Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To było na pozór błahe wezwanie – ktoś poskarżył się na hałas dochodzący z eleganckiego apartamentu. W środku funkcjonariusze ujrzeli przerażający widok. Obok zwłok Hobarta Penny’ego, samotnika i milionera, krążył rozjuszony tygrys. Podczas przeszukania w mieszkaniu znaleziono jadowite węże, ryby i pająki, a w lodówce – kolekcję ludzkich palców. Tak rozpoczyna się kolejne wielowątkowe śledztwo detektywa Deckera. Policjant wie, że nie rozwiąże zagadki, dopóki nie dotrze do prawdy o ofierze. Wszystko wskazuje na to, że Penn, ekscentryczny wielbiciel niebezpiecznych zwierząt, był najgroźniejszą bestią wśród wszystkich drapieżników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 508
Tłumaczenie:
Dla Jonathana, jak zawsze Dla mojej redaktor, Carrie Feron
To był koszmar, zaczynając od powolnego marszu przez salę sądową, jakby taktyka przeciągania sprawy mogła powstrzymać to, co nieuniknione. Siedem godzin zeznań. To jeszcze nie było najgorsze, Gabe’owi zdarzały się dwukrotnie dłuższe maratony przy fortepianie. Ale grając, zawsze odcinał się od otoczenia, a nie mógł tego zrobić, gdy stał na miejscu świadka. Musiał się skupić na tym, o czym tak bardzo starał się zapomnieć, na tamtym dniu, który zaczął się zupełnie normalnie, a po kilku minutach omal nie stał się ostatnim dniem jego życia.
O czwartej po południu zarządzono wreszcie przerwę w rozprawie. Strona oskarżenia właściwie zakończyła już przesłuchiwanie świadków, choć Gabe wiedział, że prawnicy będą mieli jeszcze pytania podczas powtórnego przesłuchania. Wyszedł z sali sądowej, mając po jednej stronie zastępczą matkę, Rinę Decker, a po drugiej zastępczego ojca, porucznika. Poprowadzili go do samochodu. Za kierownicą siedziała sierżant Marge Dunn.
W milczeniu jechali ulicami San Fernando Valley, przedmieścia Los Angeles, i zatrzymali się na podjeździe przed domem Deckerów. Gabe wszedł do środka, rzucił się na kanapę w salonie, zdjął okulary i przymknął oczy.
Rina zdjęła beret, uwalniając czarne, sięgające ramion włosy, i popatrzyła na niego. Ostrzyżony prawie na zero dla potrzeb niezależnego filmu, w którym niedawno grał, twarz miał bladą i niezdrową, a czoło pokryte czerwonymi krostkami.
– Przebiorę się i zrobię kolację. – Gdy na dźwięk jej głosu Gabe otworzył oczy, dodała: – Pewnie po takim dniu umierasz z głodu.
– Prawdę mówiąc, niedobrze mi. – Przetarł zielone oczy i znów włożył okulary. – Ale chyba mi przejdzie, kiedy coś zjem.
Po chwili weszli Decker i Marge, rozmawiając o pracy. Porucznik rozluźnił krawat i usiadł obok chłopca. Ten biedny dzieciak wciąż oscylował między światem nastolatków a światem dorosłych. W ciągu ostatniego roku zaliczył w szkole Juilliarda prawie dwuletni program nauki. Decker otoczył ramieniem jego barki i ucałował czubek pokrytej odrastającym meszkiem głowy. Gabe nie był zupełnie łysy, a włosy, które zaczynały odrastać, były jasne.
– Jak mi poszło? – zapytał.
– Znakomicie – odrzekł Decker. – Szkoda, że wszyscy świadkowie nie są choć w połowie tak dobrzy jak ty.
Marge usiadła naprzeciwko nich.
– Byłeś jak marzenie prokuratora: absolutnie wiarygodny, wyrażałeś się jasno i doskonale wyglądałeś. – Na widok uśmiechu Gabe’a dodała jeszcze: – Nie zaszkodziło też to, że jesteś gwiazdą filmową.
– O Jezu! To tylko studencki filmik z niemal zerowym budżetem. Nigdzie tego nie pokażą.
– Nigdy nie mów nigdy – z uśmiechem skomentował Decker.
– Możesz mi wierzyć. Opowiadałem ci, jak wyglądała scena mojego załamania? Biegnę długim korytarzem w sanatorium, zupełnie nago i z rozwianymi włosami, a sanitariusze w białych fartuchach próbują mnie złapać. W końcu wpadam im w łapska, oni zaczynają golić mi głowę, a ja wrzeszczę: „Tylko nie włosy! Tylko nie włosy!”. Jeszcze tego nie widziałem, więc muszę uwierzyć reżyserowi na słowo, że scena wypadła świetnie.
– Nie widziałeś własnego filmu? – zdziwiła się Marge.
– Nie. To byłoby za bardzo żenujące. Nie dlatego, że goły latam po ekranie, tylko uważam, że jestem okropnym aktorem.
Marge podniosła się z uśmiechem, skubiąc zmechacenia na beżowym swetrze.
– Cóż, panowie, muszę wracać na komisariat. Zostawiłam na biurku stertę papierów.
– Nie wspominając już o tym pakiecie, który ci podrzuciłem – dodał Decker. – Dzięki, że przejęłaś część mojej roboty.
Do salonu weszła Rina. Zdążyła się już przebrać w czarną koszulkę z długimi rękawami, dżinsową spódnicę i kapcie.
– Nie zostaniesz na kolację, Marge?
– Nie mogę, mam za dużo roboty.
Decker zerknął na zegarek.
– Wpadnę tam za jakąś godzinę, jeśli jeszcze będziesz. Przyniosę ci coś z kolacji.
– W takim razie na pewno będę. – Marge pomachała ręką i wyszła.
– Trzeba ci w czymś pomóc? – zapytał Decker żony.
– Nie, dziękuję. To był męczący dzień i nie mam nic przeciwko odrobinie spokoju. – Zniknęła w kuchni.
– Powinienem wziąć prysznic – odezwał się Gabe. – Bardzo się spociłem i teraz śmierdzę.
– Nie dziwię się, po takiej przeprawie.
– To pewnie tylko rozgrzewka przed tym, co będzie jutro. Obrona sobie na mnie poużywa.
– Nic ci nie zrobią. Pamiętaj tylko, kim jesteś, i mów prawdę.
– Mam pamiętać, że jestem synem mordercy?
– Gabe!
– Nie ma się co oszukiwać. Przecież wiesz, że to wyciągną.
– Pewnie tak, ale wtedy twój adwokat wniesie sprzeciw, bo Christopher Donatti nie ma tu nic do rzeczy.
– Jest przestępcą.
– On tak, ale ty nie.
– Prowadzi burdele.
– Burdele w Nevadzie są legalne.
– Pociął na kawałki Dylana Lashaya i zrobił z niego galaretę.
– To tylko przypuszczenia. – Decker popatrzył na chłopaka. – Dobrze, niech będzie. Jestem obrońcą oskarżonego. – Odchrząknął i spróbował wczuć się w rolę adwokata. – Czy kiedykolwiek brałeś udział w przestępczej działalności? Dobrze się zastanów, zanim odpowiesz.
Gabe odparł po chwili namysłu:
– Paliłem trawę.
– Brałeś jakieś tabletki?
– Na receptę.
– Na przykład jakie?
– Paxil, xanax, zoloft, prozac. Rozmaite środki. Lekarze próbują różnych leków, żeby sprawdzić, co zadziała, a w końcu i tak okazuje się, że nic nie działa.
– Wystarczy, Gabrielu, jeśli po prostu wymienisz nazwy.
– Wiem.
– Czy w tej chwili jesteś zdenerwowany?
– I to bardzo.
– Dobra odpowiedź – stwierdził Decker. – Każdy człowiek denerwuje się podczas rozprawy. Prokurator przedstawił cię dzisiaj jako uzdolnionego nastolatka, który ma za sobą traumatyczne doświadczenie. Obrona będzie próbowała złapać cię na haczyk. Zapytają cię o ojca i o mnie. Zawsze zastanów się chwilę, zanim odpowiesz, żeby prokuratura miała czas wnieść sprzeciw, i bez względu na wszystko nie mów nic, czego nie jesteś pewny. Przy powtórnym przesłuchaniu prawnicy będą starali się przekonać ławę przysięgłych, że nie jesteś synem swojego ojca.
– Tak naprawdę nie martwię się o siebie – odpowiedział Gabe – tylko o Yasmine. Nie mogę znieść myśli, że dobierze się do niej jakiś przygłupi prawnik.
