Błękitny dom nad jeziorem - Katarzyna Janus - ebook + audiobook + książka

Błękitny dom nad jeziorem ebook i audiobook

Katarzyna Janus

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Antonina, młoda bibliotekarka bujająca w obłokach, niespodziewanie dziedziczy stary dom na Mazurach. Chce założyć w nim pensjonat.

Spotyka Jakuba Lange, mężczyznę mającego za sobą trudną przeszłość. Pewnej nocy ratuje Jakuba, samotnie żeglującego podczas mazurskiego sztormu. Kuba pomaga Tosi remontować dom. Zawiązuje się między nimi nić sympatii, która powoli przeradza się w głębsze uczucie. Z czasem do pensjonatu wprowadzają się inne zagubione dusze. Samotna, pobita przez chłopaka Zosia oraz Paulina, ciężarna studentka.

Kolejny raz okaże się, że los dla wszystkich przewiduje szczęśliwe zakończenia, trzeba tylko zdobyć się na odwagę, by podążyć nieznaną ścieżką.

Gdzieś tam, może tuz za rogiem, czeka szczęście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 342

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 1 min

Lektor: Katarzyna Janus
Oceny
4,4 (519 ocen)
297
159
41
21
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Bardzo naiwna powieść. Przesłodzona bohaterka,dobroć cudownie zmieniająca ludzi. Nie moje klimaty. Wolę realizm.
20
Dzidudzidu

Z braku laku…

O matko, jakie to nudne i czerstwe, i przewidywalne. Literatura dla kucharek.
10
wandalka

Nie oderwiesz się od lektury

ciepła, ciekawa, nie da się od niej oderwać, polecam
00
Dorotka64

Dobrze spędzony czas

Pięknie opowiedziana historia miłości, przyjaźni, przebaczania
00
AnnaBRudnik

Całkiem niezła

Książka przyjemna , dobra na lato. Odejmuje gwiazdkę za lektorkę, jej interpretacja psuje odbiór.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Najpiękniejszy dar to przebaczenie.

Tam, gdzie nie chce się przebaczyć,

Od razu powstaje mur.

Od muru zaczyna się więzienie…

 

Phil Bosmans

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

~~***~~

 

Ciężkim krokiem, człapiąc masywnymi zimowymi buciorami, które zostawiały na podłodze grudki roztapiającego się brudnego śniegu, wszedł do swojego sklepu. Nie zmieniło się tu wiele od niemalże dwóch stuleci. Ciemne dębowe regały zakrywały całą ścianę od podłogi aż po sufit. Przed nimi stała zbudowana z takiego samego drewna lada, której wytarty blat pamiętał dotyk niejednych dłoni. Zmęczony, usiadł ciężko na krześle tuż za nią, oparł na chłodnym drewnie swoje ręce, których palce powykręcał wieloletni artretyzm, spuścił nisko głowę i zamyślił się.

Nie wiedział, ile tak naprawdę miał lat. W metryce urodzenia wpisano mu datę siódmy maja tysiąc dziewięćset trzydzies­tego czwartego roku, ale w parafialnych księgach widniał piąty maja trzydziestego piątego. W innych dokumentach daty zmieniały się jak w kalejdoskopie, był nawet rok ­trzydziesty trzeci. Jak by jednak na to nie patrzeć, zdecydowanie przekroczył osiemdziesiątkę. I czuł się coraz bardziej zmęczony. Jego sylwetka, niegdyś silna i prosta, zgarbiła się, a głowa pochylona poniżej karku, kiwała mu się od czasu do czasu, zupełnie niezależnie od jego woli, upodabniając go do sędziwego żółwia.

Z trudem wysunął z lady ciężką szufladę, otworzywszy ją wyjętym z kieszeni starym żelaznym kluczem. Wydobył z niej zawiniątko z kawałka kraciastego materiału i przez moment ważył je w swej artretycznej dłoni, przyglądając mu się w zamyśleniu. Po chwili delikatnie położył je na blacie i powolnymi ruchami rozwinął brzegi tkaniny, rozprostowując je i wygładzając starannie. Na środku dużej, męskiej chustki do nosa widniał złoty przedmiot. Rozłożył go ostrożnie i jego oczom ukazała się misternie wykonana stara bransoletka z powprawianymi zielonymi jak wiosenna trawa szmaragdami. Przyłożył wzdłuż niej swoją dłoń, wyczuwając bijące od niej magiczne ciepło. Przymknął oczy i westchnął ze smutkiem. Zaczęło się od łagodnego mrowienia w czubkach palców, które pełzło coraz wyżej, wzdłuż ręki, sięgając po chwili powyżej nadgarstka. Wkrótce pojawiły się subtelne drgania, które rozchodziły się promieniście wokoło, opuszczając jego stare ciało i rozpełzając się na ladę, a z niej na podłogę. Po chwili całe pomieszczenie zdawało się lekko drżeć. Przez zaciśnięte powieki dostrzegł jasność, która musiała wypełniać sklep. Nie zdziwiło go to, działo się tak za każdym razem, gdy dotykał drogocennego przedmiotu, który zawierał w sobie jakąś historię. Stawał się wówczas jej częścią, jakby w jakiś magiczny sposób przenosił się w przeszłość i towarzyszył klejnotowi w jego drodze.

