Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
55 osób interesuje się tą książką
W Tatrach Zachodnich dochodzi do zaginięcia młodej kobiety z Warszawy.
Ostatnim razem widziana była przez turystów w okolicy Trzydniowiańskiego Wierchu, a potem przepadła bez wieści. Był to jej pierwszy wyjazd w góry, miała zamiar spędzić w nich tylko weekend, a w Zakopanem pojawiła się sama – mimo to wedle ustaleń policji szła czerwonym szlakiem w towarzystwie czterech mężczyzn.
Sprawę prowadzi Wiktor Forst, który odtwarza trasę dziewczyny z nadzieją, że odnajdzie ją żywą. Nie trafia na żadne poszlaki, odkrywa jednak w Tatrach coś, co rzuci nowe światło na zbrodnię sprzed lat…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 514
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Igi i Borysa,
gaście obecne pożary,
a potem zajmujcie się tymi, które dopiero wybuchną.
(Jakby co, wujek Wam pomoże).
Kto w górach cierpiał i był szczęśliwy,
ten z nimi się nie rozłączy.
Jalu Kurek
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Starorobociański Wierch, 2176 m n.p.m.
Wiktor Forst nie odrywał wzroku od rozpościerającej się przed nim panoramy Tatr. Przy tak dobrej pogodzie jak dziś ze szczytu w kierunku wschodnim dało się bez trudu dostrzec Orlą Perć i Krywań, a w oddali także Rysy, Gerlach i Lodowy Szczyt.
Komisarz nie potrafił przestać myśleć o tym, że mógł to być ostatni widok, jaki Hanna Broniewska w życiu podziwiała.
Nie, najprawdopodobniej nie dotarła tak wysoko. Z informacji zebranych przez funkcjonariuszy wynikało, że był to jej pierwszy raz w górach. Nie miała żelaznej kondycji, raczej nie porwałaby się na dwutysięczniki.
Tyle że mogli zaciągnąć ją tutaj mężczyźni, z którymi ostatni raz ją widziano. Według relacji świadków byli wysportowani, mieli porządny ubiór górski i widać było po nich, że są obeznani w terenie. A Starorobociański Wierch był przecież stosunkowo łatwym do zdobycia szczytem, nie wymagał żadnych umiejętności wspinaczkowych.
Hanna mogła stać dokładnie tutaj, gdzie teraz Forst. Ale równie dobrze mogła trafić w jakiekolwiek inne miejsce w rozległej przestrzeni czterystu kilometrów kwadratowych, na których rozciągały się Tatry Zachodnie.
Kraków liczył sobie może niewiele ponad trzysta, Wrocław i Łódź z pewnością poniżej. Wiktorowi wydawało się niemożliwe, by nawet przy tak dużej liczbie zaangażowanych osób znaleźć tutaj kogokolwiek.
Nagle urwał rozważania, kiedy zza jego pleców dobiegł znajomy głos. Obrócił się i zobaczył Osicę, który pokonywał ostatnie podejście przed wierzchołkiem, odganiając ręką młodego funkcjonariusza próbującego mu pomóc.
Wypatrzył Forsta, skrzywił się, a potem podszedł do niego i na moment oparł ręce na kolanach, zginając się wpół.
Wiktor posłał mu krótkie spojrzenie, a potem bez słowa wyciągnął paczkę czerwonych westów i zapalił.
– Nie przywitasz się, do cholery? – wysapał Edmund.
Komisarz powoli wypuścił dym.
– Dzień dobry, panie inspektorze – odparł. – Co pan tu robi?
Osica kaszlnął, po czym wyprostował się i uniósł wzrok ku niebiosom, jakby spodziewał się, że zaraz wezwą go do siebie.
– A gdzie mam być? – odburknął.
– Przy pańskim przebiegu to już właściwie w trumnie.
– By cię fras, Forst…
– Po prostu się martwię.
Edmund otaksował go powątpiewająco.
– Ostatnim, czego się po tobie spodziewam, jest martwienie się o mnie.
– Nie o pana. O siebie.
– Co?
– Jak pan tu padnie, będę musiał robić sztuczne oddychanie. A tego w najgorszych koszmarach nie chciałbym doświadczać.
Nadinspektor odchylił się, wreszcie łapiąc trochę więcej powietrza. Zaraz potem zerknął znacząco na paczkę papierosów, Wiktor jednak szybko schował ją do kieszeni koszuli w kratę.
– Należy mi się coś od życia, pierunie…
– Od życia może tak. Ale ode mnie pan tego nie dostanie.
Osica machnął ręką, a potem wziął się pod boki i rozejrzał. Jak na zawołanie z oddali rozległo się głośne szczekanie, a zaraz potem zza stoku wyłonił się mały kundel, pędzący ku dwóm mężczyznom na złamanie karku.
Edmund wzdrygnął się, kiedy pies zaczął go obskakiwać.
– Musisz wszędzie targać ze sobą to zwierzę? – bąknął.
– Lubi łazić po górach. Ostatnio wdrapał się ze mną na Rysy.
– To niech se łazi po nich, nie po mnie.
Forst klepnął kilka razy w udo, wciąż wodząc wzrokiem po odległych graniach.
– Aleks – rzucił.
Pies nagle zamarł, podniósł łeb, a potem posłusznie stanął przy Wiktorze. Osica głęboko odetchnął.
– Co wiadomo? – odezwał się.
Komisarz przykucnął i lekko poklepał psa po boku.
– Że im lepiej poznaje się ludzi, tym bardziej woli się towarzystwo zwierząt.
– Mam na myśli tę dziewczynę, Forst, a nie twoje pieprzone mądrości życiowe.
Wiktor obrócił głowę w stronę nadinspektora.
– Hanna Broniewska – odezwał się. – Lat dwadzieścia trzy, mieszkanka Warszawy. Przyjechała w Tatry po raz pierwszy, była sama. Zatrzymała się w pensjonacie Willa Kończysta, jednej z największych ruder w Kościelisku. Gospodarz kasuje dwie dychy za noc, więc przypuszczamy, że dziewczyna nie jest zbyt zamożna.
– Motyw rabunkowy więc odpada.
Forst oparł ręce na udach i przez moment trwał w milczeniu. Niechętnie przyjmował, że dziewczyna padła ofiarą przestępstwa – co automatycznie założył Osica. Ostatecznie jednak była to najbardziej prawdopodobna wersja.
Czterech mężczyzn, jedna młoda kobieta. Nie miałaby żadnych szans.
– Wyszła z pensjonatu wczoraj rano – podjął Wiktor. – Weszła na teren TPN-u Doliną Chochołowską, widziano ją przy bacówce na Siwej Polanie, gdzie kupowała oscypki. Była wtedy sama.
Forst sięgnął do kieszeni i wyjął komórkę, na której wyświetlił zdjęcie Hanny. Od samego rana pojawiało się we wszystkich mediach.
– Matko Boska… – rzucił Edmund. – Jaka świarna dziewczyna.
Miał rację, Broniewska była wyjątkowo atrakcyjną blondynką o delikatnej, niewinnej, jakby kruchej urodzie. Wiktor bez trudu mógł sobie wyobrazić, dlaczego ludzie na szlaku potrafili ją sobie przypomnieć.
– Potem widziana była w schronisku na Polanie Chochołowskiej – ciągnął. – To tam miała spotkać czterech mężczyzn.
– I?
– Według jednego z turystów grupa poszła czerwonym szlakiem na Trzydniowiański Wierch.
Edmund rozejrzał się i rozłożył ręce.
– To co my tu robimy, do licha jasnego? Przecież mogli zrobić pętlę i zejść z powrotem do doliny.
– Tyle że nikt ich nie widział przy Małym i Wielkim Kopieńcu – odparł Forst. – Ani z powrotem na szlaku papieskim.
– To nie znaczy, że poszli dalej. Ani że dotarli tutaj.
