuśka Pietrzykówna wie, co mówi – podjęła, po czym spojrzała na Wiktora. – Bo wie, z kimże wdał się w młóckę.
– Z kim? – spytał Osica.
– Ech… z tym, co nie powinien. Z młodym Malmem.
– Czyli? Co to za jeden?
Władysława zerknęła najpierw na Edmunda, potem na Forsta, jakby liczyła, że to on wyjaśni wszystko swojemu ignoranckiemu towarzyszowi. Komisarz słyszał jednak to nazwisko po raz pierwszy.
– Syn to Wojciecha Malma – dodała staruszka.
– Czy ja mam pani zacząć recytować wszystkich moich znajomych z Kościeliska, do jasnego pierona?
– Niech przestanie kląć – zestrofowała go pani Władzia, wskazując miejsce tuż nad drzwiami.
Wisiał tam krzyżyk podobny do tych, które na spółę z obrazkami Jana Pawła II objęły w niepodzielne władanie resztę domu. Forst nawet nie próbował sugerować, by po malowaniu nie wracały na swoje miejsca.
– Wojciech Malm to człowiek zły – podjęła gospodyni. – Najgorszy z możliwych.
– Znaczy, że co?
– Propnastyk.
– Hę?
– Trzeba trzymać się od niego z daleka. A bodajby wiedział, gdzie jest Wiktuń, już by tu był.
– Co proszę?
– Już by tu był.
– To wcześniejsze – odparł Osica. – Wiktuń?
Pani Władzia skinęła głową i zerknęła na Forsta wzrokiem, który zdawał się sugerować, że w jej przekonaniu konwersuje z imbecylem.
Podinspektor z niedowierzaniem potrząsnął głową.
– On Boga nie ma w sercu – odezwała się gospodyni. – Ilu już te jego chłopaki pobiły, ilu okradły, to głowa mała… Jak Ukraińcy zaczęli zjeżdżać, że pomóżcie, że przed wojną uciekamy, to ich gonili. Dobytek im palili, kobiety splugawili… Słuchy chodziły, że dzieci topią w Sanie. Piekło na ziemi było.
– Więc to jakiś lokalny watażka? – włączył się Osica.
– Jaki on tam lokalny…
– Jakaś przestępczość zorganizowana?
– Jak zwał, tak zwał – odparła staruszka. – Wszyscy się go tu boją. I nie bez powodu.
Wojciech Malm.
Ta zbitka wydawała się Forstowi dziwnie znajoma, nie mógł jednak skojarzyć dlaczego. Gdzieś mu się przewinęła? A może była to jakaś autosugestia? Tak naprawdę po raz pierwszy od wielu miesięcy miał w miarę trzeźwy umysł, nie potrafił dostrzec wiele wstecz.
– Musi wyjechać czym prędzej – dodała pani Władzia. – Póki jeszcze może.
– Nigdzie mi się nie spieszy.
– Musi – podkreśliła. – Inaczej Wojciech Malm pomści syna.
Wiktor i Osica natychmiast wymienili niepewne spojrzenia.
– Pomści? – jęknął Edmund.
– Wiktuń pobił go na śmierć.
Zanim którykolwiek z nich zdążył odpowiedzieć, rozległo się głośne walenie do drzwi.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Remigiusz Mróz, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Karol Nienartowicz
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska, Aleksandra Deskur
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-532-2
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
W tekście wykorzystano fragmenty piosenki KSU Moje Bieszczady (sł. Maciej Witold Augustyn). W motcie – Za mgłą KSU (sł. Wiesław Stebnicki).