– Ma dopiero szesnaście lat, była wychowana pod kloszem, doskonale się uczy, jest drobna i sprawia wrażenie bardzo delikatnej. Pewnie się rozpłacze i wszyscy będą się starali ją oszczędzać. Poproszą, żeby powtórzyła słowo w słowo, co mówił do niej Dylan i pozostali, a potem zaczną się kłócić o to, co te słowa znaczyły. Obrona z pewnością powie, że to były tylko żarty, może w kiepskim guście, ale jednak żarty, a oni nie mieli żadnych złych zamiarów.
– Dylan chciał ją zgwałcić.
– Możliwe, że nawet by ją zabił, gdybyś mu nie przeszkodził. – Decker zamilkł na chwilę. – Możliwe też, że ona w ogóle nie będzie składać zeznań. Po tym, co dzisiaj powiedziałeś, obrona może jeszcze raz wystąpić o ugodę sądową.
– Dylan jest ciężko ranny. Dlaczego od razu nie poszli na ugodę?
– Lashayowie nie chcieli się zgodzić na to, żeby poszedł siedzieć. Proponowaliśmy im szpital więzienny, ale rodzice twierdzili, że tam nie ma odpowiednich warunków, żeby zająć się Dylanem w jego obecnym stanie.
– Na pewno jest tam ktoś, kto mógłby mu ocierać ślinę z ust – wymamrotał Gabe. – Mam nadzieję, że umrze okropną śmiercią.
– Pewnie tak się stanie – stwierdził Decker. – A na razie żyje okropnym życiem.
Decker opuścił szyby samochodu. Po całym dniu spędzonym w dusznej i pełnej napięcia sali sądowej, świeże powietrze było bardzo przyjemne. Nie sądził, by tego dnia miało go czekać coś jeszcze oprócz sterty papierów, ale gdy wjeżdżał na parking przy komisariacie, zadzwoniła komórka. Bluetooth powiedział mu, że to Marge Dunn.
– Tak. Jestem już przed budynkiem.
– Zostań tam, już schodzę.
Połączenie zostało przerwane, a po kilku minutach Marge wybiegła z budynku, usiadła na fotelu pasażera i zamknęła za sobą drzwi. Wieczór był chłodny. Wsunęła dłonie w rękawy dżersejowej bluzy z kapturem i podała Deckerowi adres miejsca oddalonego o piętnaście minut jazdy. Twarz miała ściągniętą napięciem.
– Mamy problem.
– Domyśliłem się.
– Kojarzysz Hobarta Penny’ego, ekscentrycznego milionera?
– Zaraz… To inżynier i wynalazca, prawda? Chyba dorobił się na przemyśle lotniczym.
– To był Howard Hughes, ale niewiele się pomyliłeś. Jest właścicielem około pięćdziesięciu patentów na wysokotemperaturowe polimery, wśród których są kleje i tworzywa wykorzystywane w przemyśle lotniczym. W internecie można wyczytać, że jego majątek wynosi około pół miliarda dolarów.
– Ładny kawałek grosza.
– No właśnie. I tak jak Hughes, jest samotnikiem. Teraz ma osiemdziesiąt osiem albo osiemdziesiąt dziewięć lat. Różnie podają. Wiesz, że mieszkał w naszym rejonie?
– Mieszkał? W czasie przeszłym?
– Może mieszka nadal, ale nie sądzę. Od dwudziestu pięciu lat wynajmował apartament w rejonie Glencove.
– Nie miałem o tym pojęcia.
– Podobnie jak większość mieszkańców okolicy. Mniej więcej pół godziny temu ktoś zadzwonił z sąsiedniego mieszkania i powiedział, że w apartamencie Penny’ego coś śmierdzi.
– To nie wróży dobrze.
– No tak, ale zważywszy na jego wiek, nic w tym dziwnego. A zatem możliwe, że nie żyje od kilku dni. Z tym jesteśmy w stanie sobie poradzić, ale problem polega na tym, że ten, kto dzwonił, słyszał z tego mieszkania dziwne dźwięki.
– Jakie?
– Coś stuka, skrobie i ryczy.
– Ryczy? Tak jak lew?
– Albo inny duży kot. Nasz informator zebrał na miejscu kilku sąsiadów i administratora budynku, George’a Paxtona. Rozmawiałam z nim. Powiedziałam, że wysyłam ekipę, która ma w natychmiastowym trybie ewakuować wszystkich mieszkańców.
– Bardzo słusznie. Trzeba opróżnić budynek.
– Jeśli chcesz na wszelki wypadek opróżnić również sąsiednie budynki, to wezwę przez radio dodatkowe jednostki.
– Zrób to. Lepiej dmuchać na zimne. Dzwoniłaś do służb weterynaryjnych?
– Oczywiście. Poprosiłam, żeby przysłali kogoś, kto potrafi zajmować się dużymi kotami. To może trochę potrwać.
– Co za wariactwo! – Decker potrząsnął głową.
– Po raz pierwszy spotykam się z czymś takim.
Po chwili ciszy Decker zapytał:
– Jakim sposobem to zgłoszenie trafiło do ciebie?
– Ktoś na komisariacie przełączył do wydziału zabójstw. I nie była to zła decyzja. Mamy starego samotnika, zgniły zapach i ryczące zwierzę, więc powiedziałabym, że jest bardzo duże prawdopodobieństwo znalezienia martwego ciała.
Była to dzielnica apartamentowców, zwykłych bloków i domów jednorodzinnych, ale naprzeciwko budynku, którego adres im podano, znajdował się rząd pawilonów usługowych. Nocny mrok przecinały światła reflektorów i migające koguty na samochodach służb ratowniczych. Na wszelki wypadek wezwano kilka karetek. Decker i Marge zaparkowali nieprzepisowo, wysiedli, błysnęli odznakami i zostali dopuszczeni do akcji. Jakieś pięćdziesiąt metrów od nich stała grupa ubranych w beżowe mundury poskramiaczy zwierząt. Podeszli tam, znów pokazali odznaki i w tej samej chwili rozległ się mrożący krew w żyłach pomruk bestii. Brzmiał tym bardziej złowieszczo, że noc była mglista i bezksiężycowa. Decker odskoczył i bezradnie uniósł ręce.
– Co się dzieje?
Muskularny jasnowłosy mężczyzna po trzydziestce wyciągnął rękę najpierw do Marge, potem do Deckera, mówiąc przy tym:
– Ryan Wilner. – Przedstawił pozostałych członków grupy, trzech mężczyzn i kobietę. Byli w wieku od dwudziestu paru do czterdziestu paru lat.
– Myślałem, że dłużej trzeba będzie na was czekać – powiedział Decker.
– Byliśmy z Hathawayem w ogrodzie zoologicznym, prowadziliśmy tam seminarium poświęcone dużym kotom. Jeśli nie ma dużego ruchu, z zoo dojeżdża się tu szybko.
Hathaway był wysoki i łysy. Na imię miał Paul.
– Jesteśmy specjalistami od dużych kotów, ale zajmujemy się wszystkimi zwierzętami – wyjaśnił.
– Jak często macie do czynienia z dzikimi zwierzętami? – zapytała Marge.
– Codziennie. Oposy, skunksy, szopy. Nawet niedźwiedzie przychodzą tu z Angeles Crest. Zwierzęta egzotyczne to inna para kaloszy. Z dużym kotem mamy do czynienia może raz na rok. Przeważnie chodzi o lwy albo tygrysy, ale zajmowałem się też jaguarami i lampartami. Kilka razy wzywano mnie na pomoc, gdy wataha skundlonych wilków zwróciła się przeciwko swojemu właścicielowi.
– Miesiąc temu zajmowałem się szympansem – dodał Wilner.
– Mnóstwo gadów. – Kobieta, która to powiedziała, miała krótko przycięte jasne włosy, szare oczy i około metra osiemdziesięciu wzrostu. Plakietka zdradzała, że specjalistka od gadów nazywa się Andrea Jullius. – Tutejsze węże jadowite, głównie grzechotniki kalifornijskie i rogate. Ale jak już Ryan wspominał, spotykamy się też z egzotycznymi gatunkami. Niedawno wraz z Jakiem wyciągaliśmy żmiję gabońską i warana z przyczepy kempingowej w Saugus.
Jake Richey miał dwadzieścia parę lat, jasne włosy i wyglądał jak typowy surfer.
– Łapałem mnóstwo węży, ale po raz pierwszy widziałem żmiję gabońską. Pewnie trudno byłoby wam uwierzyć, gdybyście się dowiedzieli, co niektórzy ludzie trzymają w domach.