Osica miał stuprocentową rację – nic nie wskazywało na to, by grupa postanowiła kontynuować wspinaczkę aż na Starorobociański Wierch. Turyści, którzy minęli schodzącą Hannę, mogli po prostu jej nie zapamiętać. Albo jeszcze się nie zgłosić.
Jeśli doszło do zbrodni, a tak musiał przyjąć Wiktor, to mężczyźni bez wątpienia udali się w mniej uczęszczane rejony. Z tego miejsca mieli mnóstwo możliwości, szczególnie jeśli zdecydowaliby się przejść na Słowację.
– HZS też jej szuka? – odezwał się nadinspektor.
Forst pokiwał głową, jednocześnie głaszcząc Aleksa za uchem.
– Słowacka policja też – odparł. – Na razie żadnych śladów.
– Coś wiadomo o tych facetach, z którymi szła?
– Nic.
Edmund kucnął obok, wydając z siebie jęk, jakby kolana miały odmówić mu posłuszeństwa.
– A coś więcej o niej? – podsunął. – Może nie była takim niewiniątkiem, na jakie wygląda? Albo planowała to zniknięcie?
– Nic na to nie wskazuje.
– Rozmawiałeś ze znajomymi, z rodzicami?
– Telefonicznie ze znajomymi – odparł ciężko komisarz. – Z rozmów jasno wynika, że nigdy nie ładowała się w żadne problemy. Studentka farmacji, same dobre oceny, ludzie na roku nie mają jej nic do zarzucenia. Może oprócz tego, że mało imprezuje.
– Ech…
– Rozmawiałem też z jakimś chłopakiem, który od pół roku starał się wyciągnąć ją na randkę. Poszła z nim na obiad, ale to właściwie tyle. Znajomym mówiła, że romanse jej teraz nie w głowie i że na wszystko przyjdzie czas. Koleżanki twierdziły, że czekała na tego jedynego.
Osica przez moment milczał.
– Niech to szlag… – mruknął w końcu. – Szkoda dziewczyny.
Aleks cicho zaskomlał, jakby zorientował się, że atmosfera stała się dojmująca. Forst dopiero teraz uświadomił sobie, że przestał głaskać psa. Poklepał go pod brzuchem i się podniósł.
– Poczekajmy jeszcze z ogłaszaniem żałoby – odezwał się.
Edmund podniósł na niego wzrok.
– Ty i optymizm, Forst?
– Po prostu nie lubię zakładać, że gdzieś się pali, jeśli nie widzę dymu.
Nadinspektor nie wydawał się o tym przekonany, Wiktor nie miał jednak zamiaru ciągnąć tematu. Dopóki nie zobaczy ciała, nie uzna, że ta dziewczyna nie żyje. Mogło wydarzyć się wiele rzeczy – nawet w wersji z atakiem w wykonaniu czterech mężczyzn niewykluczone przecież było, że udało jej się uciec. Istniał cień szansy, że zbiegła gdzieś ze szlaku i wciąż nie potrafi odnaleźć drogi powrotnej.
Tyle że nawet jeżeli tak to wyglądało, to wczoraj wieczorem w Tatrach wiał huraganowy wiatr i padał rzęsisty deszcz. Do tej pory Hanna byłaby tak wychłodzona, że trzeba by transportować ją śmigłem do najbliższego szpitala. O ile w ogóle udałoby jej się przeżyć noc.
Forst mruknął cicho. Może rzeczywiście pozwolił sobie na zbyt duży optymizm, a Edmund z pewnością dobudował do tego już własną teorię.
– Jest coś, o czym nie wiem? – odezwał się Osica.
Wiktor posłał mu krótkie spojrzenie.
– Znalazłoby się trochę takich rzeczy – odparł.
– Bez złośliwości, Forst. Wiesz, o co pytam.
– Nie mam pojęcia, panie inspektorze.
Edmund podniósł się, stękając głośno, a potem poczekał, aż dawny podwładny utkwi w nim wzrok.
– Widujesz się z nią, co? – rzucił.
– Z kim?
– Nie rób ze mnie idioty, do cholery.
– Nigdy nie musiałem.
Osica już otwierał usta, wyraźnie podenerwowany, ale rozmowę przerwał dzwoniący telefon komisarza. Wiktor niespiesznie odebrał, rzucając jeszcze przeciągłe, ostrzegawcze spojrzenie Edmundowi.
– Dzień dobry, panie komisarzu – odezwał się technik z komendy powiatowej. – Mam dla pana…
– Co? – przerwał mu Forst.
– Triangulację.
Tego się nie spodziewał. Wcześniej przy podobnych sytuacjach mieli szczęście, jeśli komórka poszukiwanej w górach osoby znalazła się w zasięgu jednej stacji bazowej. Pokrywały one obszar kilkunastu kilometrów, miały krycie na jakieś sto dwadzieścia stopni – w rezultacie obsługiwały połowę Tatr, więc zazwyczaj dało się stwierdzić jedynie, czy turysta zaginął w Wysokich, czy Zachodnich. Komórki działały tutaj głównie dzięki repeaterom, które przekazywały sygnał do stacji, a na tej podstawie nie sposób było ustalić lokalizacji.
– Jakim cudem?
– Odezwaliśmy się do Słowaków – wyjaśnił rozmówca. – Komórka łączyła się z dwoma BTS-ami po ich stronie.
Głos technika powinien być przepełniony entuzjazmem, tak jednak nie brzmiał.
– Ale? – zapytał Forst.
– Teren i tak jest dość rozległy.
Wiktor westchnął. Przez moment uwierzył w to, że uda się choćby zawęzić obszar poszukiwań.
– Miała włączoną komórkę w okolicy Jarząbczych Szałasisk – dodał rozmówca.
– Gdzie to jest?
– Tam, gdzie kończy się żółty szlak.
Papieski. A zatem wciąż nie było wiadomo, czy poszła dalej czerwonym na Trzydniowiański Wierch.
– Potem albo komórka jej się rozładowała, albo dziewczyna ją wyłączyła.
Albo ktoś zrobił to za nią, dodał w duchu komisarz.
– Nie wyciągniesz nic więcej z danych? Może jakieś inne telefony, które od schroniska logowały się w tej samej okolicy w tym samym czasie?
– Niewykonalne. Normalnie sygnał daje pojęcie o obszarze, ale nie o konkretnym miejscu. I tak mieliśmy sporo szczęścia.
Wiktor wyrzucił papierosa i go zadeptał. Powinien chować pety do jakiegoś worka i znieść ze sobą do najbliższego kosza, ale dziś właściwie przejmował się tylko jednym: odnalezieniem Hanny Broniewskiej.
– Dobra, dzięki – rzucił, a potem się rozłączył.
Ledwo to zrobił, znów rozległ się dzwonek. Najwyraźniej technik nie był jedyną osobą, która próbowała skontaktować się z nim w tym konkretnym momencie.
Nie rozpoznał numeru, mimo to szybko odebrał.
– Tak? – spytał.
– Chyba coś mamy, panie komisarzu.
Rozpoznał głos ratowniczki TOPR-u, której nazwiska nie pamiętał. Bez trudu jednak przywołał fakt, że ma na imię Luiza.
– Co konkretnie? – zapytał.
– Jestem na Siwym Zworniku i znalazłam tutaj gościa, który twierdzi, że widział wczoraj tę turystkę.
Forst zmarszczył czoło. Rzadko się zdarzało, żeby ludzie dwa dni z rzędu wybierali te same szlaki, wszak w Tatrach było ich tyle, że jednego życia nie starczyło, by je wszystkie schodzić.
– Facet był tu wczoraj i wrócił dzisiaj? – rzucił Wiktor.
– Wczoraj szedł na Jarząbczy Wierch z Chochołowskiej, dzisiaj wypuścił się z Kościeliskiej na Siwy Zwornik.
Oczywiście. Szczytów, na których byli teraz Forst i Luiza, nie dzieliło znowu tak dużo, ale dojść na nie można było z dwóch zupełnie różnych miejsc, idąc nieprzecinającymi się szlakami.
