Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
41 osób interesuje się tą książką
Riese. Największy projekt nazistowskich Niemiec, którego przeznaczenie wciąż pozostaje nieznane. Niegdyś być może podziemne miasto, arka przetrwania lub fabryka, w której pracowano nad bronią jądrową – dziś atrakcja turystyczna w Górach Sowich.
Odwiedzić postanawia ją pięcioro ludzi, zupełnie nieświadomych tragedii, która ma ich spotkać. Podczas eksploracji tuneli dochodzi do trzęsienia, a stropy ulegają zawaleniu, odcinając turystów od świata i pozbawiając ich szans na ratunek. Robią wszystko, by przeżyć, powoli uświadamiając sobie, że na powierzchni wydarzyło się coś, co sprawiło, że znany im świat przestał istnieć…
I ŻE TO ONI MOGĄ BYĆ JEDYNYMI, KTÓRZY PRZETRWALI KATAKLIZM.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 453
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykacja znajduje się w innej ZL.
Time and space are modes by which we think
and not conditions in which we live.
Albert Einstein
Nie wszystko i nie wszędzie jest dla nas.
Stanisław Lem, Niezwyciężony
PROLOG
Kompleks Osówka, 18 czerwca 2022 r.
Natalia Szatecka
Zanim gasną światła, rejestruję tylko kilka podstawowych faktów. Znajduję się w podziemnym korytarzu, właściwie w środku góry, a nad sobą mam kilkadziesiąt metrów litej skały. Wszystko inne znika w mroku, który nagle wypełnia tunele.
Rozlega się głośny huk, a zaraz po nim kolejne. Ledwo wybrzmiewają, słyszę odgłosy przelatujących samolotów, spadających bomb i dzikie, agresywne, niemal zwierzęce krzyki po niemiecku.
Chwilę później żarówki przy stropie lekko mrugają, na przemian rozjaśniają sztolnię i gasną, jakby świat zastanawiał się, czy będzie jeszcze trwać, czy może to najwyższa pora, żeby się skończył.
Kiedy światło na dobre wraca, okrzyki i trzaski cichną.
Audiowizualna inscenizacja nie była przesadnie sugestywna, ale sprawiła, że czuję się pod ziemią nieco mniej komfortowo niż jeszcze przed momentem.
Razem z innymi turystami wbijamy wzrok w przewodnika, który sprawia wrażenie, jakby oprowadzał dziś przynajmniej o jedną grupę za dużo. Nie jest znudzony, ale z pewnością chciałby już być w domu.
Przez moment mówi o tym, że to krótkie przedstawienie nie miało wiele wspólnego z rzeczywistymi wydarzeniami, bo tak naprawdę alianci nigdy nie zrzucili bomb na ten kompleks.
– Zwyczajnie nie słyszeli o jego istnieniu – oznajmia. – Budowa Riese aż do końca wojny była utrzymywana w ścisłej tajemnicy. Potem zresztą też wiedzieli o nim nieliczni. Cała dokumentacja została zniszczona, ludzie pracujący w sztolniach zginęli, a świadkowie z jakiegoś powodu milczeli do końca życia.
Przewodnik robi pauzę i toczy po nas wzrokiem, jakby oczekiwał, że zainteresujemy się tym, co ma do powiedzenia, na tyle, by zagaić. Odezwałabym się, ale nie bardzo wiem, o co zapytać – niejasności związanych z tym miejscem jest tyle, że trudno ogarnąć je umysłem.
– I naprawdę nie ma żadnych dokumentów? – rzuca jeden z mężczyzn.
Nazywa się Radek Ossowski. Przedstawił mi się w restauracji, kiedy czekaliśmy na wejście. Jako jedyni zjawiliśmy się sami, więc dość naturalne wydawało się, by nawiązać choćby trywialną rozmowę.
Jest raczej inteligentny niż przystojny. Wygląda na porządnego człowieka, ale nie wiem, czym się zajmuje. Rozmawialiśmy właściwie tylko o drugowojennej historii, jakbyśmy musieli odpowiednio nastroić się przed wejściem do podziemnych nazistowskich tuneli.
Spodziewałam się, że jeśli ktokolwiek będzie zadawał pytania, to właśnie Radek. Wygląda na takiego.
– Cała dokumentacja, która się tutaj znajdowała, została zniszczona – powtarza przewodnik. – Zachowały się jedynie papiery w Berlinie. Ale do dziś są one opatrzone klauzulą tajności.
Wymieniam się zaciekawionym spojrzeniem z Ossowskim. Widzę, że nie zamierza odpuścić.
– Klauzulą tajności? – pyta.
– Rząd niemiecki podzielił materiały na dwie partie. Pierwsza będzie mogła zostać ujawniona w 2045 roku, druga dopiero w 2095.
– Mówi pan poważnie?
– Niestety – przyznaje przewodnik i widać, że sam nie rozumie tego stanu rzeczy. Przez chwilę odpowiada na pytania pozostałych członków naszej grupy. Chcą wiedzieć, dlaczego w ogóle utajniono dokumenty, czy Unia Europejska nie może czegoś zrobić i kto ma do nich dostęp. Mężczyzna zbywa wszystko niewiedzą.
– Nie ma rady, te dokumenty poznają dopiero nasze dzieci – rzuca. – Jedyne pewne źródła, z których my możemy czerpać wiedzę na temat tego kompleksu, to listy Speera, głównego architekta Rzeszy, oraz wspomnienia więźniów obozów koncentracyjnych, którzy zostali przymusowo skierowani do podziemi.
Krzywię się na myśl o tym, że ci zagłodzeni, balansujący na granicy śmierci ludzie byli zmuszani do pracy, która zapewne wycieńczyłaby w dzisiejszych czasach najbardziej zaprawionych górników.
– Dowożono ich tutaj? – pyta jakiś starszy mężczyzna. – Z Auschwitz?
– Nie – odpowiada przewodnik. – Pociągi musiałyby kursować w zasadzie bez przerwy, bo śmiertelność w podziemiach była ekstremalnie duża. W okolicy wybudowano więc podobóz Gross-Rosen, Wüstewaltersdorf.
– Ekstremalnie duża? To znaczy jaka? – pyta Radek.
Rozglądam się po przestronnej hali, przed którą stoimy. Ma dziesięć metrów wysokości i jakieś siedem szerokości. Strop jest umocniony drewnianymi szalunkami, a wszystko sprawia wrażenie, jakby miało zaraz się zawalić. Osoby z klaustrofobią nie miałyby tu łatwo, a to najbardziej przestronne miejsce w całym kompleksie.