– Nawet krokodyle i aligatory – powiedziała Andrea.
– A niedźwiedź grizzly w zeszłym roku? – wtrącił Hathaway. – To była naprawdę niezła sztuka.
– Albo azjatycka słonica – dodał Wilner. – To historia sprzed dwóch lat. W tym samym czasie złapaliśmy młodego bizona, który był pupilkiem całej rodziny, aż wreszcie maluszek podrósł i rozwalił dom.
Jednak Decker skupiał się na bieżącej sprawie.
– Jak, do diabła, można wwieźć do Los Angeles wielkiego kota? Groźnego drapieżnika?
– Zamawia się go pocztą. Wystarczy mieć działkę i licencję, no i oświadczyć, że chcesz się zająć tresurą, założyć zoo albo cyrk.
– To wariactwo! – obruszyła się Marge.
– Ludzie, którzy trzymają takie zwierzęta w domach, to jeszcze większe świrusy – odparła Andrea Jullius.
– Ludzie się łudzą, że mają magiczne moce, które pozwolą im zapanować nad zwierzęciem – dodał Wilner. – Ale dzikie zwierzę zawsze pozostaje dzikie i nastaje taki czas, kiedy my musimy wkroczyć do akcji. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zwierzę ląduje w rezerwacie. – Przerwał na moment. – To całkiem niefajna chwila, gdy trzeba uśpić stworzenie, które nic złego nie zrobiło, tylko postąpiło w taki sposób, w jaki zaprogramowała je natura.
Rozległ się kolejny wściekły ryk. Decker i Marge wymienili spojrzenia.
– To zwierzę raczej nie jest w najlepszym nastroju – skomentowała Marge.
– Jest bardzo rozdrażnione – odrzekł Wilner. – Pora na następny krok.
– To znaczy? – zapytał Decker.
– Musimy wywiercić dziurki, zajrzeć do środka i sprawdzić, co to za zwierzę.
– Ja obstawiam tygrysicę bengalską – powiedział Hathaway.
– Zgadzam się – stwierdził Wilner. – Lew ryczałby pięć razy głośniej. Po ewakuacji budynku włożymy ochronne ubrania i wywiercimy otwory. A kiedy już będziemy wiedzieli, z czym mamy do czynienia, obmyślimy najlepszy sposób, żeby uspokoić zwierzę i zabrać je stąd, zanim problem stanie się poważniejszy.
Pośród mgły znów rozniosło się wycie. Brzmiało dziwnie przejmująco.
– Powinniśmy postawić paru ludzi przy drzwiach apartamentu na wypadek, gdyby nasz przyjaciel miał ochotę wyrwać się na wolność – powiedział Decker do Marge.
– Jesteśmy o krok przed panem. Już to zrobiliśmy – odrzekł Wilner. – Stoi tam człowiek ze strzelbą załadowaną nabojem usypiającym i drugi z bronią myśliwską. Nie możemy ryzykować. Kiedy dojedzie sprzęt z zoo? – zwrócił się do Andrei Jullius.
– Za dwadzieścia minut.
Wilner rzucił kluczyki Hathawayowi.
– Pójdziesz po kombinezony ochronne?
– Jasne.
– Znajdziecie dla mnie kamizelkę? – zapytał Decker. – Chciałbym zajrzeć przez te otwory. Powiadomiono wydział zabójstw, bo mieszkanie wynajmował starszy człowiek.
– Z zasady nie dopuszczamy nikogo z zewnątrz – odrzekł Wilner. – Jakie są szanse, że ten staruszek w środku jeszcze żyje?
– To mój rejon i czuję się odpowiedzialny za wszystko, co się tu dzieje – oznajmił Decker. – Chcę zobaczyć rozkład mieszkania.
– To nie będzie przyjemny widok.
– Dla mnie to nic nowego. Kiedyś widziałem zwłoki ogryzione przez dzikiego żbika. Nie czułem się najlepiej, ale jakoś to zniosłem. Kiedy takie zdarzenia przestaną robić na mnie wrażenie, uznam to za sygnał, że czas zmienić pracę.
Gabe obudził się, gdy poduszka pod jego głową zawibrowała. Była jedenasta wieczór. Przespał godzinę w okularach. Książka leżała na podłodze. Wsunął rękę pod poduszkę i wyciągnął komórkę.
– Halo?
– I jak było? – Na dźwięk tego szeptu natychmiast usiadł zupełnie rozbudzony.
Miał nie rozmawiać z Yasmine, zwłaszcza odkąd zaczął się proces, ku wielkiemu zadowoleniu jej matki. Sohala Nourmand, typowa irańska wyznawczyni żydowskiej wiary, życzyła sobie, by jej córka spotykała się wyłącznie z chłopcami z tej samej kultury i tego samego wyznania, natomiast Gabe miał niewłaściwe pochodzenie, a do tego wyznawał inną religię, toteż przez ostatni rok Sohala zabraniała im kontaktów. Gabe i Yasmine nie mogli się porozumiewać ani przez telefon, ani przez komunikatory internetowe, nie wolno im było wymieniać mejli, SMS-ów i wiadomości na Facebooku. Gabe wiedział, że Sohala regularnie sprawdza komputer i telefon Yasmine.
Ale każdy zakaz można obejść. Utrzymywali kontakt przez starą dobrą pocztę papierową. Gdy Yasmine po raz pierwszy napisała do niego odręcznie, czuł się sfrustrowany, bo nie mógł jej odpowiedzieć, aż w końcu wynajęła skrytkę pocztową. Pisanie prawdziwych listów zamiast mejli wydawało się dziwne, ale po jakimś czasie zaczął dostrzegać odzwierciedlenie jej osobowości w charakterze pisma, a znaczki pocztowe stały się najpoważniejszą pozycją na liście wydatków.
Nie słyszał jej głosu od prawie roku, więc było to dla niego wielkie wydarzenie. Usiadł, przyciągając kolana do piersi.
– Gdzie jesteś?
– W łóżku, z głową pod kołdrą. Pożyczyłam telefon od przyjaciółki, żeby do ciebie zadzwonić. Jak ci dzisiaj poszło?
– To było bardzo męczące.
– O co cię pytali?
– Przesłuchiwała mnie Nurit Luke, oskarżycielka stanowa. Kazała mi opowiedzieć ze szczegółami o tamtym dniu.
– Na pewno było okropnie.
– Tak, i trwało strasznie długo, ale przynajmniej Nurit Luke jest po naszej stronie. Jutro będą mnie przesłuchiwać prawnicy Dylana, i to dopiero będzie jazda, szczególnie ze względu na moje pochodzenie.
– Bardzo mi przykro. – Głos Yasmine zadrżał. – Gabriel, bardzo za tobą tęsknię.
– A ja za tobą, mój skowroneczku. – Do oczu napłynęły mu łzy. – Jakoś przez to przejdziemy. Dobra wiadomość jest taka, że nie musisz się martwić Dylanem. Jest tak poharatany, że już nigdy nie będziesz musiała się go bać. Ani ty, ani nikt inny.
– Mam nadzieję, że masz rację – odrzekła, ale głos jej się załamał.
– Gdy go zobaczysz, sama się przekonasz, że jest tak, jak mówię. Nie mogę znieść tego lęku w twoim głosie.
– Ze mną wszystko w porządku. – Ale nie była to prawda.
– Porucznik myśli, że jest szansa na ugodę sądową, a wtedy w ogóle nie będziesz przesłuchiwana.
– Byłoby fantastycznie. – Zamilkła na dłuższą chwilę. – Ale wolę nie robić sobie zbyt wielkich nadziei.
– Krok po kroku, Yasmine. To jedyny sposób, żeby nie zwariować. A co poza tym u ciebie?
– Prawie na okrągło jestem odrętwiała, jakbym żyła na autopilocie.
– Rozmawiasz z kimś w ogóle?
– Masz na myśli terapeutę? Już próbowałam, ale to nic nie daje. Jest lepiej, gdy po prostu skupiam się na szkole. – Znów zamilkła. – A więc po tym wszystkim wrócisz do Nowego Jorku?
– Pewnie tak. Dlaczego pytasz? Potrzebujesz czegoś?
– Nie, nic.
– O czym myślisz? Powiedz.
– Miałam tylko nadzieję, że zaczekasz, aż skończę zeznawać. Ale to egoistyczne z mojej strony.
– Nie mam nic konkretnego do roboty. Najbliższy koncert gram dopiero za sześć tygodni. Jeśli mnie potrzebujesz, to jestem i już.