– Jest pewien, że to ją widział?
– Mówi, że tak.
Wiktor zerknął na zegarek.
– Dobra – rzucił. – Jestem na Starorobociańskim, mogę być u ciebie za piętnaście minut.
– Da pan radę?
– A jak myślisz? – odparł i się rozłączył.
Nie był zaznajomiony z Tatrami Zachodnimi tak jak z Wysokimi, ale o ile pamiętał, między tymi dwoma szczytami nie było żadnych utrudnień. Turystycznym tempem pokonałby tę odległość w niecałe pół godziny. Swoim powinien zdążyć szybciej.
– Aleks – rzucił do psa, który automatycznie podniósł łeb. – Popilnuj pana inspektora, zaraz wracam.
Zwierzę zaszczekało i zamerdało ogonem, a stojący obok Osica bezradnie rozłożył ręce.
Forstowi nie udało się pokonać trasy w założonym czasie, bo mimo że teren nieustannie opadał, ścieżka była stroma i co rusz podcinana skalnymi uskokami. Na Siwym Zworniku zjawił się po dwudziestu minutach.
Już z oddali wypatrzył kobietę w charakterystycznym czerwonym polarze. Nie był to częsty widok, mimo że w TOPR-ze pojawiało się coraz więcej ratowniczek. Szybko uścisnął jej rękę, a potem skupił uwagę na stojącym obok mężczyźnie.
Koło trzydziestki, szczupły, standardowa kurtka North Face, za to buty z najwyższej półki, wysokogórskie zamberlany. Facet albo miał za dużo pieniędzy, albo większość czasu spędzał na znacznie bardziej eksponowanym terenie.
Wiktor zadał mu kilka standardowych pytań, by wstępnie oszacować wiarygodność ewentualnego świadka, a potem przeszedł do rzeczy.
– Gdzie ją pan widział? – rzucił.
– Właściwie to ich. Była w towarzystwie czterech mężczyzn, Słowaków.
– Jest pan pewien?
Rozmówca skinął głową, jakby nie miał najmniejszych wątpliwości. To komplikowało sprawę. I stwarzało ryzyko, że ta nie trafi pod polską jurysdykcję.
– Wszyscy mówili po słowacku – podkreślił świadek.
Znów brak jakiegokolwiek wahania w głosie. Forst przyjrzał się mężczyźnie.
– A potrafiłby pan odróżnić, gdyby używali czeskiego?
– Zaskoczę pana, ale tak.
– Skąd ta wiedza?
– Z praktyki. Trochę chodzę po górach, jeżdżę też po Czechach i wyłapuje się od czasu do czasu różnice. Ci mężczyźni używali w stosunku do mnie słowa chudý.
– I co w związku z tym?
– W słowackim to słowo ma takie samo znaczenie jak w polskim. W czeskim oznacza: „biedny”.
Forst rzucił okiem na zegarek na ręce turysty. Nie kojarzył konkretnego modelu, ale z pewnością był to jeden z hi-endowych garminów. Najwyraźniej czterech mężczyzn rzeczywiście pochodziło ze Słowacji.
– Gdzie ich pan spotkał?
– Na Jarząbczej Przełęczy.
– I dokąd szli?
– W kierunku Wołowca.
– Ale nie podali celu podróży?
Bezradnie rozłożył ręce, a na jego twarzy pojawiła się realna niemoc. Wiktor przyglądał mu się, dochodząc do wniosku, że ma do czynienia z jedną z tych osób, które w mieście przeszłyby obojętnie obok potrzebującego człowieka, ale w górach zniosłyby go na własnych barkach do najbliższego schroniska.
Przemiana, jaka tu zachodziła w ludziach, była dość powszechna i oczywista – praktycznie każdy był gotów pomagać i z obojętnego na los drugiego człowieka stawał się za niego odpowiedzialny. Góry zdawały się działać jednocząco na tych, którzy próbowali je zdobyć.
– Rozmawialiśmy chwilę, byłem przekonany, że to paczka starych znajomych – dodał turysta.
– Kobieta zachowywała się normalnie?
– Tak, śmiała się, cały czas była wesoła. Może trochę zmęczona, ale z pewnością zadowolona.
– W takiej pogodzie? – odparł podejrzliwie Forst. – O tamtej porze była podobno całkowita dupówa.
– Nie, nie. Chwilę wcześniej się przejaśniło, był wtedy moment oddechu. Wyglądało na to, że front pójdzie bokiem, ale sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Wie pan, jak to jest.
– Wiem. Dużo czasu pan z nimi spędził?
– Niezbyt – odparł mężczyzna i podrapał się po karku. – Oni rozsiedli się na przełęczy, chyba mieli zamiar tam coś zjeść. Mieli sporo batoników, tych białkowych słowackich… yyym…
– Maxsport?
– Tak, tych! – zaskoczył szybko turysta. – Wszyscy się do nich zabrali, a ja poszedłem na szczyt. Wracałem do Chochołowskiej przez Łopatę i Wołowiec, ale powiem panu, że to była droga przez mękę. Znowu przyszło załamanie pogody.
Niewiele informacji, ale lepsze takie niż żadne, uznał w duchu Forst. Przynajmniej znał kierunek, w którym poszła Hanna.
– Jeszcze coś – dodał świadek. – Dwóch z tych mężczyzn wyglądało na naprawdę zmordowanych. Trzeci też był dość styrany, czwartemu niestety się nie przyjrzałem.
– A kobieta nie?
– Aż tak z pewnością nie.
Wiktor dopiero teraz uspokoił oddech po szybkim przebyciu odcinka ze Starorobociańskiego Wierchu. Wyciągnął paczkę westów i zapalił jednego, a potem wypytał mężczyznę o jakiekolwiek inne szczegóły, które zapamiętał. Każdy mógł okazać się na wagę złota.
Zaraz potem zdecydował o przesunięciu grup poszukiwawczych w kierunku zachodnim, ze szczególnym uwzględnieniem terenu wokół Jarząbczego Wierchu i znajdujących się obok niego przełęczy.
Polecił świadkowi zgłosić się w komendzie, by mogli tam sporządzić portrety pamięciowe czterech mężczyzn, po czym ruszył w drogę powrotną.
Zastanawiał się, czy zmęczenie Słowaków nie powinno dać mu do myślenia. Może rzeczywiście nieco na wyrost było założenie, że doszło do przestępczego działania? Może należało wziąć pod uwagę wypadek?
Trzech wycieńczonych facetów, jedna niedoświadczona dziewczyna. Łatwo było sobie wyobrazić, że gdzieś na grani doszło do tragedii.
Świadek twierdził, że kiedy spotkał grupę na przełęczy, ruch wokół był minimalny. Nic dziwnego. Większość niedzielnych turystów zajdzie z Chochołowa do schroniska, najwyżej do szlaku papieskiego. A ci, którzy lubują się w szczytach wysokogórskich, ciągnęli raczej ku Tatrom Wysokim.
Tu nie było wielu ludzi. Wypadek całej grupy z pewnością mógłby pozostać niezauważony.
Forst zatrzymał się w połowie drogi na Starorobociański Wierch i wyciągnął telefon. Wybrał numer TOPR-owskiej dyżurki, z której ratownik koordynował całą akcję poszukiwawczą. Miał dostęp nie tylko do radiotelefonów swoich kolegów, ale także do aplikacji, dzięki której mógł na bieżąco informować wszystkich zaangażowanych o postępach i zmianach planów.
– Masz kogoś w okolicach Doliny Jarząbczej? – spytał komisarz.
– Czekaj, sprawdzę.
Nie nastręczało to najmniejszych problemów, by umożliwić sprawny przebieg akcji ratunkowych, każdy radiotelefon TOPR-owców był bowiem wyposażony w GPS.
– Mogę tam rzucić dwie osoby z Niskiej Przełęczy – odparł ratownik. – A co, masz coś?