– Średnia długość życia wynosiła tutaj miesiąc – mówi w końcu mężczyzna. – Było to na rękę budowniczym, bo w ten sposób wszystkie informacje na temat Riese systematycznie szły wraz z więźniami do grobów. Szacuje się, że pracowało tu kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ci, których nie zabiły mordercze warunki pracy i detonacje ładunków wybuchowych w wąskich tulejach, byli rozstrzeliwani. Niemcy zadbali, by tajemnica Riese nigdy nie wyszła na jaw.
Przewodnik daje nam czas na zrobienie zdjęć i mówi o dwupoziomowych chodnikach, którymi doprowadzano tutaj prąd i wodę. Słucham go piąte przez dziesiąte, zastanawiając się nad samą nazwą kompleksu.
Riese. Olbrzym.
Z pewnością nie wybrano jej przypadkowo. Cokolwiek tu tworzono, musiało być gigantycznym przedsięwzięciem.
Patrzę na mężczyznę, który rozwodzi się na temat stanu zaawansowania instalacji elektrycznej, i zastanawiam się, ile odpowiedzi tak naprawdę ma. Ile wiedzy czerpie z konkretów, a ile z domysłów?
Czekam, aż znów poruszy temat przeznaczenia tego miejsca. To interesuje mnie najbardziej. Szczęśliwie przewodnik długo nie zwleka, a ja szybko korzystam z okazji.
– A według pana? – pytam. – Czym było Riese?
Wzrusza ramionami w tak naturalny sposób, jakby to była reakcja bezwarunkowa.
– Zasadniczo są trzy teorie, które wydają mi się prawdopodobne – oświadcza.
Przechodzi powoli w głąb tunelu, a my posłusznie podążamy za nim.
– Według pierwszej miał to być podziemny kompleks zbrojeniowy, w którym Trzecia Rzesza mogłaby spokojnie produkować pojazdy czy wyposażenie, bez narażania się na ataki ze strony aliantów. Słabą stroną tej koncepcji jest fakt, że wprawdzie hale są przestronne, ale same tunele niezwykle wąskie, jak mogli się państwo przekonać. Transportowanie tutaj części do maszyn byłoby praktycznie niemożliwe.
Kiwam głową, bo wydaje mi się, że to dość mocny kontrargument.
– Druga teoria mówi o tym, że Riese miało służyć jako tajne laboratoria. Jak wiemy, hitlerowskie Niemcy prowadziły badania nad bombą atomową, więc możliwe, że to miejsce było związane z tym projektem. Na korzyść tej koncepcji przemawia fakt masowego niszczenia dokumentów oraz to, że w okolicy znajdują się bogate złoża uranu. Badacze do dziś pojawiają się na hałdach pokrywających zbocza i odnotowują promieniowanie.
– A trzecia? – pyta starsza kobieta, żona mężczyzny, który zaczął dociekania.
– Ostatnia z teorii zakłada, że Riese miało być jednym wielkim schronem. Inżynier, który nad nim pracował, wspominał o tym, że kompleks miał pomieścić dwadzieścia tysięcy osób. Przypuszczalnie więc chodziło o zapewnienie bezpieczeństwa całej elicie Rzeszy, politycznej i wojskowej.
– Czyli arka przetrwania?
– Owszem. Byłoby to wprost idealne miejsce na przeżycie nawet zmasowanego ataku jądrowego.
Nie odzywam się, ale nie mogę opędzić się od myśli, że ten kompleks tak naprawdę mógłby być każdą z tych rzeczy. Albo czymś zupełnie innym. Wszystko to tylko gdybania niepoparte żadnymi dowodami.
– A podziemne miasto? – pyta starszy mężczyzna.
– To w sumie pewien wariant tej ostatniej koncepcji. Niektórzy sądzą, że chodziło o gigantyczny bunkier, inni natomiast, że o całą metropolię pod powierzchnią. Drosch mówił o miejscu dla dwudziestu tysięcy ludzi, ale pojawiają się przekazy, w których wspomina się o stu, nawet dwustu tysiącach osób – wyjaśnia przewodnik i głęboko wciąga chłodne powietrze. – Jedno jest pewne: Rzesza chyliła się ku upadkowi, przegrywała na każdym froncie i zmierzała do kapitulacji, a w Górach Sowich nadal trwały prace nad Riese. Cokolwiek tutaj robiono, miało to zapewnić Niemcom albo schronienie, albo niespodziewane zwycięstwo.
– Dzięki cudownej broni?
– Zgadza się. Wunderwaffe.
– Wiadomo, czym mogła być?
Starszy facet jest nieustępliwy.
– Nie. Tego nigdy nie ustalono.
– I faktycznie pracowano tutaj do końca wojny?
– Do ostatniej chwili. Berlin upadł, a w tych tunelach wciąż trwały gorączkowe prace. Zupełnie jakby niewiele brakowało, by osiągnąć cel.
Rozglądamy się po wilgotnych stropach, a ja odnoszę wrażenie, że temperatura spadła jeszcze bardziej. Mam na sobie polar i kurtkę, ale ziąb i tak zdaje się przenikać każdy centymetr mojego ciała.
W oddali dostrzegam przestronną, jasno oświetloną i w całości wybetonowaną halę. Widok sprawia, że czuję się, jakbym trafiła nagle do innego świata. Dotychczas poruszaliśmy się wydrążonymi w skale korytarzami, a ja miałam po prostu wrażenie, że jestem w labiryncie jaskiń i przemieszczam się od groty do groty. Teraz znaleźliśmy się w miejscu, które w niczym nie przypomina wnętrza góry – raczej fabrykę.
Nie tylko ja jestem pod wrażeniem. Równie silne emocje towarzyszą pozostałym. Zastanawiam się, czy gdziekolwiek na świecie istnieje coś podobnego, ale szybko dochodzę do wniosku, że pewnie byłoby o tym głośno.
– Cała konstrukcja jest żelbetowa i stanowi jedyny tak dalece wykończony fragment Riese – mówi przewodnik. – Sama Osówka, w której się znajdujemy, składa się z ponad tysiąca pięciuset metrów podziemnych korytarzy, wyrobisk, hal i bunkrów. A przynajmniej o tylu wiemy.
– Ile pozostaje nieodkrytych? – pyta starszy mężczyzna.
Znów wzruszenie ramion.