– Co będziesz grał?
– Utwór Schuberta na cztery ręce ze znajomym z Niemiec i sonatę współczesnego kompozytora, który nazywa się Jettley i pracuje na pół etatu w Juilliardzie. Będę też grał XIV sonatę Beethovena, sonatę Księżycową.
– O… to nie tak źle. Nawet ja potrafię to zagrać, oczywiście nie tak jak ty.
Gabe uśmiechnął się.
– Dwie pierwsze części to same emocje, trzecia jest trochę trudniejsza. Możesz posłuchać na YouTubie. Rozumiesz, Glenn Gould. A jeśli chcesz zobaczyć, jak pracują palce, to obejrzyj Walentynę Lisicę.
– Dobrze. Zobaczę, jak tylko skończymy rozmawiać.
– Yasmine, równie dobrze jak w Nowym Jorku mogę ćwiczyć w Los Angeles. Pamiętaj, gdybyś mnie potrzebowała, to jestem tutaj.
– Pomyślałam tylko, że gdy będzie już po wszystkim, może udałoby nam się spotkać.
– Jestem za. – Serce Gabe’a zabiło mocniej. – Powiedz tylko, gdzie i kiedy.
– Dopiero po zeznaniach, wcześniej to niemożliwe. Czy możesz tyle zaczekać?
– Zrobiłbym dla ciebie wszystko. Gdzie i kiedy?
– Myślałam, że może w następną niedzielę. Powiedziałam już mamie, że pójdę do biblioteki się pouczyć. Chyba nie do końca mi wierzy, ale może zanim to wyjdzie na jaw, ty już będziesz z powrotem w Nowym Jorku.
– Super. Gdzie mam po ciebie przyjechać?
– Wcale nie musisz po mnie przyjeżdżać, Gabe. Przecież mam już prawo jazdy.
– No tak. – Zamilkł na chwilę. – Coś takiego. Kiedy ten rok minął? A więc w niedzielę, świetnie! Gdzie się spotkamy?
– Gdzieś, gdzie nie będzie ludzi. – Jej głos znów się załamał. – To już tak długo. Cały ten czas byłam nieszczęśliwa, a kiedy rozniosą mnie na strzępy przy zeznaniach, pewnie będę jeszcze bardziej nieszczęśliwa. Nikt oprócz ciebie nie potrafi tego zrozumieć. Chcę być przez kilka godzin tylko z tobą, Gabrielu.
– Czuję się tak samo, Yasmine. Wiesz, jak bardzo cię kocham.
– Nadal mnie kochasz?
– Na sto procent.
– Ale cały ten czas jesteśmy tak daleko od siebie, nigdy nie mogę z tobą porozmawiać. A teraz, kiedy zostałeś gwiazdą filmową, na pewno kręcą się wokół ciebie miliony dziewczyn.
– Chyba żartujesz. – Gdy milczała, dodał: – Yasmine, jestem ogolony na łyso, załamany i znowu schudłem z nerwów. Wyglądam jak maniak komputerowy. W życiu nie mam nic więcej poza fortepianem. Pracuję na okrągło, cały czas, nawet nie miałem choćby jednej wolnej chwili, żeby nagrzeszyć. To po prostu niemożliwe, nawet gdybym chciał. Tęsknię za tobą jak porzucony pies. Powiedz mi tylko, gdzie mamy się spotkać, a na pewno przyjdę.
Lecz ona nadal się nie odzywała, i trwało to tak długo, że Gabe zaczął się obawiać, że połączenie zostało przerwane.
– Halo?
– Jestem. – Znów zamilkła. – Niedaleko mojej szkoły jest motel. – Podała jego nazwę, a także nazwę ulicy. – Możesz tam coś załatwić?
Serce biło mu tak szybko, że obawiał się, by nie zasłabnąć.
– Jasne. – Kolejna długa chwila milczenia. – Jesteś pewna? Nie chciałbym, żebyś miała przeze mnie jakieś kłopoty.
– Nawet jeśli mama się dowie, to co może zrobić? Zamknie mnie w domu?
– Wyśle cię do Izraela.
– Nie może nas rozdzielić na całe życie. Pozwól, że ja się będę martwić o moją mamę, a ty zajmij się całą resztą, dobrze?
Gabe poczuł, że zaschło mu w ustach.
– Okej.
– I przynieś coś do jedzenia. Spotkamy się o trzeciej, więc możliwe, że będę głodna. Wyjdź na parking, żebym nie musiała sama przechodzić przez recepcję. Głupio bym się czuła.
– Będę na ciebie czekał o trzeciej na parkingu, przyniosę jedzenie. A ty… Yasmine, tak dla odmiany przyjdź punktualnie.
– Przysięgam, że będę co do minuty. – Po chwili dodała: – Wiesz, co się dzieje, kiedy się spotykamy, Gabe. To jak wyładowanie elektryczne.
– Wiem. Nic nie mogę na to poradzić.
– Ja też nie. – Kolejna chwila milczenia. – Nie mówię, że na pewno tak się stanie, ale przynieś coś na wszelki wypadek. Wiesz, co mam na myśli?
– Tak. – Głos miał ochrypły, a serce waliło mu jak oszalałe. – Wiem, co masz na myśli.
– To bengalska samica. – Wilner odsunął się na bok i Decker przyłożył oko do szpary. Mieszkanie było zdemolowane. Widział poprzewracane meble pokryte krwią i odchodami. Na ścianach i podłodze widniały głębokie rysy po pazurach. Wszędzie brzęczały muchy. W korytarzu unosił się odór gnijącego ciała.
Pośród tego wszystkiego przechadzało się wspaniałe zwierzę o futrze lśniącym bursztynem i czernią. Tygrysica miała złociste oczy, wielkie ostre pazury i kły w kolorze kości słoniowej. Decker nigdy jeszcze nie widział tygrysa z tak bliska. Za każdym razem, gdy rozlegał się potężny ryk, całe jego ciało przebiegał dreszcz. Odsunął się od szpary, ustępując miejsca Marge. Zajrzała do środka, cofnęła się i potrząsnęła głową.
– Ona ciągnie za sobą łańcuch.
– Zauważyłem – mruknął Decker. – Ma obrożę na szyi.
– Pewnie się zerwała – dodał Wilner. – Przepiłujemy obrożę, kiedy ją stamtąd wyciągniemy. – Popatrzył na kartkę z opracowanym planem działania i listą niezbędnych rzeczy. Nosze na kółkach oraz stalowa klatka stały już przy drzwiach mieszkania. Zdobył również klucz do windy towarowej, ponieważ klatka była za szeroka na osobową.
– Plan jest następujący. – Popatrzył na listę. – Jake strzeli do niej nabojem ze środkiem usypiającym. Kiedy uśnie, wpadniemy do środka, załadujemy ją na wózek, włożymy do klatki i zniesiemy do samochodu. – Podniósł głowę. – Gdy Jake wystrzeli, nikomu nie wolno się poruszyć, dopóki nie dam sygnału. – Zademonstrował sygnał: szybki ruch ręki z góry na dół.
– A jeśli wyrwie się z mieszkania, zanim uśnie? – zapytał Decker.
– Mamy broń na grubego zwierza, poruczniku. Nie lubię zabijać zwierząt, ale znamy priorytety.
– Chcę przy tym być – powiedział Decker. – To mój rejon.
– Ja też – oznajmiła Marge. Gdy Wilner popatrzył na nią sceptycznie, dodała: – Słowo daję, nie będę wam wchodzić w drogę.
Paul Hathaway rzucił im kamizelki ochronne.
– Zatrzymajcie się w korytarzu za barykadą. Jeśli coś pójdzie nie tak, zostawcie to nam. Nie próbujcie nam pomagać.
– Jasne – zgodziła się Marge.
Jake Richey przyłożył oko do szpary i stwierdził:
– Najlepiej byłoby powiększyć tę dziurę, żebym mógł jednocześnie patrzeć i strzelać przez ten sam otwór, ale obawiam się, że jeśli powiększę ją za bardzo, ona może to zauważyć i zaatakować mnie pazurami. – Zastanawiał się przez chwilę. – Może wywiercę otwór tutaj. – Wskazał pięć centymetrów w lewo od pierwszego otworu, ale na tym samym poziomie. – Tylko tyle, żeby zmieściła się lufa. Powinno być dobrze.
Wilner podał mu wiertarkę. Gdy rozległ się hałas, zwierzę zaczęło wściekle drapać w drzwi, a potem znów zaryczało. Serce Deckera łomotało głośno. Słysząc ten dźwięk, czuł się tak, jakby sam znajdował się w klatce okrążanej przez ogarniętego furią drapieżnika.