Stawał się obserwatorem…

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

Nosiła imię Antonina, tak rodzice nazwali ją na cześć babci, ale w rodzinie wszyscy wołali na nią Tośka. Miała trzydzieści pięć lat i wyglądała jak szara myszka. A na dodatek żyła we własnym świecie. W świecie powieści, baśni, fantazji…

Nigdy zanadto nie przejmowała się swoim wyglądem. Ot, ważne było, aby zawsze wyglądać schludnie i czysto, jednakże nie śledziła najnowszych trendów mody, nigdy nie usiłowała dorównać koleżankom w stylu ubierania się, czy też posiadania modnych ciuchów lub gadżetów. Była średniego wzrostu, szczupłej budowy ciała. Włosy w kolorze mysim, średniej długości, zaczesywała gładko, spinając klamrą na karku w kucyk. Oczy w kolorze rozwodnionego błękitu okalał wianuszek jasnych rzęs, w takim samym kolorze były jej brwi. Nigdy nie robiła makijażu, jedynie czasami pociągnęła usta bladoróżowym błyszczykiem. Jej twarz, upstrzona drobniutkimi piegami, zadarty nosek i dość ładnie wykrojone usta nadawały jej wygląd skromnej dziewczyny z sąsiedztwa.

Była bibliotekarką.

Uwielbiała swój zawód, ale był on dla niej jednocześnie ucieczką od rzeczywistości. Od jej lęków, kompleksów, nieśmiałości. Pozwalał jej bujać w obłokach i prowadzić wspaniałe, ciekawe życie w alternatywnym świecie… Świecie imaginacji. Zdecydowanie była naiwną idealistką.

Pracowała w małej osiedlowej bibliotece mieszczącej się w piwnicy jednego z mnóstwa niczym nieróżniących się między sobą bloków. Nie zaglądało tam zbyt wielu ludzi, ot garstka stałych czytelników i dzieciaki wypożyczające najczęściej szkolne lektury. Dlatego mogła do woli zagłębiać się w treść jej ukochanych powieści. Owszem, miała trochę papierkowej roboty, raz po raz organizowała spotkania autorskie czy też przeróżne zajęcia dla dzieci, ale zawsze potrafiła z całego dnia pracy uszczknąć trochę czasu na czytanie. I wtedy zamyślała się, spoglądając w dal, jej wzrok stawał się mętny, na ustach pojawiał się ten błogi uśmiech nieświadomego odpłynięcia w niebyt. I mogła tak trwać w takim stanie przez długie minuty, aż nie wyrwał jej z niego dźwięk dzwonka zamontowanego przy drzwiach, a uruchamiającego się po ich otwarciu, albo telefon czy też jakiś hałas dochodzący z ulicy. Za każdym razem powrót do rzeczywistości sprawiał jej przykrość.

Po przekręceniu klucza w dwóch zamkach drzwi biblioteki drogę do domu pokonywała pieszo, a trwało to zazwyczaj około czterdziestu minut. Nowe osiedle było oddalone od starej części miasta, a trasa, którą musiała przebyć, częściowo prowadziła przez pole. Taki to był skrót. I nie przeszkadzały jej wtedy siekący deszcz, wiatr czy też palące słońce. Dzielnie przemierzała kolejne metry, często nawet nie zwracając uwagi, w którym miejscu trasy się znajduje. Działo się tak, ponieważ zazwyczaj nadal błądziła myślami, wyobrażając sobie miejsca, do których przeniosła się na kartach aktualnie czytanej powieści. A kiedy jej droga dobiegała końca, wchodziła do swojego skromnego mieszkanka w starej kamienicy. Natychmiast przybiegał do niej jej kocur Baltazar, łasząc się do jej nóg i mrucząc zalotnie. Przejeżdżała wówczas dłonią po jego mięciutkiej sierści, począwszy od małego łebka, a kończąc na długim puszystym ogonie. Kocur wyginał wtedy grzbiet w łuk i biegł przed nią prosto do kuchniosalonu, gdzie wskakiwał na jej ulubiony i jedyny zresztą fotel, z namaszczeniem układał swoje dostojne ciało na jego oparciu i z uwagą obserwował swoją panią.

A ona zdejmowała z siebie ubranie, przebierała się w wygodny dres, wyjmowała z lodówki dzień wcześniej przyrządzony obiad i podgrzewała go w kuchence mikrofalowej. Potem włączała czajnik, przygotowywała sobie herbatę w wielkim kubku w niebieskie szlaczki i nakładała Baltaza­rowi karmę do miseczki. Włączała którąś ze swoich ulubionych płyt CD, a wtedy łagodne dźwięki ­wypełniały cały pokój. I dopiero kiedy zasiadała przy mikroskopijnym jednoosobowym stole i zaczynała jeść, kocur dostojnie ewakuował się ze swego obserwatorium i niby od niechcenia podchodził do swej jadłodajni, by po chwili obwąchiwania z arystokratycznymi manierami spożyć posiłek. To był ich codzienny rytuał. Tosia nie lubiła zmian w swoim życiu, ponieważ one niszczyły jego naturalny porządek, co z kolei burzyło jej z takim trudem wypracowane poczucie bezpieczeństwa.