– Obawiam się, że ludzie, którzy znali odpowiedź, nigdy nie mieli okazji się nią z kimkolwiek podzielić – mówi przewodnik. – Takich kompleksów jak ten jest kilka. Być może byli państwo w innych. We Włodarzu, w Rzeczce?
Czeka, aż ktoś podniesie rękę, ale nie jesteśmy grupą dzieciaków, które wyrywałyby się do odpowiedzi.
Wiem, że Radek był w obydwu tych miejscach. Przyjechał w Góry Sowie z samego rana, by zdążyć zobaczyć każdy z podziemnych kompleksów. Ja dziś załapałam się tylko na Osówkę, w dodatku całkowicie przez przypadek.
– Większość badaczy jest zgodna, że wszystkie te kompleksy miały być połączone w jeden ogromny, biegnący aż do podziemi Zamku Książ – dodaje przewodnik. – Część osób jest zdania, że to się udało, tyle że Niemcy zasypali przejścia.
Wskazuje na rumowisko, które przed momentem minęliśmy. Przypuszczam, że jest stanowczo zbyt duże, by udało się je bezpiecznie przekopać. Szczególnie że nikt tak naprawdę nie wie, czy coś znajduje się po drugiej stronie.
– Cokolwiek się tu mieściło, nazistom naprawdę zależało, by to ukryć – kontynuuje mężczyzna, ruszając z powrotem w stronę wyjścia. Najwyraźniej to koniec wycieczki. – Proszę sobie wyobrazić, że mimo bujnych lasów porastających okolicę ani jedno drzewo nie zostało wycięte. Hitlerowcy sprowadzali całe drewno pociągami z innych krajów, by nie zdradzać lokalizacji Riese. W dodatku w gigantycznych donicach zwozili tutaj kolejne, gotowe do zasadzenia drzewa. To było doprawdy olbrzymie przedsięwzięcie.
– Wiadomo, jakie były koszty? – pyta Ossowski.
– Niestety nie. Wszystko odbywało się pod egidą Organizacji Todta, przez co objęte było najściślejszą tajemnicą. Znamy tylko szczątkowe zamówienia i dokumenty przewozowe, z których wynika jedna rzecz.
– Jaka?
– Że na budowę tego miejsca zużyto więcej stali i betonu niż do skonstruowania schronów na terytorium całej Rzeszy. A proszę pamiętać, że mówimy o schyłku wojny. Każda ilość tych surowców była na wagę złota.
Przełykam ślinę i kątem oka dostrzegam, że żarówki przy suficie znów zaczynają mrugać. Na początku lekko, jakby wokół nich kręciły się ćmy. Po chwili już znacznie wyraźniej. Na tyle, że przewodnik się zatrzymuje, jakby po raz pierwszy spotkał się z taką sytuacją.
Kolejna inscenizacja, myślę. Tym razem jednak prowadzący nas mężczyzna pewnie ma do odegrania jakąś rolę. Będzie udawał, że nie wie, co się dzieje.
Gdzieś z oddali dochodzi basowy pomruk, który kojarzy mi się bardziej z dzikim zwierzęciem niż z wcześniejszymi odgłosami imitującymi detonacje ładunków wybuchowych.
Moim zdaniem to lekka przesada, ale niech im będzie.
Przewodnik obraca się i marszczy czoło, jakby rzeczywiście zastanawiał się, o co chodzi. Zanim orientuję się, że nie jest tak dobrym aktorem i że to, co się dzieje, ma miejsce naprawdę, jest już za późno.
Niski dźwięk staje się tak głośny, że wszyscy w jednej chwili zakrywamy uszy. Ledwo rejestruję, że światła gasną, potem na moment się zapalają, a ostatecznie znów zalewa nas mrok. Całkowity, nieprzenikniony.
Ziemia pod moimi nogami drży. Przez okamgnienie staram się wmówić sobie, że to tylko moje urojenia. Potem jednak tuż nad moją głową rozlega się przeraźliwy, rozdzierający rzeczywistość huk.
Kamienny strop wali się prosto na nas, a cały świat znika w rozpaczliwych krzykach ludzi, których miażdżą spadające z góry kamienie.
Radek Ossowski
Robię wszystko, żeby utrzymać się na nogach, ale każdy krok stawiam, jakbym dopiero uczył się chodzić. Kręci mi się w głowie, cały się trzęsę, a w uszach słyszę jedynie przeciągły, basowy szum.
Wiem, że już wybrzmiał. To tylko pogłos.
Wspieram się o zwalony kawałek kamiennego stropu, a potem przesuwam się o cenny metr do przodu. Zupełnie jakbym mógł uciec.
Kolejny krok. Tym razem stawiam stopę w kałuży krwi i czuję, że tracę równowagę. Zachowuję na tyle opanowania, by przed upadkiem osłonić głowę dłońmi. Wszystko dzieje się jak we śnie, a ja leżę przez moment bez ruchu i uświadamiam sobie, że po ciemku nie zajdę daleko.
Wyciągam telefon i oświetlam okolicę ekranem, zupełnie zapominając o tym, że mógłbym włączyć latarkę. W końcu jestem w stanie omieść wzrokiem jaskinię. Wszędzie wokół są ostro zakończone skały, a na nich…
Potrzebuję chwili, by zrozumieć, że to kawałki ciał. Wnętrzności. Rozlane mózgowie.
Szybko dochodzę do wniosku, że jestem sam. Przeżyłem jako jedyny.
Nie potrafię przesądzić, czy to pech, czy szczęście. Sufit się zawalił, a ja zostałem pogrzebany kilkadziesiąt metrów pod ziemią. Cokolwiek wydarzyło się na górze, sprawiło, że znalazłem się w kamiennej trumnie.
Przesuwam się jeszcze kawałek w kierunku wyjścia, oświetlając wnętrze sztolni słabym światłem. Bateria w komórce jest na wyczerpaniu, korzystałem ze smartfona przez cały dzień, najpierw używając nawigacji, a potem doczytując w internecie o każdym z kompleksów.
Nie próbuję dzwonić po pomoc. Powoli wraca racjonalność i doskonale wiem, że pod tyloma metrami gnejsowej skały nie ma sensu nawet sprawdzać zasięgu.
– Radek?
Obracam się, jakby chwyciła mnie jakaś siła. Znam ten głos, choć potrzebuję chwili, by zrozumieć, że należy do Natalii. Nie, nie Natalii. Woli, kiedy mówi się do niej Natasza. Zupełnie jakby chciała połączyć imię i nazwisko w jedno.