– Możliwe.
– Znaczy?
– Trzeba sprawdzić, czy ta grupa nie spadła gdzieś w okolicy.
Rozmówca przez moment się zastanawiał.
– Jeśli tak, to potencjalny teren będzie duży – odparł w końcu. – Z Niskiej Przełęczy stoki są raczej łagodne, ale wokół są urwiska. Stoczysz stamtąd kamień, to może zatrzymać się z półtora kilometra dalej.
Wiktor zaklął pod nosem. Przestrzeń niepokryta żadnymi szlakami musiała być tam dość rozległa.
Podziękował, a potem się rozłączył i przyspieszył kroku.
Chwilę po tym, jak z powrotem dołączył do Osicy, znów dał o sobie znać jego telefon. Odebrał niemal natychmiast, ignorując Edmunda, który domagał się najnowszych wieści.
– Tak? – rzucił do słuchawki.
Przedstawił mu się jeden z ratowników, których zadysponowano do sprawdzenia doliny. Ton jego głosu od razu zdradził, że coś jest na rzeczy.
– Panie komisarzu, jestem jakieś pięćset metrów od szlaku.
– I? – spytał Forst. – Co masz?
– Coś, czego chyba nikt z nas się nie spodziewał…
– Czyli?
– Na początku wypatrzyłem tu parę opakowań po jakichś batonach. To miejsce poza jakimkolwiek szlakiem, więc…
– Słowackich batonach?
– Moment.
Forst usłyszał wiatr, który uderzył w mikrofon telefonu, a potem charakterystyczny dźwięk rozprostowywania papierka.
– Tak, maxsport waniliowe – odparł ratownik. – Ale panie komisarzu…
– No?
– Poszedłem kawałek dalej i nie uwierzy pan, na co trafiłem.
Z pewnością nie na ciała czterech mężczyzn i kobiety, ton głosu miałby teraz zupełnie inny.
– Tu są kości – dodał TOPR-owiec. – Ludzkie kości.
2
Okolice Jarząbczego Potoku, 1700 m n.p.m.
Zejście łagodnym zboczem nie nastręczało wielu problemów i Forst doskonale rozumiał, dlaczego tę dolinę zimą upodobali sobie skitourowcy. Zresztą nie tylko oni. Teren był na tyle łagodny, że przy stabilnej pokrywie śnieżnej można było dość komfortowo wspinać się na Siwą Przełęcz.
On jednak odbił nieco od łagodnego zbocza w kierunku wschodnim. Tuż za załomem skalnym dostrzegł dwóch mężczyzn w czerwonych polarach, którzy przyglądali się temu, na co trafili.
– Pomóc panu? – rzucił Wiktor, oglądając się przez ramię.
– Sobie pomóż – odburknął gramolący się za nim Osica.
– Ja nie mam problemów z poruszaniem się.
– Ale masz ze wszystkim innym.
Forst zatrzymał się kawałek przed ratownikami, by poczekać na nadinspektora.
– Szczególnie z kobietami – dodał Edmund, z trudem łapiąc oddech.
– Lepiej by było, jakby pan przez moment…
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić.
– Oczywiście.
– Ja to powiem tobie – dodał ciężko Osica.
Aleks szedł tuż przy nim, bez trudu pokonując kolejne metry i rozglądając się, jakby szukał czegoś do roboty. Ilekroć oficer stawał, by uspokoić oddech lub zastanowić się nad najbezpieczniejszą trasą, pies też się zatrzymywał.
– W porządku – odparł Forst. – Zawsze ceniłem sobie pańskie rady.
– Gówno prawda. Nigdy nie wziąłeś sobie do serca ani jednej.
– To dlaczego chce mi pan ich udzielać?
– Bo w swojej naiwności mam nadzieję, że kiedyś zmądrzejesz.
Wiktor podał mu rękę, nadinspektor jednak nerwowo ją odtrącił i sam podciągnął się do miejsca, w którym czekał na niego Forst.
– Nie jestem inwalidą – burknął.
– Nigdy bym tak o panu nie powiedział – odparł Wiktor. – Użyłbym raczej określenia „osoba z niepełnosprawnością ruchową”.
Zmierzyli się wzrokiem, a komisarz miał nadzieję, że na tym ta rozmowa się zakończy. Dobrze wiedział, do czego zmierzał dawny przełożony – z jakiegoś powodu bowiem poczuwał się do odpowiedzialności, by poukładać mu życie osobiste i uczuciowe.
Miał swoją wizję tego, jak powinno się rozwijać, w jakim tempie i z kim. I nie przyjmował żadnej innej możliwości.
W nakreślonym przez niego planie Forst miał dawno mieszkać w Krakowie, być po ślubie i zastanawiać się nad tym, czy nie powiększyć rodziny.
– Idziemy dalej? – rzucił szybko Wiktor. – Czy chce pan odpocząć?
– Od ciebie bym chciał – odbąknął Osica i ruszył ku dwóm ratownikom.
Obaj przyglądali się miejscu schowanemu za załomem skalnym, w które właściwie nikt nie miał powodu się zapuszczać, nawet TOPR-owcy podczas rutynowych obchodów. Nic dziwnego, że szczątki ludzkie ostały się tutaj dostatecznie długo, by stać się kośćmi.
– Co myślisz? – mruknął Edmund.
– Zazwyczaj twierdzi pan, że nic.
– Do jasnej cholery, Forst…
Wiktor przystanął i powiódł wzrokiem najpierw w kierunku zbocz Łopaty, a potem Kończystego Wierchu. Było tu sporo traw i sit skuciny, która późną jesienią musiała wypełniać całą okolicę czerwienią, oprócz tego niżej zaczynały się skupiska większej roślinności, tu i ówdzie robiło się skaliście.
– Nie wiem – odparł w końcu.
– Słowacy i dziewczyna nie zeszli tu bez powodu.
– No tak.
– I zrobili to akurat w miejscu, gdzie leży jakiś stary trup?
Forst też stawiał to pytanie w głowie, ale nie mógł przesądzić, czy mógł być to przypadek. Wydawało się to mało prawdopodobne.
Dlaczego w ogóle piątka turystów miałaby schodzić ze szlaku? Zimą nie byłoby w tym nic dziwnego, mogli po prostu szukać odpowiedniejszej trasy albo w ogóle nie mieć pojęcia, którędy biegnie ta oznakowana.
O tej porze roku jednak ludzie trzymali się wyznaczonych ścieżek.
Logika podpowiadała więc, że ktoś z tej grupy wiedział, że znajdują się tutaj kości. Może chciał pokazać je pozostałym?
– Dzwoniłeś do prokuratury? – odezwał się Osica.
– Jeszcze nie.
– To może się pospiesz, bo będą potem psioczyć.
– I tak to zrobią – odparł Wiktor.
Od kiedy wrócił, nie miał najlepszych relacji z pracownikami zakopiańskiej prokuratury rejonowej. I niespecjalnie dziwił się tym, którzy odnosili się do niego z rezerwą. Na przestrzeni lat przysporzył im więcej problemów, niż ich rozwiązał.
– Ale powiadomić ich musisz – odparł Edmund. – Mogło tutaj dojść do przestępstwa.
– Albo wypadku.
– To już oni ocenią – uparł się nadinspektor.
Ledwo Forst zatrzymał się przy TOPR-owcach, uznał wersję przełożonego za bardziej prawdopodobną. Nie wyglądało na to, by ten, do kogo należały kości, spadł z wysoka.
Szczątki znajdowały się tuż przy skalnej ścianie, w niecce na niewielkiej przestrzeni. Gdyby pochodziły od ofiary wypadku, z pewnością znaleźliby je znacznie dalej, bo ciało potoczyłoby się po stoku.
Wiktor powitał ratowników, a potem omiótł wzrokiem okolicę.
– Gdzie te opakowania? – rzucił.