Mieszkanko Antoniny było niewielkie. Odziedziczyła je po swojej ciotecznej babce nauczycielce, która mieszkała w nim samotnie przez całe swoje dorosłe życie. Była siostrą jej prawdziwej babci, ale dla niej osobą szczególnie bliską. Tosia zastanawiała się czasami, czy aby nie ciąży na tym lokum jakaś klątwa, która sprawia, że zamieszkują w nim same stare panny. Ona wprawdzie nie była jeszcze stara, ale jak na razie nie zanosiło się, aby miała zmienić swój stan.

Mieszkanie składało się z maciupkiego przedpokoju o wymiarach niewiele ponad metr na metr, niedużego ­pokoju z aneksem kuchennym oraz łazienki tak minimalnej, że z trudem można się w niej było okręcić wokół własnej osi. Pokój urządzony meblami po krewnej początkowo sprawiał bardzo skromne i, co tu dużo mówić, przygnębiające wrażenie – kanapa, mały, okrągły stolik, szafa, komoda, stary telewizor i półki na książki, zapchane woluminami poupychanymi w dwóch rzędach. Książki leżały także tu i ówdzie na podłodze poukładane w różnej wysokości stosiki. Dlaczego było ich tak dużo w tak niewielkim pomieszczeniu? Otóż były one jedyną rzeczą, na którą lekką ręką Antonina wydawała pieniądze. Wolała sobie nie kupić nowych butów czy płaszcza, czasem nawet nie dojeść, byleby tylko mieć swoją ukochaną nową powieść. Nie wystarczyło jej wypożyczenie z biblioteki, musiała mieć własny egzemplarz, aby móc wrócić do niego, kiedy tylko przyjdzie jej na to ochota. Niedawno Tosia odnowiła mieszkanko, przemalowała meble, dodała nowe drobiazgi i teraz wyglądało bardzo dizajnersko. Na dodatek, pomimo niewielkiej przestrzeni i sporej ilości różnych rzeczy, zarówno w pokoju, jak i w całym mieszkanku panowały idealna czystość i porządek, a co najważniejsze, miejsce to miało mimo wszystko swój niepowtarzalny urok, tchnęło odrobiną romantyzmu, nostalgii, nieprzemijających marzeń…

– Chodź, Gruby – odezwała się łagodnie do kota, układając się na kanapie i poklepując dłonią miejsce obok siebie. A kocur, zupełnie jakby był dobrze wytresowanym psem i rozumiał jej słowa, wskakiwał na wskazane mu miejsce i dostojnie mościł się obok niej. Wtedy Tośka zapalała stojącą przy kanapie lampę, rozkładała na kolanach kolejną książkę, brała w dłonie kubek z niedopitą jeszcze herbatą i zagłębiała się w lekturze. I często zdarzało się, iż zupełnie traciła poczucie rzeczywistości, zarywając kolejną z nocek, a potem rano, kiedy dzwonił budzik, z wielkim trudem udawało jej się zwlec z łóżka.

I zaczynał się kolejny dzień, niewiele różniący się od tego poprzedniego. A kiedy zdawało się, że już nic innego niż ta jej szara rzeczywistość jej w życiu nie spotka, wydarzyło się to…

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

Zabijał się…

Powoli i podstępnie… Alkohol, który kropla po kropli ­sączył się do jego organizmu, drążył w nim następstwa, których może nie uda się już naprawić. I najgorsze było to, że robił to zupełnie świadomie. Nikt mu tego nie nakazywał. To on decydował o tym, kiedy i ile. Jednak… nie do końca tak było. Bo jak wytłumaczyć fakt, że kiedy rankiem, wstając z bólem głowy, przysięgał sobie solennie z głębokim przekonaniem, że nigdy więcej ani kropli, to kiedy nadchodził wieczór, zupełnie o tym zapominał? „Tylko łyczek – myślał sobie. – Tak dla rozluźnienia. A jeżeli łyczek, to… czemu nie drugi?” Bo przecież to rozluźnienie nie jest jeszcze takie, o jakie mu chodziło. „Jeszcze tylko łyczek i wystarczy”. Jednak… wkrótce okazywało się, że nie wystarczył. Więc… kolejny mały, całkiem malutki łyczek, i jeszcze jeden, i jeszcze… A potem… Potem nie pamiętał. I budził się nad rankiem z bólem głowy, przysięgając sobie solennie z głębokim przekonaniem, że…

Wszelkie swoje sukcesy opijał zazwyczaj sam ze sobą, natomiast porażki… Cóż, te były szeroko omawiane na forum rodzinnym.