Richey jednak nawet nie drgnął. Wyłączył wiertarkę i kilkakrotnie poruszył wiertłem w nowym otworze.
– Chyba jest dobrze. Zaczynajmy.
Hathaway wygonił Deckera i Marge za barierę zrobioną z kilku drewnianych belek, którymi przegrodzono korytarz. Policjanci jak na komendę wyciągnęli pistolety. Marge uśmiechnęła się do Deckera, widać jednak było, że jest zdenerwowana, podobnie jak on. Wszystkie ludzkie głosy naraz umilkły, dziwną pustkę wypełniały tylko groźne pomruki i zgrzyt pazurów za ścianą.
Richey sięgnął po strzelbę, wsunął koniec lufy w otwór i przyłożył lewe oko do drugiego otworu. Jeśli nawet był zdenerwowany, nie było tego po nim widać. Czekali.
Mijały sekundy.
Czekali dalej.
I jeszcze.
Richey przycisnął spust i natychmiast dał kilka wielkich susów do tyłu. Rozległo się klaśnięcie, wściekły skowyt, zwierzę z całej siły uderzyło o ścianę, a budynek zatrząsł się w posadach. Poczuli wibrację podłogi, a przez górną część drzwi przebił się ostry jak brzytwa pazur. Tygrys próbował rozwalić tę zaporę. Wilner wciąż trzymał rękę uniesioną, co oznaczało, że nikomu nie wolno się poruszyć.
To było najdłuższe trzydzieści sekund w życiu Deckera.
W końcu wściekły skowyt przeszedł w cichsze pomruki, a potem w skamlenie. Łapa cofnęła się i w mieszkaniu zapadła cisza. Wilner skinął głową do Richeya, który zajrzał do środka.
– Śpi.
Na sygnał Wilnera ekipa błyskawicznie ruszyła do akcji i po chwili drzwi były otwarte. Agenci wpadli do środka i załadowali zwierzę na wózek. Z otwartego pyska bezwładnie zwisał język. Za stalową obrożą na szyi tygrysa ciągnął się długi na dwa metry łańcuch. Ludzie Wilnera ostrożnie przenieśli zwierzę z wózka do klatki na pneumatycznych kołach. Zanim zatrzasnęli stalowe drzwi, Wilner dał tygrysicy jeszcze jeden zastrzyk usypiający.
– Im spokojniej, tym lepiej.
– Widział pan w środku ciało? – zapytał Decker.
Wilner wzruszył ramionami.
– Nie widziałem, ale nie rozglądałem się za bardzo. To już pańska sprawa. Proszę włożyć maskę, w środku śmierdzi.
Drzwi windy towarowej otworzyły się. Tygrysica i jej strażnicy zniknęli w środku.
Drzwi do mieszkania nadal były szeroko otwarte i rozgrzane powietrze w korytarzu zaczynało już cuchnąć. Serce Deckera wciąż biło jak szalone. Wraz z Marge wyszli zza bariery.
– Niezły spektakl. – Wsunął pistolet do kabury. – Teraz zaczyna się nasza robota.
Marge okryła się, jak mogła: papierowa osłona na włosy, papierowe osłony na buty, maska na twarz i podwójne lateksowe rękawiczki. Ale nawet z tym wszystkim żołądek jej się wywracał, bo smród był przytłaczający.
– Moim zdaniem to jest strefa biologicznie skażona. Już namnożyło się ze dwadzieścia pokoleń bakterii.
– Zaczekaj tutaj, a ja pójdę poszukać ciała – stwierdził Decker. – Jeśli go nie znajdę, to nie ma powodu, żebyśmy we dwoje się w tym babrali.
– Dzięki, ale pójdę z tobą. Możliwe, że znajdziemy w sypialni stado tygrysiątek albo coś w tym rodzaju. A może Hobart Penny miał jeszcze inne egzotyczne zwierzęta, na przykład żmiję gabońską albo legwana? Jeśli coś cię ukąsi, to ktoś będzie musiał zadzwonić pod dziewięćset jedenaście.
Decker uśmiechnął się, po czym naciągnął maskę na twarz.
– Zadziwia mnie twoja lojalność. Chodź, Dunn, załatwmy to.
Salon wyglądał jak po przejściu huraganu. Z parującej podłogi wzbijały się fale gryzącego smrodu. Ściany pokryte były głębokimi śladami pazurów, a meble porozbijane na drzazgi. Pośród tego wszystkiego wznosiły się olbrzymie, białe od larw kupy odchodów pokryte muchami i innymi insektami, od których wszędzie aż się roiło. Lodówka była przewrócona, drewniana podłoga lepka od rozsypanego jedzenia i upstrzona konfetti z podartych na strzępy papierowych opakowań od rzeźnika. Większość mięsa z lodówki została wyjedzona, a to, co pozostało, miało szary kolor i ociekało brązowym płynem. Trzeba było patrzeć pod nogi i zachować równowagę, żeby nie wpaść na toksyczną bombę.
Marge poczuła, że kręci jej się w głowie, ale dzielnie dobrnęła za Deckerem do sypialni. Tu widok był jeszcze bardziej odrażający ze względu na obecność zniekształconego, zakrwawionego ciała, które zdążyło się już po części rozpłynąć. Płyny ustrojowe i tkanki wsiąkły w prześcieradła i zachlapały podłogę. Ściany i meble pokryte były krwią i wnętrznościami.
– Zadzwonię do biura koronera – powiedziała Marge, a gdy Decker skinął głową, dodała: – Mogę zadzwonić z korytarza? Nawet przez maskę czuję ten smród.
– Pewnie. A potem sporządzimy listę rzeczy do zrobienia.
– Powiedz, czego potrzebujesz. – Wyciągnęła ołówek i notes.
– Najpierw zadzwoń do Krypty, a potem… zaraz, niech się zastanowię, kto jest dzisiaj. – Zamilkł na chwilę. – Niech tu przyjadą Scott Oliver i Wanda Bontemps. Musimy gdzieś przenieść wszystkich mieszkańców na dzień lub dwa. Cały budynek jest skażony biologicznie, więc nikt tu nie może wrócić, dopóki wszystko nie zostanie uprzątnięte. Jeśli potrzebujesz jeszcze jakiegoś detektywa, zadzwoń do Drew Messinga. – Wciąż nie odrywał wzroku od ciała. – Czy w ogóle mamy pewność, że to Hobart Penny?
– Nie, niby skąd. – Marge potrząsnęła głową.
– Nikt nie może tu wejść oprócz tych, którzy są niezbędni – ciągnął Decker.
– Lokatorzy pewnie będą chcieli wrócić po ubrania, telefony czy komputery. Co mam im powiedzieć?
– Okej, możemy ich wprowadzić i wyprowadzić. To zajmie trochę czasu, ale będą spokojniejsi. Przydałoby się dla bezpieczeństwa postawić przy drzwiach kilku mundurowych.
– Coś jeszcze?
– Na razie to wszystko.
– Zostaniesz tu w środku? – zapytała Marge.
– Zostanę. Nadal nie wiem, co właściwie widzę.
Marge nie śpieszyła się z telefonem do Krypty.
– Wiesz co? Jeśli zignorować cały ten obrzydliwy bałagan oraz fakt, że w mieszkaniu mieszkał tygrys, bardziej to wygląda na zabójstwo niż na naturalną śmierć. Popatrz, te zachlapane ściany…
– To z pewnością skutek przerwania tętnic, przez które wypłynęła krew. – Decker obrzucił sypialnię wzrokiem. – A ta plama – wskazał na zwłoki – wygląda tak, jakby ktoś tu uderzył z dużą siłą tępym narzędziem. Gdyby ten człowiek po prostu umarł, a potem tygrys się do niego dobrał, ślady krwi wyglądałyby inaczej.
– Ale takie ślady mogłyby powstać, gdyby tygrys rzucił się na żywego człowieka, nie na martwe ciało.
– Masz rację, dlatego szukam śladów ugryzień. Na razie nie wiem, co o tym myśleć, tak na oko trudno wyrokować. Przecież widzisz, w jak fatalnym stanie są zwłoki.
Marge przyjrzała się uważniej. Choć od widoku, a jeszcze bardziej od zapachu zbierało jej się na mdłości, zaczęła myśleć jak profesjonalny detektyw w miejscu zabójstwa.
– Twarz… o ile można to nazwać twarzą… należy do starszego mężczyzny. Zarost jest zupełnie biały.