Powoli składam w logiczną całość podstawowe sprawy i dostrzegam światło jej telefonu kawałek dalej.
– Żyjesz? – pyta.
Otwieram usta, ale właściwie nie bardzo wiem, co powiedzieć. Żyję?
Natasza podchodzi do mnie i świeci mi latarką prosto w oczy, zupełnie jak lekarz starający się sprawdzić reakcję.
– Kurwa mać… – wyduszam w końcu. – Co się stało?
Szatecka rozgląda się niepewnie.
– Brzmiało jak jakaś eksplozja – mówi.
– Na górze? Nad nami?
Nie odpowiada i w końcu opuszcza latarkę. Kieruje snop światła na czyjąś rękę. Przez moment oboje patrzymy na pogruchotane kości, rozerwaną skórę i krew pokrywającą skały.
– Ktoś oprócz nas przeżył? – odzywa się cicho Natasza.
Nie muszę udzielać odpowiedzi. Rozglądamy się pozbawieni nadziei i widzimy jedynie kolejne kawałki ciał. W podziemiach panuje absolutna, niemal nabożna cisza. Gdyby ktokolwiek ocalał, z pewnością słyszelibyśmy jego oddech.
– Jezu… – szepcze Natalia. – Musimy się stąd wydostać.
– Jak? – rzucam bezsilnie. – Cała sztolnia się zawaliła.
Rumowisko skalne przed nami sprawia wrażenie, jakby nawet czołg nie zdołał się przez nie przebić.
– Nie ma sensu tego ruszać – dodaję, widząc, że Szatecka jest gotowa podjąć desperacką próbę i gołymi rękami odrzucać kamienie. – Nie przebijemy się.
– Może nie jest tak źle…
Próbuję doszukać się w jej głosie realnej nadziei, ale jedyne, co wychwytuję, to nieracjonalna upartość. W dodatku niezbyt silna. Natasza próbuje ruszyć kilka pierwszych głazów i sama od razu dochodzi do wniosku, że to zupełnie bezcelowe.
Opiera się plecami o skały i chowa twarz w dłoniach. Wiem, że powinienem choćby spróbować podnieść ją na duchu, ale nie przychodzi mi na myśl nic, czym mógłbym ją pocieszyć.
Jest źle. I wszystko wskazuje na to, że tu zginiemy.
– Ktoś z zewnątrz na pewno ruszy z pomocą – odzywa się Natalia.
– Bez wątpienia – potwierdzam.
– Może nawet już próbują się tu dostać?
– Tak przypuszczam.
Zdaję sobie sprawę, że wyrzucam z siebie słowa, jakbym recytował jakiś wyjątkowo drętwy tekst, a nie prowadził rozmowę. Zmuszam się, by skupić się na konwersacji i przez moment nie myśleć o tym, że to koniec.
– Musiało dojść do jakiegoś trzęsienia – dodaje Szatecka. – W końcu to góry… teren o wyższej aktywności sejsmicznej.
Kiwam głową, wciąż szukając słów.
– Ale nie jesteśmy na całkowitym zadupiu – monologuje dalej. – Cokolwiek się stało, od razu zostało odnotowane. Ktoś zadzwonił na telefon alarmowy, ekipy ratunkowe szybko ruszyły w stronę kompleksu.
Radzi sobie znacznie lepiej niż ja. Właściwie mnie to nie dziwi. Natura wyposażyła kobiety w zdolność przezwyciężania problemów, mężczyźni zazwyczaj tylko udają, że ją mają.
– Niedaleko pewnie są jakieś kopalnie – dorzuca Natasza. – Może doszło do tąpnięcia i wtórny wstrząs sprawił, że tutaj też ziemia się zawaliła.
– Nie brzmiało to jak zwykły zawał skalny – odzywam się w końcu.
– A jak co?
Pyta, jakby doskonale wiedziała, że mam rację, ale potrzebowała dodatkowego zapewnienia. W odpowiedzi wzruszam jednak ramionami.
– Nie wiem – mówię. – Jak jakaś… głucha implozja?
Było to najlepsze określenie, jakie przyszło mi do głowy. Niski dźwięk zdawał się stłumiony i skojarzył mi się z czymś, co zapada się do środka.
– Nieważne – mówi Natalia. – Już po nas idą. Musimy tylko wytrzymać odpowiednio długo.
Rozgląda się, a potem skupia wzrok na mnie.
– Masz jakieś zapasy? – pyta.
– Jednego snickersa. A ty?
– Nic – odpowiada, po czym przełącza latarkę na mniejszą moc, by oszczędzać baterię. Siada przy skałach, a ja wciąż wodzę po nich wzrokiem z obawą, że część odłupanych kamieni zaraz się osunie.
– Bez jedzenia przeżyjemy – odzywa się. – Gorzej z tlenem.
– Myślisz, że…
– To zawalisko całkowicie nas odcięło – dodaje szybko, jakby uznała, że nie ma sensu dopuszczać do siebie nadziei.
– Przewodnik mówił coś o wentylacji – zauważam. – O chodnikach technicznych… Sami zresztą widzieliśmy te rury.
– Które pewnie też zostały zgniecione.
Natasza ma rację: jeśli istniał tutaj działający system doprowadzania powietrza, to musiały go zniszczyć spadające z sufitu głazy. Właściwie cudem było to, że nie zapadł się cały kompleks. A może tak się stało? Może tylko nasza część chodnika przetrwała?
Szatecka podnosi się i patrzy w głąb tunelu.
– W porządku – rzuca. – Skoro tędy nie wyjdziemy, spróbujemy z drugiej strony.
– To ślepy zaułek.
– Skąd ta pewność?
– Słyszałaś, co mówił przewodnik, i…
– Słyszałam – przerywa mi. – Ale co miał powiedzieć? Że można wejść do tuneli? Nie ryzykowałby, że któryś z szukających wrażeń turystów popędzi w ciemny korytarz.
Przesuwam dłonią po włosach i czuję na nich drobinki żwiru.
– Tu z pewnością są jakieś przejścia. I może inne wyjścia.
W pierwszej chwili chcę znów zaoponować, ale zaraz potem przypominam sobie o przypadku studenta, o którym czytałem na stronie jednego z kompleksów. Chłopak wybrał się do Rzeczki i postanowił zgłębić nieudostępniane turystom tunele. Było to dość dawno, chyba w siedemdziesiątym ósmym.
Dzielę się tą historią z Nataszą i widzę błysk nadziei w jej oczach.