„Good bye, my love, good bye…” – Z radia dochodziły dźwięki tej staromodnej piosenki śpiewanej przez Demisa Roussosa, a on kiwał się łagodnie w rytm muzyki. Przypomniał sobie obóz harcerski, sosnowy las, ciemno, dyskoteka… Tańczył z nią, tuląc czule twarz do jej policzka. Był od niej wyższy o ponad głowę. W wytartych dżinsach, które już dawno powinny znaleźć się w śmietniku, a których nie miał odwagi wyrzucić, bo nie stać go było na nowe, prezentował się zaskakująco atrakcyjnie. Poza tym wypłowiały szary ­T-shirt, zafarbowany własnoręcznie w hippisowskie koła nie był szczytem mody, ale dodawał mu charakterystycznego dla niego oldskulowego szyku. Czy był kiedyś bardziej szczęśliwy? Tak bardzo tęsknił za tymi latami, tak bardzo chciałby cofnąć czas… Beztroska przeszłość, do której nie da się już wrócić… a szkoda. Serce go bolało, kiedy patrzył w lustro. Jednak na pocieszenie zawsze mógł wrócić myślami do chwili, kiedy był szczęśliwym nastolatkiem, kiedy żył intensywnie. Kochał, nienawidził, walczył, poddawał się… tak powinno być, to naturalna kolej rzeczy. A co takiego stało się z nim teraz?

Kiedyś był biedny jak mysz kościelna. W domu ledwo wiązano koniec z końcem. Stary majątek rodzinny przepadł, ojciec nie był zbyt zaradny… I dlatego, będąc jeszcze dziec­kiem, postanowił sobie, że kiedy dorośnie, stanie sią bogaty. I dotrzymał danego sobie słowa. Był bogaty. Tylko dlaczego go to nie cieszyło? Dlaczego siedział teraz w swoim pięknym domu na Mazurach, wybudowanym za wielkie pieniądze, zupełnie sam? Gdzie się podziały te wszystkie osoby, które jeszcze tak niedawno krążyły wokół niego jak sępy? Gdzie była ONA?

Pokochał ją od pierwszego wejrzenia wtedy tam na obozie. Gdy zobaczył ją rozmawiającą z koleżankami, śmiejącą się beztrosko… Zadzierała głowę, z radością przymykając oczy, a promienie słońca wpadały w jej włosy, załamując się w nich i tworząc coś na kształt świetlistej aureoli. Była po prostu piękna… I, o dziwo, wkrótce także i ona się nim zainteresowała. Stworzyli nierozłączną parę, budzącą zachwyt i zazdrość wielu uczestników obozu. A oni nikogo poza sobą nie widzieli, zdawali się żyć zamknięci w swoim własnym świecie, w innym wymiarze. I ich związek nie umarł śmiercią naturalną, jak to wróżyła im większość znajomych. Na szczęście okazało się, że chodzili do tego samego liceum, potem poszli na studia do tego samego miasta – on studiował ekonomię, ona filologię angielską. To był cudowny czas…

Na ostatnim roku studiów się pobrali. Ślub był bardzo skromny, iście studencki – tylko oni, świadkowie, garstka przyjaciół. Justyna była już wtedy sierotą, z rodzeństwem nie utrzymywała bliższych kontaktów, a on nie zaprosił swojej rodziny, bo nie chciał robić wokół tego wydarzenia wielkiego szumu. Wolał spędzić te chwile w kameralnym gronie, a najszczęśliwszy byłby, gdyby był tylko on i jego ukochana.

Początek ich małżeństwa był bardzo udany. Żona pracowała na uczelni jako lektor języka angielskiego, oprócz tego tłumaczyła anglojęzyczną literaturę. On zajął się biznesem. Wraz z kumplem ze studiów otworzyli własną firmę. Jeszcze pod koniec studiów założyli sklep internetowy, w którym sprzedawali wszystko, co jest potrzebne do działalności restauracji i zakładów zbiorowego żywienia, począwszy od kuchennych utensyliów, a skończywszy na wystroju wnętrz. Po trzech latach dołożyli do tej branży jeszcze wyposażenie hoteli. Trafili akurat w tamtym czasie na lukę istniejącą w tym sektorze i z miesiąca na miesiąc interes rozkwitał. Ale każdy kij ma dwa końce. Rozwój biznesu wiązał się z tym, że coraz mniej czasu spędzał w domu, coraz później do niego wracał. Nadal bardzo kochał swoją żonę, świata poza nią nie widział, lecz w ich związek wkradła się rutyna. Justyna często już spała, gdy on wracał późnym wieczorem po kolejnej kolacji biznesowej, wykończony tak bardzo, że nie miał nawet ochoty na seks.

Po trzech latach żona zaszła w ciążę. Pojechali na wakacje do Włoch. Cudem udało mu się wykroić tydzień z napiętego grafiku. I tam ich miłość ponownie się obudziła. Cudowna okolica, piękna pogoda, czas… Kiedy kilka tygodni po powrocie oznajmiła mu, że spodziewa się dziecka, oboje nie posiadali się z radości. Mieli już wtedy piękny dom, psa rasy border collie – suczkę o imieniu Meggi, żyli w dobrobycie, do szczęścia brakowało im tylko potomka. Mikołaj urodził się w lutym. Był pięknym, dorodnym noworodkiem, dostał dziesięć punktów w skali Apgar i przez pierwszych kilka dni wydawało się, że ich życie jest nieprzerwanym pasmem szczęścia. I nagle, jak za jednym cięciem ostrza, wszystko się skończyło. Stan Mikołaja nagle się pogorszył, dziecko zostało zabrane z domu przez pogotowie, bo zsiniało i nie dawało oznak życia. Po kilku godzinach w szpitalu okazało się, że ma ciężką wadę serca, której nie można było rozpoznać zaraz po urodzeniu, i po trzech dniach synek zmarł, zaledwie dwie godziny po operacji.