Jeden z mężczyzn sięgnął do kieszeni, a w odpowiedzi Forst zaklął pod nosem.
– Zabraliście je?
Popatrzyli po sobie, dopiero teraz orientując się, że mogli zanieczyścić potencjalny materiał dowodowy. Trudno było mieć do nich pretensje, wszak gdy tu dotarli, nie wiedzieli, że batoniki miały jakiekolwiek znaczenie.
Forst zrzucił plecak przez ramię, po czym schował trzy opakowania do oddzielnych torebek foliowych, mimo że wątpił, by przedstawiały teraz wielką wartość dowodową. Potem podszedł do kości i przykucnął.
Osica stanął obok, trzymając rozentuzjazmowanego Aleksa, który zdawał się wyczuć, że dzieje się coś istotnego.
– Naprawdę łatwiej by było, gdybyś zostawiał tę bestię w tej swojej chałupie. Zaraz porwie jakąś piszczel albo inną kość.
– Nie lubi być sam.
– A ja nie lubię być z nim.
Forst rzucił nadinspektorowi krótkie, powątpiewające spojrzenie, a ten głośno westchnął.
– Życie nie jest sprawiedliwe – dodał. – Ale dla ciebie to dobrze, bo gdyby było inaczej, spotkałoby cię mnóstwo okropnych rzeczy, na które zasłużyłeś.
– Spojrzy pan na te kości?
Edmund kaszlnął i pochylił się nieco.
– Ewidentnie ludzkie – ocenił. – Ale ułożenie dość przypadkowe.
Fakt. Można było bez trudu rozpoznać szkielet człowieka, nie trzeba było nawet składać ich na stole sekcyjnym. W dodatku były niemal w całości pokryte zieloną naroślą, podobnie jak znajdujący się obok plecak i kurtka.
– Muszą tu już trochę leżeć – perorował Osica. – Raz śnieg je zasypywał, raz przemieszczał przy topnieniu. Wcześniej pewnie dzika zwierzyna porozrzucała trochę części ciała.
Tkwiły w niewielkim zagłębieniu i z pewnością tylko dzięki temu większość wciąż znajdowała się w jednym miejscu.
– Ale jak długo tu są, to cholera wie – skwitował Edmund.
Forst wyciągnął rękawiczki, włożył je, a potem sprawdził podniszczony plecak z nadzieją na to, że znajdzie w nim coś, co pozwoli na identyfikację. Był pusty, podobnie jak kieszenie starej kurtki turystycznej.
Komisarz zaczął ostrożnie przesuwać kości, jakby istniało niebezpieczeństwo, że zmieniając ich ułożenie, zatrze ważne ślady. Uważności nigdy za wiele, mimo że na przestrzeni lat poszczególne elementy z pewnością często zmieniały położenie.
W końcu mruknął pod nosem.
– No i czego wydajesz odgłosy?
– Coś tu jest – odparł Wiktor.
– Co?
Odsunął kilka kości i nieco ściółki, zanim zorientował się, że znajduje się tu więcej, niż widać było na pierwszy rzut oka. Najwyraźniej niecka była dużo głębsza, a od góry pokrywała ją jakaś płachta.
Forst ostrożnie ją ściągnął, przekonując się, że to kawałek nierozłożonego materiału. Prawdopodobnie peleryna lub część jakiegoś namiotu.
– O jasny gwint… – odezwał się Osica, gdy ich oczom ukazało się to, co przez lata pozostawało pod przykryciem.
Było tu trochę żelastwa z typowego obozowiska, palnik, kubek i menażka. Oprócz tego elementy ubioru, opakowanie po chusteczkach higienicznych i zafoliowana żywność. Ten, czyje kości leżały obok, najwyraźniej spędził tutaj trochę czasu przed śmiercią.
Wiktor podniósł puste opakowanie po nudlach Knorra i przyjrzał mu się. Tuż obok było kolejne danie instant, gorący kubek, tym razem nieotwarte.
– Data spożycia nudli do dwa tysiące dwunastego roku – odezwał się. – A gorącego kubka do dwa tysiące trzynastego.
Osica pokiwał głową, przyglądając się wszystkiemu, co się tutaj znajdowało.
– Więc leży tu jakieś dziesięć lat.
– I to by się zgadzało ze stopniem rozkładu.
– Mhm – potwierdził pod nosem Edmund. – Tak czy siak trzeba wezwać techników.
– Już to zrobiłem.
Forst ostrożnie odłożył obydwa produkty i skupił się na kościach. Mózgoczaszka leżała w pewnej odległości od żuchwy, tuż obok znajdowało się kilka żeber. Kości ogonowej i krzyżowej Wiktor nigdzie nie dostrzegł, najpewniej padły łupem jakiegoś zwierzęcia, możliwe, że jeszcze kiedy otaczały je tkanki.
Komisarz uniósł lekko kawałek kurtki i przekonał się, że w rękawie znajduje się więcej, niż przypuszczał. Sięgnął do środka i wyjął dość dużą kość ramienną. Uniósł ją w kierunku Osicy.
– Trzymaj to ode mnie z daleka – odezwał się Edmund.
– Wątpię, żeby stwarzało dla pana jakieś zagrożenie.
– Co nie znaczy, że masz mi tym wymachiwać przed nosem.
Wiktor odłożył kość i sprawdził drugi rękaw. Kurtka była tu nieco rozerwana, a wewnątrz znajdowała się jedynie kość promieniowa. Technicy w zakładzie medycyny sądowej w Krakowie będą mieli trochę roboty, ale ostatecznie powinni dostać odpowiednio dużo elementów, by ustalić płeć, wzrost i wiek ofiary. Może badanie DNA powie więcej – a dzięki temu, że żuchwa i mózgoczaszka są w dobrym stanie, przy odrobinie szczęścia uda się zrekonstruować twarz.
– Widzisz jakieś oznaki świadczące o przyczynie śmierci? – spytał nadinspektor.
– Na razie nie.
– Żadnych złamań? Śladów po ugodzeniu nożem albo postrzale?
Forst obrócił się do Osicy i uniósł brwi.
– Doceniam, że pan tak drąży, ale nie. Niczego tu nie widać.
Musieliby mieć duże szczęście, żeby na tym etapie udało się coś wywnioskować. Nawet śmiertelny cios w samo serce mógłby nie zostawić żadnych śladów, gdyby ostrze weszło między żebrami.
Poza tym dużej części kości próżno było szukać.
Forst ściągnął jedną rękawiczkę i sięgnął po paczkę fajek. Ostatnimi czasy czuł, że przeszkadzają mu trochę w porannych biegach, ale był na to przygotowany. Nikt na świecie nie mógł palić tyle lat bezkarnie.
Wypuścił dym na bok, a potem powiódł wzrokiem dookoła.
– Zastanawiasz się nad czymś? – mruknął Edmund.
– Nad tym, że nie można wejść dalej niż do połowy lasu.
– Co takiego?
– Jak pan dotrze do połowy, to krok dalej jest już za…
– Matko Boska i wszyscy święci – przerwał mu Osica. – Czy ty kiedyś dorośniesz?
– Trudno powiedzieć – odparł Forst. – I zastanawiałem się, ile jest tu takich osób jak ta, która urządziła sobie w tym miejscu ostatni biwak.
Edmund ściągnął brwi, też się rozglądając.
– Przypuszczalnie całkiem sporo – powiedział. – Rocznie w Tatrach ginie kilkanaście osób, o których wiadomo.
Właśnie. A o ilu nie wiadomo? Ile nie dało znać rodzinie, że wyjeżdża w góry? Ile przyjechało tutaj pod wpływem impulsu? Ile wpadło do kosówki, która na zawsze schowała ich zwłoki? Albo do szczelin i innych dziur, które nie są eksplorowane?
Forst wzdrygnął się na tę myśl. Część zaginionych po prostu nigdy się nie odnajdywała, mimo że TOPR-owcy szukali latami. Nie miało dla nich znaczenia, że nie istniała już szansa na odnalezienie żywego człowieka. Obowiązek sprowadzenia na dół turysty nie kończył się wraz z jego śmiercią.