– I? – pyta. – Co się z nim stało? Znalazł inne przejścia?
– Znalazł.
Kiwa głową, zachęcając mnie, bym mówił dalej.
– Od tamtej pory jedno z nich nazywa się gilotyną – mówię. – Możesz się domyślić dlaczego.
Zapada nieprzyjemna, pełna napięcia cisza. Oboje unikamy patrzenia w głąb sztolni, zupełnie jakby nasze spojrzenia mogły wywabić z mroku to, co w nim czyha.
Muszę coś powiedzieć. Obojętnie co, byleby przerwać to coraz bardziej niepokojące milczenie.
– Chodzenie tymi korytarzami było niebezpieczne, kiedy teren był stabilny – odzywam się. – Teraz to samobójstwo.
– Mimo wszystko lepsze to niż siedzenie bezczynnie.
– Jesteś pewna? – mówię cicho. – I tak daleko nie zajdziemy. Tunele albo są zawalone, albo zalane. Eksploratorzy latami próbowali znaleźć połączenia z innymi kompleksami, ale…
– Może przez wstrząs jakieś teraz się pojawiły – przerywa mi Natasza.
Nie mogę winić jej za to, że chwyta się ostatniej nadziei. Ani za to, że woli działać, niż trwać w bierności.
Przypuszczam, że jeżeli w korytarzach zaszła jakakolwiek zmiana, to jedynie na gorsze. Przejścia, które były dostępne, teraz z pewnością są zawalone. My zaś powinniśmy oszczędzać nie tylko tlen, ale także siły. Bóg jeden wie, jak długo będziemy musieli czekać na ratunek, o ile ten w ogóle nadejdzie.
Mimo to zgadzam się, byśmy sprawdzili. Korzystamy z komórki Natalii, oświetlając korytarz za korytarzem, sprawdzając zaułek za zaułkiem. Wszędzie sytuacja jest identyczna. Teren albo jest zalany, albo zagruzowany.
Szybko orientujemy się, że pierwsza rzecz, której nam zabraknie, to światło.
Nie mamy wyjścia, musimy poszukać telefonów innych członków naszej grupy. Kiedy wracamy do ciał, w grocie unosi się zapach fekaliów. Przypuszczam, że nie minie wiele czasu, a dojdą do tego zgnilizna i odór rozkładu.
Znajdujemy dwie komórki. Jedna należy do przewodnika, druga do starszej kobiety. Obydwie są naładowane niemal w pełni.
Siadamy pod skalną ścianą, ustawiając oświetlenie na minimum. Nie chcę nawet myśleć, na jak krótko starczy – i jaka nieprzenikniona ciemność zapanuje tutaj później.
Natasza unosi spojrzenie i przez moment wbija je w strop.
– Co tam się mogło stać? – pyta z drżeniem w głosie. – Przecież to miejsce miało być arką przetrwania nawet przy ataku atomowym…
– Było – mówię. – To znaczy jest. Powinno być…
Szatecka patrzy na mnie przelotnie, a ja dostrzegam w jej oczach to, co zapewne ona widzi w moich. Głęboki lęk. Wypieraną świadomość nadciągającej śmierci i bezsilność.
– Czytałem kiedyś, że takie miejsce jak to przetrwałoby nawet uderzenie asteroidy – dodaję, sam nie wiem po co. To nie czas na snucie takich spekulacji. – Nie dość, że chroni nas góra, to jeszcze ileś warstw betonu.
– A mimo to część się zawaliła.
Część. To słowo jest kluczowe. Zawaliły się przejścia, ale nie hala, w której się znajdujemy. Może to właśnie ona jest najsolidniej umocnionym fragmentem tego miejsca. Reszta mogła zostać nadgryziona zębem czasu.
Nie, to bez sensu. Ta część Gór Sowich przetrwała jakiś miliard lat, formacje były najstarsze w Polsce, może nawet w całej Europie.
Przez chwilę mimowolnie zastanawiam się nad tym, jak potworna musiała być siła, która je naruszyła. O tąpnięciu w jakiejś pobliskiej kopalni nawet już nie myślę, to zupełnie absurdalne.
Cokolwiek się wydarzyło, musiało być prawdziwym kataklizmem.
Nie dzielę się tą myślą z Nataszą, mimo że ona z pewnością albo już dotarła do podobnych wniosków, albo niebawem to zrobi. Uznaję, że nie ma sensu gdybać. Jeśli się mylę, niebawem ktoś spróbuje się do nas przebić. Czas da odpowiedź.
Mijają jednak godziny, a do nas nie dociera żaden sygnał z zewnątrz. Nic, co dawałoby nadzieję na to, że ktoś po nas idzie.
Chce nam się pić, robimy się głodni. Zmęczenie sprawia, że nie mamy już nawet siły rozmawiać i podnosić się na duchu. Czuję, że powieki robią mi się coraz cięższe, ale jestem przekonany, że nie zasnę. Nie w takiej sytuacji.
Mimo to zapadam w sen, nawet nie wiem kiedy.
Budzę się, gdy Szatecka lekko potrząsa moim ramieniem. Czuję, że hala wypełniła się już smrodem śmierci i rozkładających się ciał. Jak długo spałem?
Natalia wciąż szarpie mnie za rękę, domagając się mojej uwagi. Potrzebuję chwili, by zrozumieć, że wskazuje rumowisko skalne, które znajdowało się tutaj jeszcze przed trzęsieniem.
Pamiętam, jak przewodnik nam o nim opowiadał. Miało dziesięć metrów wysokości, znajdowało się w najbardziej przestronnym miejscu kompleksu. Odgruzowanie go było niemożliwe, wiązałoby się ze zbyt wysokimi kosztami i stanowczo za dużym niebezpieczeństwem. Nikt nie wiedział, co znajduje się po drugiej stronie.
Ta ostatnia myśl sprawia, że zamieram.
– Słyszysz? – szepcze Natalia.
Słyszę aż za dobrze. W kompletnej ciszy, która tutaj panuje, obce głosy dochodzące zza gruzów są doskonale słyszalne.
– Znaleźli nas… – dodaje cicho Szatecka.
– Oby.
– To musi być ekipa ratunkowa. Nie ma innej możliwości.
Podnosimy się i idziemy w kierunku skał. Ostrożnie, jakbyśmy mogli nadepnąć na minę. Kiedy stajemy przed obrywem, Natasza oświetla go maksymalną mocą latarki w komórce. Bez trudu dostrzegamy prześwit na samej górze rumowiska.