I wtedy świat się dla nich zatrzymał…

Justyna popadła w głęboką depresję. Początkowe jego wysiłki, aby podnieść ją na duchu, wesprzeć, spełzły na niczym. Nie pomogli najlepsi psychiatrzy ani psychoterapeuci. Justyna całymi dniami leżała w łóżku, niewiele jadła, nie odzywała się do niego. A jemu pękało serce. I tak mijały tygodnie jego bezsilności, a kiedy zrozumiał, że nie jest w stanie jej pomóc, rzucił się w wir pracy. Banał, prawda? Mężczyźni zazwyczaj tak robią, kiedy czują się bezradni, gdy zdają sobie sprawę, że życie wymyka im się z rąk. Co wtedy robią? Idą do roboty! I nie wychodzą z niej do późnej nocy, aby nie musieć patrzeć na to, co łamie im serce, aby nie musieć stawiać czoła problemom. I tak żyli obok siebie przez kolejne dwa lata. Justyna pozornie podniosła się z depresji, ale on zdawał sobie sprawę, że to było tylko jego pobożne życzenie. Nie kochali się od śmierci synka. Każdą próbę zbliżenia podejmowaną przez niego żona gasiła jakąś kolejną wymówką, aż w końcu przestał próbować. Rozmawiali półsłówkami, w przelocie, zazwyczaj rano i w dni wolne, które także starał się zapełniać jakimiś zajęciami związanymi z firmą.

To, co się stało później, było do przewidzenia. Pewnego dnia po powrocie do domu nie zastał w nim swojej żony. Wszystko, co do niej należało, zniknęło. Ona także. Jedynie na stole w kuchni leżał list od niej.

 

Kuba,

wybacz mi, proszę. Nie mogę inaczej. Nie możemy już dłużej być razem, naszego związku nie da się już skleić. Żałuję bardzo, że tak się stało. Zawsze będziesz mi bliski. Nie szukaj mnie, odezwę się wkrótce, daj mi trochę czasu. Dokumenty rozwodowe przekaże Ci mój adwokat. Życzę Ci szczęścia, zasługujesz na nie, lecz ja Ci go dać nie mogę.

 

Justyna

 

~~***~~

 

Paweł pochylił się nad blatem, poprawił lampę, która, jak mu się zdawało, ostatnio jakby dawała mniej światła. Nie było to oczywiście możliwe, raczej wzrok coraz bardziej mu szwankował. Cóż, przekroczył już osiemdziesiątkę, podobnie jak Piotr, jego brak bliźniak. Tak… Byli prawie identyczni, do tego stopnia, że w młodości, na początku małżeństwa każdego z nich, ich żony nie raz miały problem z rozróżnieniem obu braci. Później nauczyły się, że każdy z nich ma swoje charakterystyczne gesty, przyzwyczajenia, powiedzonka, grymasy. Ale jeżeli chodzi o wygląd, do dzisiaj ktoś obcy miałby z tym problem.

Paweł był zegarmistrzem. Na parterze ich rodzinnej kamienicy mieściły się dwa zakłady rzemieślnicze. Ten po lewej stronie, zegarmistrzowski, należał do niego. Ten po prawej, jubilerski do Piotra. Także mieszkania podzielili sprawiedliwie. To na pierwszym piętrze było jego, a na drugim brata, chociaż od jakiegoś roku zamieszkiwali obaj pierwsze piętro. Ich ukochane żony już jakiś czas temu odeszły z tego świata, dzieci poszły na swoje, rozjechały się po Polsce i świecie, a oni dwaj, cóż… Byli coraz starsi, z coraz większym trudem wspinali się po schodach, a i gotowanie było łatwiejsze dla dwóch osób niż dla jednej. Przyrządzali posiłki na zmianę co drugi dzień. Raz gotował Piotr, raz Paweł, a w niedziele chodzili do restauracji na Rynku.

Paweł trzymał właśnie w dłoniach piękny zegarek. Przedwojenny rolex w złotej kopercie, mechaniczny czasomierz z automatycznym naciągiem. Rzadko spotykał ostatnio takie cacka, a ten w dodatku był w doskonałym stanie. Z lubością obracał go w swych zmienionych reumatyzmem dłoniach, czuł jego ciepło, ważył go w dłoni, przekładał z jednej do drugiej. Przedmiot nie wymagał zbyt wiele pracy, ot, zwykłego wyczyszczenia. Spóźniał się trochę, co widocznie musiało irytować gościa, który go przyniósł.

Przymknął oczy. Znowu to poczuł. Nie zdarzyło mu się to od kilku miesięcy, tymczasem teraz… Hmm… Odniósł wrażenie, że do tej pory patrzył, ale nie widział. A dzisiaj po raz pierwszy otworzył oczy.