– Zgadzam się, to starszy człowiek. Ile lat miał Penny?
– Osiemdziesiąt osiem albo osiemdziesiąt dziewięć.
– To ciało może tyle mieć. Moim zdaniem to chudy starszy mężczyzna nabrzmiały od gazów pośmiertnych.
– Te zwłoki rozkładają się bardzo szybko. Narządy przeciekają i całe ciało już się rozsypuje, ale… – Marge wskazała coś palcem obciągniętym lateksową rękawiczką. – Zobacz, na skórze są zadrapania. Tutaj też.
– Masz dobre oko. – Decker popatrzył na to miejsce. – Ale te zadrapania nie są głębokie.
– Zgadzam się. Wygląda to, jakby tygrys tylko pacnął go łapą. To nie są ślady zębów.
– Jakby próbował sprawdzić, czy jeszcze żyje.
– Możliwe. – Marge przyjrzała się uważnie. – Przebarwienia są tak duże, że trudno dostrzec te wszystkie detale na skórze. Zadrapania mogły być głębsze, ale ciało jest tak rozdęte, że wydają się powierzchowne.
– Pewnie masz rację. – Decker skinął głową. – Widzisz jakieś ślady ugryzień?
– Na razie nie. Szkoda, że nie możemy obrócić go na plecy.
– Wkrótce to zrobimy. – Nie wolno im było dotknąć ciała, upoważniony do tego był tylko koroner, oni mogli je tylko obejrzeć. – Czoło jest zniekształcone. Czaszka mogła się zapaść po rozkładzie mózgu, ale bardziej prawdopodobne, że ktoś go uderzył w głowę.
– Tak, zgadzam się. – Marge milczała przez chwilę. – Uszkodzenia mają gwiaździsty kształt. W połączeniu z tym śladem na ścianie… Może powinniśmy poszukać narzędzia? Czegoś twardego z zaokrąglonym końcem.
– Narzędzie bardzo by nam się przydało, chciałbym też znaleźć jakieś dokumenty. Dobrze by było zidentyfikować ofiarę, wtedy akta sprawy wyglądają porządniej.
Decker znał asystentkę koronera, pracował z nią już przy innych przypadkach. Gloria, Latynoska po czterdziestce, była kompetentna, życzliwa i skuteczna w działaniu. Innymi słowy, doskonale sprawdzała się w tej pracy. W służbowej czarnej kurtce z żółtymi napisami mocno się pociła w sypialni, którą śledczy zdążyli już nazwać „piekielną sauną”. Ostrożnie obróciła ciało na bok i obejrzała plecy zabarwione na kolor bakłażana przez krew, która pod wpływem grawitacji spłynęła w najniżej położone części ciała. Skóra zaczynała już odchodzić i odsłaniać mięśnie.
– No dobrze, to do roboty – mruknęła Gloria i znów obróciła ciało na plecy, a potem przeszła na drugą stronę, ostrożnie przetoczyła je na drugi bok i wskazała otwór. – Wygląda na ranę postrzałową. – Jeszcze raz ułożyła ciało na plecach i przyjrzała mu się od przodu. – Nie widzę otworu wylotowego. Ciało jest bardzo spuchnięte, więc możliwe, że trudno go dostrzec. Czy znaleźliście w mieszkaniu jakieś pociski albo łuski?
– Jeszcze nie – odparła Marge. – Ale skoro już wiemy, że zapewne użyto broni palnej, to poszukamy. Czy ta rana mogła być śmiertelna?
– Nie da się tego stwierdzić, dopóki go nie pokroimy. – Podniosła się i popatrzyła na obrzmiałe zwłoki. – Z całą pewnością został czymś mocno uderzony w czoło. – Wskazała na dolne krawędzie oczodołów. – Gałki oczne zapadły się do środka. To naturalne zjawisko. Ale tutaj… – Wskazała zbrązowiałą górną część czaszki. – Ktoś uderzył ofiarę czymś twardym.
– Zauważyliśmy to – powiedziała Marge. – Zabójstwo?
– Nie jestem patologiem, więc nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością – odparła Gloria. – Ale w najbliższym czasie nie wybieraj się na urlop.
– Okej, zrozumiałam. – Marge uśmiechnęła się. – Zadzwonię do techników i do ewidencji.
– Dzięki, Glorio. – Decker sięgnął po papierową kopertę na dowody, a potem wraz z Marge wszedł do pomieszczenia, które kiedyś służyło Hobartowi Penny’emu za salon, i spytał: – Może już wiesz, dlaczego tygrys nie zaatakował zabójcy?
Było to jedno z kluczowych pytań podczas rekonstrukcji zdarzeń.
– Ciągnęła za sobą ze dwa metry łańcucha – odparła Marge. – Jeśli na początku tych wszystkich zdarzeń była do czegoś przykuta, to miała ograniczony zasięg działania, więc dało się ją bezpiecznie ominąć. Być może ofiara sama poprowadziła zabójcę do sypialni, wiedząc, jak bezpiecznie poruszać się po mieszkaniu.
– Tak, oczywiście. Ale co potem? Przecież tygrys uwolnił się z uwięzi. Jeśli zabójcę przyprowadził tu Penny, to jak po jego śmierci zabójcy udało się wyjść z mieszkania?
– Może rzucił tygrysowi mięso nasycone środkiem usypiającym. – Marge wzruszyła ramionami. – Tu jest mnóstwo gnijącego mięsa, a także sterty odchodów i wymiotów. Może ją podtruł.
Decker odezwał się dopiero po chwili namysłu:
– A więc sprawca zabił ofiarę z broni palnej, do tego jeszcze dołożył jej czymś twardym po głowie, ale tygrysa nie zastrzelił, tylko nakarmił zatrutym mięsem?
– Może zabrakło mu amunicji. A może strzelił, tylko żeby zabić takie zwierzę z pistoletu, strzał musiałby być idealny.
– A czy tygrys w ogóle został postrzelony? – zapytał Decker. – Nie sprawiał takiego wrażenia.
– Przecież sam widziałeś, tygrysica była bardzo rozdrażniona.
– Tak, oczywiście… A zatem zakładasz, że ofiara znała sprawcę i przeprowadziła go przez mieszkanie, omijając zwierzę, a potem sprawca zabił ofiarę i dał tygrysicy zatrute mięso?
– Nie mam pojęcia – odparła Marge. – Może sprawca znał ofiarę i jej zwyczaje na tyle dobrze, że wiedział również, jak ustrzec się drapieżnika.
– Możliwe. – Decker wzruszył ramionami. – Nic tu już po nas, idziemy.
Wyszli na korytarz, gdzie było gorąco, wilgotno i śmierdziało. Po obu stronach drzwi stali skrzywieni policjanci w mundurach. Detektyw Scott Oliver podniósł wzrok znad arkusza papieru. Przyszedł na miejsce przestępstwa w czarnym garniturze i różowej koszuli. Pomachał ręką przed nosem, jakby odganiał fetor.
– Miałem właśnie zamiar wyjść, żeby pomóc Wandzie i Drew w przesłuchiwaniu lokatorów – powiedział. – Musimy zdobyć jak najwięcej informacji tutaj, w całym budynku.
– Trzeba to zrobić, ale kto inny się tym zajmie – odparł Decker. – Tobie i Marge wyznaczam zaszczytne zadanie poszukiwania dowodów.
– Ja to mam szczęście. – Ramiona Olivera opadły.
– Większe niż ofiara.
– O jakich dowodach mówimy?
– W ciele jest otwór po kuli, a w czaszce wgłębienie, które wygląda na ślad po uderzeniu tępym narzędziem. Szukamy łusek po amunicji oraz narzędzia, które pasuje do tych obrażeń.
– Czy wiemy już, kim jest ofiara?
– Znaleźliśmy na komodzie portfel ze starym dowodem na nazwisko Hobart Penny. Zdjęcie jest małe i trudno powiedzieć, czy to on.
– A prawo jazdy?
– Nie było go w portfelu – odrzekł Decker. – Zabrałem szczoteczkę do zębów, szczotkę do włosów i brudny kubek po kawie w celu identyfikacji DNA. – Spojrzał na Marge. – Wiem, że ten człowiek był samotnikiem, ale może miał jakichś krewnych? Ktoś tak bogaty jak on… Na pewno są jacyś ludzie, z którymi można się skontaktować.
– Z tego, co wiem, był dwukrotnie rozwiedziony – powiedziała Marge. – Drugi rozwód miał miejsce dwadzieścia pięć lat temu, od tamtego czasu był samotny. Miał dwoje dzieci z pierwszą żoną, z którą rozwiódł się trzydzieści pięć lat temu. Pierwsza żona zmarła dziesięć lat temu. Z tego, co wyczytałam, dzieci nie utrzymywały z nim kontaktu, bo według nich dziwnie się zachowywał.