Część musiała się osunąć przy trzęsieniu. Powstała przerwa jest na tyle duża, by zmieścił się tam człowiek.
Natalia ma rację, to musi być ekipa ratunkowa. Przebili się z góry, być może trafili na dotychczas nieodkryte tunele i jakimś cudem przedostali się aż tutaj. A teraz wyciągną nas stąd.
Po chwili dostrzegamy światło z drugiej strony. Patrzymy na siebie z upiornym uśmiechem, powoli uświadamiając sobie, że naprawdę przeżyliśmy to tąpnięcie. I dotrwaliśmy do nadejścia ratowników.
Zaraz potem w szczelinie pojawia się czerwony plecak. Ktoś przepycha go powoli na drugą stronę, a kiedy ten spada po rumowisku, z przesmyku wyłania się ludzka postać.
Nie jest to ratownik.
Patrzę na otyłą starszą kobietę, która z trudem pokonuje wąskie przejście. A potem z przerażeniem wbija w nas wzrok, zupełnie jakby zobaczyła istoty z zaświatów.
Bronia Kuberska
Jeszcze minutę temu byłam absolutnie pewna, że jedynymi osobami, które ocalały, jesteśmy ja i mój młody towarzysz. Teraz wszystko się zmieniło. Ledwo przechodzę przez szczelinę, którą znaleźliśmy na końcu korytarza, i widzę, jak bardzo się pomyliłam.
Dwójka ludzi patrzy na mnie z dołu. Są cali umorusani, krew zaschła na nich jak skorupa i sprawiają wrażenie, jakby przeżyli znacznie więcej niż my.
– Bożeż ty mój… – mówię, gramoląc się na drugą stronę.
– Co jest? – pyta Szymon, czołgając się za mną.
– Tutaj ktoś jest.
– Co? Ktoś oprócz nas przeżył?
W tej chwili jestem gotowa udzielić praktycznie każdej odpowiedzi. Ci ludzie wyglądają jak dwa widma.
Przez moment trwają w bezruchu, jakby postrzegali mnie podobnie jak ja ich. Zaraz potem jednak otrząsają się z szoku i szybko ruszają, by mi pomóc. Dziewczyna jest ładna, ma długie włosy związane w koński ogon. Mężczyzna niedużo starszy od niej, o wyglądzie nieco zarozumiałego inteligenta.
Nie sprawiają wrażenia groźnych.
– Ostrożnie – mówi ona. – Niech pani uważa.
Podają mi rękę i pomagają zejść. Tuż za mną idzie Hawro, niezgrabnie pokonując kolejne metry rumowiska. Nikt się nie odzywa, choć w głowie kłębi nam się setka pytań. Wszyscy skupiamy się na tym, by bezpiecznie zejść.
Na dole patrzymy na siebie badawczo, jakbyśmy wszyscy musieli się upewnić, że naprawdę istniejemy.
– Byliśmy pewni, że tylko my przeżyliśmy – odzywa się mężczyzna.
– My też – odpowiada Szymon. – W naszej grupie było sześć osób, ale wszystkie…
Urywa i patrzy na mnie, jakbym była jego matką i potrafiła dokończyć jego myśl. Traktuje mnie tak, od kiedy tylko doszło do tej tragedii, ale sam pewnie nie byłby w stanie tego przyznać.
Wszyscy czujemy się bezbronni i zagubieni. Teraz jednak, kiedy znaleźliśmy innych, to dojmujące poczucie nieco słabnie.
Kobieta i mężczyzna przedstawiają nam się, wymieniamy się uściskiem dłoni. Radek zdaje się dość ufny, Natasza nieco mniej, jakby uznawała, że w tej sytuacji powinna spodziewać się wszystkiego.
– Szymek Hawro – oznajmia mój towarzysz. – Można mówić po nazwisku.
– Bronka Kuberska – odzywam się. – Bronia.
Zdaję sobie sprawę, że wyglądamy jak babcia i wnuk, więc dodaję, że nie jesteśmy spokrewnieni. Spotkaliśmy się całkowicie przypadkowo, podobnie jak Ossowski i Szatecka.
– Wiecie, co się wydarzyło? – pyta Hawro.
– Nie – odpowiada Natasza. – Usłyszeliśmy niski pomruk, a potem wszystko się zawaliło.
– U nas też.
– „U nas”, czyli gdzie? – włącza się Radek.
– W Wolfsbergu.
– We Włodarzu – dodaję, widząc konsternację na twarzach rozmówców. – Wybaczcie, Hawro to pasjonat Riese. Mimo że w naszej grupie był przewodnik, Szymek właściwie zasypywał go nie tylko pytaniami, ale także odpowiedziami. Wiedział znacznie więcej od niego.
Hawro ucieka wzrokiem, jakby nie był gotowy tego przyznać albo wstydził się swojej wiedzy. Znamy się jedynie parę godzin, ale tyle wystarczy, bym rozumiała, że nawet w normalnych okolicznościach nie najlepiej radzi sobie w kontaktach międzyludzkich. Teraz musi mu to przychodzić z jeszcze większym trudem.
Za kilka miesięcy skończy dwadzieścia trzy lata, ale wydaje mi się, że nie dorobił się jeszcze choćby jednego bliższego przyjaciela, nie wspominając o jakiejś dziewuszce. Z naszych rozmów wynika, że woli siedzieć z nosem w książkach traktujących o dawno zmarłych ludziach, niż spędzać czas z tymi żyjącymi.
– Przeszliście tutaj aż z Włodarza? – pyta Radek.
Hawro kiwa głową.
– Też myślałem, że to niemożliwe – przyznaje. – Ale trzęsienie odsłoniło wcześniej zasypany tunel. – Obraca się i patrzy na rumowisko, przez które przeszliśmy. – Okazał się dosyć wąski, ale drożny.
Widzę, że Ossowski nie dowierza, co każe mi sądzić, że ma pewną wiedzę o tym miejscu – być może jest świadomy, że od wielu lat poszukiwano połączenia jednego kompleksu z drugim. I ostatecznie uznano je za podziemną legendę.
– Przecież to… – zaczyna.
– Nieziemskie, nie?
– Powiedzmy – potwierdza Radek.
– W dodatku daje nam jakąś szansę – zauważa Natalia.
Patrzy na Szymka i lekko się uśmiecha, jakby chciała zasygnalizować, że to jemu oddaje inicjatywę. Hawro szybko z tego korzysta. Przekonałam się, że jeśli o czymkolwiek może mówić swobodnie i bez końca, to właśnie o Riese. Odwiedzenie tego miejsca musiało być dla niego spełnieniem marzeń. Przynajmniej do momentu, gdy przerodziło się w najgorszy koszmar.