Wiktor zerknął na jednego z tych, którzy stali obok, a ten od razu podszedł.
– Wygląda na to, że trafiliśmy w dobre miejsce – odezwał się Forst. – Ci ludzie tędy przechodzili.
– I stwierdza to pan na podstawie tych papierków?
Komisarz skinął głową.
– Nie za mało? Takie batoniki można kupić w polskich sklepach.
– Więcej w tej chwili nie mamy.
Ratownik rozejrzał się, szukając jakichkolwiek śladów świadczących o kierunku, który mogłaby obrać grupa turystów.
– Ściągamy tutaj wszystkich? – zapytał.
– Tak.
TOPR-owiec pokiwał głową, a potem sięgnął po radiotelefon. Forst też szybko wykonał jedno połączenie, po czym skupił się na rzeczach znalezionych przy szkielecie.
Rozłożył je na trawie i zaczął obfotografowywać komórką. Aparat był całkiem niezły, zdjęcia wyjdą wyraźnie. Zamieści je później na facebookowym profilu zakopiańskiej policji i poprosi Krzyśka z Tatromaniaka, by ten zrobił to u siebie. Przy odrobinie szczęścia komuś może uda się zidentyfikować, do kogo należały te rzeczy.
Po dekadzie niełatwo jednak będzie ustalić tożsamość. Mieli podobną sprawę kilka lat temu, zgłosiło się dosyć sporo rodzin – co dawało pojęcie o tym, jak wielu ludzi wciąż pozostaje nieodnalezionych. Ostatecznie jednak ofiary nie udało się zidentyfikować.
Teraz może być podobnie, uznał w duchu Wiktor, po czym zaczął sprawdzać kieszenie kurtki.
Kiedy rozsunął suwak, nagle zamarł.
Tego, co zobaczył w środku, nie miało prawa tutaj być.
– Forst? – odezwał się Osica, dostrzegając, że coś jest nie w porządku.
Wiktor nie odpowiadał. Nie dowierzał w to, co widział.
– Co jest, do licha? – dodał Edmund.
Komisarz obrócił się powoli w jego kierunku. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem był w tak dużym szoku. I kiedy rzeczywistość nagle stała się mniej wyraźna niż sen.
– Forst?
Wiktor z trudem przełknął ślinę, a potem wskazał wzrokiem szkielet.
– Wiem, kim jest ten człowiek, panie inspektorze.
3
ul. Kościuszki, Biały Dunajec
Grzegorz Preiss śledził akcję ratunkową od samego początku. Właściwie był nieco zawiedziony, że rozpoczęła się tak późno.
Na miejscu właściciela Willi Kończysta zaalarmowałby TOPR już wieczorem, kiedy Hanna nie wróciła do pensjonatu. Najwyraźniej jednak mężczyzna nie poczuwał się do dużej odpowiedzialności za ludzi, którzy spali pod jego dachem.
Większość zakopiańskich gospodarzy, cokolwiek by o nich mówić, zachowałaby się lepiej. Szczególnie jeśli chodziło o małą agroturystykę.
– Powinieneś sam zgłosić zaginięcie, jeśli zależało ci na czasie – odezwał się do siebie Preiss.
Nie, to nie jego głos wydobywał się z ust. Mówił ktoś inny. Ktoś, kto często przejmował nad nim kontrolę.
Doppelgänger. Jego duch bliźniak. Mroczne odbicie, które towarzyszyło mu od tak dawna, że Preiss nie pamiętał, jak to jest żyć bez niego.
Nie był jedynym, który dostrzegał własnego doppelgängera. O zdolności widzenia sobowtórów pisała już Mary Shelley w dziewiętnastym wieku, w wierzeniach nordyckich określani byli jako vardøger, w fińskich jako etiäinen.
Ale to historia najnowsza. Już w Starożytnym Egipcie pisano o ka, lustrzanym odbiciu duszy, które potrafi przejąć kontrolę nad człowiekiem. Było wiele momentów w historii, kiedy do tego dochodziło. Losy świata przesądzały się dlatego, że to doppelgänger podejmował decyzję.
Tak było w przypadku każdego z zabójstw, których w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat dokonywał Grzegorz Preiss.
Nie, nie zabójstw. Były to Projekty.
Projekty wymyślone i skrupulatnie zaplanowane przez Doppelgängera.
– W końcu ją znajdą – odezwał się głos, tym razem tylko w jego głowie.
Czasem mówił, używając jego ust. Czasem jego przekaz widniał na ekranie monitora. Najczęściej jednak było tak, jak teraz.
– Nie byłbym tego taki pewien – odparł Preiss.
– Na szlakach było sporo świadków.
– Nie aż tak sporo. Poza tym kto zapamiętuje mijane osoby?
– Ot, choćby ten z zamberlanami na Jarząbczej Przełęczy – odparł Doppelgänger.
– On wie tylko, że szła w kierunku Wołowca.
– Tyle wystarczy.
Grzegorz nie był przekonany. Wydawało mu się, że teren jest zbyt rozległy, a dziewczyna zbyt daleko od szlaku, by ktokolwiek na nią trafił.
– O nic się nie martw – dodał głos. – I zbieraj się, już pora.
Preiss nie musiał kontrolować czasu. Wierzył sobowtórowi.
– Zadzwoń najpierw. Chcę usłyszeć głos kogoś bliskiego.
– Oczywiście – odparł Grzegorz.
Rozpoczynał Sekwencję. Zawsze tak samo: od włożenia wytrzymałych, ciasno przylegających i przezroczystych rękawiczek. Były niezbędne z oczywistych względów, a oprócz tego z oddali nie rzucały się w oczy.
Wyłączył telewizor, ubrał się, a potem zabrał wszystko to, czego potrzebował, i opuścił dom przy Kościuszki. Poczekał, by upewnić się, że nikt go nie obserwuje, po czym wsiadł do swojego auta i odjechał.
Dotarł do Poronina, gdzie miał rozpocząć się jego Projekt. Zaparkował dość daleko od domu, który wskazał mu Doppelgänger, a potem na piechotę ruszył w jego kierunku. Zatrzymał się na tyłach i wyciągnął komórkę.
Pora na telefon. Kolejny stały element Sekwencji.
Używał czeskiej karty SIM, bo przy jej nabyciu nie wymagano podawania żadnych danych. Podobnie było na Ukrainie, Litwie i Łotwie, a także w Estonii i wielu innych nieodległych krajach.
Preiss wybrał numer. Należał do matki kobiety, która za moment miała stanąć oko w oko z Grzegorzem.
– Tak? – odezwała się staruszka.
Preiss milczał.
– Halo? Jest tam kto? Nic nie słyszę.
Doppelgänger za każdym razem musiał usłyszeć głos kogoś, kto był blisko z osobą, do której Grzegorz zmierzał. Preiss nie rozumiał dlaczego, ale przypuszczał, że to w jakiś sposób karmi sobowtóra.
– Anuś? – dodała kobieta. – To ty?
– Już nigdy jej nie zobaczysz – odezwał się głos w głowie Grzegorza. – I od tego dnia już do końca życia będziesz zastanawiała się, co jej się stało.
– Halo?
Preiss w końcu się rozłączył. Usunął kartę SIM, zniszczył ją, a potem rozrzucił kawałki na podwórku. Policja z pewnością je znajdzie, ale nie ustali dzięki temu niczego, co mogłoby skierować ją na trop Preissa.
Dbał o to od lat. Sekwencja zapewniała bezpieczeństwo, a liczba Projektów, które zrealizował, dawała mu całe doświadczenie, którego potrzebował.
Stanął przed drzwiami, nacisnął dzwonek, a potem wyjął broń tak, by nie było jej widać przez judasza.
