Bohater wieków (wydanie julileuszowe) - Brandon Sanderson - ebook

Bohater wieków (wydanie julileuszowe) ebook

Brandon Sanderson

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wydanie jubileuszowe ze zmienionym tekstem i dodatkowymi materiałami. Czy zabicie Ostatniego Imperatora, by obalić Ostatnie Imperium, było właściwym krokiem? Wraz z powrotem zabójczej formy wszechobecnych mgieł, wzmagającymi się opadami popiołów i coraz potężniejszymi trzęsieniami ziemi, Vin i Elend zaczynają mieć wątpliwości. Przed wieloma laty Zniszczeniu – jednej z pierwotnych istot, które stworzyły świat – obiecano prawo do unicestwienia wszystkiego, co istnieje. Teraz, gdy Vin została podstępem nakłoniona do uwolnienia go ze Studni Wstąpienia, Zniszczenie pragnie wyegzekwować swoje prawo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 943

Oceny
4,7 (42 oceny)
32
9
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Całkiem niezła

3.5 ⭐ // Patrząc na te wszystkie 5-gwiazdkowe opinie, mam trochę wrażenie, że trafiłam w inną książkę niż cała reszta, bo... trochę się zawiodłam. Pierwsza połowa była nudnawa i przegadana. Trochę się bałam, że po ponad roku nie będę wiedziała, o co chodzi i trochę tak było, bo długo towarzyszyło mi takie poczucie zagubienia (mimo że teoretycznie pamiętałam fabułę poprzednich dwóch tomów). Po skończeniu pierwszej części audio potrzebowałam chwili przerwy, co okazało się trochę głupie, bo książka jednak nie była podzielona jakoś sensownie, po prostu na Storytel audiobook był dziwnie podzielony i okazało się, że ta druga część jednak jest lepsza. Więcej się działo i działo się dużo dobrego! Nadal mimo ogromnej objętości książki przez nią się płynie, więc nie mogę powiedzieć, żebym się nudziła, bo cały czas byłam zainteresowana, ale chyba spodziewałam się jakiegoś większego wow. Nie mam poczucia, że jest koniec trylogii, nie czuję takiej definitywnej kropki, nie czuję tej satysfakcji i s...
00
Chilly

Nie oderwiesz się od lektury

coś fantastycznego, momentami przytłacza ale wątki stykają się w świetny sposób, najlepsza część trylogii
00

Popularność




Przed­mowa

PRZED­MOWA

Tą książką musia­łem udo­wod­nić, że potra­fię to zro­bić – zarówno sobie, jak i swoim czy­tel­ni­kom.

Przez te lata, kiedy pró­bo­wa­łem się prze­bić do świata fan­tasy, dostrze­głem pewną cechę mło­dych pisa­rzy. Było wśród nich bar­dzo wielu twór­ców wspa­nia­łych świa­tów, jak rów­nież wielu, któ­rzy pisali świetne roz­działy, two­rzyli przy­cią­ga­ją­cych uwagę boha­te­rów i przed­sta­wiali inte­re­su­jące sytu­acje.

Jed­nak kon­se­kwent­nie roz­cza­ro­wy­wały mnie zakoń­cze­nia tych powie­ści. Jasne, chęt­niej prze­czy­tam książkę, która ma słabe zakoń­cze­nie, ale świet­nych boha­te­rów niż odwrot­nie – odno­si­łem jed­nak wra­że­nie, że wielu pisa­rzy zanie­dby­wało ten klu­czowy ele­ment swo­ich opowie­ści. Skoro prze­czy­ta­łem epicką powieść albo całą serię, w któ­rej cał­ko­wi­cie się zanu­rzy­łem i poświę­ci­łem jej całe tygo­dnie, pra­gną­łem rów­nie epic­kiego zakoń­cze­nia.

W Boha­te­rze Wie­ków musia­łem poprzeć słowa czy­nami. Napi­sa­łem te trzy powie­ści wła­ści­wie jedna po dru­giej, skoń­czy­łem tę zanim pierw­sza tra­fiła do dru­karni. Wło­ży­łem w to tak wiele wysiłku, bo chcia­łem się upew­nić, że ostat­nia książka zachowa cią­głość z pierw­szymi dwoma.

Nie robi­łem tego jed­nak ni­gdy wcze­śniej. Zagłę­bi­łem się na tery­to­rium, które było dla mnie nowe. Do tej pory napi­sa­łem pięt­na­ście czy szes­na­ście powie­ści, ale żadna nie była koń­cem serii. Dla­tego ta książka była dla mnie stre­su­jąca. Tak bar­dzo chcia­łem, żeby wyszła dobrze, że kiedy coś poszło kiep­sko (jak wątek Sazeda w pierw­szej wer­sji) czu­łem się pod ogromną pre­sją, by zna­leźć inną drogę.

Jed­no­cze­śnie pisa­nie Boha­tera Wie­ków miało w sobie pewien impet. Tom drugi wyma­gał ode mnie naj­więk­szego wysiłku ze wszyst­kich trzech, nawet jeśli wątek Sazeda w tym tomie był dla mnie naj­więk­szym poje­dyn­czym pro­ble­mem. Pisa­łem tę powieść z zapa­łem, a (krótka) prze­rwa na napi­sa­nie pierw­szego tomu cyklu Alca­traz dodała mi ener­gii. Pró­bo­wa­łem umie­ścić w niej wszyst­kie pomy­sły na temat apo­ka­lipsy fan­tasy, jakie mia­łem przez lata i z niczego nie rezy­gno­wać.

Ta książka miała być dosko­na­łym zakoń­cze­niem. Wydaje mi się, że w dużej mie­rze mi się to udało. Podob­nie jak w przy­padku wszyst­kich pozo­sta­łych tomów z cyklu Z Mgły Zro­dzony, ma swój uni­ka­towy punkt sku­pie­nia. To jed­no­cze­śnie mała ksią­żeczka i bar­dzo duża. Kiedy pisa­łem tę serię, powta­rza­łem sobie „Napisz w trzech tomach to, do czego inne serie potrze­bują dzie­się­ciu”. Aby to osią­gnąć i jed­no­cze­śnie nie przy­tło­czyć książki pobocz­nymi wąt­kami, musia­łem sku­pić się na kilku głów­nych boha­te­rach – poka­zać, jak świat roz­pada się wokół nich, ale sku­piać uwagę na nich i ich pro­ble­mach.

Jestem bar­dzo dumny z efektu. Podoba mi się, że jest bar­dzo intymna, mimo epic­kiego cha­rak­teru serii. Podoba mi się, jak zwię­zła jest (choć obszerna, na­dal jest o połowę krót­sza od prze­cięt­nego tomu Archi­wum Burzo­wego Świa­tła). Podoba mi się, że wizja świata two­rzy jedną spójną całość, a przede wszyst­kim, że trzy tomy dobrze ze sobą współ­grają. Zarówno jako podróż boha­te­rów, jak i jako ele­ment dekon­struk­cji fan­tasy jako gatunku.

Z Mgły Zro­dzony to moja wizy­tówka w tym świe­cie.

Boha­ter wie­ków

Pro­log

PRO­LOG

Marsh pró­bo­wał się zabić.

Jego dłoń zadrżała, gdy sta­rał się zebrać siły, by pod­nieść rękę, wyrwać kolec z ple­ców i zakoń­czyć potworną egzy­sten­cję. Nie pró­bo­wał się już uwol­nić. Trzy lata. Trzy lata w postaci Inkwi­zy­tora, trzy lata uwię­zie­nia we wła­snych myślach. Te lata udo­wod­niły, że nie ma ucieczki. Nawet teraz jego myśli się zaćmiły.

A póź­niej To prze­jęło kon­trolę. Świat wokół niego jakby wibro­wał – i nagle zaczął widzieć wszystko wyraź­nie. Dla­czego wal­czył? Dla­czego się mar­twił? Wszystko było w jak naj­lep­szym porządku.

Zro­bił krok do przodu. Choć nie widział już tak jak zwy­czajni ludzie – w końcu w jego oczo­doły wbito potężne sta­lowe kolce – wyczu­wał pomiesz­cze­nie wokół sie­bie. Kolce wysta­wały z tyłu jego czaszki. Gdyby wycią­gnął rękę i go dotknął, poczułby ostre końce. Nie było krwi.

Kolce dawały mu moc. Wszystko ota­czały nie­bie­skie allo­man­tyczne linie, roz­ja­śnia­jąc świat. Pomiesz­cze­nie było śred­nich roz­mia­rów, a wraz z Mar­shem znaj­do­wało się w nim kilku towa­rzy­szy – rów­nież oto­czo­nych błę­ki­tem, allo­man­tyczne linie wska­zy­wały na metale w ich krwi. Każdy miał kolce w oczo­do­łach.

To zna­czy, każdy poza męż­czy­zną przy­wią­za­nym przed nim do stołu. Marsh uśmiech­nął się, wziął kolec ze stołu i uniósł go. Wię­zień nie został zakne­blo­wany. To by stłu­miło krzyki.

– Pro­szę – wyszep­tał wię­zień i zadrżał. Nawet ter­ri­sań­ski lokaj zała­my­wał się, mając w per­spek­ty­wie wła­sną gwał­towną śmierć.

Męż­czy­zna pró­bo­wał się szar­pać. Znaj­do­wał się w bar­dzo nie­wy­god­nej pozy­cji, został bowiem przy­wią­zany na innej oso­bie. Stół zapro­jek­to­wano w taki wła­śnie spo­sób, wgłę­bie­nie mie­ściło ciało poni­żej.