„Tyle tu historii – pomyślał. – Wszystko tak przytłacza, że człowiek czuje się bezsilny”.

Ten ich dar, nie wiadomo skąd, nie wiadomo po kim odziedziczony. I te obrazy przesuwające się przed jego zamkniętymi oczami. I smutek… Przejmujący smutek.

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

 

Wiatr zacinał niemiłosiernie, targając na wszystkie strony poły jej zbyt cienkiego płaszcza i oplatając swymi zimnymi mackami jej szczupłe ciało. Szła szybkim krokiem, najszybszym, na jaki mogła sobie pozwolić w tych niesprzyjających warunkach, pochylona odpierała zawzięcie ataki zawieruchy. Wracała z pracy i akurat na odcinku drogi wiodącym przez niczym nieosłoniętą przestrzeń musiała rozpętać się ta wichura z deszczem. Cóż, jak zwykle, pech jej nie opuszczał. I mimo że usilnie starała się w niego nie wierzyć, to jednak wszelkie okoliczności przekonywały ją na każdym kroku o tym, że jest wyjątkowym pechowcem. Bo jak nie nazwać pechem faktu, że akurat dzisiaj rano wyjęła z torebki parasolkę, którą przez tyle słonecznych dni wytrwale w niej nosiła?

Czuła się dzisiaj wyjątkowo podle. Właśnie dowiedziała się przed wyjściem, że jej najlepsza koleżanka, która przed kilkoma miesiącami wyszła za mąż, spodziewa się dziecka. Nie żeby jej zazdrościła. Cieszyła się szczerze jej szczęściem, ale wiadomość ta uświadomiła jej fakt, że wszyscy jej znajomi już dawno poukładali sobie życie, a tylko ona tkwi nadal w tym swoim panieństwie, wiecznym, niemającym się nigdy skończyć. Czym to było spowodowane? Nie była przecież z tych najbrzydszych, mniej urodziwe koleżanki już dawno pozakładały swoje rodziny, a ona? Co z nią było nie tak? Dlaczego nikt jej nie chciał? Czy może powinna bardziej o siebie zadbać? Pójść do fryzjera, kupić sobie nowe ciuchy? Przykleić sobie rzęsy, doprawić hybrydowe paznokcie? Chodzić do pubów, zasiadać za barem i z kokieteryjnie założoną nogą na nogę, w minispódniczce czekać na tego jedynego i popijać kolorowe drinki, machając odsłoniętym kolankiem? Otrząsnęła się na samą myśl o tym. To nie jej styl! Tymczasem… dzisiaj właśnie zdała sobie sprawę, że być może powodem tego stanu rzeczy było jednak to, iż nigdy nie przywiązywała zbytniej wagi do swego wizerunku, nie interesowała się modą, a efektem tego był jej wygląd. Wygląd przeciętnej szarej myszy. Już nawet nie myszki, tylko myszy w średnim wieku. A co to oznaczało? Że z każdym dniem szanse na znalezienie księcia z bajki malały w zastraszającym tempie. I co w tym wszystkim było najgorsze, nadal pozostawała dziewicą. Tak! Trudno w to uwierzyć, że w dwudziestym pierwszym wieku ponadtrzydziestoletnia kobieta jeszcze nigdy nie obcowała z mężczyzną. Jakby miała w sobie jakąś usterkę. Dlaczego? Czy tak zupełnie nikt się nią nie zainteresował? Nie znalazł się żaden amator do skorzystania z jej damskich wdzięków? Otóż właśnie!

Nie znalazł się!

Dzięki tym rozmyślaniom jakoś przebrnęła tę otwartą przestrzeń, a kiedy weszła między zabudowania, wiatr nie dokuczał już tak bardzo, a i deszcz jakby ucichł. Po kilkunastu minutach dotarła wreszcie do swojego mieszkanka, a po otwarciu drzwi natychmiast usłyszała cichy tupot małych kocich stópek przemykających po podłodze w przedpokoju, by po chwili poczuć na ramionach miękkie, puszyste ciałko. Kiedy jej ukochany kot miał dobry dzień, albo gdy swoim siódmym zmysłem wyczuwał jej wyjątkowo podły nastrój, wskakiwał w dwóch susach na jej ramiona, układał się na nich i ocierając swoim pyszczkiem o jej mokry policzek, wydawał z siebie to wyjątkowe mruczenie, które rozchodziło się po jej całym ciele niczym balsam dla duszy, uspokajając i dodając otuchy.

Przytuliła go z miłością i delikatnie odłożyła na podłogę. Zdjęła z siebie przemoczony płaszcz i starannie rozwiesiła na wieszaku w przedpokoju. Nigdy nie była bałaganiarą, dbała o porządek i szanowała wszystkie rzeczy, które były w jej posiadaniu. Bo na każdą z nich albo musiała ciężko zapracować, albo była to pamiątka rodzinna, tym cenniejsza.

„Jestem beznadziejna… – pomyślała. – Nie! Nie jestem beznadziejna! Jestem w gruncie rzeczy świetną babką, tylko jeszcze nikt nie zdołał się o tym przekonać”.