– Jeśli Włodarz i Osówka są połączone, to możliwe, że istnieją inne korytarze – mówi Szymek. – Zresztą zawsze byłem zdania, że tak jest.
– Bo? – dopytuje Radek.
– Bo kopano tutaj dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie oszczędzając więźniów i prowadząc prace równocześnie we wszystkich kompleksach. Zaczęto w czterdziestym trzecim i nigdy nie chciało mi się wierzyć, że zdążono by wydrążyć tak mało korytarzy.
Wszyscy skupiamy wzrok na Szymku, bo mówi z takim przejęciem i pewnością, jakby przedstawiał fakty, a nie spekulacje.
– W dodatku są dokumenty, które…
– Podobno zostały utajnione – zauważa Szatecka.
– Zgadza się, ale nie wszystkie. Wiemy na przykład, ile ton materiałów zostało zużytych do budowy Riese. I jeśli przeliczysz to na kilometry znanych tuneli, wychodzi na to, że nie odkryliśmy nawet połowy tego terenu.
Wszystko to już słyszałam, kiedy tylko trafiliśmy na przejście prowadzące tutaj. Od razu zaczęłam dokonywać w głowie obliczeń – i pewnie to samo zaraz będą robili Natasza oraz Radek.
– Z Włodarza do Osówki są trzy kilometry – mówi Hawro, uprzedzając pytania. – Nawet jeśli do ogólnej długości znanych tuneli dodamy ten odcinek, wciąż wychodzi nam tylko kilkanaście kilometrów. A materiałów starczyłoby co najmniej na kilkadziesiąt.
Wciągam powietrze ustami, starając się zignorować odór rozkładu. We Włodarzu unosił się identyczny. Byłam pewna, że się do niego przyzwyczaiłam na tyle, by zrobić głębszy wdech, ale być może czas w tym wypadku nie jest w stanie pomóc.
– Jeśli cały ten beton nie rozpłynął się w powietrzu, to przecież musiał zostać do czegoś zużyty – ciągnie Hawro.
Czeka, aż ktoś podejmie temat, ale nikt tego nie robi.
– Do czego innego, jak nie do budowy kolejnych tuneli? – dodaje. – A jeśli gdzieś tu są, może…
– Znajdziemy wyjście – kończy za niego Szatecka.
– Właśnie – przyznaje Szymek, po czym wbija wzrok w ciemność spowijającą dalszą część tunelu. – Bo domyślam się, że wasze zostało zasypane?
Nie musi pytać. Gdyby ci ludzie wiedzieli, jak stąd uciec, nigdy byśmy ich tutaj nie zastali.
– Sprawdzaliście inne korytarze? – rzucam.
– Tak – przyznaje Ossowski. – Wszystkie przejścia zawalone lub zalane. Jedyna droga to ta, którą tu przyszliście. U was podobnie?
– Od Włodarza jedyna droga biegnie na południe – odzywa się Hawro. – Liczyłem na to, że może uda się pójść w drugą stronę, do Jawornika, który jest bliżej, ale niestety dupa.
– Czyli wciąż jesteśmy uziemieni – kwituje Radek. – Po jednej i drugiej stronie ślepa uliczka.
Przypomina mi trochę mojego syna, jest nawet w podobnym wieku. Na pierwszy rzut oka nie widać w nim delikatności i pewnej kruchości, ale wyraźnie je w sobie ma. To ta dziewczyna, Natasza, zdaje się mieć twardszą skórę.
– Niekoniecznie – mówię. – Po drodze mijaliśmy inne, mniejsze, odchodzące w bok korytarze.
– Możliwe, że prowadziły do Sobonia lub Rzeczki – dodaje Szymek.
– I nie sprawdziliście ich?
– Hawro uznał, że najlepiej iść głównym tunelem. Spodziewał się, że trafimy prosto do Osówki i…
– I co? – włącza się Radek.
Wymieniamy się z Szymkiem krótkimi spojrzeniami.
– Zakładałem, że jeśli gdzieś będzie wyjście, to właśnie tutaj – mówi. – W tej części kompleksu były najsolidniejsze umocnienia. Soboń walił się już wcześniej, a Gontowa była zamknięta, od kiedy pamiętam.
Cisza, która zapada, jest jak kurtyna obwieszczająca koniec przedstawienia. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie ma co czekać na ciąg dalszy. To koniec.
– To nie znaczy, że gdzie indziej nie ma wyjścia – dodaje Hawro, ale w jego głosie brakuje nadziei. – Lata temu pewien dziennikarz, Świątkiewicz, pisał o tym, że po wojnie zjawił się tutaj jeden rosyjski podporucznik, który pokazywał miejscowym plany Riese. Przepadły bezpowrotnie, ale tutejsi mieszkańcy mówili o tym, że było wiele wejść do kompleksu.
– Było – mówi z naciskiem Ossowski. – To kluczowe słowo. Wszystko to albo jest już pod ziemią, albo zostało umyślnie zasypane.
– Sprawdzimy pozostałe tunele – rzuca Natalia. – W jakiś sposób dociera tutaj powietrze, więc…
– Więc co? – przerywa jej Radek, a potem wskazuje na plecak, który przepchnęłam przez szczelinę. – O ile nie macie wody i jedzenia, zegar tyka. I niestety niedługo na dobre przestanie.
Kucam przy plecaku i otwieram suwak. Wiem doskonale, ile mamy zapasów, ale teraz muszę podzielić je na cztery osoby. Natasza i Radek nie dysponują nawet niczym do picia, widzę to po ich spierzchniętych ustach.
Szybko dokonujemy prostych obliczeń i wychodzi nam, że na resztkach wody, jakie mam w butelce, pociągniemy najwyżej kilka dni. Ledwo zwilżymy nią usta.
– Ile tuneli zdążymy sprawdzić? – rzuca Ossowski i kręci głową. – Jeśli ten kompleks jest tak rozległy…
– Bądźmy dobrej myśli – odzywam się. – Znajdujemy się tak naprawdę w siatce jaskiń i grot, więc może…
– Znajdziemy cudowne źródełko? – wtrąca Radek. – Gdyby to były naturalne twory, może. Ale w tym wypadku to mało prawdopodobne.