– Czego chce­cie? – spy­tał Ter­ri­sa­nin. – Nic już wam nie powiem o Syno­dzie.

Marsh poma­cał mosiężny kolec, czu­jąc jego ostry koniec. Miał pracę do wyko­na­nia, lecz zawa­hał się, sma­ku­jąc ból i prze­ra­że­nie w gło­sie męż­czy­zny. Zawa­hał się, żeby móc…

Marsh zapa­no­wał nad wła­snym umy­słem. Słodki aro­mat sali znik­nął, zastą­piony przez smród krwi i śmierci. Jego radość zmie­niła się w grozę. Wię­zień był ter­ri­sań­skim Opie­ku­nem, czło­wie­kiem, który całe życie pra­co­wał dla dobra innych. Zabi­cie go będzie nie tylko zbrod­nią, ale i tra­ge­dią. Marsh pró­bo­wał unieść rękę i wyrwać naj­waż­niej­szy kolec z ple­ców – jego usu­nię­cie zabi­łoby go.

To jed­nak było zbyt silne. Moc. Jakimś spo­so­bem pano­wała nad Mar­shem – i potrze­bo­wała go oraz innych Inkwi­zy­to­rów jako swo­ich rąk. Była wolna – Marsh wciąż czuł, jak się tym raduje – lecz coś nie pozwa­lało jej zbyt mocno wpły­wać na świat. Prze­ciw­nik. Siła, która ota­czała świat niczym tar­cza.

To nie było jesz­cze pełne. Potrze­bo­wało wię­cej. Cze­goś jesz­cze… cze­goś ukry­tego. A Marsh to odnaj­dzie, przy­nie­sie swo­jemu panu. Panu, któ­rego Vin uwol­niła. Isto­cie, która została uwię­ziona w Studni Wstą­pie­nia.

Nazy­wała się Znisz­cze­niem.

Marsh uśmiech­nął się, gdy jego wię­zień zaczął pła­kać. Póź­niej zro­bił krok do przodu, uno­sząc kolec. Przy­tknął go do piersi skam­lą­cego męż­czy­zny. Kolec musiał prze­bić jego ciało, prze­szy­wa­jąc serce, a póź­niej wbić się w ciało Inkwi­zy­tora przy­wią­za­nego poni­żej. Hema­lur­gia była brudną sztuką.

I dla­tego była taka zabawna. Marsh uniósł drew­niany młot i zaczął ude­rzać.

Część pierw­sza

Nie­stety, jestem Boha­te­rem Wie­ków.

1

1

Fatren zmru­żył oczy i spoj­rzał w czer­wone słońce, które kryło się za zasłoną ciem­nych opa­rów. Czarny popiół opa­dał z nieba, jak nie­mal każ­dego dnia. Grube płatki spa­dały pro­sto, powie­trze było nie­ru­chome i gorące, bez śladu wie­trzyka, który mógłby popra­wić nastrój męż­czy­zny. Wes­tchnął, oparł się o umoc­nie­nia i spoj­rzał na Veti­tan. Swoje mia­sto.

– Jak długo? – spy­tał.

Druf­fel podra­pał się po nosie. Na twa­rzy miał ciemne plamy popiołu. Ostat­nio nie dbał zbyt­nio o higienę. Oczy­wi­ście, Fatren wie­dział, że bio­rąc pod uwagę wyda­rze­nia z ostat­nich kilku mie­sięcy, sam też nie wygląda naj­le­piej.

– Może godzinę – odparł Druf­fel, splu­wa­jąc na ziemny wał.

Fatren wes­tchnął i wpa­trzył się w opa­da­jący popiół.

– Myślisz, że to prawda, Druf­fel? To, co mówią ludzie?

– Co? – odpo­wie­dział tam­ten pyta­niem. – Że świat się koń­czy?

Fatren poki­wał głową.

– Nie wiem. Nie obcho­dzi mnie to.

– Jak możesz tak mówić?

Druf­fel wzru­szył ramio­nami i znów się podra­pał.

– Jak tylko przy­będą te kolossy, zginę. Dla mnie to koniec świata.

Fatren zamilkł. Nie lubił wypo­wia­dać swo­ich wąt­pli­wo­ści, uwa­żano go w końcu za sil­nego. Kiedy pano­wie opu­ścili mia­sto – rol­ni­czą osadę, nieco bar­dziej cywi­li­zo­waną niż plan­ta­cje na pół­nocy – to Fatren prze­ko­nał skaa, by na­dal pra­co­wali na roli. To Fatren ochro­nił ich przed wer­bow­ni­kami. W cza­sach, gdy w więk­szo­ści wio­sek i plan­ta­cji wszy­scy zdrowi męż­czyźni tra­fili do takiej czy innej armii, w Veti­tan wciąż miał kto pra­co­wać. Musieli poświę­cić dużą część zbio­rów na łapówki, ale Fatren zapew­nił im bez­pie­czeń­stwo.

W więk­szo­ści.

– Mgły ustą­piły dziś dopiero koło połu­dnia – powie­dział cicho Fatren. – Zostają coraz dłu­żej. Widzia­łeś rośliny, Druff. Jesienny zasiew źle zniósł zimę i wszyst­kie są kar­ło­wate… pew­nie za mało słońca. Nie mamy dość jedze­nia, żeby prze­żyć do czasu, aż wio­senne plony doj­rzeją.

– Nie prze­trwamy lata – stwier­dził jego towa­rzysz. – Nie dotrwamy do wie­czora.

Co smutne – naprawdę przy­gnę­bia­jące – to Druf­fel był kie­dyś opty­mi­stą. Fatren od wielu mie­sięcy nie sły­szał śmie­chu swego brata. Ten śmiech był ulu­bio­nym dźwię­kiem Fatrena.

Nawet młyny Ostat­niego Impe­ra­tora nie wymłó­ciły z Druffa jego śmie­chu, pomy­ślał Fatren. Ale ostat­nie dwa lata tego doko­nały.

– Fats! – zawo­łał ktoś. – Fats!

Fatren pod­niósł wzrok, gdy na wał wspiął się chło­piec. Z tru­dem ukoń­czyli umoc­nie­nia – pomysł Druf­fela, w cza­sach, zanim się pod­dał. Veti­tan miało około sied­miu tysięcy miesz­kań­ców, czyli było cał­kiem spore. Mnó­stwo wysiłku wyma­gało oto­cze­nie go wałem.

Fatren miał może tysiąc praw­dzi­wych żoł­nie­rzy – w tak małej gru­pie trudno było zebrać ich wię­cej – i może kolejny tysiąc zbyt mło­dych, zbyt sta­rych lub zbyt słabo wyszko­lo­nych, by dobrze wal­czyć. Nie wie­dział, jak wielka była armia kolos­sów, lecz z pew­no­ścią więk­sza niż dwa tysiące. Wał im nie pomoże.

Chło­pak – Sev – w końcu dotarł do Fatrena.

– Fats! Ktoś idzie!

– Już? – spy­tał Fatren. – Druff mówił, że kolossy są jesz­cze daleko.

– Nie kolossy, Fats – popra­wił go chło­pak. – Czło­wiek. Chodź­cie go zoba­czyć!

Fatren odwró­cił się do Druffa, który wytarł nos i wzru­szył ramio­nami. Podą­żyli za Sevem wzdłuż wału, w stronę głów­nej bramy. Popiół i kurz kłę­biły się nad ubitą zie­mią, zbie­ra­jąc się w rogach. Ostat­nio nie mieli czasu na sprzą­ta­nie. Kobiety musiały pra­co­wać na polach, gdy męż­czyźni szko­lili się i przy­go­to­wy­wali do wojny.

Przy­go­to­wa­nia do wojny. Fatren mówił sobie, że ma dwa tysiące „żoł­nie­rzy”, choć naprawdę miał tysiąc skaa z mie­czami. Szko­lili się przez dwa lata, to prawda, lecz bra­ko­wało im doświad­cze­nia.

Grupa męż­czyzn tło­czyła się przy bra­mie, sto­jąc na wale lub opie­ra­jąc się o niego. Może nie powi­nie­nem tyle poświę­cać na szko­le­nie żoł­nie­rzy, pomy­ślał Fatren. Gdyby ten tysiąc pra­co­wał w kopani, mie­li­by­śmy rudę na łapówki.

Tyle tylko, że kolossy nie przyj­mo­wały łapó­wek. Zabi­jały. Fatren zadrżał, myśląc o Gar­th­wood. To mia­sto było więk­sze od jego, lecz do Veti­tan dotarła mniej niż setka ucie­ki­nie­rów. Wszystko wyda­rzyło się przed trzema mie­sią­cami. Miał irra­cjo­nalną nadzieję, że kolossy zado­woli znisz­cze­nie tam­tego mia­sta.

Powi­nien był się domy­ślić. Kolossy ni­gdy nie były zado­wo­lone.

Fatren wspiął się na wał, a za nim podą­żyli żoł­nie­rze w poła­ta­nych ubra­niach z pona­szy­wa­nymi kawał­kami skóry. Spoj­rzał poprzez spa­da­jący popiół na ciemny kra­jo­braz, który wyglą­dał tak, jakby pokry­wał go głę­boki, czarny śnieg.

Zbli­żał się samotny jeź­dziec, ubrany w ciemny płaszcz z kap­tu­rem.

– Jak myślisz, Fats? – spy­tał jeden z żoł­nie­rzy. – Zwia­dowca kolos­sów?

Fatren prych­nął.