Po chwili rozległy się kroki, a zaraz potem drzwi otworzyła kobieta, która była Projektem. Nie miała powodu, by tego nie robić, Grzegorz sprawiał wrażenie człowieka godnego zaufania.
– Tak? – spytała lekkim tonem, odpowiadając na uśmiech Preissa.
Dopiero po tym nagle na jej twarzy pojawiły się szok i przerażenie. Zanim jednak uświadomiła sobie, że mężczyzna stojący w progu mierzy do niej z pistoletu, było już za późno, by cokolwiek zrobić.
– Krzyknij, a zabiję twoje dzieci – rzucił, wchodząc do środka.
Natychmiast zatrzasnął za sobą drzwi i przekręcił zamek. Wiedział, że w pierwszych sekundach musi działać z jak największą determinacją, by nie pozwolić drugiej stronie choćby na chwilowe zastanowienie.
– Nie stanie się wam żadna krzywda, jeśli zrobisz to, co powiem – dodał szybko. – Chcę tylko pieniędzy i kluczy do auta.
Kobieta była jak w transie. Nie wiedziała, co się dzieje, nie rozumiała, jak to możliwe, że zwyczajny dzień nagle zmienił się w horror.
– Rozumiesz, co mówię?
Nie była w stanie wydusić choćby słowa.
Projekt nazywał się Anna Poniecka, lat trzydzieści cztery. Dwójka dziesięcioletnich dzieci, bliźnięta. Mąż bez wahania od niej odszedł, kiedy zainteresowała się nim turystka kwaterująca w Poroninie.
Grzegorza nie interesował jego los. Zbadał go tylko na tyle, by wiedzieć, że w domu nie zastanie nikogo poza Anną i jej dziećmi.
– Dasz mi kasę, to nic wam nie zrobię – powtórzył. – Rozumiesz czy nie?
– T-tak… proszę…
– Gdzie są twoje dzieci?
Trzęsącą się głową wskazała jeden z pokoi. Preiss sięgnął do niewielkiej torby, którą miał przewieszoną przez ramię, a potem wyciągnął z niej taśmę klejącą i rzucił Ponieckiej.
– Zaklej im usta.
– Błagam… błagam…
– Rób, co mówię, to nic wam się nie stanie.
– Proszę… niech pan wszystko weźmie, tylko…
– Zaklej im usta, jeśli nie chcesz, by spotkała je krzywda.
Wiedział, że to zrobi. Przedstawiał jej racjonalny scenariusz, w który nawet w silnych emocjach była skłonna uwierzyć. Ludzie w jej położeniu zawsze tak robili. Byli przekonani, że jeśli ktoś mówi, iż chce auta i pieniędzy, to odejdzie, kiedy tylko dostanie to, po co przyszedł. To sprawiało, że byli gotowi współpracować, przekonani, że w ten sposób się uratują.
Dzieci jednak zawsze stanowiły problem, bo nie potrafiły kierować się podobną logiką. Dom wprawdzie znajdował się z dala od innych, ale Grzegorz chciał mieć pewność, że nie będą krzyczały.
Powinny pozwolić matce zakleić sobie usta. Nieistotne, co im powie.
Po chwili Anna zrobiła to, co polecił jej Preiss. Następnie kazał posadzić dzieci na krzesłach i przywiązać je do oparcia. Z łzami cieknącymi po policzkach Anna wykonała także ten rozkaz.
– Proszę… – kwiliła, co sprawiało, że Doppelgänger czuł się coraz lepiej.
Grzegorz przyglądał jej się, ona jednak wciąż uciekała wzrokiem, jakby spojrzenie w jego oczy mogło pogorszyć sytuację, w której się znalazła.
– Teraz zaklej usta sobie – polecił Preiss.
Zawahała się, więc podszedł bliżej, wciąż z wycelowanym w nią pistoletem.
Po chwili wykonała nie tylko to, ale także inne polecenia. Była przerażona, posłusznie jednak położyła się na brzuchu na podłodze i pozwoliła, by Grzegorz mocno skrępował jej ręce. Potem obrócił ją na plecy.
Popatrzył najpierw na dzieci, potem na nią.
Wiedział, jakie myśli kłębią się w głowie kobiety. Dostatecznie dużo razy znajdował się w takiej sytuacji, by mieć doskonałe pojęcie, nad czym zastanawiają się ofiary.
Musiała powoli zaczynać powątpiewać, że chodzi o pieniądze i kluczyki do auta. Słusznie. Preissa bowiem nie interesowały żadne materialne kwestie.
Wyciągnął przezroczysty, wytrzymały worek, a w oczach Anny natychmiast pojawiło się skrajne przerażenie. Próbowała krzyczeć, ale z jej ust dochodził jedynie niewyraźny, stłumiony dźwięk. Dzieci natychmiast zaczęły robić to samo.
Grzegorz usiadł na kobiecie, a potem rozprostował worek. Długo szukał takiego, który zadowoli Doppelgängera. Większość tych mocnych była niebieska lub czarna, a sobowtórowi zależało na tym, by widzieć, jak ofiara odchodzi.
Preiss poczuł szybsze bicie serca, kiedy zakładał worek na głowę Anny.
– Nie spiesz się – odezwał się głos.
– Wiem.
– I jak zacznie brakować jej tchu, dopuść trochę powietrza.
– Dobrze.
Doppelgänger nie musiał mu tego powtarzać, znał przecież doskonale każdy etap Sekwencji.
Naciągnął worek, a potem zaczął powoli go zaciskać. Robił to spokojnie, pochylając się nad Poniecką i patrząc prosto w jej szeroko otwarte oczy. Widział w nich przerażenie i błaganie, ale nie miały dla niego znaczenia.
Poluzował kilka razy, kiedy niemal odpływała. Czekał, aż znów odzyska pełną świadomość, a potem jeszcze raz odcinał dopływ powietrza.
– Teraz – odezwał się Doppelgänger.
Preiss mocno zacisnął, wstrzymując oddech. Kobieta szarpała się słabiej niż wcześniej, ale kiedy tylko zrozumiała, że to ostatni raz, dała z siebie wszystko. Jej nozdrza rozszerzały się, oczy zaszły krwią, a głowa telepała się na boki.
Życie z niej uchodziło. Jeszcze moment, a całkowicie zniknie.
– Tak… – powiedział cicho Grzegorz. – O tak…
Kobieta wygięła się w ostatniej, desperackiej i beznadziejnej próbie szukania ratunku. Nie rozumiała, że ten znikąd nie nadejdzie. Zaraz potem ciało całkowicie zwiotczało.
Zwieracze trzymały, w powietrzu nie rozniósł się smród, którego Grzegorz nie lubił. Zacisnął mocniej, by mieć pewność, że odebrał kobiecie życie, a potem ściągnął worek.
Przesunął dłońmi po jej policzkach, wplótł ręce we włosy. Przyglądał się martwej twarzy, czując, jak coś w nim wzbiera.
– Nie teraz – odezwał się Doppelgänger. – Zaraz do niej wrócisz.
– Jak wolisz.
– Teraz zajmij się resztą.
Preiss obrócił się w kierunku dwójki dzieci. Łzy ciekły im po policzkach, nie miały już siły, by podejmować kolejne próby krzyku.
Grzegorz stanął za pierwszym dziesięciolatkiem i założył mu worek na głowę. Nie chciał patrzeć na twarze dzieci, kiedy to robił. Nienawidził tego, a potem nienawidził także samego siebie. Nie miał jednak wyboru, Doppelgänger nie przyjmował odmowy.
Obydwaj bliźniacy rzucali się, próbowali przegryźć taśmę klejącą, ale na próżno. Gdyby wcześniej nie zadbał o zaklejenie im ust, z pewnością poradziliby sobie z workiem. Doświadczenie nauczyło go przewidywać takie rzeczy.
Udusił pierwsze dziecko dość szybko. Przy drugim musiał ze sobą walczyć, bo Doppelgänger kazał mu stanąć przodem i patrzeć w oczy ofiary. Wymagało to więcej wysiłku, ale ostatecznie Preiss dokończył dzieła.