– „Dziwnie” to chyba eufemizm. Kto trzyma w domu tygrysa? – Gdy nikt nie pośpieszył z analizą charakteru denata, Decker zapytał: – Ile lat mają te dzieci?
Marge zajrzała do notatek, po czym odparła:
– Syn, Darius, pięćdziesiąt pięć lat. Bogaty, dorobił się sam. Jest prawnikiem, prowadzi jakieś interesy. Córka, Graciela, ma pięćdziesiąt osiem lat. Wyszła za jakiegoś arystokratę, należy do śmietanki towarzyskiej Nowego Jorku.
– A co się stało z drugą żoną? – zapytał Oliver.
– Zaraz… – Marge przerzuciła kartki notesu. – Nadal żyje. Sabrina Talbot, lat pięćdziesiąt osiem. Małżeństwo trwało pięć lat.
– Jeśli dobrze policzyłem, to miała dwadzieścia osiem, gdy brali ślub – stwierdził Oliver.
– Dobrze policzyłeś. A on pięćdziesiąt dziewięć. Po rozwodzie zostawił jej sporo pieniędzy. Gdzieś czytałam, że dzieci Penny’ego, wtedy już dorosłe, nie były z tego zadowolone. – Marge podniosła wzrok. – Ale to się działo dwadzieścia pięć lat temu. Kto chowa urazę tak długo?
– Ktoś jednak coś do niego miał, skoro uderzył go w głowę i zastrzelił – stwierdził Oliver.
– Sprawdzę historię rodziny na komisariacie – powiedział Decker. – Tu nie mam dostępu do komputera, no i tam ładniej pachnie. – Popatrzył na strój Olivera. – Może lepiej zostaw marynarkę w samochodzie i podwiń nogawki. Marge da ci ochraniacze na buty.
– Uff! – sapnął Oliver. – Zanosi się na jedną z tych nocy.
– Scott, to już od dłuższego czasu jest jedna z tych nocy – skomentował Decker. – Ty się po prostu spóźniłeś.
Marge dość mgliście pamiętała te dobre czasy, kiedy o pierwszej w nocy zdarzało jej się spać, ale od dwudziestu lat, odkąd zaczęła pracować w wydziale zabójstw, dzwoniący o tej porze telefon nieodmiennie był sygnałem przywołującym na miejsce przestępstwa. Wszystkie zbrodnie były potworne, ale niektóre jeszcze gorsze od pozostałych.
Wraz z Oliverem zajęci byli gromadzeniem dowodów. Pośród bałaganu i rozmaitych obrzydliwości znaleźli kilka śladów, które mogły wskazywać, co tu się wydarzyło. Marge dostrzegła, że w kupie odchodów coś błysnęło, i odgadła, co to może być, jednak przez to jej zadanie nie stało się ani odrobinę przyjemniejsze.
– Chyba nie muszę tego robić? – Pytanie skierowane do Olivera nie było retoryczne. – Jestem wyższa rangą niż ty.
– Okej, zgadza się, ale poza tym mnie kochasz.
– Nie aż tak.
Zapadło milczenie.
– Będziemy rzucać monetą? – zasugerował w końcu Oliver.
Marge wyciągnęła z torebki ćwierćdolarówkę, wyrzuciła w górę, pochwyciła ją i spytała:
– Co wybierasz?
– Reszkę.
Klepnęła monetą o wewnętrzną część przedramienia i cofnęła dłoń. George Washington patrzył prosto na nią.
– Chyba się rozpłaczę.
Oliver udawał, że jej nie słyszy, pilnie poszukując narzędzia, które mogłoby odpowiadać za uszkodzenia głowy ofiary. Ludzie koronera zabrali już ciało, więc miał tylko fotografię rany. Narzędzie było raczej okrągłe niż owalne, o średnicy od trzech do czterech centymetrów. Pierwszym typem Olivera był młotek, dlatego zamierzał poszukać skrzynki albo szuflady z narzędziami.
Marge pochyliła się nad odchodami, przeklinając swoje parszywe szczęście. Smród był potworny. Zmarszczyła nos, wetknęła dwa obciągnięte lateksową rękawiczką palce w lepki kopiec tygrysiego łajna i wyciągnęła oślizły kawałek stali.
– Kaliber dwadzieścia dwa. Przynajmniej znalazłam coś, co wynagradza nam te wszystkie przyjemności. Proszę, czy mógłbyś mi dać torebkę?
– Tylko dlatego, że ładnie poprosiłaś. – Oliver podał jej torebkę na dowody. – Podstawowe pytanie: jakim sposobem kula znalazła się w tygrysim gównie? Nie jest to coś, co zwierzę mogłoby zjeść.
– No właśnie. Zastanawialiśmy się z Deckerem, dlaczego ofiara została postrzelona, a tygrys nie. W każdym razie na to wygląda, że nie dostał kulki. Zastanawialiśmy się też, jak temu komuś udało się dopaść ofiary, nie wchodząc w drogę drapieżnikowi.
– I co wymyśliliście?
– Tygrys został oszołomiony kawałkiem zatrutego mięsa. Tygrys znał zabójcę i nie uważał tej osoby za zagrożenie. Tygrys był na łańcuchu, więc sprawca mógł bezpiecznie poruszać się po mieszkaniu. Tygrys został postrzelony, ale w całym tym zamieszaniu nikt nie zauważył śladu po kuli. Jeśli przychodzi ci coś jeszcze do głowy, to powiedz. Rano zadzwonię do agenta Wilnera i zapytam o zdrowie naszej pręgowanej ślicznotki.
– Gdzie się zabiera zbłąkane tygrysy? O ile wiem, nie ma tu stawów, w których można by je potopić.
– Jest kilka schronisk dla dzikich zwierząt. Jakieś dwadzieścia lat temu pracowałam w Foothill. Pamiętam, że było tam schronisko, ale nie mam pojęcia, czy nadal istnieje. – Marge wrzuciła kulę do torebki. – Mamy problem.
– Tak? Jaki?
– Skoro znaleźliśmy kulę w odchodach naszej kotki, to nasuwa się pytanie, czy to jedyna kula w takim miejscu? Lub cokolwiek innego? Ujmując to inaczej: czy wolno nam przeoczyć dowody, które mogą się tam znajdować?
Oliver popatrzył na nią ponuro, po czym zaproponował:
– Może wpakujemy to wszystko do torebki i przekażemy do analizy?
– A może ja się zajmę tymi dwiema wielkimi kupami, a ty tamtymi?
– Nie możesz przydzielić do tego jakiegoś stażysty?
– Rozglądam się uważnie dokoła, ale żadnego jakoś nie widzę. Tylko ty i ja, sami tu we dwoje.
– Nie rozumiem, dlaczego muszę to robić.
– Jeśli nie zrozumiałeś za pierwszym razem, to powtarzam: ja biorę te, a ty tamte.
– A może ja obejrzę okolicę, a Wanda pobrudzi sobie ręce?
– A może załatwimy to jak najszybciej? To nie jest reality show, tylko najprawdziwsza cholerna rzeczywistość, a ja nie zamierzam tu siedzieć do rana. Cóż, w sumie mogłabym, ale mi się nie chce.
– Czego to człowiek nie zrobi, żeby zasłużyć na pensję. – Oliver z nieskrywaną odrazą pochylił się nad pierwszą stertą odchodów.
– Ciesz się, że masz pracę.
– Tfu, co za obrzydlistwo.
– Zgadzam się, i tyle naszego, że sobie ponarzekamy. Po prostu to zrób. Dzisiaj nastał pierwszy dzień całej reszty twojego życia i tak dalej.
Oliver wsunął rękę w stertę, jęknął, stęknął, a potem odparł:
– Szczerze mówiąc, Dunn, wolę przeszłość od teraźniejszości. Byłem młodszy, miałem ciemne włosy i nie musiałem płacić ani centa alimentów.
Rina zwykle wstawała wcześnie, ale Gabe musiał zerwać się z łóżka już o wschodzie słońca.
– Jak się czujesz?
– W porządku. – Przesunął ręką po nierównościach czaszki. Włosy odrastały, jeszcze kilka dni i zaczną przypominać fryzurę na rekruta. – Masz ochotę na kawę? Załadowałem ekspres, ale nie chciałem go włączać, dopóki nie wstaniesz. Nieświeża kawa jest obrzydliwa.