– Kolossy nie wysła­łyby zwia­dowcy, a szcze­gól­nie czło­wieka.

– Ma konia – powie­dział Druf­fel, chrzą­ka­jąc. – Przy­dałby się nam jesz­cze jeden.

Mia­sto miało ich tylko pięć, a wszyst­kie były nie­do­ży­wione.

– Kupiec – stwier­dził jeden z żoł­nie­rzy.

– Żad­nych towa­rów – sprze­ci­wił się Fatren. – I musiałby być bar­dzo odważ­nym kup­cem, żeby samot­nie zapu­ścić się w te oko­lice.

– Ni­gdy nie widzia­łem ucie­ki­niera na koniu – zauwa­żył jeden z męż­czyzn. Uniósł łuk, spo­glą­da­jąc na Fatrena.

Przy­wódca pokrę­cił głową. Nikt nie wystrze­lił, gdy obcy zbli­żał się do nich nie­śpiesz­nie. Zatrzy­mał wierz­chowca tuż przed bramą mia­sta. Fatren był z niej bar­dzo dumny. Praw­dziwa drew­niana brama w ziem­nym wale. Drewno i kamień wziął z pań­skiego dworu w cen­trum mia­sta.

Gruby, ciemny płaszcz, noszony dla ochrony przed popio­łem, ukry­wał postać przy­by­sza. Fatren przyj­rzał się obcemu ponad szczy­tem wału, a póź­niej posłał spoj­rze­nie bratu i wzru­szył ramio­nami.

Obcy zesko­czył z konia.

Wzniósł się pro­sto w niebo, jakby pod­rzu­cony, a jed­no­cze­śnie zrzu­cił płaszcz. Pod spodem męż­czy­zna nosił ide­al­nie biały mun­dur.

Fatren zaklął i odsko­czył do tyłu, gdy obcy wzniósł się ponad wałem i wylą­do­wał na szczy­cie bramy. Męż­czy­zna był Allo­mantą. Szla­chet­nie uro­dzony. Fatren miał nadzieję, że tamci zajmą się swo­imi prze­py­chan­kami na pół­nocy i zosta­wią jego ludzi w spo­koju.

A przy­naj­mniej dadzą im w spo­koju umrzeć.

Przy­bysz odwró­cił się. Miał krótką brodę i krótko obcięte ciemne włosy.

– Dobrze – powie­dział, idąc po szczy­cie bramy z nie­na­tu­ral­nym wyczu­ciem rów­no­wagi – nie mamy czasu. Zabie­rajmy się do roboty.

Zstą­pił z bramy na wał. Druf­fel natych­miast wycią­gnął miecz.

Ostrze wyrwało się z dłoni Druf­fela, przy­cią­gnięte nie­wi­dzialną mocą. Obcy chwy­cił broń, gdy mijała jego rękę. Obró­cił miecz i przyj­rzał mu się uważ­nie.

– Dobra stal – stwier­dził, kiwa­jąc głową. – Jestem pod wra­że­niem. Jak wielu waszych żoł­nie­rzy jest tak dobrze wypo­sa­żo­nych? – Obró­cił broń ręko­je­ścią do przodu i podał ją Druf­fe­lowi.

Druf­fel spoj­rzał na brata, wyraź­nie zdez­o­rien­to­wany.

– Kim jesteś? – spy­tał Fatren, zebraw­szy się na odwagę. Nie wie­dział zbyt wiele na temat Allo­man­cji, ale był prze­ko­nany, że obcy jest Zro­dzo­nym z Mgły. Mógł pew­nie samą myślą zabić wszyst­kich na wale.

Obcy zigno­ro­wał pyta­nie i odwró­cił się w stronę mia­sta.

– Ten wał ota­cza całe mia­sto? – spy­tał, odwra­ca­jąc się w stronę jed­nego z żoł­nie­rzy.

– Yyy… tak, milor­dzie – odparł zapy­tany.

– Ile macie bram?

– Tylko jedną, milor­dzie.

– Otwórz­cie ją i wpro­wadź­cie mojego konia do środka – stwier­dził przy­bysz. – Zakła­dam, że macie staj­nie?

– Tak, milor­dzie – odparł żoł­nierz.

Cóż, pomy­ślał z nie­za­do­wo­le­niem Fatren, gdy żoł­nierz odbiegł, ten przy­bysz z pew­no­ścią umie dowo­dzić ludźmi. Żoł­nierz nawet przez chwilę się nie zawa­hał, nie pomy­ślał, że wyko­nuje roz­kazy obcego, nie pro­sząc o pozwo­le­nie. Fatren widział już, jak pozo­stali się pro­stują, tra­cąc rezerwę. Ten przy­bysz mówił tak, jakby się spo­dzie­wał, że jego roz­kazy zostaną wypeł­nione, a żoł­nierze na to reago­wali. To nie był szla­chet­nie uro­dzony, jakich znał Fatren, gdy słu­żył w dwo­rze pana. Ten męż­czy­zna był inny.

Obcy wciąż przy­glą­dał się mia­stu. Popiół opa­dał na jego piękny biały mun­dur i Fatren pomy­ślał, że to szkoda, by strój się pobru­dził. Przy­bysz poki­wał głową, po czym zaczął scho­dzić z wału.

– Zacze­kaj – powie­dział Fatren, zmu­sza­jąc obcego do zatrzy­ma­nia się. – Kim jesteś?

Przy­bysz odwró­cił się i spoj­rzał Fatre­nowi w oczy.

– Nazy­wam się Elend Ven­ture. Jestem waszym cesa­rzem.

Z tymi sło­wami męż­czy­zna odwró­cił się i ruszył dalej w dół umoc­nień. Żoł­nie­rze roz­stą­pili się przed nim, po czym wielu podą­żyło za nim.

Fatren spoj­rzał na brata.

– Cesarz? – mruk­nął Druf­fel i splu­nął.

Fatren zga­dzał się z jego podej­ściem. Co miał robić? Ni­gdy wcze­śniej nie wal­czył prze­ciwko Allo­man­cie, nie był nawet pewien, jak zacząć. „Cesarz” z pew­no­ścią bez trudu roz­bro­iłby Duf­fela.

– Zor­ga­ni­zuj­cie miesz­kań­ców mia­sta – rzu­cił obcy… Elend Ven­ture. – Kolossy nadejdą z pół­nocy. Zigno­rują bramę i wejdą na wał. Chcę, żeby starsi i dzieci sku­pili się w połu­dnio­wej czę­ści mia­sta. Zgro­madź­cie ich w jak naj­mniej­szej licz­bie domów.

– A co to da? – spy­tał Fatren. Nie widząc innej moż­li­wo­ści, pośpie­szył za „cesa­rzem”.

– Kolossy są naj­bar­dziej nie­bez­pieczne, kiedy opa­no­wuje je żądza krwi – odparł Ven­ture, nie prze­ry­wa­jąc mar­szu. – Jeśli uda im się zdo­być mia­sto, to powinny jak naj­wię­cej czasu zmar­no­wać na szu­ka­nie waszych ludzi. Jeśli żądza krwi kolos­sów minie pod­czas poszu­ki­wań, opa­nuje je fru­stra­cja i zabiorą się za łupie­nie. Wtedy twoim ludziom może uda się uciec.

Ven­ture prze­rwał i spoj­rzał w oczy Fatre­nowi. Miał ponurą minę.

– To nie­wielka nadzieja. Ale zawsze coś.

Wypo­wie­dziaw­szy te słowa, ruszył dalej, główną ulicą mia­steczka.

Za ple­cami Fatren sły­szał szepty żoł­nie­rzy. Wszy­scy sły­szeli o męż­czyź­nie nazy­wa­ją­cym się Elend Ven­ture. To on ponad dwa lata temu zdo­był wła­dzę w Lutha­del po śmierci Ostat­niego Impe­ra­tora. Wie­ści z pół­nocy poja­wiały się rzadko i nie były wia­ry­godne, ale wszyst­kie wspo­mi­nały o Ven­ture. Wal­czył z rywa­lami do tronu, nawet zabił swo­jego ojca. Ukry­wał fakt, że jest Zro­dzo­nym z Mgły i podobno poślu­bił wła­śnie tę kobietę, która zabiła Ostat­niego Impe­ra­tora. Fatren wąt­pił, by ktoś tak ważny – pew­nie bar­dziej legenda niż praw­dziwy czło­wiek – przy­był do tak małego mia­steczka w Połu­dnio­wym Domi­nium, i to jesz­cze samot­nie. Nawet kopal­nie nie miały więk­szego zna­cze­nia. Obcy musiał kła­mać.

Ale… na pewno był Allo­mantą…

Fatren przy­śpie­szył kroku, by nadą­żyć za obcym. Ven­ture – czy też kim­kol­wiek był – zatrzy­mał się przed dużą budowlą w pobliżu cen­trum mia­sta. Stara sie­dziba Sta­lo­wego Zakonu. Fatren kazał zabić deskami wej­ścia i okna.

– Tam zna­leź­li­ście broń? – spy­tał Ven­ture, zwra­ca­jąc się do Fatrena.

Męż­czy­zna mil­czał przez chwilę. W końcu potrzą­snął głową.

– W dwo­rze lorda.

– Zosta­wił swoją broń? – spy­tał zasko­czony Ven­ture.

– Myślimy, że pew­nie miał zamiar wró­cić – wyja­śnił Fatren. – Żoł­nie­rze, któ­rych pozo­sta­wił, w końcu zde­zer­te­ro­wali, dołą­cza­jąc do mija­ją­cej nas armii. Zabrali wszystko, co mogli unieść. My zużyt­ko­wa­li­śmy resztę.