Westchnęła. Weszła do kuchni i ciężko usiadła przy stole. Nie miała dzisiaj nawet siły, żeby odgrzać sobie coś do jedzenia, zrobić herbatę. Wyjęła z torebki list, który wzięła po drodze ze skrzynki, i z ciekawością przyjrzała się kopercie. Baltazar w tym czasie ułożył się przed nią na stole. Odwrócił głowę w drugą stronę, mając z pewnością nadzieję, że skoro on jej nie widzi, dla niej także staje się niewidoczny. Tosia zawsze zganiała go ze stołu, a on tak uwielbiał się tam wylegiwać, szczególnie kiedy ona przy nim zasiadała.

Przesyłka była adresowana do niej, a w miejscu nadawcy widniała naklejka z adresem kancelarii adwokackiej Tymoteusza Mikulskiego. Z ciekawością rozerwała kopertę. Po przeczytaniu listu zapatrzyła się w dal, a serce biło jej tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy dotąd. Otóż w liście informowano ją, że została jedyną spadkobierczynią jej niedawno zmarłej ciotki Marii. Nie wiedziała, że biedaczka zmarła, nie była nawet na jej pogrzebie. Tymczasem bezdzietna ciotka zapisała cały swój majątek właśnie jej. Tylko dlaczego? Przecież widziały się po raz ostatni przed kilkoma laty na pogrzebie jej ojca, a młodszego brata ciotki. Nigdy za nią nie przepadała, ponieważ ciotka za bardzo przypominała jej ją samą. Była starą panną, mieszkającą z czterema kotami, wiecznie rozczochraną, zakochaną w powieściach romantycznych i piekącą niezjadliwe ciasta, którymi miała zwyczaj obdarowywać wszystkich dookoła. I, o dziwo, ona teraz odziedziczyła po niej stary dom na Mazurach oraz czterysta tysięcy złotych w gotówce, zdeponowanych w banku i tylko czekających na jej dyspozycje.

Nie mogła w to uwierzyć. Bo co to oznaczało? Że jest bogata? Bo przecież dom na Mazurach, jej własne mieszkanie i tyle forsy bez wątpienia czyniły ją kobietą majętną. Cioteczna babka i ciotka okazały się dla niej nadzwyczajnie ­hojnymi krewnymi. Szkoda tylko, że najpierw musiały umrzeć. Co zatem powinna zrobić? Żal jej było ciotki nieboszczki, ale z radości odtańczyła taniec dziękczynny wokół kuchennego stołu, dzierżąc w ramionach przerażonego Baltazara. Kocur wszelkimi sposobami usiłował wyrwać się z silnego uścisku, zupełnie nie rozumiejąc hałasu robionego przez jego ­ukochaną panią. Miauczał przy tym przejmująco, ale Tosia nie zwracała na jego protesty uwagi, szczęśliwa i roztań­czona.

 

***

 

Stary dom na Mazurach okazał się iście magiczny.

Tosia wybrała się tam tuż przed weekendem, uprzednio skontaktowawszy się z adwokatem. Umówiła się z nim na spotkanie, aby podpisać stosowne dokumenty. Niełatwo było się dostać do Mrągowa, gdzie kancelaria adwokacka miała swoją siedzibę, tym bardziej że młoda bibliotekarka nie posiadała swojego samochodu. Do tej pory zwyczajnie nie było jej na niego stać, ale teraz…? Teraz wszystko mogło się zmienić. Podróż z Leszna nie była łatwa, z przesiadkami trwała prawie dziesięć godzin, na szczęście adwokat zgodził się na spotkanie w godzinach popołudniowych.

Była wczesna wiosna, na dworze zapanowało już przyjemne ciepło. Tosia wzięła tydzień urlopu w bibliotece, a doliczając do tego dwa weekendy, miała dziesięć dni wolnego. Załatwiła na ten okres zastępstwo. Koleżanka, która była na urlopie wychowawczym, zgodziła się przejąć obowiązki Tosi na czas jej nieobecności.

W czasie jazdy pociągiem Antonina nie mogła przestać się niecierpliwić, tak bardzo ciekawiło ją miejsce, które pozostawiła jej ciotka. Nie była tam od dawna, chyba po raz ostatni w dzieciństwie, kiedy jeszcze żyli jej rodzice. Samego domu nie pamiętała zbyt dobrze, jedyne, co utkwiło jej w pamięci, to cudowne kurczaki, które dopiero co się wylęgły, a które tuliła do siebie całymi dniami, prawie je podusiwszy. I tajemniczy ogród za domem, cały zarośnięty zielskiem, z którego tu i ówdzie przebijały się jakieś kwitnące rośliny. Cóż, ciotka była ekscentryczką żyjącą zgodnie z naturą, więc nie ingerowała zbytnio w przyrodę. Tosia myślała także o jej ukochanym Baltazarze… Sąsiadka obiecała się nim zająć podczas jej nieobecności, ale ona już za nim tęskniła. W końcu był to jedyny członek jej rodziny.