Potem wyprostował się, zamknął oczy i rozłożył szeroko ręce. Był męczennikiem, ale musiał nakarmić zło, które w nim drzemało.
I które domagało się jeszcze.
Wrócił do kobiety, a potem zadarł jej spódnicę i ściągnął majtki. Nie były czyste, ale nie miało to teraz żadnego znaczenia. Chciał ją zobaczyć w ten sposób, zanim zacznie kolejny etap Sekwencji. Szybko zrzucił spodnie, włożył prezerwatywę i zaczął zaspokajać się w ustach martwej ofiary.
Ledwo rejestrował to, co robił. Czuł, że musi, nie ma innego wyjścia. Jego czynami kierował teraz nie on sam, ale Doppelgänger. To on kazał mu wykonywać kolejne pchnięcia, to on odczuwał tę przyjemność, która wypełniała całe ciało Preissa.
Kiedy skończył, zamknął prezerwatywę w jednym z woreczków, które miał ze sobą. Oddychał ciężko, nie potrafiąc zebrać myśli.
Jak wiele czasu minęło, od kiedy ostatnim razem ukończył cały Projekt? I wypełnił Sekwencję do końca?
Lata. Długie lata.
A teraz został już tylko wielki finał.
– Uprzątnij wszystko i wracaj do domu – odezwał się Doppelgänger.
Tego Grzegorz bynajmniej się nie spodziewał.
– Jesteś pewien?
– Tym razem tak. I tak jesteś już tutaj za długo.
W latach jego aktywności rzadko zdarzało się, by na tym wszystko się zakończyło. Sobowtór zazwyczaj chciał, by Grzegorz dokonał sekcji zwłok. Przebiegała różnie, ciało rozczłonkowywał w wybranych miejscach. Nie wiedział, dlaczego Doppelgänger czasem decyduje się na te, a nie inne partie, ale z pewnością miało to jakieś znaczenie.
– No już, rusz się.
Preiss zabrał wszystko, co mogłoby pomóc policji w odnalezieniu sprawcy, po czym upewnił się, że na zewnątrz nikogo nie ma, i opuścił dom.
Wsiadłszy do samochodu, włączył Billy’ego Joela i ruszył z powrotem do Białego Dunajca. Lubił tego wykonawcę już od lat osiemdziesiątych, kiedy po raz pierwszy usłyszał Uptown Girl. Obecnie nie był to jego ulubiony kawałek, ale darzył go sympatią, wszak to od niego wszystko się zaczęło.
Szczególne miejsce w jego sercu miały dwa kolejne single, które ugruntowały pozycję Billy’ego Joela na globalnej scenie –A Matter Of Trust i We Didn’t Start The Fire. Ale prawdziwie ukochaną piosenką była Downeaster Alexa.
Puścił tę ostatnią i podśpiewując pod nosem, skierował się do domu. Zaparkował obok samochodu żony, która najwyraźniej wróciła dzisiaj z pracy nieco szybciej, niż planowała. Cieszyło go to.
Po drodze z pewnością odebrała dzieci ze szkoły, bo lekcje skończyły dobrą godzinę temu i od tamtej pory czekały na mamę w świetlicy.
– Grzesiu? – odezwała się, kiedy tylko przekroczył próg.
– Hej, słońce – odparł, od razu kierując się do kuchni. – Co tak wcześnie?
– Nie było za dużo roboty.
Maria stała przy płycie kuchennej, smażąc kilka schabowych w panierce na głębokim tłuszczu. Przyjemny zapach roznosił się po całym mieszkaniu.
Wychyliła głowę ku niemu, a on delikatnie ją ujął i pocałował w policzek.
– Zawołasz dzieci? – zapytała.
– Jasne.
Preiss rzucił okiem na kotlety. Były prawie gotowe.
Podszedł do klatki schodowej, powiódł wzrokiem po stopniach w górę i obwieścił:
– Szkodniki! Obiad!
Tupot nóg z góry rozległ się dość szybko, a zaraz potem zjawili się dziewięciolatka i jedenastolatek. Chłopak rzucił tylko krótkie „cześć, tato”, dziewczynka przytuliła się do Grzegorza.
Boże, był taki szczęśliwy. Niczego mu nie brakowało.
Poszedł do łazienki, by umyć ręce przed posiłkiem, a potem nakrył do stołu. Musiał przyznać, że po całym dniu zgłodniał. Przed kolejnym Projektem nigdy nie był w stanie zbyt dużo zjeść. Nie chodziło o to, że się denerwował. Po prostu miał apetyt na coś innego.
– Słyszałeś o tej dziewczynie zaginionej w górach? – odezwała się Maria, kiedy zaczęli jeść.
– Niewiele.
– Wszyscy jej szukają. Słyszałam w radiu po drodze.
– I wiadomo już coś?
– Tak, podobno coś znaleźli.
Preiss najchętniej odłożyłby sztućce i skupił całą uwagę na słowach żony. Nie miał jednak zamiaru dać po sobie poznać, że interesuje go to bardziej, niż powinno.
– Co konkretnie? – spytał ostrożnie, nie chcąc przy dzieciach używać określenia „zwłoki”.
– Podobno jakieś kości.
– Żartujesz?
– Mama ma rację – odezwał się chłopak i wyciągnął z kieszeni komórkę. – Na profilu policji są zdjęcia.
– Co takiego? – rzucił Grzegorz z wyraźnym oburzeniem. – I tak po prostu to pokazują?
– Tylko kurtkę i inne rzeczy. No bo chcą, żeby ktoś to rozpoznał.
Preiss wyciągnął rękę w kierunku syna, a ten podał mu telefon. Będzie trzeba przeprowadzić z nim poważną rozmowę na temat jego konta na Facebooku. Grzegorzowi wydawało się, że dzieciaki w jego wieku nie powinny nawet wiedzieć, jak je założyć. Młody jednak zdawał się poruszać w świecie wirtualnym sprawniej niż w rzeczywistym.
Na profilu faktycznie pojawiły się zdjęcia. Oficer prowadzący śledztwo najwyraźniej nie zamierzał tracić czasu.
Preiss doskonale znał kurtkę, plecak i pozostałe rzeczy. Sam zostawił je tam po tym, jak zamordował dziewczynę, do której należały kości.
Wcześniej oberżnął jej głowę, a potem szczytował w jej szeroko otwartych ustach.
Doppelgänger często kazał mu tak robić.
– Co mówiliśmy o używaniu Facebooka? – zapytał, oddając synowi telefon.
– No wiem, ale…
– Nie ma żadnych „ale”. To nie jest miejsce dla dzieci.
Preiss przypuszczał, że za moment padnie argument, że ten czy inny kolega w szkole ma założone konto i rzekomo jego rodzice nie mają nic przeciwko. Może rzeczywiście byli tacy ludzie. Grzegorz uważał ich jednak za zdemoralizowane jednostki.
Wrócił do jedzenia, dopiero teraz orientując się, że żona nie przyszła mu w sukurs. Podniósł wzrok znad talerza i przekonał się, że Maria siedzi z nosem w komórce.
– No nie… – mruknął z bezradnym uśmiechem. – Ty też?
Wzdrygnęła się, jakby przyłapał ją na czymś zawstydzającym.
– Przepraszam – rzuciła, sama jakby rozbawiona swoją ciekawością. – Wszyscy w pracy o tym mówili. Każdy się przejmuje losem tej dziewczyny.
Grzegorz mruknął potwierdzająco.
– Myślisz, że ją znajdą? – dodała.
Z pewnością. Wystarczy, że przejdą kilkaset metrów od odnalezionego szkieletu w kierunku północno-zachodnim.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Remigiusz Mróz, 2021
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2021
Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz
Zdjęcia na okładce:
© Krzysztof Baraniak – Fotografia
© Ashley Knedler/Unsplash
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-796-0
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe