Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 29.04.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Czarujący uwodziciel, bezwzględny manipulator i profesjonalny oszust. Bierze na celownik kobiety znajdujące się w trudnej sytuacji życiowej, samotne, potrzebujące wsparcia. Daje im wszyst ko, o czym marzyły, a nawet więcej. Jest wyśnionym part nerem, przyjacielem, kochankiem – mami swoje ofiary wi zjami wspólnej przyszłości i bezgranicznego szczęścia. Robi to jednak wyłącznie po to, by je wykorzystać i pozbawić wszystkich oszczędności. A kiedy zaczynają walczyć, zaczy na zagrażać ich życiu. Pozostaje bezkarny. Zmienia tożsamości, unika policji, dba o każdy szczegół swoich manipulacji. Trafia jednak w końcu na kogoś, kto zrobi wszystko, by doprowadzić go przed ob licze sprawiedliwości.
Walka między dobrem a złem jeszcze nigdy nie była tak osobista.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
Rok wydania: 2025
Dla tych, którzy mają na półkach wszystkie moje książki.
(Z przeprosinami za to, że niedługo
pewnie będzie trzeba dokupić regał)
Cóż wiesz o pięknem?…
Kształtem jest miłości.
Cyprian Kamil Norwid
ETAPPIERWSZY
MANIPULACJA
1
NORWID
Zdarzenia czekały, by nabrać kształtu. Uformowałem je wcześniej z dobrze przygotowanego materiału, przez wiele miesięcy śledząc tę kobietę, przyglądając się jej i analizując każdy krok, który stawiała. Badałem jej zwyczaje, upodobania, antypatie, relacje rodzinne, stosunki sąsiedzkie, sprawy zawodowe, aktywność w sieci – właściwie wszystko, co mogło mi sięprzydać.
Poznałem ją lepiej, niż ona znała siebie.
A teraz mam zamiar wykorzystać całą tę wiedzę przeciwko niej.
Moje oczy są nieruchome, utkwione w jednym punkcie przede mną, mimo że wagon metra przetacza się ciężko po torach. Głowa i ciało się kołyszą, wzrok nie. Zupełnie jakby stał się celownikiem, przed którym ta kobieta nie może uciec.
Siedzi przede mną, pozornie niefrasobliwa, w spokoju czekająca, aż skład dotrze na jej stację. Ale tak naprawdę zagubiona gdzieś w labiryncie swoich myśli.
Elżbieta Sosnowska. Dla przyjaciół Sosna.
Moja ofiara, choć jeszcze całkowicie tego nieświadoma.
2
SOSNA
Dziś mija rok, odkąd Daniel mnie zostawił, a ja wciąż błądzę po resztkach naszego wspólnego życia, zbierając okruchy siebie. Byliśmy ze sobą dziesięć lat. Z gatunku tych długich dziesięciu lat, nie tych krótkich. Zaczęły się jeszcze przed maturą, kiedy czas wydaje się biec znacznie wolniej, a skończyły się, kiedy byliśmy już pewni siebie nawzajem, pewni naszej przyszłości, pewni zamiaru założenia rodziny. A przynajmniej ja byłam.
Nie wróciłam do siebie przez ten rok. Początkowo nawet nie próbowałam, miałam bowiem przekonanie, że straciłam coś, czego odzyskać się nie da. Nie tyle partnera, ile część siebie. Powstała we mnie wyrwa, która wydawała się niemożliwa do załatania, nie szukałam więc nawet materiału nadającego się do jej wypełnienia.
Presja rodziny, przyjaciół, znajomych była jednak nieustająca – i w końcu uświadomiła mi, że muszę ruszyć dalej. Ułożyć nowe plany, nowe zamiary, nową siebie. I tym razem postarać się o to, by nie być zależną od nikogo. Stworzyć się na nowo, na własnych warunkach. Samodzielnie położyć fundament – i dopiero kiedy poczuję się na nim stabilnie, zaprosić kogoś do wznoszenia na nim konstrukcji.
Tyle, jeśli chodzi o teorię. Praktyka jest taka, że po dwunastu miesiącach siedzę w wagonie metra zmierzającego ze stacji Pole Mokotowskie na stację Kabaty. Jadę trasą, którą przemierzaliśmy z Danielem praktycznie co tydzień, kiedy z naszego mieszkania przy Narbutta chcieliśmy dostać się do Lasu Kabackiego.
Złaziliśmy tam wszystkie ścieżki, każde drzewo kojarzy mi się z jakimś wątkiem, który przy tej czy innej okazji poruszaliśmy, każde miejsce jest zabarwione jakimś wspomnieniem. Mimo że od roku chodzę tam sama, Daniel cały czas mi towarzyszy.
Nie powinnam tego robić. Moja terapeutka w zawoalowanych słowach wyjaśniła mi, że skoro już muszę chodzić sama po lasach, lepiej, żebym robiła to w Wawrze albo na Bielanach. Nowe otoczenie, nowa ja.
Tymczasem stara ja dalej ciągnie na Kabaty, na znajome ścieżki, pod znajome wiaty, wreszcie w znajome wspomnienia. Czego tam szuka? Nie wiem. Wiem tylko, że z całą pewnością tego nie znajdzie.
Dziś też czeka mnie powtórka z rozrywki, a za kilka godzin będę wracać do domu w stanie gorszym niż obecnie. Nie przejmuję się tym, nie zastanawiam. Po prostu chcę być tam, gdzie spędziłam tyle pięknych chwil z Danielem. Zupełnie jakbym dzięki temu mogła je wszystkie odzyskać.
Zapewne gdzieś przy Parku Kultury w Powsinie najdzie mnie, że Dan tworzy teraz zupełnie nowe wspomnienia z kimś innym. Będę przekonywała się, że to nic nie szkodzi. U mnie ubyło trochę radości, u kogoś innego jej przybędzie, w ogólnym rozrachunku nic się na świecie nie zmieni.
W duchu będę jednak nienawidzić kobiety, dla której mnie zostawił. Zazdrościć jej, przypisywać jej najgorsze cechy, oblepiać ją najohydniejszymi epitetami,a wszystko po to, by nie myśleć o jednym: że jest lepsza ode mnie.
Nie ma lekko krzywego nosa ani nadwagi, może pochwalić się znacznie atrakcyjniejszymi wymiarami, jest bardziej otwarta, skłonna do szaleństw, może jakichś nagłych porywów namiętności. Ciekawiej spędza się z nią czas, nie ma wahań nastroju, potrafi żartować ze wszystkiego.
Bez względu na to, jak bardzo oczerniam ją w duchu, jak głęboko w szlamie niechęci ją zanurzam, ten pozytywny obraz zawsze wypływa na wierzch. Nikt nie zostawia nikogo po dziesięciu latach, bo poznał przeciętną osobę, prawda?
– Chyba w ten sposób nie znajdziesz odpowiedzi – rozlega się nagle męski głos.
Co? Wypowiedziałam moją myśl na głos?
Natychmiast potrząsam głową i kieruję wzrok w lewo, na mężczyznę, który siedzi po przekątnej, po drugiej stronie wagonu.
Patrzy na mnie tak, jakby pytał, czy na niego czekałam. W lekko bezczelny, odważny, ale całkowicie niegroźny sposób.
– Słucham? – mówię.
– Wyglądasz, jakbyś się nad czymś głęboko zastanawiała.
– Bo może to robię.
– Ale jednocześnie, jakbyś nigdzie nie mogła dostrzec rozwiązania.
Mam ochotę tylko westchnąć, a potem wyciągnąć komórkę i udawać, że jestem całkowicie pochłonięta pisaniem esemesa, scrollowaniem TikToka lub sprawdzaniem maili. Nie robię tego tylko ze względu na to, że facet trzyma w rękach jakąś książkę. A ja zawsze wychodzę z założenia, że czytanie w komunikacji miejskiej to najlepsza reklama człowieka, jaka istnieje. Tylko głowa wypełniona książkami ma jakąkolwiek wartość.
Nieznajomy trzyma nowe wydanie Gdy leżę, konając Williama Faulknera. Chyba trochę pretensjonalnie i na pokaz. Takich rzeczy nie zabiera się ze sobą do metra. Raczej czyta się je w domowym zaciszu, kiedy można w pełni skupić się na tym, co przed oczami.
– To tylko okładka – odzywa się.
– Aha.
Unosi lekko książkę i wzrusza ramionami.
– W środku jest Colleen Hoover – dodaje.
Mimowolnie się uśmiecham, a on bierze ten uśmiech za zdobycz, której oczekiwał. I zupełnie jakby uznał, że już niczego więcej ode mnie nie potrzebuje, kiwa nieznacznie głową, po czym na powrót skupia się nalekturze.
Nieśmiertelny głos znanego lektora oznajmia, że skład dotarł do stacji Stokłosy, kilka osób wysiada, kilka wsiada. Nieznajomy nawet nie drga, nie podnosi wzroku, wydaje się wpaść w jakąś studnię, która mieści się między stronami tej książki.
Korzystam z okazji i mu się przyglądam. Nie jest przykro na niego patrzeć. Twarz smukła i oprószona kilkudniowym zarostem, barki szerokie, dłonie dość duże, a włosy gęste i lekko rozwichrzone. Umięśniony w nienachalny, ale widoczny sposób – z pewnością nie musi wciągać brzucha, kiedy pozuje do zdjęć, tak jak robi to Daniel.
Moje myśli skręcają w jego kierunku, jak zawsze, kiedy poznaję kogoś nowego. Zamiast zastanawiać się nad cechami napotkanych osób, przeważnie głowię się nad tym, jak Dan poczułby się, gdyby zobaczył nas razem.
Im przystojniejszy facet, tym chętniej rozwijam te wizje, wyobrażając sobie, jak mojego byłego powoli nadgryza zazdrość, a zaraz potem zżera go już od środka żal, że tak łatwo ze mnie zrezygnował.
Nieznajomy nie podnosi wzroku, zupełnie nieświadomy, do jakiego celu właśnie wykorzystuję go w myślach. Kiedy docieramy do jednej z ostatnich stacji, nagle orientuję się, że to tyle nieuprzejme, ile niemoralne.
A może nie? Może dopóki dzieje się to tylko w mojej głowie i nikomu nie szkodzi, nie ma w tym niczego złego?
– Następna stacja: Kabaty – mówi nieśmiertelny głos.
Znów patrzę na nieznajomego. Przewraca stronę, ale robi to tak powoli, jakby nie był pewien, czy może popłynąć dalej z narracją. Nie czytałam tej książki, ale jeśli jest taka jak inne pozycje Faulknera, to zapewne tętni duszącym ciężarem, jakby autor za punkt honoru postawił sobie, by o wszystkim, nawet o robieniu kawy, pisać nie jak o zwykłej, prozaicznej czynności.
Facet nadal na mnie nie patrzy, a ja zastanawiam się, po co w ogóle mnie zaczepiał. Ten typ raczej tego nie robi. Zazwyczaj wydają się tak zmęczeni swoją przystojnością, że nie mają już sił na jakiekolwiek wysiłki wobec kobiet. Są w stanie przyjąć tylko to, co zostanie im zaoferowane, podane na talerzu.
Po chwili skład zwalnia i z obezwładniającym łoskotem zatrzymuje się na Kabatach. Ludzie jeszcze przez moment się nie poruszają, po czym w końcu jakaś siła unosi ich jak kukiełki. Widma z oczami utkwionymi w komórkach powoli grawitują ku drzwiom, które zaraz się rozsuną.
– Uwaga, stacja końcowa – rozlega się z głośników.
Kiedyś był to dla mnie zwykły komunikat, od roku jednak brzmi jak zapowiedź mojego osobistego Sądu Ostatecznego. Nie pomaga fakt, że po wyjściu na peron w oczy od razu rzucają mi się niebieskie tabliczki z napisem „Koniec trasy”.
Kieruję się w stronę schodów prowadzących na ulicę, nie interesując się typem od Faulknera. Zakładam, że idzie z nosem w książce, może w przeciwnym kierunku.
Kiedy wychodzę z metra i ruszam w stronę Lasu Kabackiego, orientuję się jednak, że tamten mężczyzna jest tuż obok, zmierza w tę samą stronę, porusza się niemal identycznym tempem. Sprawiamy wrażenie, jakbyśmy szli razem.
Patrzę na niego ze zdziwieniem i dostrzegam podobny wyraz na jego twarzy, który szybko przeradza się w zakłopotanie. Wydaje się do niego nie pasować, a jednocześnie w jakiś sposób współgrać z jego duszą.
– Przepraszam – mówi.
– Za co?
– Właściwie nie wiem.
– To może nie powinieneś przepraszać.
Choć lepiej w tę stronę niż odwrotną, kwituję w duchu. Żebym usłyszała jakiekolwiek przeprosiny od Daniela, musiałby chyba zabić kogoś na moich oczach i obryzgać mnie krwią. A potem uświadomić sobie, że ofiarą była moja matka.
– Wygląda, jakbym za tobą szedł – odzywa się nieznajomy.
– W sumie to obok mnie.
– Mimo wszystko…
– Zawsze możesz zwolnić – zauważam. – Albo przyspieszyć.
– Tyle że to moje naturalne tempo.
– Moje też.
– To może po prostu odbiję gdzieś w bok.
– Może – odpowiadam. – Zależy, dokąd idziesz.
Nawet nie wiem, kiedy znalazłam się w samym środku konwersacji, która przed momentem jeszcze nie istniała. Jest mi w niej jednak nadspodziewanie dobrze.
– Do lasu – oznajmia.
– To pechowo.
– Tak?
– Bo ja też.
Miłośnik nowego przekładu Faulknera krzywi się, jakby nagle poczuł dotkliwy ból.
– To faktycznie pech – mówi.
Dalej idziemy w tym samym kierunku, z tą samą prędkością, patrząc głównie przed siebie, jakby zerknięcie na drugą osobę mogło urealnić tę przedziwną sytuację.
– Za jakieś dwieście metrów będziesz miał okazję się uratować – oznajmiam.
– W jaki sposób?
– Zatrzymam się na gofry.
– O…
– Konkretnie na słynne rzemieślnicze gofry u Ireny z Lublina – precyzuję. – I mam zamiar zakupić gryczane z masłem orzechowym.
– Okej…
– Wezmę je na wynos, bo zawsze jem dopiero w lesie, i wtedy będziesz miał szansę się urwać.
– Dzięki za cały pakiet informacji. Na pewno skorzystam z okazji.
Zaczynam się zastanawiać, kto tutaj z kim flirtuje. Odnoszę wrażenie, że przejęłam pałeczkę, a nieznajomy zasadniczo nie musiał robić nic, by tak się stało. Czuję się z tym dziwnie. Od roku nawet nie zbliżyłam się do podobnej sytuacji.
– To brzmi jak jakaś dobrze ugruntowana świecka tradycja – zauważa.
– Jaka tam świecka, te gofry to religia.
Słyszę, jak facet cicho prycha.
– Jestem ich wyznawcą od jakichś czterech lat – dodaję, sama nie wiem po co. – Czasem nawet zastanawiam się, czy przyjeżdżam tu do lasu, czy na gofry.
– Odpowiedź wydaje się oczywista.
– Możesz niestety mieć rację.
– W takim razie może powinienem spróbować?
– Wtedy się nie urwiesz.
– Poczekam na następną okazję – odpowiada i w końcu obraca do mnie głowę.
Nie mogę tego zignorować, również na niego patrzę. Jego oczy zdają się absorbować światło, jest w nich coś niepokojącego, a przez to także pociągającego. Wypełniają się jakimś żarem, zabierając go wszystkiemuwokół.
Docieramy do cukierni, a ja nagle zastygam, bo zupełnie nie wiem, co zrobić, jak się zachować. Przedstawić się? Jakoś skomentować tę jego ostatnią uwagę? A może po prostu go pożegnać, dając do zrozumienia, że nie jestem zainteresowana… czymkolwiek, co się właśnie dzieje?
Nie mam okazji wybrać żadnej z tych ewentualności, bo typ od Faulknera otwiera mi drzwi i zaprasza do środka zamaszystym ruchem ręki.
– Prowadź – mówi. – To twoje terytorium.
Stajemy w kolejce, a mnie wciąż o ściany głowy obija się jedna myśl: co ja, kurwa, robię?
– Norwid Zabielski – odzywa się nieznajomy.
Odchrząkam cicho, żeby ugrać cenne sekundy na zastanowienie. On wyciąga rękę, moja ani drgnie.
– Tak się nazywam – dodaje z lekkim uśmiechem.
– No trudno.
Co ja właśnie powiedziałam?
– Cóż… – kwituje Norwid.
– Nie to miałam na myśli. To znaczy…
– Gdyby rodzice dali mi wybór, pewnie też zdecydowałbym się na inne imię.
– Nie, nie, jest całkiem…
Brakuje mi określenia, które nie zabrzmiałoby jak beznadziejna próba wygrzebania się z tego ambarasu.
– Zawsze mogło być gorzej – ratuje mnie Zabielski.
– Na przykład Mickiewicz?
– Na przykład.
Patrzy na mnie z niewypowiedzianym pytaniem, starając się sprawić, że zrewanżuję się podaniem mu choćby imienia. Nie wiem, dlaczego tego nie robię. Zamiast tego milczę i przesuwam się bliżej kasy, kiedy jedna z klientek siada z goframi przy stoliku.
– Obowiązuje cię jakieś wewnętrzne RODO? – pyta Norwid.
– Po prostu buduję suspens.
– Nieźle ci idzie.
Posyłam mu nieznaczny uśmiech, który niknie gdzieś pomiędzy naszymi splatającymi się spojrzeniami. Czuję się, jakby jego wzrok w jakiś przyjemny sposób mnie uwiązał.
– Ela – oznajmiam. – Ale wszyscy mówią Sosna.
Zabielski podaje mi rękę, a ja powoli wyciągam swoją. Kiedy ujmuje moją dłoń, nie mogę nie zauważyć, że robi to w sposób zarówno zdecydowany, jak i nieśmiały. Ma mocne, masywne ręce, ale zaskakująco delikatne.
– Od budowy ciała? – podsuwa Norwid.
– Od nazwiska.
– Czyli… czekaj, niech zgadnę. Elżbieta Brzozowska.
Mimowolnie parskam, a kobieta za ladą patrzy najpierw na mnie, potem na Zabielskiego.
– Sosnowska – mówię.
– Nigdy bym się nie domyślił.
Docieramy w końcu do kasy, a ja zamawiam trzy gryczane gofry z masłem orzechowym, po czym spoglądam na stojącego za mną Norwida.
– Jako że jesteś początkujący, weź sobie klasyczne – radzę.
– Jasne.
– Najlepiej z różnymi dodatkami.
– Zrobi się.
Kiedy i on staje przed ekspedientką, zamawia trzy gryczane z masłem orzechowym, a ja bezradnie kręcę głową. Gdy chwilę później wychodzimy z cukierni, uświadamiam sobie, że odkąd opuściłam wagon metra, nie pomyślałam nawet przelotnie o Danielu.
I to w miejscach, które przecież wyraźnie mi się z nim kojarzą. Po te gofry przez kilka dobrych lat przychodziliśmy razem. Zawsze braliśmy na wynos, zawsze jedliśmy je dopiero gdzieś za mogiłą nieznanego żołnierza.
Chyba że pogoda była pod psem, wtedy siadaliśmy w środku, a spacer przekładaliśmy na kiedy indziej. Norwid miał rację, nigdy tak naprawdę nie chodziło o szwendanie się po lesie, było to ledwie wymówką, żeby wpaść na gofry.
Znowu zaczynam pogrążać się w wirze wspomnień. Kiedy jednak patrzę na Norwida, mam wrażenie, że samym wzrokiem rzuca mi linę, na końcu której unosi się koło ratunkowe.
Zamierzam ją schwycić, gdy odzywa się moja komórka. Uśmiecham się z pewnym zakłopotaniem, a on po prostu przytrzymuje pudełko z goframi, pozwalając mi spokojnie wydobyć telefon z torebki.
Kiedy go unoszę, dostrzegam na ekranie imię, którego spodziewałabym się jako ostatniego. A zarazem to, którego przez ostatni rok wypatrywałam.
Daniel.
Odbieram bez wahania, bez choćby krótkiego zastanowienia.
– Tak? – rzucam.
– Sosna, gdzie ty jesteś?
Jego głos jest napięty, nerwowy. Zupełnie jakbym nie stawiła się na jakieś umówione spotkanie, a Daniel nie mógł się ze mną skontaktować i odchodził od zmysłów.
– Ale… – zaczynam.
– Policja cię szuka.
– Co?
– Jest u mnie jakiś posterunkowy, twierdzi, że nie mogą cię namierzyć.
Namierzyć? Szukają mnie?
Nie brzmi to najlepiej. I nie spodziewam się, by Dan miał mnie jakkolwiek uspokoić. Przeciwnie.
– Aneta zaginęła – mówi nagle. – Od wczorajszego wieczoru nie ma z nią kontaktu.
– Jak to?
To nie było dobre pytanie, zdaję sobie z tego sprawę już w momencie, kiedy je wypowiadam. W odpowiedzi słyszę zbolałe, nerwowe westchnienie. Daniel jest roztrzęsiony, a ja nie mogę mu się dziwić – wygląda na to, że jego księżniczka z bajki, dla której mnie zostawił, przepadła.
– Ten posterunkowy twierdzi, że jesteś ostatnią osobą, którą ją widziała – oznajmia.
– Co? Ja?
– I że wieczorem byłyście w restauracji – dodaje Daniel. – Ktoś z obsługi zeznał, że wyszłyście stamtąd razem, a potem po Anecie urwał się ślad.
– Ale…
– Sosna, co tu się dzieje? – ucina mój były, dając się ponieść dezorientacji i wynikającym z niej emocjom. – Widujesz się z moją narzeczoną? O co tu chodzi?
Milczę.
– Gdzie ona jest? – dorzuca Daniel.
3
FRYDERYK
Dziesięć miesięcy wcześniej
Jeszcze dziś rano byłem pewien, że tego nie zrobię, nie dam rady, zawrócę w ostatnim momencie. Wydawało mi się, że nie mam psychy. A mimo to stoję teraz przed wejściem do komendy policji, jestem spóźniony kilka minut na spotkanie ze starszą aspirant Barbarą Żykowską i wiem, że już nie zawrócę.
W środku dopełniam formalności, po czym siadam przed biurkiem funkcjonariuszki, myśląc o tym, że powinniśmy odbywać tę rozmowę w jakimś gabinecie, pokoju przesłuchań, właściwie gdziekolwiek, gdzie nie ma tylu ludzi.
Podaję imię i nazwisko do protokołu, policjantka mówi coś o czynnościach na podstawie „artykułu 177 paragraf 1,200 paragraf 3 i 307 paragraf 3 kapeka”, potem notuje. Po chwili pod nosem wygłasza jakąś formułkę, pouczając mnie o odpowiedzialności karnej za zeznanie nieprawdy lub zatajenie prawdy oraz o kilku innych rzeczach, które tak szybko opuszczają jej usta, że nawet gdybym chciał, nie rozczytałbym ich sensu.
Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Nie zamierzam niczego zatajać ani przekręcać. Przyszedłem tutaj po to, by wreszcie powiedzieć komuś prawdę.
– No dobrze – kwituje w końcu Żykowska, a potem podnosi wzrok.
Makijaż ma nieco za mocny jak na policjantkę, w dodatku doklejane rzęsy, smoliście czarne brwi i nadmuchane usta. Raczej nie łamie tym regulaminu, ale efekt trudno nazwać estetycznym.
– Świadek rozumie treść pouczenia? – pyta.
– Tak.
Żykowska kiwa głową, obraca jakąś kartkę i podsuwa mi do podpisu. Wskazuje miejsce niczym znudzona urzędniczka, która robi to setny raz tego dnia. Składam parafkę, oddaję dokument, a potem nagle orientuję się, że mam pustkę w głowie.
Tak wiele razy zaczynałem w myślach tę rozmowę. Na tak wiele sposobów ją rozgrywałem. I w końcu tak dobrze przygotowałem, by policja dostała dokładnie to, czego potrzeba. Mimo to w tej chwili w moim umyśle powstała jakaś mikro czarna dziura, zasysając do środka wszystko, co się w nim znajdowało.
– Proszę bardzo – odzywa się Żykowska. – Niech świadek mówi.
– Tak, więc…
Urywam i czekam, choć sam nie wiem na co. Mam jakąś irracjonalną nadzieję, że to wszystko, co muszę zrobić, wydarzy się samo.
I w końcu poniekąd tak się dzieje. Słowa zaczynają wydostawać się z moich ust samoczynnie, a ja nawet nie kontroluję treści.
– Jakiś czas temu moja żona poznała mężczyznę – oświadczam. – Byliśmy wtedy w trakcie rozwodu, emocjonalnie dla niej dość ciężkiego, bo to za moją sprawą małżeństwo się rozpadło. Znalazła się w nieciekawym miejscu, a ja z pewnością nie pomagałem jej się z niego wydostać. Właściwie byłem tak zajęty sobą, że nawet tego nie zauważałem.
Policjantka nie patrzy na mnie, tylko na protokół, który niezbyt czytelnie zapełnia moimi słowami. Nie odzywa się, nie upomina mnie, że być może te wstępy są zupełnie niepotrzebne. Czeka.
Ja zaś przełykam ślinę, nabieram płytko tchu i kontynuuję:
– W być może najgorszym momencie, kiedy spieraliśmy się o podział majątku, a ja powiedziałem o kilka rzeczy za dużo, poznała kogoś.
Żykowska zapisuje, chyba słowo w słowo.
– Mężczyzna ten podał fikcyjne dane, imię zresztą wziął od nazwiska jednego z wieszczów, ale nie wzbudziło to w mojej ówczesnej żonie żadnych podejrzeń. Nie było powodów.
– Sąd orzekł już rozwód?
– Tak.
Policjantka dopisuje coś w nawiasie.
– Proszę kontynuować.
– Dobrze – odpowiadam. – Więc nie znam jego prawdziwych danych, nazywam go w tej chwili Złotnikiem, podobnie jak inne kobiety, które stały się jego ofiarami.
– Ofiarami?
Kiwam głową, dopiero teraz czuję presję, która osiadła ciężko na moich barkach. Jestem tu dziś nie tylko w swoim imieniu. Reprezentuję wszystkie te osoby, do których udało mi się dotrzeć.
– Oprócz mojej byłej żony Złotnik skrzywdził i oszukał kilka innych kobiet – mówię. – Przynajmniej o kilku wiem, ale…
– Dlaczego „Złotnik”?
Mówi to z dystansem, może nawet przyganą, że oto zwykły obywatel próbuje bawić się w śledczego i nadaje podejrzanemu jakieś kryptonimy. Albo gorzej, udajedziennikarza, który do głośnej publikacji potrzebuje chwytliwej ksywki dla sprawcy. A że ten zwraca się do swoich ofiar „złotko”, to taka pasuje.
Tyle że tak nie jest. Złotnik unika tego rodzaju gestów, nie jest jak ci paździerzowi frajerzy, którzy sięgają po wytarte schematy i typowe sztuczki. To wyrafinowany profesjonalista, uważający na to, by nie wywiesić żadnej czerwonej flagi.
– Od wręczanych prezentów – oznajmiam.
– To znaczy?
– Dawał kobietom złote upominki.
– Podróbki?
Starsza aspirant Żykowska nie zadaje mi pytań, których się spodziewałem. Trochę zbija mnie to z tropu, ale może po prostu musi odnotować wszystko po kolei.
– Nie podróbki – odpowiadam. – Kolczyki, naszyjniki, biżuterię z prawdziwego złota. Zazwyczaj zabierał ją poprzedniej ofierze i dawał kolejnej. Względnie korzystał ze środków, które udało mu się wyłudzić, i kupował coś ze złota, żeby uwiarygodnić swój wypchany portfel. W rzeczywistości przez większość czasu był spłukany. Budował typową piramidę finansową, w której…
– Może po kolei – ucina Żykowska.
– W porządku, ale ten moment wręczenia złotej biżuterii zawsze jest kluczowy. To wtedy kończy się sielanka i zaczyna horror. Wykorzystywanie finansowe, a w razie niechęci do przekazywania środków znęcanie się psychiczne i…
– Po kolei – upiera się starsza aspirant.
Kiwam posłusznie głową, przyznając jej rację. Przez moment jednak zastanawiam się, jaka ta kolej powinna być. Wątków jest tak dużo, skrzywdzonych kobiet tak wiele. Na dobrą sprawę nie wiem, od czego zacząć, by funkcjonariuszka się w tym nie pogubiła.
– Gdzie i w jakich okolicznościach pana ówczesna żona poznała Złotnika? – podsuwa.
Dobry kierunek, chwalę ją w duchu.
– To było u nas w domu, przez jakąś znajomą.
– Hm?
– Złotnik zakręcił się najpierw wokół niej – wyjaśniam. – Nie miał wobec przyjaciółki mojej żony żadnych zamiarów, oprócz tego, by doprowadziła go do celu. Nie narzucał się jej, zachowywał poprawnie, budował zaufanie. Wiedział, że dzięki temu w końcu dostanie się do mojej żony.
– Jak żona się nazywa?
– Karolina.
– Nazwisko to samo?
– Nie, panieńskie. Maziarska. Zawsze twierdziła, że nie po to przez całe życie je nosi, żeby ot tak pozbyć się go w momencie ślubu.
– W porządku. Więc przez tę znajomą udało mu się poznać Karolinę?
– Tak – potwierdzam. – Wybrał dość sprytny sposób, ale ma ich na podorędziu cały wachlarz. Zazwyczaj przez jakiś czas szuka najbardziej obiecującej ofiary, kobiety w trudnym położeniu. Takiej, która ma problemy rodzinne, rozstaje się z partnerem, nie radzi sobie z buntem nastoletnich dzieci i tak dalej. Obserwuje ją, poznaje, poświęca dużo czasu na przygotowania przed pierwszym kontaktem.
Sprawdzam, czy starsza aspirant wszystko notuje, i widzę, że długopis wciąż energicznie tańczy po papierze.
– Najlepsze są dla niego kobiety porzucone przez partnerów lub takie, które w tragicznych okolicznościach ich straciły – podejmuję. – Podchodzi je powoli, cierpliwie, stopniowo zyskuje ich zaufanie. Kiedy mu się udaje, otacza je troską, jest przy nich. Wspiera, pociesza, niczego nie oczekuje w zamian. Daje im poczucie spokoju, ciepła i bezpieczeństwa, a potem wykorzystuje je w najgorszy możliwy sposób.
– Więc zawsze działa tak samo?
– Niezupełnie – odpowiadam. – Dzięki tym długim przygotowaniom Złotnik wie doskonale, z kim ma do czynienia. Zanim w ogóle się do kogoś odezwie, przerzuci setki, może tysiące komentarzy na Facebooku czy Instagramie. Pozna poczucie humoru ofiary, gust filmowy i muzyczny, oszacuje jej inteligencję, dojrzałość emocjonalną, dystans do siebie i tak dalej. A potem zrobi z tego użytek.
Żykowska milczy, dalej notując. Ja zaś sięgam po trochę inny ton głosu, jakbym dzięki temu mógł sprawić, że kolejne słowa znajdą się jedynie na marginesie.
– Ludzie nie mają pojęcia, jak wiele ze swojego życia pokazują w zwykłych relacjach na Instagramie czy za pomocą lajków na Facebooku – dodaję. – Umiejętny manipulator może złożyć z tego praktycznie kompletną instrukcję obsługi człowieka.
Policjantka nie komentuje, patrzy na mnie jednak w taki sposób, jakby chciała zasugerować, że powinienem ominąć wszystkie te banały.
– Ten facet dopuszczał się rzeczy najohydniejszej – powtarzam, bo wydaje mi się, że jeszcze to do niej nie dotarło. – Szukał bezbronnych, cierpiących kobiet, wybierał te, którym najbardziej brakuje miłości, które najbardziej na nią czekają, a potem dawał im ją i w makiaweliczny sposób je wykorzystywał.
Czekam na jakąś reakcję ze strony starszej aspirant, która pozwoli mi stwierdzić, czy w ogóle mogę pozwalać sobie na takie oceny, czy może lepiej, żebym trzymał się meritum. Kiedy podnosi na mnie wzrok, dochodzę do wniosku, że woli tę drugą drogę.
– Korzystając z tak dobrze przygotowanego gruntu, Złotnik przez jakiś czas pozostaje ideałem partnera – ciągnę. – Niczego nie wymaga, niczego nie oczekuje ani nie chce. Jedynie wspiera i zaspokaja te potrzeby, którezidentyfikował. Robi to bezinteresownie, komplementuje, wręcza prezenty, interesuje się. Wmawia tym kobietom, że są dla niego wszystkim, że nigdy nikogo takiego nie spotkał i że właśnie spełniają się jego najskrytsze marzenia. Oczywiście w przypadku niektórych formułuje to wprost, przy innych stara się, żeby to wybrzmiało tylko między wierszami.
– Rozumiem.
Patrzę w jej oczy i mam nadzieję, że faktycznie rozumie. Że ma na tyle doświadczenia w związkach, by wiedzieć, jak wdzięczny to grunt dla wszelkiej manipulacji.
Przechodzi mi przez myśl, że to nie ja powinienem tutaj siedzieć. Na moim miejscu znacznie lepiej sprawdziłaby się któraś z kobiet oszukanych przez Złotnika. Żadna z nich nie była jednak gotowa przyjść.
Większość nie pozwoliła mi nawet podać ich nazwisk. Niektóre odczuwają wstyd – przed sobą, przed innymi. Inne głęboki wstręt. Kilka nadal się boi, bo Złotnik nie stroni od gróźb.
Te w jego wypadku nigdy nie pozostają bez pokrycia, ale do tego jeszcze dojdę. Teraz muszę opowiedzieć starszej aspirant Żykowskiej o tym, jak ten człowiek przechodzi z etapu urabiania i usypiania czujności do ataku.
Zaczynam to robić na przykładzie mojej byłej żony, bo to on jest mi znany najlepiej.
– Kluczem do sukcesu jest alienacja od wszystkich znajomych – podejmuję. – Kiedy Złotnik przystępuje do natarcia, chce, by dotychczasowi przyjaciele ofiary zaczęli jawić się jej jako zakłamane, dwulicowe osoby. Zrobi wszystko, by kobieta została sama, a on mógł wejść w rolę zarówno partnera, kochanka, jak i przyjaciela.
– Tak było u pana?
– U Karoliny, tak.
– Więc na początku nastawił ją przeciwko panu? – upewnia się starsza aspirant.
– Niestety – odpowiadam. – Ze słowa „Fryderyk” stworzył synonim wszelkiego zła. Próbował przekonać ją, że cały czas działam na jej niekorzyść, próbuję zdyskredytować ją w oczach bliskich, chcę pozbawić oszczędności, zagarnąć dla siebie jak najwięcej wspólnego majątku, obciążyć ją wszystkimi kosztami i…
– Ale nie planował pan tego robić?
– Nie. Oczywiście, że nie.
– Proszę kontynuować.
Poprawiam się lekko na krześle, bo nagle orientuję się, że trwam w jakiejś mało wygodnej pozycji, przechylony na bok.
– Kiedy mu się to udaje, zaczyna się etap wyłudzania pieniędzy, więc…
– Moment – przerywa mi policjantka. – Mógłby pan powiedzieć więcej o tym, jak ten człowiek nastawiał żonę przeciwko panu?
Nie bardzo wiem, dlaczego akurat ten wątek ją interesuje, ale spełniam tę prośbę. Przypominam sobie, jakie historie na mój temat opowiadał, jak robił ze mnie potwora, manipulatora i narcyza, jak przekonywał Karolinę, że to małżeństwo było najgorszym, co ją w życiu spotkało.
– Próbował nawet umniejszać mnie w oczach jej rodziny, którą traktowałem przecież niemal jak własną – dodaję.
– W jaki sposób?
– Snując jakieś bzdury o nadużywaniu alkoholu, złym traktowaniu kobiet, w tym przede wszystkim Karoliny, ale także o oszustwach z mojej strony, romansach z młodymi dziewczynami i tak dalej.
Żykowska notuje, a mnie się wydaje, że moje słowa wreszcie ją poruszyły. Tyle że nie słyszała jeszcze nic. Kiedy dojdę do tego, jak ten człowiek potrafi zmanipulować, by oskubać ofiarę z oszczędności, a potem dopuszczać się fizycznych ataków, a nawet grozić śmiercią, dopiero zrozumie powagę sytuacji.
– Czyli wpływa też na inne osoby w otoczeniu – odzywa się. – W sposób bezpośredni.
– Zgadza się. Ale robi także dużo więcej. Czasem, na tym najwcześniejszym etapie, rozwiązuje problemy, jakie jego ofiara ma z innymi ludźmi.
– To znaczy? – pyta funkcjonariuszka. – Co ma pan na myśli?
– Wszystko, co tylko można.
– Proszę sprecyzować.
Przechylam się w przeciwną stronę niż przed chwilą, bo wydaje mi się, że dzięki temu moje plecy nieco odetchną.
– Robi porządek – oznajmiam. – Zarówno poprzez groźby, jak i fizyczne ataki. Ale równie dobrze dzięki konwersacji.
– Konwersacji?
– Zdarzało się, że Złotnik szedł rozmówić się z osobami, z którymi jego ofiary były w konflikcie. I bohatersko załatwiał sprawę.
Zastanawiam się, czy zmierzać dalej w tym kierunku, a przede wszystkim, czy przekazywać tej policjantce rzeczy, których w tej chwili nie mogę poprzeć żadnym dowodem. W końcu uznaję, że tak. Sama wprowadziła nas do tej uliczki.
– Moim zdaniem Złotnik ma jakieś powiązania ze światem przestępczym – odzywam się. – Ma jakieś plecy, inaczej nie szłoby mu to tak łatwo.
– Jakie to plecy?
– Nie wiem, nigdy tego nie ustaliłem. Ale jednej dziewczynie sam się do tego przyznał, kiedy formułował wobec niej groźby.
– Do czego konkretnie?
– Że zna ludzi ze światka przestępczego, że się w nim obraca.
Barbara Żykowska unosi długopis znad kartki, powoli kiwa głową, a potem przesuwa wzrokiem po swoich notatkach. Zanim mam okazję zapytać, do którego wątku powinienem wrócić, sięga po zatyczkę i odkłada długopis na plik notatek.
Wygląda, jakby miała wszystko, czego potrzebuje do wszczęcia postępowania. Ja jednak wiem, że to stanowczo za mało. Nie interesuje mnie, by Złotnik odpowiedział za jeden czy dwa przypadki. Chcę, by spotkała go sprawiedliwość za każdą kobietę, którą oszukał i skrzywdził.
I by już nigdy nikomu nie zagroził. Nie mam bowiem wątpliwości, że kiedy ja siedzę na komendzie, on już planuje. Przygląda się kolejnej ofierze, zastanawia się, jak ją podejść. Gdzie niby przypadkiem na nią wpaść, co powiedzieć, jak ją zaczepić.
– W porządku, sprawdźmy, czy dobrze rozumiem – mówi Żykowska.
Kiwam głową.
– Pewien mężczyzna pojawia się w życiu pana żony, kiedy są państwo w trakcie rozwodu.
– Owszem.
– I zaczyna negatywnie ją do pana nastawiać.
– Tak jest.
– Na tyle, że nie może się pan z nią porozumieć.
Pozwalam sobie na jeszcze jedno krótkie skinienie głowy, choć przestaje mi się podobać ton, którym ta kobieta operuje. I kierunek, w którym zmierza.
– Mężczyzna wypowiada się o panu niekorzystnie, także w obecności pana rodziny.
– Rodziny byłej żony – poprawiam ją. Mogłaby zapamiętać choćby tyle, kwituję gorzko w duchu. – Poza tym „niekorzystnie” to mało powiedziane, bo…
– Ogólnie rzecz biorąc, kradnie panu małżonkę i oczernia pana w jej oczach.
– To nie tak.
– A mnie się wydaje, że jednak tak – odpowiada policjantka i ciężko wzdycha. – I rozumiem potrzebę, żeby odpłacić tym samym, powinien być pan jednak świadomy, że te pouczenia o odpowiedzialności za składanie fałszywych zeznań…
– Moje zeznania są zgodne z prawdą.
Żykowska zaciska usta, a ja dopiero teraz dostrzegam w jej oczach coś, co wcześniej przegapiłem. Siedzi tutaj za karę. Chciałaby zajmować się czymś innym, względnie być już w domu.
Boże, ta kobieta po prostu mi nie wierzy.
– W porządku – odzywa się. – W takim razie będziemy potrzebować materiału dowodowego. Rozumiem, że go pan zebrał?
– Moje zeznania…
– To słowo przeciwko słowu, w dodatku relacja z drugiej ręki.
– Ale…
– Ma pan jakieś esemesy do żony, w których ten człowiek jej groził? A może jakieś kierowane do pana?
Milczę, nie wiedząc, jak odpowiedzieć, by zabrzmiało to właściwie.
– Więc? – ponagla mnie starsza aspirant.
– Nie, nie mam.
– Maile?
– Również nie – przyznaję. – Jak wspomniałem, Złotnik jest profesjonalistą. Uważa, by nie zostawiać śladów. Jak tylko nawiąże relację z ofiarą, dba o to, by kontaktowali się głównie na żywo. Czasem telefonicznie, ale nigdy esemesami, nigdy mailami.
Barbara poprawia ułożenie długopisu na biurku, jakby z jakiegoś powodu stało się to dla niej bardziej istotne niż moje słowa.
– Cóż… – zaczyna.
Chyba chce, bym podniósł tę partykułę, jakoś ją zagospodarował, potraktował jako przyczynek do wyjaśnień. Ale co więcej mam dodać? Ta kobieta powinna doskonale rozumieć, co próbuję jej powiedzieć.
– Moje słowa nie wystarczą? – pytam.
– Obawiam się, że nie. Nie jest pan osobą poszkodowaną.
– Ale donoszę o popełnieniu przestępstwa.
– Rozumiem. W takim razie będziemy potrzebowali dowodów.
Nie wiem, jak zareagować.
– Twierdzi pan, że jest wiele kobiet, które padły ofiarami tego oszusta.
– Zgadza się.
– Proszę więc przekazać im, by się zgłosiły.
– Nie zrobią tego – rzucam od razu. – Nie chcą przeżywać tego horroru od nowa, a już na pewno nie zamierzają wywlekać go na światło dzienne. Część z nich, jak mówiłem, boi się o swoje życie i zdrowie, bo ten człowiek nie formułuje czczych gróźb.
– Mimo wszystko któraś z ofiar powinna się zgłosić. Może pani Maziarska?
Od razu kręcę głową.
– Karolina jest teraz w stanie, który to absolutnie wyklucza. Została zmanipulowana, zastraszona, a ostatecznie złamana. W dodatku ten człowiek oszukał ją na blisko sto tysięcy złotych, które były jej potrzebne do…
– Tym bardziej należy to zgłosić.
– Właśnie to robię w jej imieniu.
Żykowska wyraźnie się niecierpliwi, a ja czuję, że zaraz znów usłyszę formułkę o materiale dowodowym. Kurwa mać, naprawdę sądziłem, że jeśli przyjdę tu z pustymi rękami, ot tak mi uwierzą?
Gdybym był jedną z tych kobiet, może. Ale tylko może.
Z punktu widzenia tej funkcjonariuszki rzeczywiście jednak mogę być tylko zazdrosnym, zdradzonym i skrzywdzonym byłym mężem, szukającym zemsty.
Odchodzę z niczym.
Poniosłem klęskę, Złotnik wprost przeciwnie. Będzie działał dalej. Weźmie na celownik kolejną ofiarę i całkowicie zniszczy jej życie. A ona nie zorientuje się, nim będzie za późno.
A może nie?
Może ten człowiek wreszcie spotka kogoś, kto go przejrzy? I kto mu się oprze?
4
SOSNA
Gofry są kruche i chrupiące na zewnątrz, a jednocześnie idealnie puszyste w środku. Jem automatycznie, nawet nie wiem, kiedy wyciągnęłam jednego z opakowania. Komórkę trzymam przy uchu, ale mam wrażenie, że zaraz wysunie mi się z ręki, a ja nie zdołam nic z tym zrobić.
– Sosna? – upomina się o uwagę Daniel. – Słyszysz mnie?
– Tak.
– Widziałaś się z nią? Wczoraj wieczorem?
Czuję na sobie niepewny wzrok Norwida, który stoi obok i nie bardzo rozumie, dlaczego na mojej twarzy konsternacja i popłoch zaczęły chocholi taniec.
– Cóż… – mówię.
Mój były milczy, a ja doskonale znam to milczenie. Za moment Daniel będzie nadrabiał ten stracony czas natłokiem pytań.
– Ty coś jesz?
– Gofra.
– Poważnie? Akurat teraz?
Dopiero się orientuję, że faktycznie jest to dość dziwaczne. Odchrząkuję cicho, a potem chowam resztkę gofra i podaję opakowanie Norwidowi. Ten przyjmuje je z wręcz komicznym zaangażowaniem, jakby dzięki temu mógł mi pomóc w tym, z czym ewidentnie się zmagam przez niespodziewany telefon.
– Już – rzucam. – I nie musisz krzyczeć.
– Nie krzyczę. Staram się dowiedzieć, gdzie jest moja narzeczona.
– A skąd ja mam…
– Widziałaś się z nią wczoraj wieczorem?
Waham się, bo przychodzi mi do głowy dziwna myśl, że wszystko, co powiem, może być wykorzystane przeciwko mnie.
Ale pytanie jest czysto retoryczne. Policja już przecież ustaliła, co się działo.
– Poprosiła mnie o spotkanie – przyznaję.
– Chyba sobie żartujesz.
– Właściwie myślałam, że to ona robi sobie ze mnie jaja – mówię. – Ale podkreślała, że to ważne, więc się zgodziłam. Zaproponowała miejsce, godzinę, a potem…
– Jakie?
– O dwudziestej w DZiK-u przy Belwederskiej, niedaleko mnie.
Nie muszę tego dodawać, Daniel doskonale pamięta, gdzie mieszkam. Pamięta również lokal, do którego nieraz chodziliśmy.
– I? – pyta.
– I co?
– Jezu, Sosna…
Powinnam się bardziej postarać przy formułowaniu zbornych myśli, ale dalej nie wiem, jak się zachować. Czy tej rozmowie przysłuchuje się jakiś policjant? Czy mogę przez nią wpakować się w jakieś kłopoty?
Zabielski mi się przygląda, a w jego spojrzeniu tli się pytanie, czy potrzebuję pomocy.
– Przyszłam, ale nie było jej na miejscu – oświadczam.
– Co? To czemu ktoś z obsługi twierdzi, że was widział?
– Może była z kimś innym. Na pewno nie ze mną.
Jeśli w tej rozmowie uczestniczy tylko Daniel, nie ma żadnego problemu. Jeśli obok stoi mundurowy, właśnie okłamałam policję.
– Ale po co w ogóle… Dlaczego w ogóle chciała się z tobą spotkać?
– Nie powiedziała.
To też nieprawda, a ja mam wrażenie, że Dan to wyczuwa. Tylko z tego powodu lawiruje wokół tego tematu, dopytuje, upewnia się.
– Nic więcej nie wiem – oznajmiam. – Mam nadzieję, że się odnajdzie, a teraz…
– Poczekaj.
– Muszę kończyć.
– Moment – rzuca nerwowo Daniel. – O której tam przyszłaś?
– O dwudziestej, może chwilę po.
– I już jej nie było?
– Nie – odpowiadam bez wahania.
Kłamstwa wylewają się z moich ust, jakby coś we mnie pękło. Nie jestem w stanie tego powstrzymać.
I mam świadomość, że muszę jak najszybciej zakończyć tę rozmowę.
– Nie widziałam jej, nie rozmawiałam z nią – podkreślam. – Nie wiem, dlaczego chciała się ze mną spotkać. Zakładam, że jej zniknięcie ma związek z jakimiś waszymi problemami. A jak sama nazwa wskazuje, są wasze, więc nie wciągaj mnie w to.
– Sosna, poczekaj…
– Jestem pewna, że się odnajdzie.
– Ela…
Teraz jego ton staje się błagalny. Nie mam zamiaru jednak czekać na to, co zapowiada.
– Daj znać, jak się odezwie – rzucam na koniec.
Od razu się rozłączam, zapewniając się w duchu, że to najlepsze, co mogę zrobić. Rozmawiałam ze swoim byłym, nie z żadnym stróżem prawa, wobec którego może miałabym obowiązek poświadczać prawdę i tylkoprawdę.
Wyłączam szybko komórkę, bo mam właściwie stuprocentową pewność, że w przeciwnym wypadku Daniel nie da mi spokoju.
Nie mogę mu się dziwić. Narzeczona zniknęła po jakimś tajnym spotkaniu z jego byłą. Każdy w tej sytuacji miałby w głowie tylko jeden scenariusz.
Chowam telefon do torebki i patrzę na Norwida.
– Gofra? – pyta.
– Co?
– Wyglądasz, jakby miał ci się przydać.
Nie jestem w stanie sklecić jakiejkolwiek odpowiedzi, trwam w bezruchu, ze wzrokiem wlepionym w oczy Zabielskiego, czekając, aż pomoże mi się otrząsnąć z tego stuporu.
– Choć może bardziej taki z polewą z adwokata – dodaje. – Wysokoprocentową.
Potrząsam głową, jakbym mogła dzięki temu oczyścić umysł.
– Adwokat faktycznie by mi się przydał, tyle że niekoniecznie w tym stanie skupienia.
– Hm? – mruczy Norwid.
– Chyba jestem podejrzana.
Marszczy lekko brwi, wyraźnie niepewny, czy aby sobie nie żartuję.
– O ściąganie uwagi przypadkowych podróżnych w komunikacji miejskiej? – pyta.
– Nie. Poza tym nie ściągałam niczyjej uwagi.
– Ściągałaś.
– W jaki niby sposób?
– Nienachalny.
– Czyli generalnie nic nie robiłam, żeby tę uwagę ściągnąć.
– Tyle wystarczyło – odpowiada.
Próbuję zignorować błysk w jego oczach, próbuję nie dać im się wessać, w końcu próbuję też nie podążyć torem tej rozmowy.
Mam inne rzeczy na głowie, którym powinnam poświęcić każdą myśl. Norwid w końcu to dostrzega, zamiast jednak zapytać o szczegóły, otwiera pudełko i prezentuje mi mojego niedojedzonego gofra.
– Jedz i opowiadaj – sugeruje. – Chociaż może nie w tym samym czasie.
Biorę tego przeklętego gofra, a ledwo to robię, Zabielski rusza w kierunku Lasu Kabackiego. Jakby nigdy nic uznaje, że będziemy kontynuować to, co przerwał ten telefon.
I chyba ma rację, bo automatycznie idę za nim.
– Więc to twój były dzwonił? – pyta, kiedy się z nim zrównuję.
– Skąd ta myśl?
– Z twojej miny.
– I jaka to była mina?
– Jakbyś nagle odkryła truchło pod maską samochodu.
Patrzę na niego, niepewna, czy chcę drążyć temat. Dopiero potem przypominam sobie, że kiedyś jakiś ptak znalazł sposób, by dostać się do silnika mojego auta i dokonać tam żywota. Znalazłam go dość późno, nie pachniał dobrze.
– Nie najgorsza analogia – zauważam.
– Jakoś sama mi się nasunęła.
– I tak, to był Daniel.
– Daniel – powtarza to imię, jakby chciał je z siebie zrzucić. – I co chciał?
Powinnam się choćby zawahać, przecież poznałam tego człowieka raptem przed chwilą. Zamiast tego jednak zaczynam mówić. Przekazuję mu wszystko to, co usłyszałam od mojego byłego.
Norwid słucha, jedząc gofra.
– Nieźle – ocenia po przełknięciu ostatniego kęsa.
Nie mogę nie odnotować, że poczekał, aż przeżuje. Trzeba mu to zapisać na plus, bo większość facetów, których znam, nie tylko gada z pełną gębą, ale robi to tak ostentacyjnie, jakby chcieli pokazać, że mogą, że im wolno, bo są facetami.
– I naprawdę nie wiesz, dlaczego ta jego narzeczona chciała się z tobą spotkać? – pyta.
– Nie.
– Może chodziło o coś związanego ze ślubem?
– Może.
– Chciała cię zaprosić? Albo upewnić się, że nie przyjdziesz?
Parskam cicho, bo rozstrzał tych hipotez jest dość zabawny.
– Raczej to drugie – odpowiadam.
– Niedziwne.
Patrzę na niego z udawaną pretensją.
– Dzięki – mruczę.
– Chodzi mi o to, że żadnej kobiecie na ślubnym kobiercu niepotrzebny pan młody, który na widok swojej eks miałby wątpliwości.
– Ten by nie miał.
– Jesteś pewna?
– Tak – odpowiadam bez wahania. – Daniel doskonale wiedział, co robi, kiedy kończył nasz związek. Był pewien.
Czekam na jakąś złotą myśl ze strony Norwida. Ot, choćby o tym, że prawdziwą wartość człowieka dostrzegamy czasem dopiero w pustce, którą ten pozostawia w naszym życiu. Nie doczekuję się jednak żadnej odpowiedzi.
– Nie komentujesz – zauważam.
– Nie chcę obrażać gościa, którego praktycznie nie znam.
Odpowiedź sprawia, że uśmiecham się lekko. Wchodzimy do lasu, a ja automatycznie kieruję się w stronę ścieżki, którą zawsze wybieraliśmy z Danielem. Ledwo jednak robię kilka kroków, Norwid skręca, nie pozostawiając mi wyboru.
– Właściwie to chciałam…
– Oddać stery autopilotowi?
– Można tak powiedzieć.
– Tym bardziej chodźmy inną drogą – mówi.
Nawet gdybym zamierzała protestować, nie miałabym wielkich szans na sukces. Zabielski zdecydowanie kroczy w obranym przez siebie kierunku.
– Zawsze jesteś tak demokratycznie nastawiony do podejmowania decyzji? – rzucam pod nosem.
– Tylko kiedy widzę, że trzeba kogoś w tym wyręczyć.
Jest w tym dużo więcej sensu, niż mu się wydaje. Gdyby zostawił to mnie, dalej szłabym tą samą drogą, co wcześniej. Moją i Daniela. Nie dostrzegałabym nawet, że wokół są inne.
Zaczynamy o tym rozmawiać, choć trochę naokoło. Pozwalam się wciągnąć tej wymianie zdań i ani się orientuję, tkwię w niej tak głęboko, że nie wiem nawet, jak się wydostać.
Nie chcę zresztą tego robić, nie szukam drogi ucieczki. Zamiast tego swobodnie opowiadam o sobie, o Danielu, o naszym wspólnym życiu, a wreszcie też o tym, jak się zakończyło.
Norwid spija każde słowo. Nie tyle słucha mojej historii, ile zdaje się ją wchłaniać.
Mówi się, że trzeba tańczyć tak, jakby nikt nie patrzył i jakby nie było jutra. Mnie zawsze wydawało się, że trzeba to robić tak, jakby nie było wczoraj. Jakby nie obciążała człowieka jego własna przeszłość, jakby nie był świadomy wszystkich tych momentów, kiedy się wstydził, czuł się źle w swoim ciele czy rezygnował z tego, czego najbardziej pragnął.
Mimo że rozmawiam z Norwidem właśnie o tym, mam wrażenie, że żadna z tych rzeczy mnie nie obciąża. Ten nowo poznany człowiek ma jakąś zdolność przeprowadzania mnie na bezpieczny grunt i uświadamiania mi, że mogę mówić o wszystkim, bo nic mi tam nie grozi.
Co więcej, że moja przeszłość nie ma znaczenia. Jest tylko lekcją, wskazówką, nie definiuje mnie. Tylko teraźniejszość może to zrobić.
Udaje mu się sprawić, że te proste prawdy w jakiś sposób przestają brzmieć trywialnie. Może to kwestia lekkości w jego głosie. Zupełnie jakby rzucał je mimochodem, dla porządku, bo wie przecież, że nie musi tegorobić.
Nie wiem, kiedy mijają dwie godziny, a my wracamy do północnej części lasu, nieopodal wyjścia na Trakt Leśny. Rozglądam się, niepewna, czy mam ochotę dalej krążyć, czy może pora wracać.
– Gofry spalone? – pyta Norwid.
– Co?
– Zakładam, że po to są te wycieczki do lasu.
– To był jakiś przytyk?
– Przeciwnie. Pochwała słusznej motywacji.
Uśmiecham się, bo rozpracował mnie śpiewająco. Oczywiście, że spacery mają na celu zapewnienie mi bezkarności w jedzeniu. Zresztą czy ktokolwiek rusza się lub uprawia sport z jakiegoś innego powodu? Nie chce mi się wierzyć, że ludzie biegający kilka razy w tygodniu albo jeżdżący kilkadziesiąt kilometrów na rowerze robią to z zamiłowania. Co to, to nie. Ruszamy się, by móc żreć.
Norwid rozpracował jednak nie tylko moje motywacje. Kiedy bowiem ruszamy w kierunku zabudowań Stacji Techniczno-Postojowej i ścieżek biegnących na północ, zadaje mi pytanie, które przenika przez wszystkie pozory, które stwarzałam.
– To dlaczego kłamałaś? – mówi.
– Hę?
– Rozmawiając ze swoim byłym.
– Nie kłamałam.
– A jednak tak to wyglądało – oznajmia. – Jakbyś mijała się z prawdą.
– Kiedy?
– W sumie to cały czas.
Muszę na niego spojrzeć, by rozszyfrować ton, którego używa. Spodziewam się wyrazu niepokoju na jego twarzy, ale widzę tylko niewielki uśmiech, jakby cieszyło go, że naściemniałam Danielowi.
Nawet więcej – jakby liczył, że mam coś wspólnego z zaginięciem Anety, i był z tego powodu zadowolony.
Szukam wymijającej odpowiedzi, która nie zabrzmiałaby jak atak. W końcu ją odnajduję.
– Nie zamierzam się przed nim tłumaczyć z czegokolwiek – odzywam się. – A już szczególnie z tego, czy widziałam się z kimś, czy nie.
– Nawet jeśli to jego narzeczona?
– Szczególnie wtedy.
Norwid znów wydaje się nieśmiało zadowolony, jakby tylko badał grunt i zapraszał mnie do tego, bym również to zrobiła.
Kusi mnie trochę, by podnieść rękawicę, bo mam wrażenie, że jest w tym człowieku coś pociągająco niepokojącego. Jakaś przewrotność, egzystencjalna bezczelność, której nie pokazuje – ale której nie zamierza też całkowicie ukrywać.
Zanim mam okazję się jej przyjrzeć, wychodzimy z lasu. Zmierzamy ścieżką pieszo-rowerową w stronę alei KEN, a ja przypominam sobie, że jeszcze kilka lat temu można było przechodzić tu przez pola, na których teraz stoją osiedla.
Ledwo docieramy do szerokiej drogi prowadzącej w głąb Ursynowa, dostrzegam radiowóz stojący przy chodniku. Tuż obok zaś postać, którą znam aż za dobrze. Zatrzymuję się jak rażona piorunem, a Norwid przechodzi jeszcze kilka kroków, nim spostrzega, co się dzieje.
Patrzy na mnie, potem na mężczyznę przy radiowozie. Ten puka w szybę, z policyjnego auta wychodzą dwie osoby.
Daniel wraz z funkcjonariuszami ruszają w moim kierunku.
– To on? – pyta Zabielski.
– Tak, ale…
Chcę powiedzieć, że nie rozumiem. Że nie wiem, skąd jego obecność, w dodatku w towarzystwie policji.
Ale wiem przecież doskonale.
Daniel się spieszy, znacznie bardziej niż mundurowi, przez co staje przed nami jako pierwszy.
– Sosna – mówi zamiast powitania. – Musimy porozmawiać.
Zupełnie ignoruje Norwida, mimo że ten robi krok w moim kierunku, jakby zamierzał mnie ochraniać.
– Nie mamy o czym – odpowiadam.
– W takim razie będziesz musiała pogadać z tymi policjantami.
– Ty ich tu ściągnąłeś?
– Nie. Ale dałem znać, którędy prawdopodobnie wyjdziesz z lasu.
Jak długo na mnie czekali? Szukam odpowiedzi na to pytanie, jakby mogła mi pomóc oszacować wagę kłopotów, w których się znalazłam.
Daniel robi krok w moim kierunku. Norwid od razu reaguje, stając ze mną ramię w ramię, ale wciąż nie skupia na sobie uwagi mojego eks, który gromi mnie wzrokiem.
– Chcą cię zabrać na komendę – oznajmia.
– Chyba raczej sobie to odpuszczę.
– Obawiam się, że nie będziesz miała wyjścia.
– Bo?
– Bo znaleźli komórkę Anety – odpowiada Daniel. – I są w niej esemesy od ciebie.
Otwieram lekko usta i czuję, że nie jestem w stanie opanować drżenia warg.
– To ty chciałaś się z nią spotkać – dodaje. – I zagroziłaś, że jeśli nie przyjdzie, spotkają ją konsekwencje.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Remigiusz Mróz, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Krzysztof Rychter
Zdjęcie na okładce: © Philipp Meiners philippmeiners.de
Redakcja: Joanna Mika
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
PR & marketing: Magdalena Drogoś-Kraszewska
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-025-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.