– Miło, że o tym pomyślałeś. Dzięki, chętnie się napiję. Dawno wstałeś?
– Jakąś godzinę temu.
– Nie mogłeś spać?
– Trochę spałem. Wszystko w porządku.
– Jesteś zdenerwowany?
– Tak, trochę.
– Wczoraj poradziłeś sobie świetnie.
– Nikt się nade mną nie znęcał, za to dzisiaj na pewno będzie inaczej. Ale wszystko w porządku. Cokolwiek się zdarzy, co mogę na to poradzić?
– Dobry z ciebie chłopak, Gabe. – Rina wyjęła dwa kubki. – Poradzisz sobie.
Gabe nerwowym niekontrolowanym ruchem sięgnął do węzła krawata, pytając przy tym:
– Gdzie jest porucznik?
– Jeszcze nie wrócił z pracy. Całą noc spędził na miejscu przestępstwa.
– Nieźle. Co to za sprawa?
– Historia zupełnie jak z książki – odparła z uśmieszkiem. – Wczoraj wieczorem razem ze służbami weterynaryjnymi wyciągał z mieszkania tygrysa.
– Tygrysa?
– Tak, w mieszkaniu był tygrys.
– O kurczę! – A po chwili dodał: – Dobre.
Rina podsunęła mu kubek z kawą.
– Raczej „O kurczę, niebezpieczne”.
– Mhm. – Gabe uśmiechnął się. – Jak go stamtąd wydostali?
– Ktoś z ekipy weterynaryjnej postrzelił tygrysa ampułką usypiającą, potem weszli do środka i wynieśli zwierzaka w klatce.
– No, no. – Gabe na chwilę zamilkł. – Słyszę w tym kompozycję. Kontrabas to pomruki. Tuba to czające się zwierzę. Wysokie staccato skrzypcowe za każdym razem, kiedy słychać skrobanie pazurów, a w chwili, gdy pojawiają się weterynarze, odzywa się róg. Kilka pauz i ogłuszający trzask, gdy ampułka wbija się w tygrysa, potem leciutkie elektryzujące smyczki, gdy zwierzę traci przytomność, a głębokie basy, gdy je wynoszą. – Gabe patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. – Słyszę to wszystko… doskonale słyszę.
Rina słyszała tylko hałasującą lodówkę.
– Mniej więcej jak Piotruś i wilk po kokainie – skomentowała w swoim stylu.
– No właśnie. – Rozbawiony Gabe odstawił kawę i przetarł oczy pod szkłami okularów. – I ta akcja zajęła całą noc?
– Nie. Po zabraniu tygrysa znaleźli zwłoki właściciela mieszkania.
– Czyli przestaje być zabawnie. Tygrys zabił tego gościa?
– Z tego, co mówił mi Peter, to było zabójstwo. Tygrys nie miał nic wspólnego ze śmiercią tego człowieka.
– Dziwne.
– Peter jest porucznikiem, więc pracuje tylko nad dziwnymi sprawami. Nie spał przez całą noc, dlatego możliwe, że pojawi się w sądzie trochę później.
– Nie szkodzi. Życie toczy się dalej. – Gabe popatrzył na Rinę. – Ale ty przyjdziesz, prawda?
– Oczywiście. – Odstawiła kubek i pocałowała jego niemal łysą głowę. – Nie martw się. Niedługo będzie po wszystkim.
Zadzwonił telefon. Była za kwadrans siódma. Zwykle, gdy telefon odzywał się o tej porze, dzwoniło któreś z dzieci ze Wschodniego Wybrzeża. Jakoś nie potrafiły przywyknąć do trzygodzinnej różnicy czasu.
– Przepraszam – powiedziała Rina. – To pewnie Hannah. Chce ci życzyć powodzenia albo przechodzi kolejny kryzys.
– Tak czy owak, pozdrów ją ode mnie.
Rina podniosła słuchawkę.
– Halo?
– Cześć, to ja – odezwał się Decker.
– Wszystko w porządku?
– Jestem zmęczony, ale nie dlatego dzwonię. Wczoraj wieczorem, kiedy zajmowałem się dzikimi zwierzętami, Dylan Lashay dostał udaru mózgu. Jest w szpitalu w stanie krytycznym. Nurit Luke rozmawiała z jego prawnikami i wszyscy zgodzili się odroczyć sprawę na czas nieokreślony.
– Coś takiego! – Rina na chwilę zamilkła. – A co na to Wendy Hesse?
Na dźwięk tego nazwiska Gabe podniósł głowę i spytał:
– Co się dzieje?
Rina uciszyła go uniesieniem ręki, po czym powiedziała do słuchawki:
– Pete, mógłbyś powtórzyć? Nie dosłyszałam.
– Mówiłem, że Wendy nie jest z tego zadowolona. To zrozumiałe, jej syn nie żyje, a ona domaga się sprawiedliwości. Jednak w tych okolicznościach nawet Wendy nie ma ochoty przedłużać sprawy. Za parę godzin prawnicy Lashaya wystąpią o dobrowolne poddanie się karze, i to, moja droga, będzie koniec. Powiedz Gabe’owi, że już po wszystkim.
– Na pewno bardzo się ucieszy, że ma to z głowy.
– Że co mam z głowy? – zapytał Gabe.
– Wrócę do domu za jakąś godzinę – mówił dalej Decker. – Może pójdziemy wszyscy razem na śniadanie? A potem spróbuję się przespać.
– Świetny pomysł – z uśmiechem odparła Rina. – Kocham cię.
– Też cię kocham. – Decker rozłączył się.
– Co niby mam z głowy? – powtórzył zaintrygowany, a tak naprawdę rozdrażniony Gabe.
– Dylan Lashay dostał udaru, jest w stanie krytycznym. Rozprawa została odroczona na czas nieokreślony, a prawnicy Lashaya prawie na pewno wystąpią o dobrowolne poddanie się karze. Porucznik prosił, żebym ci powiedziała, że już po wszystkim.
– O kurczę, to świetnie! – Gabe wyprostował się. – Fantastyczna wiadomość! Nie będę już musiał stawać przed sądem, Yasmine też to zostanie darowane. Świetnie, po prostu świetnie!
– Rozumiem, jaka to wielka ulga i dla niej, i dla ciebie. – Rina zamilkła na chwilę. – Kiedy rozmawiałeś z nią po raz ostatni?
Gabe podniósł głowę. Zawsze lepiej mówić prawdę, ale może niekoniecznie całą.
– Rino, nie dzwoniłem do niej od ponad roku – oznajmił. – Nie pisałem mejli i SMS-ów, nie rozmawiałem z nią przez Skype’a. Ale to nie znaczy, że nie mogę się z tego powodu cieszyć.
– Tak, jasne. Zresztą twoje życie prywatne to nie moja sprawa.
– Wiem, że chcesz dla mnie dobrze.
– Oczywiście. Przebukować ci bilet na jutro?
– Nie, nie, już zmieniłem termin. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to chciałbym tu zostać do końca weekendu.
– Oczywiście, że możesz zostać, jak długo zechcesz. – Rina znów zamilkła. – Ale mogę spytać, dlaczego przedłużasz pobyt w Los Angeles?
Gabe był przygotowany na to pytanie.
– Nie mam zaległości w szkole, a przyda mi się kilka relaksowych dni, zanim znowu zacznę działać pełną parą. Łatwiej się rozluźnić tutaj niż w szkole.
– To miło, że tak mówisz. Zależy nam na tym, abyś czuł, że to jest również twój dom. – Rina dopiła kawę. – Porucznik proponuje, żebyśmy razem zjedli gdzieś śniadanie.
– Bardzo chętnie. Mogę się najpierw przebrać?
– Świetnie się prezentujesz w garniturze, ale w dżinsach i koszulce na pewno będzie ci wygodniej.
Uśmiech Gabe’a był szeroki i promienny. Choć nieco minął się z prawdą, poszedł do swojego pokoju bez żadnych wyrzutów sumienia. Kochał Rinę za to, co dla niego zrobiła, ale z pewnością nie musiała wiedzieć o wszystkich jego osobistych sprawach.
To było jego życie
Miał prawo je przeżyć po swojemu.
Miał prawo je kochać.
Miał prawo je podpalić i zniszczyć.
Tytuł oryginału: The Beast
Pierwsze wydanie: An Imprint of HarperCollins Publishers, Nowy Jork 2013
Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media
Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosonowski
Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech
© 2013 by Plot Line, Inc.
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC. Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła
w jakiejkolwiek formie. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce: Shutterstock. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-276-2134-4
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.