Ven­ture podra­pał się po bro­dzie i wpa­trzył w stary budy­nek Zakonu. Budowla była wysoka i robiła zło­wro­gie wra­że­nie, mimo opusz­cze­nia – a może ze względu na nie.

– Wasi ludzie wyglą­dają na dobrze wyszko­lo­nych. Nie spo­dzie­wa­łem się tego. Czy mają doświad­cze­nie w walce?

Druf­fel cicho prych­nął, co ozna­czało, że uważa przy­by­sza za wścib­skiego.

– Nasi ludzie wal­czyli wystar­cza­jąco wiele, by stali się nie­bez­pieczni, obcy – powie­dział Fatren. – Kie­dyś ban­dyci chcieli ode­brać nam mia­sto. Uwa­żali, że jeste­śmy słabi i damy się łatwo zastra­szyć.

Jeśli obcy uznał te słowa za groźbę, nie poka­zał tego po sobie. Po pro­stu poki­wał głową.

– Czy wal­czy­li­ście prze­ciwko kolos­som?

Bra­cia wymie­nili się spoj­rze­niami.

– Ludzie, któ­rzy wal­czą prze­ciwko kolos­som, giną, obcy – powie­dział w końcu Fatren.

– Gdyby to była prawda – stwier­dził Ven­ture – zgi­nął­bym już parę razy. – Odwró­cił się w stronę zbie­ra­ją­cego się tłumu żoł­nie­rzy i miesz­kań­ców mia­sta. – Nauczę was wszyst­kiego, co wiem o walce prze­ciwko kolos­som, ale nie mamy zbyt wiele czasu. Chcę, żeby kapi­ta­no­wie i dowódcy oddzia­łów zebrali się przy bra­mie w ciągu dzie­się­ciu minut. Żoł­nie­rze mają sta­nąć w szyku wzdłuż wału… nauczę dowód­ców kilku sztu­czek, które mogą prze­ka­zać swoim ludziom.

Nie­któ­rzy żoł­nie­rze się poru­szyli, lecz trzeba im przy­znać, że więk­szość została na swo­ich miej­scach. Przy­bysz nie wyda­wał się obra­żony, że jego roz­kazy nie zostały wyko­nane. Stał w mil­cze­niu, wpa­tru­jąc się w uzbro­jony tłum. Nie wyglą­dało na to, że jest prze­stra­szony ani też zły czy pełen dez­apro­baty. Wyglą­dał… maje­sta­tycz­nie.

– Milor­dzie – spy­tał w końcu jeden z żoł­nie­rzy. – Czy… przy­pro­wa­dzi­li­ście ze sobą armię, by nam pomo­gła?

– Nawet dwie – odparł Ven­ture. – Ale nie mamy czasu na nie cze­kać. – Spoj­rzał Fatre­nowi w oczy. – Napi­sa­łeś i popro­si­łeś mnie o pomoc. A ja, jako twój suwe­ren, przy­by­łem z nią. Czy na­dal jej pra­gniesz?

Fatren zmarsz­czył czoło. Ni­gdy nie pro­sił tego czło­wieka – ani żad­nego lorda – o pomoc. Otwo­rzył usta, by wyra­zić sprze­ciw, ale się zawa­hał. Pozwoli mi uda­wać, że posła­łem po niego, pomy­ślał. Takie uda­wa­nie było czę­ścią jego planu. Mógł­bym oddać mu wła­dzę bez poczu­cia porażki.

Zgi­niemy. Choć, patrząc w oczy tego czło­wieka, mogę pra­wie uwie­rzyć, że mamy szansę.

– Nie… spo­dzie­wa­łem się, że przy­bę­dzie­cie samot­nie, milor­dzie – powie­dział w końcu Fatren. – Zasko­czył mnie wasz widok.

Ven­ture poki­wał głową.

– To zro­zu­miałe. Chodź, omó­wimy tak­tykę.

– Dobrze – odparł Fatren.

Gdy zro­bił krok do przodu, Druf­fel chwy­cił go za ramię.

– Co ty wypra­wiasz? – syk­nął. – Posła­łeś po tego czło­wieka? Nie wie­rzę.

– Zbie­raj żoł­nie­rzy, Druff – powie­dział Fatren.

Jego brat stał przez chwilę bez ruchu, po czym zaklął cicho i odszedł. Nie wyglą­dało na to, że ma zamiar zebrać ludzi, więc Fatren gestem naka­zał to zro­bić dwóm kapi­ta­nom. Potem dołą­czył do Ven­ture i razem ruszyli w stronę bramy. Ven­ture kazał paru żoł­nie­rzom pójść przo­dem i uto­ro­wać im drogę, by mogli z Fatre­nem poroz­ma­wiać na osob­no­ści. Popiół na­dal padał z nieba, zasy­pu­jąc czer­nią ulicę, zbie­ra­jąc się na dachach pochy­lo­nych par­te­ro­wych dom­ków.

– Kim jesteś? – spy­tał cicho Fatren.

– Jestem tym, kim powie­dzia­łem – odparł Ven­ture.

– Nie wie­rzę ci.

– Ale mi ufasz.

– Nie, po pro­stu nie chcę się kłó­cić z Allo­mantą.

– To na razie wystar­czy – stwier­dził obcy. – Posłu­chaj, przy­ja­cielu, na twoje mia­sto masze­ruje dzie­sięć tysięcy kolos­sów. Potrze­bu­jesz wszel­kiej pomocy.

Dzie­sięć tysięcy? – pomy­ślał z oszo­ło­mie­niem Fatren.

– Jak zakła­dam, kie­ru­jesz tym mia­stem? – spy­tał Ven­ture.

Fatren się otrzą­snął.

– Tak – odparł. – Nazy­wam się Fatren.

– Dobrze, lor­dzie Fatre­nie, możemy…

– Nie jestem lor­dem – sprze­ci­wił się Fatren.

– Wła­śnie nim zosta­łeś – odparł Ven­ture. – Póź­niej możesz wybrać sobie nazwi­sko. A teraz, zanim ruszymy dalej, musisz poznać warunki, na jakich udzielę wam pomocy.

– Jakie to warunki?

– Nie­pod­le­ga­jące nego­cja­cjom – stwier­dził Ven­ture. – Jeśli zwy­cię­żymy, przy­się­gniesz mi lojal­ność.

Fatren zmarsz­czył czoło i zatrzy­mał się na ulicy. Popiół padał wokół niego.

– Czyli o to cho­dzi? Wcho­dzicie tu przed walką, twier­dzi­cie, że jeste­ście jakimś tam wyso­kim lor­dem, byście mogli przy­pi­sać sobie zasługi za nasze zwy­cię­stwo. Dla­czego miał­bym przy­siąc lojal­ność czło­wie­kowi, któ­rego pozna­łem przed kil­koma chwi­lami?

– Ponie­waż jeśli tego nie zro­bisz – odparł cicho Ven­ture – i tak odbiorę ci dowo­dze­nie. – Po czym ruszył dalej.

Fatren stał jesz­cze przez chwilę, lecz zaraz pośpiesz­nie dołą­czył do towa­rzy­sza.

– Ach, rozu­miem. Nawet jeśli prze­ży­jemy tę bitwę, skoń­czymy pod wła­dzą tyrana.

– Tak – odparł Ven­ture.

Fatren się skrzy­wił. Nie spo­dzie­wał się, że męż­czy­zna będzie mówił tak otwar­cie.

Ven­ture potrzą­snął głową, wpa­tru­jąc się w mia­sto przez spa­da­jący popiół.

– Kie­dyś sądzi­łem, że da się to prze­pro­wa­dzić ina­czej. I wciąż wie­rzę, że pew­nego dnia mi się to uda. Ale na razie nie mam wyboru. Potrze­buję two­ich żoł­nie­rzy i two­jego mia­sta.

– Mojego mia­sta? – powtó­rzył Fatren. – Po co?

Ven­ture uniósł dłoń.

– Musimy naj­pierw prze­żyć tę bitwę. Póź­niej zaj­miemy się innymi kwe­stiami.

Fatren zawa­hał się i z zasko­cze­niem uświa­do­mił sobie, że rze­czy­wi­ście ufa temu obcemu. Nie umiałby wyja­śnić, dla­czego tak się czuje. To po pro­stu był czło­wiek, za któ­rym chciał podą­żać – przy­wódca, jakim on sam zawsze pra­gnął się stać.

Ven­ture nie cze­kał, aż Fatren zgo­dzi się na „warunki”. To nie była pro­po­zy­cja, lecz ulti­ma­tum.

Fatren znów pośpiesz­nie ruszył za Ven­ture i dogo­nił go przy wej­ściu na nie­wielki plac przed bramą.

Wokół kłę­bili się żoł­nie­rze. Nie mieli mun­du­rów – kapi­ta­nów od zwy­kłych żoł­nie­rzy odróż­niała jedy­nie czer­wona opa­ska na ramie­niu. Ven­ture nie dał im wiele czasu na zbiórkę, ale wszy­scy wie­dzieli, że mia­sto wkrótce zosta­nie zaata­ko­wane.

– Mamy mało czasu – powtó­rzył gło­śno przy­bysz. – Mogę was nauczyć tylko kilku rze­czy, ale one wam pomogą.