Adwokat nie wzbudził w niej sympatii, ale przecież to nie miało znaczenia. Był niewiele starszy od niej, ale okazał się mrukiem. Albo po prostu zwykłym służbistą. Na jego twarzy przez całe spotkanie nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Z powodu znacznej nadwagi i duchoty panującej w jego gabinecie pocił się obficie, raz po raz ocierając twarz chusteczką. Po odczytaniu testamentu i podpisaniu stosownych dokumentów wręczył jej klucze do domu i teczkę z ważnymi papierami, które obiecała przejrzeć w wolnej chwili. Na zakończenie spotkania podał jej spoconą dłoń.

– Nie wiem tylko, jak mogłabym się teraz dostać do domu ciotki. Mrówki… To niewielka wieś. Czy jeżdżą tam o tej porze jakieś autobusy?

Adwokat spojrzał na nią, jakby urwała się z choinki.

– Teraz? Pani żartuje?

– Nie, nie żartuję. Nigdy nie byłam w tych okolicach, nie wiem, w jaki sposób mogłabym tam dotrzeć, dlatego pytam pana o radę – powiedziała z irytacją, której nawet nie starała się ukryć.

– A czym pani tutaj przyjechała? Nie samochodem?

– Nie – odpowiedziała. – Nie mam samochodu. Dotarłam tu pociągiem z dwiema przesiadkami, jechałam dziesięć godzin i jestem wykończona!

Widocznie nutka rozpaczy albo desperacji w jej głosie poruszyła jednak antypatycznego adwokacinę, bo spojrzał na nią nieco uważniej, westchnął i odpowiedział:

– Dobrze, wyświadczę pani tę uprzejmość i podrzucę ją na miejsce. Ma pani szczęście, że jadę do Rynu, stamtąd do Mrówek nie jest daleko.

Uśmiechnęła się do niego najpromienniej, jak tylko była w stanie, ale on obrzucił ją obojętnym spojrzeniem i bez słowa zaczął pakować dokumenty do skórzanej teczki.

Podróż do jej nowego domu trwała pół godziny. Podobnie jak w gabinecie adwokata w jego zdezelowanej toyocie panowała nieziemska duchota.

– Może by tak włączyć klimatyzację? – ­zagadnęła nieśmiało.

– Zepsuta – prychnął na nią tylko i nie odezwał się więcej aż do końca podróży.

Gdy dotarli przed dom ciotki, a właściwie to już jej własny, słońce powoli zaczynało zachodzić.

– To tutaj! Żegnam panią. – Usłyszała na koniec.

Po chwili, wzbijając za sobą tuman kurzu, toyota wraz z mecenasem odjechała w siną dal. A ona została zupełnie sama.

Nie czuła lęku. W oddali widziała kilka domów, słyszała szczekanie psów. Natomiast w jej posiadłości panowała niczym niezmącona cisza.

Dom był fantastyczny, dokładnie taki, jak go sobie wyobrażała z poskładanych fragmentów zachowanych w jej pamięci. Zbudowany z czerwonej cegły, z dwuspadowym dachem i gankiem obrośniętym dzikim winem, wyglądał jak z obrazka z sielskim wiejskim widoczkiem. Promienie zachodzącego słońca, oświetlające budynek od tyłu, czyniły go niezwykle magicznym. Fakt, obejście było nieco zaniedbane, podwórko porosło wysoką trawą i chwastami, rabatki z kwiatami także przedstawiały dość smutny widok, tym bardziej że wczesna wiosna nie obudziła jeszcze wszystkiego do życia, więcej było na nich dorodnego zielska niż prawdziwego ozdobnego kwiecia, ale jej to nie przerażało. Praca w ogródku zawsze była jej marzeniem. To nic, że nie miała o niej zbyt wielkiego pojęcia, od czego jest internet? Na szczęście zabrała ze sobą tablet, miała także mobilny internet, ciekawiło ją tylko, czy będzie tu zasięg. Na razie jednak nie zamierzała się tym zamartwiać.

Gdy otworzyła drzwi wielkim, starym kluczem i przekroczyła próg domu, ujrzała wnętrze, w którym od razu poczuła się jak u siebie. Stare meble pokrywała wprawdzie warstwa kurzu, ściany niemalowane zapewne od lat także nie przedstawiały sobą zachęcającego widoku, a poschnięte doniczkowe kwiaty poustawiane na parapetach również prezentowały się smętnie, ale jej to wcale nie przeszkadzało. Wszystko się da posprzątać, odmalować, najważniejsze było to, że ten dom miał duszę. I od razu poczuła do niego miłość. Zauroczyła się nim od pierwszego wejrzenia.

Postawiła pod ścianą swoją walizkę, otworzyła szeroko drzwi na ogród, usiadła w zakurzonym fotelu, przymknęła powieki i odetchnęła głęboko.

„Dziękuję ci, ciociu. Nie wiesz nawet, jaką radość mi sprawiłaś, jakie wielkie szczęście. Dziękuję!” – pomyślała i zapadła w błogą drzemkę.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Katarzyna Janus, 2020

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2020

 

Zdjęcia na okładce: © Paweł Kaźmierczak/Shutterstock

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Od słowa do słowa

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-324-5

 

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.