Ma rację, ale mógł zachować tę uwagę dla siebie. Uznaję, że należy jak najszybciej sprowadzić rozmowę na bardziej optymistyczne tory. W tej chwili potrzeba nam nadziei, nawet jeśli byłaby zupełnie nieuzasadniona.
– Ruszajmy – mówię. – Szkoda czasu.
Nikt nie polemizuje. Każdy zdaje sobie sprawę, że pozostanie w Osówce do niczego dobrego nie doprowadzi. Zbieramy wszystko, co może nam się przydać, a potem gramolimy się po rumowisku w kierunku niewielkiego przesmyku.
Wszyscy inni przechodzą przez niego bez większego problemu, ja znów z trudem, jakbym ciągnęła za sobą kilka ton ładunku. Wiem, że powinnam schudnąć choćby dla zdrowia. Na wyglądzie przestało mi zależeć dobre dwadzieścia lat temu.
W końcu przechodzimy na drugą stronę. Otrzepujemy się z pyłu i ziemi, po czym ruszamy korytarzem przed siebie. Powoli, jakbyśmy wszyscy czuli, że gdzieś w mroku czeka na nas zagrożenie.
Czuję, że atmosfera robi się coraz bardziej przygnębiająca. Ciemność, wilgoć i złowroga cisza nie pomagają.
– Możliwe, że gdzieś są jakieś zapasy – zauważam.
– Zapasy? – pyta Radek, ściągając brwi.
Daję znak Szymkowi, by wyjaśnił pozostałym, co mam na myśli.
– Pamiętacie, że prace tutaj były prowadzone do ostatniej chwili? Niemcy uciekali dopiero, kiedy nie było już wyjścia, stąd ślady butów tam, gdzie cement jeszcze nie zasechł – zabiera głos. – Naziści byli przygotowani na to, by szybko zakończyć całą robotę, zasypać przejścia i od razu się tu schronić. Pewnie widzieliście maski gazowe i inne rzeczy przy wejściu.
Szatecka kiwa głową, Radek mruży lekko oczy.
– Wszystko to znaleziono w tunelach, a potem wystawiono jako eksponaty. Większość rzeczy jednak przepadła, bo po wojnie zapuszczały się tutaj grupy szabrowników. Zabierali wszystko, co tylko się dało, zanim władze w ogóle się zorientowały, że Riese istnieje. Dopiero w czterdziestym ósmym powstało przedsiębiorstwo, które miało zająć się eksplorowaniem tych terenów. Wcześniej była tu wolna amerykanka.
Hawro mówił z coraz większym przejęciem, a ja po raz kolejny uświadomiłam sobie, że musi mieć rozległą wiedzę nie tylko dotyczącą tego kompleksu, ale historii w ogóle.
– Do czego zmierzasz? – pyta Ossowski.
– Do tego, że nigdy nie ustalono, ile zapasów zostało zgromadzonych w kompleksie. Ale biorąc pod uwagę liczbę osób, która miała się tu schronić…
– Czyli? To chyba nie do końca ustalone?
Tak już na wstępie oświadczył nam przewodnik, z którym Hawro od razu wdał się w dyskusję. Już wtedy zdawałam sobie sprawę, że chłopak wie o tym miejscu więcej niż inni. A teraz upatrywałam w tym jedynej nadziei na ratunek. Jeśli ktokolwiek mógł wyprowadzić nas z tych katakumb, to jedynie Szymek.
– Ostateczna liczba nadal pozostaje zagadką – przyznaje Hawro. – Ale Anthon Dalmus twierdził…
– Kto? – pyta Radek.
– Główny energetyk budowy Riese. – Szymek bierze głęboki wdech. – Ciekawa postać. Po wojnie został od razu zatrudniony przez władze PRL-u i powierzono mu pieczę nad tym miejscem. Trochę dziwne, prawda? Facet prosto z nazistowskiej administracji trafia do…
– Co twierdził? – pyta Natasza, sprowadzając Szymka na ziemię.
Chłopak jest wyraźnie zawiedziony, chciałby mówić dalej.
– Cóż… podał dokładne dane co do liczby ludzi, którzy mieli schronić się w Riese. Przynajmniej na moment wstrzymania prac.
– I ile wynosiły?
– Czterdzieści tysięcy osób. Tyle miało tutaj przetrwać, a to znaczy, że gdzieś znajdują się zapasy, z których mieli korzystać ci ludzie.
– Zapasy sprzed ponad siedemdziesięciu lat.
– Tak.
Szatecka i Radek patrzą na niego jak na wariata, a ja wcale im się nie dziwię. Kiedy wspomniał mi o tym jeszcze we Włodarzu, też byłam sceptyczna.
– Zakładam, że nie słyszeliście o Bertrandzie.
– Dobrze zakładasz – przyznaje Ossowski. – Kto to?
– Nie kto, tylko co. Parowiec, który zatonął na rzece Missouri u schyłku dziewiętnastego wieku. Odkryto go przeszło sto lat później i znaleziono stare konserwy. Owoce morza, warzywa i…
– Nadawały się do jedzenia? – przerywa mu Natasza.
Hawro kiwa głową, jakby to było zupełnie normalne. Za moment z pewnością przedstawi im całą tę historię, a potem oznajmi, że wybijanie dat przydatności do spożycia na puszkach jest w gruncie rzeczy wymogiem prawnym. Producenci robią to, by w razie czego nikt nie mógł pociągnąć ich do odpowiedzialności.
W rzeczywistości konserwy tracą wartości odżywcze, a już z pewnością smak, ale wciąż nadają się do jedzenia. I mogą okazać się naszą jedyną nadzieją na przetrwanie, o ile gdzieś tutaj są.
Hawro jednak o tym nie wspomina. Nie ma na to szansy.
Otwiera usta, ale się nie odzywa. Zatrzymuje się i sprawia wrażenie, jakby z niewiadomego powodu nagle ogarnął go paraliż. Zanim udaje mu się choćby podnieść rękę i wskazać, co sprawiło, że zamarł, sami już możemy się o tym przekonać.
W oddali korytarza widać snop światła. Nie pochodzi z komórki, jest zbyt duży, zbyt mocny. Ktokolwiek idzie w naszym kierunku, ma latarkę z prawdziwego zdarzenia.
Początkowy szok opada. Zdaję sobie sprawę z tego, że nadchodzi ratunek.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Remigiusz Mróz, 2021
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: © Dark Crayon
Logotyp Unitry – Zjednoczenia Przemysłu Elektronicznego i Teletechnicznego – domena publiczna
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-903-2
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.