Kolossy mają różne roz­miary, od małych, wyso­kich na pięć stóp, do wiel­kich, góru­ją­cych na dwa­na­ście stóp. Jed­nakże nawet te małe są sil­niej­sze od was. Bądź­cie na to przy­go­to­wani. Całe szczę­ście, stwory wal­czą bez koor­dy­na­cji mię­dzy jed­nost­kami. Jeśli jeden koloss ma kło­poty, inne mu nie pomogą. Nie mar­tw­cie się stwo­rami, które miną wasze szyki i wejdą do mia­sta – ukry­jemy cywi­lów na samym końcu mia­sta, a kolossy, które miną nasze sze­regi, naj­pew­niej zajmą się plą­dro­wa­niem, walkę pozo­sta­wia­jąc innym. Tego wła­śnie chcemy! Nie goń­cie ich po mie­ście. Wasze rodziny będą bez­pieczne. Wal­cząc z dużym kolos­sem, ata­kuj­cie nogi, powal­cie go, zanim spró­bu­je­cie go zabić. Wal­cząc z małym kolos­sem, upew­nij­cie się, że wasze mie­cze albo włócz­nie nie zaplą­czą się w fał­dach ich skóry. Pamię­taj­cie, że kolossy nie są głu­pie – jedy­nie nie­skom­pli­ko­wane. Prze­wi­dy­walne. Zaata­kują was w naj­prost­szy moż­liwy spo­sób i jedy­nie bez­po­śred­nio. Naj­waż­niej­sze, żeby­ście zro­zu­mieli, że można je poko­nać. Dziś to zro­bimy. Nie daj­cie się zastra­szyć! Walcz­cie w szyku, nie trać­cie głowy, a obie­cuję wam, że prze­ży­jemy!

Kapi­ta­no­wie stali w nie­wiel­kiej grupce, wpa­tru­jąc się w Ven­ture’a. Nie wiwa­to­wali, ale wyda­wali się nieco bar­dziej pewni sie­bie. Ode­szli, by prze­ka­zać wska­zówki swoim ludziom.

Fatren pod­szedł do cesa­rza.

– Jeśli dobrze liczy­cie, mają prze­wagę pię­ciu na jed­nego.

Ven­ture poki­wał głową.

– Są więk­sze, sil­niej­sze i lepiej wyszko­lone od nas.

Ven­ture znów poki­wał głową.

– To jeste­śmy zgu­bieni.

Ven­ture zmarsz­czył czoło. Czarny popiół spa­dał na jego ramiona.

– Nie jeste­ście zgu­bieni. Macie coś, czego oni nie mają, coś bar­dzo waż­nego.

– Co takiego?

Ven­ture spoj­rzał mu w oczy.

– Macie mnie.

– Wasza Wyso­kość! – zawo­łał ktoś ze szczytu wału. – Kolossy!

Już zaczęli zwra­cać się do niego jako pierw­szego, pomy­ślał Fatren. Nie wie­dział, czy powi­nien czuć się ura­żony, czy podzi­wiać.

Ven­ture natych­miast wsko­czył na szczyt wału, wyko­rzy­stu­jąc Allo­man­cję, by prze­być odle­głość jed­nym sko­kiem. Więk­szość żoł­nie­rzy kuliła się albo ukry­wała za umoc­nie­niami, nie wychy­la­jąc się, mimo że wróg znaj­do­wał się dość daleko. Ven­ture jed­nak stał dumny w bia­łej pele­ry­nie i mun­du­rze, zasła­nia­jąc oczy dło­nią i wpa­tru­jąc się w hory­zont.

– Roz­bi­jają obóz – powie­dział z uśmie­chem. – Dobrze. Lor­dzie Fatre­nie, pro­szę przy­go­to­wać ludzi do natar­cia.

– Natar­cia? – spy­tał Fatren, wspi­na­jąc się na wał za Ven­ture.

Cesarz poki­wał głową.

– Kolossy będą zmę­czone po mar­szu i roz­pro­szone pod­czas roz­bi­ja­nia obozu. To naj­lep­sza oka­zja do ataku.

– Ale my pozo­sta­jemy w defen­sy­wie!

Ven­ture pokrę­cił głową.

– Jeśli zacze­kamy, w końcu ogra­nie je żądza krwi i nas zaata­kują. Musimy sami zaata­ko­wać, a nie cze­kać, aż nas zarżną.

– I porzu­cić wał.

– Umoc­nie­nia robią wra­że­nie, lor­dzie Fatre­nie, ale są bez­u­ży­teczne. Jest was za mało, by bro­nić całej ich dłu­go­ści, a kolossy są wyż­sze i bar­dziej sta­bilne od ludzi. Odbiorą wam wał, po czym wyko­rzy­stają wznie­sie­nie, by zepchnąć was do mia­sta.

– Ale…

Ven­ture spoj­rzał na niego. Miał spo­kojny wzrok, lecz jed­no­cze­śnie sta­now­czy i pełen ocze­ki­wa­nia. Wia­do­mość była krótka. „Ja tu dowo­dzę”. Wię­cej kłótni nie będzie.

– Tak, milor­dzie – powie­dział Fatren i wezwał goń­ców, by prze­ka­zali roz­kazy.

Ven­ture patrzył ze swo­jego miej­sca, jak chłopcy bie­gną we wszyst­kie strony. Żoł­nie­rze wyda­wali się nieco zdez­o­rien­to­wani, nie spo­dzie­wali się ataku. Kie­ro­wali spoj­rze­nia w stronę Elenda, który stał wypro­sto­wany na wale.

Naprawdę wygląda jak cesarz, pomy­ślał wbrew sobie Fatren.

Roz­kazy zostały prze­ka­zane wzdłuż sze­re­gów. Czas mijał. Ven­ture wyjął miecz i uniósł go wysoko na tle przy­sło­nię­tego popio­łem nieba. Po chwili ruszył w dół wału z nad­ludzką pręd­ko­ścią, kie­ru­jąc się ku obo­zowi kolos­sów.

Przez chwilę biegł sam. Wów­czas, zaska­ku­jąc samego sie­bie, Fatren zaci­snął szczę­ka­jące zęby i podą­żył za nim.

Na wale zapa­no­wało poru­sze­nie, żoł­nie­rze z rykiem ruszyli do ataku, bie­gnąc z unie­sioną bro­nią na spo­tka­nie śmierci.

Trzy­ma­nie mocy uczy­niło dziwne rze­czy z moim umy­słem. W ciągu kilku chwil zazna­jo­mi­łem się z samą mocą, jej histo­rią i spo­so­bami, w jakie mogła zostać wyko­rzy­stana.

Jed­nakże wie­dza róż­niła się od doświad­cze­nia czy nawet umie­jęt­no­ści wyko­rzy­sta­nia mocy. Na przy­kład, wie­dzia­łem, jak poru­szyć pla­netę na nie­bo­skło­nie. Nie wie­dzia­łem jed­nak, gdzie ją umie­ścić, by nie zna­la­zła się za bli­sko Słońca lub zbyt daleko od niego.

2

2

Jak zawsze, dzień Ten­So­ona zaczął się w ciem­no­ściach. Czę­ściowo wyni­kało to oczy­wi­ście z faktu, że nie miał oczu. Mógłby je sobie stwo­rzyć – nale­żał do Trze­ciego Poko­le­nia, czyli był stary, nawet według stan­dar­dów kan­dra. Prze­tra­wił wystar­cza­jąco wiele ciał, by umieć instynk­tow­nie stwo­rzyć narządy zmy­słów, bez modelu do sko­pio­wa­nia.

Nie­stety, oczy nie dałyby mu zbyt wiele. Nie miał czaszki, a zdą­żył już odkryć, że więk­szość orga­nów nie działa zbyt dobrze bez peł­nego ciała – i szkie­letu – jako pod­pory. Jego wła­sna masa zmiaż­dży­łaby oczy, gdyby się poru­szył w nie­od­po­wiedni spo­sób, a ich odwra­ca­nie w różne strony byłoby bar­dzo trudne.

Poza tym, i tak nie miał na co patrzeć. Ten­Soon prze­su­nął nieco swoją masę wewnątrz wię­zien­nej celi. Jego ciało wyglą­dało teraz jak zbiór prze­zro­czy­stych mię­śni – niczym masa wiel­kich śli­ma­ków, połą­czo­nych ze sobą, nieco bar­dziej ela­stycz­nych niż ciało mię­czaka. Gdyby się sku­pił, mógłby roz­pu­ścić jeden z mię­śni i albo połą­czyć go z innym, albo stwo­rzyć coś nowego. Nie­stety, bez szkie­letu był nie­mal bez­silny.

Znów poru­szył się w celi. Jego skóra miała swój wła­sny zmysł – coś w rodzaju smaku. W tej chwili sma­ko­wała smród jego odcho­dów po bokach celi, ale nie ważył się odłą­czyć tego zmy­słu. Nie miał innych spo­so­bów na kon­takt ze świa­tem.

Cela była przy­krytą kratą kamienną jamą, w któ­rej led­wie mie­ściło się jego ciało. Nad­zorcy zrzu­cali z góry jedze­nie, a od czasu do czasu wyle­wali wodę, by go nawod­nić i spłu­kać odchody przez nie­wielki otwór ście­kowy w dnie. Zarówno otwór, jak i prze­strze­nie mię­dzy prę­tami kraty na górze były zbyt wąskie, by się przez nie prze­ci­snął – ciała jego rodzaju były ela­styczne, ale ist­nieją pewne ogra­ni­cze­nia w ści­ska­niu sterty mię­śni.

Więk­szość ludzi osza­la­łaby, gdyby została zamknięta w tak ogra­ni­czo­nej prze­strzeni przez… nawet nie wie­dział, ile czasu minęło. Mie­siące? Ten­Soon jed­nak miał Bło­go­sła­wień­stwo Przy­tom­no­ści. Jego umysł nie pod­da­wał się tak łatwo.

Skup się, powie­dział sobie. Nie miał mózgu, nie tak jak ludzie, ale był zdolny do myśle­nia. Nie rozu­miał tego. Nie był pewien, czy kto­kol­wiek z kan­dra to rozu­mie. Może ci z Pierw­szego Poko­le­nia wie­dzieli wię­cej, ale jeśli nawet, to nie dzie­lili się swoją wie­dzą.

Nie mogą cię tu trzy­mać bez końca, powie­dział sobie. Pierw­szy Kon­trakt sta­nowi…

Zaczy­nał już wąt­pić w Pierw­szy Kon­trakt – a raczej w to, czy Pierw­sze Poko­le­nie się nim kie­ro­wało. Czy mógł mieć do nich pre­ten­sje? Ten­Soon zła­mał Kon­trakt. Jak sam przy­znał, wystą­pił prze­ciwko woli swo­jego pana, by pomóc komuś innemu. Ta zdrada skoń­czyła się śmier­cią jego pana.

Jed­nakże nawet tak kary­godny czyn był naj­mniej­szą z jego zbrodni. Karą za zła­ma­nie Kon­traktu była śmierć i gdyby Ten­Soon się na tym zatrzy­mał, pozo­stali by go po pro­stu zabili. Nie­stety, cho­dziło o coś wię­cej. Zezna­nia Ten­Soona – które zło­żył na zamknię­tym prze­słu­cha­niu przed Dru­gim Poko­le­niem – ujaw­niły o wiele bar­dziej nie­bez­pieczne i waż­niej­sze uchy­bie­nie.

Ten­Soon zdra­dził tajem­nicę swo­jego ludu.

Nie mogą mnie stra­cić, pomy­ślał, wyko­rzy­stu­jąc tę myśl, by zacho­wać kon­cen­tra­cję. Muszą się naj­pierw dowie­dzieć, komu powie­dzia­łem.

Tajem­nica. Cenna, jakże cenna tajem­nica.

Ska­za­łem nas wszyst­kich na zagładę. Mój lud. Znów będziemy nie­wol­ni­kami. Nie, już jeste­śmy nie­wol­ni­kami. Sta­niemy się czymś innym – auto­ma­tami, z umy­słami opa­no­wa­nymi przez innych. Uwię­zieni i wyko­rzy­stani, nasze ciała nie będą już nale­żeć do nas.

To wła­śnie zro­bił – to poten­cjal­nie roz­po­czął. Przy­czyna, dla któ­rej zasłu­gi­wał na uwię­zie­nie i śmierć. Ale pra­gnął żyć. Powi­nien sobą gar­dzić. Mimo to, z jakie­goś powodu wciąż czuł, że postą­pił wła­ści­wie.

Znów się poru­szył, masy śli­skich mię­śni prze­su­wały się po sobie. W poło­wie ruchu zamarł. Wibra­cje. Ktoś nad­cho­dził.

Przy­go­to­wał się, odpy­cha­jąc mię­śnie na bok, two­rząc wgłę­bie­nie pośrodku ciała. Potrze­bo­wał całego dostęp­nego jedze­nia – nie dawali mu zbyt wiele. Tym razem jed­nak przez kratę nie spa­dły pomyje. Cze­kał w napię­ciu, aż krata się otwo­rzy. Choć nie miał uszu, wyczu­wał wibra­cję, gdy kratę odsu­wano, aż żelazo ude­rzyło o pod­łogę nad jego głową.

Co?

Następ­nie poja­wiły się haki. Oto­czyły jego mię­śnie, chwy­ta­jąc go i roz­ry­wa­jąc ciało, gdy wycią­gały go z jamy. Bolało. Nie tylko szar­pa­nie hakami, ale też nagła wol­ność, gdy jego ciało roz­lało się po posadzce wię­zie­nia. Nie­chęt­nie posma­ko­wał kurz i wysu­szone pomyje. Jego mię­śnie drżały, brak ogra­ni­czeń po opusz­cze­niu celi wyda­wał mu się dziwny. Napiął się, poru­sza­jąc swoją masę w spo­sób, który wyda­wał mu się nie­mal zapo­mniany.

I wtedy nade­szło. Czuł je w powie­trzu. Kwas, gęsty i gry­zący, pew­nie w pozła­ca­nym wia­drze nie­sio­nym przez nad­zor­ców. A jed­nak mieli go zabić.

Ale nie mogą! Pomy­ślał. Pierw­szy Kon­trakt, prawo naszego ludu…

Coś na niego spa­dło. Nie kwas, ale coś twar­dego. Dotknął tego z prze­ję­ciem, mię­śnie się poru­szały, sma­ko­wały, spraw­dzały, macały. Było okrą­głe, z otwo­rami i kil­koma ostrymi kra­wę­dziami… czaszka.

Smród kwasu stał się ostrzej­szy. Czy go mie­szali? Ten­Soon poru­szył się szybko, ota­cza­jąc czaszkę, wypeł­nia­jąc ją. Już przy­go­to­wał sobie roz­pusz­czone ciało w wewnętrz­nej sakiewce. Teraz je wyko­rzy­stał, oblał nim czaszkę, szybko two­rząc skórę. Pomi­nął oczy, pra­co­wał nad płu­cami, two­rzył język, na razie igno­ru­jąc wargi. Pra­co­wał z despe­ra­cją, gdy smak kwasu sta­wał się coraz sil­niej­szy, a wtedy…

Tra­fił w niego. Spa­lił mię­śnie jed­nej połowy jego ciała, omy­wa­jąc jego masę, roz­ta­pia­jąc go. Naj­wy­raź­niej Dru­gie Poko­le­nie zre­zy­gno­wało z wycią­ga­nia z niego tajem­nic. Zanim go zabiją, muszą mu dać szansę na wypo­wie­dze­nie ostat­nich słów. Wyma­gał tego Pierw­szy Kon­trakt – stąd czaszka. Tyle że straż­nicy naj­wy­raź­niej mieli roz­kaz zabić go, nim zdąży powie­dzieć cokol­wiek w swo­jej obro­nie. Trzy­mali się litery prawa, jed­no­cze­śnie igno­ru­jąc jego ducha.

Nie uświa­da­miali sobie jed­nak, jak szybko pra­co­wał Ten Soon. Nie­wielu kan­dra spę­dziło na Kon­trak­tach tyle czasu co on – wszy­scy z Dru­giego Poko­le­nia i więk­szość z Trze­ciego już dawno ode­szli ze służby. Pro­wa­dzili łatwe życie w Ojczyź­nie.

A łatwe życie nie­wiele uczyło.

Więk­szość kan­dra potrze­bo­wała godzin, by stwo­rzyć ciało – nie­któ­rzy młodsi nawet kilku dni. Jed­nak Ten­Soon w ciągu kilku sekund ukształ­to­wał pod­sta­wowy język. Gdy kwas zale­wał jego ciało, zmu­sił się do stwo­rze­nia krtani, napeł­nił płuco i wychry­piał jedno słowo.

– Sąd!

Kwas prze­stał się lać. Jego ciało wciąż pło­nęło. Pra­co­wał mimo bólu, two­rząc pry­mi­tywne narządy słu­chu wewnątrz jamy czaszki.

W pobliżu ktoś szep­nął:

– Głu­piec.

– Sąd! – powtó­rzył Ten­Soon.

– Przyj­mij śmierć – wysy­czał ktoś. – Nie sta­wiaj się w pozy­cji, w któ­rej możesz wyrzą­dzić więk­szą krzywdę naszemu ludowi. Pierw­sze Poko­le­nie dało ci tę szansę na śmierć ze względu na twoje lata dodat­ko­wej służby!

Ten­Soon się zawa­hał. Pro­ces będzie publiczny. Na razie tylko wybrane jed­nostki znały roz­miary jego zdrady. Mógł umrzeć, prze­kli­nany za zła­ma­nie Kon­traktu, lecz zacho­wu­jąc pewną dozę sza­cunku ze względu na wcze­śniej­szą karierę. Gdzieś – pew­nie w jamach w tym wła­śnie pomiesz­cze­niu – znaj­do­wali się inni, cier­piący nie­koń­czące się uwię­zie­nie, które osta­tecz­nie łamało nawet umy­sły tych obda­rzo­nych Bło­go­sła­wień­stwem Przy­tom­no­ści.

Czy chciał się stać jed­nym z nich? Wyja­wia­jąc swoje czyny na otwar­tym forum, skaże się na wiecz­ność w cier­pie­niu. Wymu­sza­nie pro­cesu było głu­potą, nie mógł bowiem mieć nadziei na oczysz­cze­nie z zarzu­tów. Jego zezna­nia już go pogrą­żały.

Jeśli miał się ode­zwać, to nie dla­tego, by się bro­nić. Cho­dziło o coś zupeł­nie innego.

– Sąd – powtó­rzył, tym razem cichym szep­tem.

W pew­nym sen­sie posia­da­nie takiej mocy było zbyt przy­tła­cza­jące, tak sądzę. Wyma­gała ona całych tysiąc­leci na zro­zu­mie­nie. Stwo­rze­nie świata od nowa byłoby łatwe dla kogoś, kto rozu­miał moc. Ja jed­nak zrozu­miałem nie­bez­pie­czeń­stwo zwią­zane z moją igno­ran­cją. Jak dziecko, które nagle zyskało ogromną siłę, mógł­bym ude­rzyć zbyt mocno i zmie­nić świat w popsutą zabawkę, któ­rej nie umiał­bym napra­wić.

3

3

Elend Ven­ture, drugi władca Ostat­niego Impe­rium, nie uro­dził się wojow­ni­kiem. Był szla­chet­nie uro­dzo­nym – co w cza­sach Ostat­niego Impe­ra­tora czy­niło z niego zawo­do­wego bywalca salo­nów. Spę­dził mło­dość, pozna­jąc błahe gierki Wiel­kich Domów, żyjąc wygod­nym życiem impe­rial­nej elity.

Nic dziw­nego, że skoń­czył jako poli­tyk.

„Nie sądzę, byś kie­dy­kol­wiek popro­wa­dził natar­cie na siły wroga”. Te słowa wypo­wie­działa Tin­dwyl – kobieta, która udzie­lała mu lek­cji poli­tyki. To wspo­mnie­nie spra­wiło, że na twa­rzy Elenda poja­wił się uśmiech, gdy jego żoł­nie­rze wpa­dli do obozu kolos­sów.

Elend roz­ja­rzył cynę z oło­wiem. Uczu­cie cie­pła – teraz już zna­jome – wypeł­niło jego pierś, a mię­śnie napięły się od dodat­ko­wej siły i ener­gii. Wcze­śniej połknął metal, by wyko­rzy­stać jego moc w bitwie. Był Allo­mantą. Wciąż go to cza­sem zadzi­wiało.

Jak prze­wi­dy­wał, atak zasko­czył kolossy. Przez kilka chwil stały bez ruchu, wstrzą­śnięte – choć musiały widzieć nową armię Elenda rusza­jącą do ataku. Kolossy nie umiały sobie radzić z czymś nie­spo­dzie­wa­nym. Nie potra­fiły pojąć, że nie­liczna armia sła­bych ludzi ata­kuje ich obóz. Musiało więc minąć tro­chę czasu, zanim się dosto­so­wały.

Armia Elenda dobrze wyko­rzy­stała ten czas. Sam Elend ude­rzył jako pierw­szy, roz­ja­rza­jąc cynę z oło­wiem, by zyskać jesz­cze więk­szą siłę, kiedy ude­rzył pierw­szego kolossa. To był jeden z mniej­szych. Jak wszyst­kie inne, z wyglądu przy­po­mi­nał czło­wieka, za wyjąt­kiem prze­ro­śnię­tej, pofał­do­wa­nej skóry, która wyglą­dała tak, jakby była oddzie­lona od ciała. W jego pacior­ko­wa­tych, czer­wo­nych oczach malo­wało się nie­ludz­kie zasko­cze­nie, gdy umarł z mie­czem Elenda wbi­tym w pierś.

– Ata­kuj­cie szybko! – ryk­nął, gdy kolejne kolossy zaczęły się odwra­cać od ognisk. – Zabij­cie ich jak naj­wię­cej, zanim ogar­nie je żądza krwi!

Jego żoł­nie­rze – prze­ra­żeni, lecz zde­ter­mi­no­wani – ata­ko­wali wokół niego, powa­la­jąc kilka pierw­szych grup kolos­sów. „Obóz” był wła­ści­wie miej­scem, gdzie kolossy zdep­tały popiół i rośliny pod nim, po czym wyko­pały doły, w któ­rych roz­pa­liły ogni­ska. Elend widział, jak począt­kowy suk­ces dodaje jego ludziom pew­no­ści sie­bie. Dodał im otu­chy, allo­man­tycz­nie Przy­cią­ga­jąc ich uczu­cia, czy­niąc ich odważ­niej­szymi. Z tą formą Allo­man­cji czuł się zde­cy­do­wa­nie lepiej – wciąż nie do końca pojął sztukę ska­ka­nia za pomocą metali, tak jak czy­niła to Vin. Uczu­cia nato­miast rozu­miał dobrze.

Fatren, przy­sa­dzi­sty przy­wódca mia­sta, trzy­mał się bli­sko Elenda, pro­wa­dząc grupę żoł­nie­rzy w stronę dużej grupy kolos­sów. Elend miał na niego oko. Fatren był władcą tego mia­steczka, a jego śmierć byłaby cio­sem dla morale. Razem zaata­ko­wali nie­wielką grupkę kolos­sów. Naj­więk­szy miał około jede­na­stu stóp wzro­stu, a jego skóra była nacią­gnięta na prze­ro­śnię­tym ciel­sku. Kolossy nie prze­sta­wały rosnąć, lecz ich skóra zawsze pozo­sta­wała tej samej wiel­ko­ści. Na młod­szych isto­tach wisiała luźno i fał­do­wała się. Na wiel­kich była nacią­gnięta i popę­kana.

Elend spa­lił stal i rzu­cił przed sie­bie garść monet. Ode­pchnął kawałki metalu swoim cię­ża­rem, zasy­pu­jąc nimi kolossy. Stwory były zbyt twarde, by zwy­czajne monety je zabiły, ale odłamki metalu mogły je zra­nić i osła­bić.

Wypu­ściw­szy monety, Elend zaata­ko­wał dużego kolossa. Bestia zdjęła z ple­ców wielki miecz i wyda­wała się uszczę­śli­wiona per­spek­tywą walki.

Koloss zamach­nął się jako pierw­szy, a miał osza­ła­mia­jący zasięg. Elend musiał odsko­czyć do tyłu; cyna z oło­wiem doda­wała mu zwin­no­ści. Mie­cze kolos­sów były potężne i pry­mi­tywne, tak tępe, że bar­dziej przy­po­mi­nały pałki. Siła ude­rze­nia wstrzą­snęła powie­trzem – Elend nie miałby szansy na spa­ro­wa­nie ciosu, nawet z pomocą cyny z oło­wiem. Ponadto miecz – a raczej koloss, który go trzy­mał – ważył tyle, że Elend nie mógłby wyko­rzy­stać Allo­man­cji, by Ode­pchnąć go z rąk stwora. Odpy­cha­nie stalą opie­rało się na sile i masie. Gdyby Elend Pchnął coś cięż­szego od sie­bie, pole­ciałby do tyłu.

Dla­tego musiał pole­gać na dodat­ko­wej szyb­ko­ści i zręcz­no­ści cyny z oło­wiem. Usko­czył w prawo i cze­kał na powrót ostrza. Stwór obró­cił się w mil­cze­niu, spoj­rzał na Elenda, ale nie zaata­ko­wał. Jesz­cze nie do końca ogar­nęła go żądza krwi.

Elend spoj­rzał na swo­jego prze­ro­śnię­tego prze­ciw­nika. Jak tu tra­fi­łem? – pomy­ślał, nie po raz pierw­szy. Jestem uczo­nym, nie wojow­ni­kiem. Do nie­dawna był prze­ko­nany, że w ogóle nie nadaje się na przy­wódcę.

Cza­sami docho­dził do wnio­sku, że za dużo myśli. Teraz rzu­cił się pochy­lony do przodu i ude­rzył. Koloss prze­wi­dział ten ruch i pró­bo­wał opu­ścić swoje ostrze na głowę Elenda. Ten jed­nak Przy­cią­gnął miecz innego kolossa – to wytrą­ciło stwora z rów­no­wagi i pozwo­liło dwóm żoł­nie­rzom na zabi­cie go, ale jed­no­cze­śnie Przy­cią­gnęło Elenda w bok. Led­wie unik­nąw­szy ciosu prze­ciw­nika, obró­cił się w powie­trzu, roz­ja­rzył cynę z oło­wiem i ude­rzył z boku.

Na wylot prze­ciął nogę stwora na wyso­ko­ści kolana, oba­la­jąc go. Vin zawsze powta­rzała, że allo­man­tyczne moce Elenda są nad­zwy­czaj silne. On sam nie miał zbyt wiel­kiego doświad­cze­nia z Allo­man­cją, by móc to oce­nić, ale siła jego wła­snego ciosu spra­wiła, że się zato­czył. Zaraz jed­nak odzy­skał rów­no­wagę i odciął kolos­sowi głowę.

Kilku żoł­nie­rzy wpa­try­wało się w niego. Jego biały mun­dur spla­miła jaskra­wo­czer­wona krew kolossa. Nie po raz pierw­szy. Elend ode­tchnął głę­boko, gdy usły­szał nie­ludz­kie wrza­ski w obo­zie. Stwory zaczy­nały wpa­dać w mor­der­czy szał.

– Utwo­rzyć szyk! – krzyk­nął Elend. – Trzy­mać się razem, przy­go­to­wać się na atak.

Żoł­nie­rze reago­wali powoli. Byli o wiele mniej zdy­scy­pli­no­wani niż oddziały, do któ­rych Elend się przy­zwy­czaił, lecz na jego roz­kaz zbili się w gro­madę. Ven­ture rozej­rzał się po oko­licy. Zabili kilka setek kolos­sów – zadzi­wia­jący wyczyn.

Tyle że łatwa część się skoń­czyła.

– Nie cofać się! – ryczał Elend, bie­gnąc przed sze­re­gami żoł­nie­rzy. – Wal­czyć! Musimy zabić ich jak naj­wię­cej jak naj­szyb­ciej! Wszystko od tego zależy! Niech poznają waszą furię!

Spa­lił mosiądz i Ode­pchnął ich uczu­cia, Uspo­ka­ja­jąc ich strach. Allo­manta nie potra­fił zapa­no­wać nad umy­słami – w każ­dym razie nie nad ludz­kimi – umiał jed­nak pod­sy­cić pewne uczu­cia, jed­no­cze­śnie tłu­miąc inne. I znów, Vin twier­dziła, że Elend umiał wpły­nąć na o wiele więk­szą liczbę ludzi niż powinno to być moż­liwe. Była to kolejna wska­zówka potwier­dza­jąca przy­pusz­cze­nie, że jego umie­jęt­no­ści pocho­dziły z tego samego źró­dła, które wyko­rzy­stali pier­wotni Allo­manci, by zdo­być swoje moce.

Pod wpły­wem Uspo­ka­ja­nia jego żoł­nie­rze się wypro­sto­wali. Elend znów poczuł sza­cu­nek dla tych pro­stych skaa. Choć doda­wał im odwagi, deter­mi­na­cja nale­żała do nich. To byli dobrzy ludzie.

Jeśli będzie miał szczę­ście, ura­tuje część z nich.

Kolossy zaata­ko­wały. Jak miał nadzieję, spora grupa stwo­rów ode­rwała się od obozu i ruszyła w stronę mia­steczka. Nie­któ­rzy żoł­nie­rze krzy­czeli, ale byli zbyt zajęci walką, by za nimi podą­żyć. Elend rzu­cał się do walki w miej­scach, gdzie szyk się chwiał, wzmac­nia­jąc słaby punkt. Robiąc to, spa­lał mosiądz i pró­bo­wał Odpy­chać uczu­cia pobli­skich kolos­sów.

Nic się nie działo. Stwory były odporne na emo­cjo­nalną Allo­man­cję, szcze­gól­nie kiedy już mani­pu­lo­wał nimi ktoś inny. Jed­nak jeśli udało mu się prze­bić, przej­mo­wał cał­ko­witą kon­trolę nad nimi. To wyma­gało czasu, szczę­ścia i deter­mi­na­cji do walki.

I to wła­śnie robił. Wal­czył u boku swo­ich ludzi, patrzył, jak umie­rają, zabi­jał kolossy. Zwi­nął sze­regi, two­rząc pół­okrąg, by unik­nąć oto­cze­nia swo­ich sił. Mimo to walka była ponura. W miarę, jak kolejne grupki kolos­sów wpa­dały w szał i ata­ko­wały, szanse ludzi Elenda malały. Kolossy wciąż opie­rały się jego mani­pu­la­cji. Zbli­żały się coraz bar­dziej…

– Jeste­śmy zgu­bieni! – wrza­snął Fatren.

Elend odwró­cił się, z nie­ja­kim zasko­cze­niem stwier­dza­jąc, że przy­sa­dzi­sty lord stoi u jego boku i wciąż żyje. Ludzie na­dal wal­czyli. Od poja­wie­nia się żądzy krwi minęło może pięt­na­ście minut, ale sze­regi już zaczy­nały się chwiać.

Na nie­bie poja­wiła się plamka.

– Popro­wa­dzi­łeś nas na śmierć! – wrza­snął Fatren. Pokry­wała go krew kolos­sów, poza plamą na ramie­niu, która wyglą­dała na jego wła­sną krew. – Dla­czego?

Elend jedy­nie wska­zał na plamkę.

– Co to? – spy­tał Fatren.

Ven­ture się uśmiech­nął.

– To pierw­sza z armii, które ci obie­ca­łem.

***

Vin spa­dła z nieba w chmu­rze pod­ków, lądu­jąc dokład­nie pośrodku armii kolos­sów. Bez waha­nia wyko­rzy­stała Allo­man­cję, by Ode­pchnąć parę pod­ków w stronę odwra­ca­ją­cego się kolossa. Jedna tra­fiła w czoło stwora, odrzu­ca­jąc go do tyłu, a druga prze­le­ciała nad jego głową i ude­rzyła kolej­nego stwora. Vin obró­ciła się na pię­cie, rzu­ciła kolejną pod­kowę, która minęła szcze­gól­nie dużego kolossa i tra­fiła sto­ją­cego za nim mniej­szego pobra­tymca.

Roz­ja­rzyła żelazo, Przy­cią­ga­jąc tę pod­kowę i zacze­pia­jąc ją o nad­gar­stek więk­szego ze stwo­rów. Przy­cią­ga­nie natych­miast pocią­gnęło ją w stronę kolossa, ale jed­no­cze­śnie wytrą­ciło istotę z rów­no­wagi. Potężny żela­zny miecz ude­rzył w zie­mię w chwili, gdy Vin tra­fiła kolossa w pierś. Wów­czas Ode­pchnęła się od leżą­cej broni i zro­biła w powie­trzu salto do tyłu, gdy inny koloss zamach­nął się w jej stronę.

Unio­sła się na wyso­kość pięt­na­stu stóp. Cios był nie­celny, miecz obciął głowę jed­nego ze stwo­rów poni­żej. Istota, która to zro­biła, nie wyda­wała się zmar­twiona, że zabiła swo­jego towa­rzy­sza – jedy­nie spoj­rzała na Vin z nie­na­wi­ścią w czer­wo­nych oczach.

Vin Przy­cią­gnęła leżący miecz, który uniósł się w jej stronę, ale jed­no­cze­śnie pocią­gnął ją w dół. Chwy­ciła go, opa­da­jąc – ostrze było nie­mal jej wzro­stu, lecz roz­ja­rzona cyna z oło­wiem doda­wała jej sił – i odrą­bała ramię ata­ku­ją­cego kolossa.

Póź­niej obcięła mu nogi na wyso­ko­ści kolan i zosta­wiła na śmierć, zwra­ca­jąc się w stronę kolej­nych prze­ciw­ni­ków. Jak zawsze, kolossy wyda­wały się zafa­scy­no­wane Vin, choć jed­no­cze­śnie roz­ju­szone i zdez­o­rien­to­wane. Koja­rzyły duży roz­miar z nie­bez­pie­czeń­stwem i z tru­dem rozu­miały, jak drobna kobieta w rodzaju Vin – dzie­więt­na­ście lat, led­wie pięć stóp wzro­stu, deli­katna niczym wierzba – mogła sta­no­wić zagro­że­nie. Jed­nak widziały, jak zabija, i to je do niej przy­cią­gało.

Vin to nie prze­szka­dzało.

Wrza­snęła, ata­ku­jąc, choćby po to, by na zbyt cichym polu walki roz­legł się jakiś dźwięk. Kolossy zazwy­czaj prze­sta­wały ryczeć, gdy wpa­dały w szał, i sku­piały się na zabi­ja­niu. Rzu­ciła garść monet, Odpy­cha­jąc je w stronę grupy za ple­cami, po czym sko­czyła do przodu, Przy­cią­ga­jąc się do mie­cza.

Koloss przed nią potknął się. Wylą­do­wała mu na ple­cach, ata­ku­jąc stwora obok. Upadł, a wtedy Vin wbiła miecz w plecy kolossa, na któ­rym stała. Ode­pchnęła się w bok i Przy­cią­ga­niem wycią­gnęła ostrze z umie­ra­ją­cej istoty. Chwy­ciła broń, cięła trze­ciego stwora, po czym rzu­ciła miecz, Odpy­cha­jąc go niczym ogromną strzałę w pierś czwar­tego potwora. To Odpy­cha­nie jed­no­cze­śnie odrzu­ciło ją do tyłu, dzięki czemu unik­nęła ataku. Chwy­ciła miecz wbity w grzbiet stwora, któ­rego prze­biła wcze­śniej, wyry­wa­jąc go, i jed­nym płyn­nym ruchem prze­biła nim oboj­czyk i pierś pią­tej bestii.

Wylą­do­wała na ziemi. Wokół niej kolossy padały mar­twe.

Vin nie była furią. Nie była grozą. Wyro­sła z tego. Widziała, jak Elend umiera – trzy­mała go wtedy w ramio­nach – i wie­działa, że sama na to pozwo­liła. Świa­do­mie.

A jed­nak wciąż żył. Każdy oddech był nie­spo­dzie­wany, być może nie­za­słu­żony. Nie­gdyś bała się, że go zawie­dzie. Jed­nakże jakimś spo­so­bem odna­la­zła spo­kój w zro­zu­mie­niu, że nie powstrzyma go przed ryzy­ko­wa­niem życia. W zro­zu­mie­niu, że wcale nie chce go przed tym powstrzy­my­wać.

Dla­tego nie wal­czyła już ze stra­chu o męż­czy­znę, któ­rego kochała. Miast tego wal­czyła ze zro­zu­mie­niem. Była nożem – nożem Elenda, nożem Ostat­niego Impe­rium. Nie wal­czyła, by chro­nić jed­nego czło­wieka, ale by chro­nić spo­sób życia, jaki stwo­rzył, i ludzi, któ­rych sta­rał się obro­nić.

Spo­kój doda­wał jej sił.

Kolossy umie­rały wokół niej, a szkar­łatna krew, zbyt jaskrawa, by mogła nale­żeć do ludzi, two­rzyła mgiełkę w powie­trzu. W tej armii było ich dzie­sięć tysięcy – zbyt wiele, by zdo­łała je zabić. Nie musiała jed­nak zabi­jać każ­dego z nich.

Musiała je jedy­nie prze­stra­szyć.

Ponie­waż, wbrew temu, co kie­dyś zakła­dała, kolossy odczu­wały strach. Widziała, jak zaczyna wypeł­niać ota­cza­jące ją istoty, ukryty pod fru­stra­cją i wście­kło­ścią. Koloss zaata­ko­wał ją, a wtedy usko­czyła w bok, poru­sza­jąc się z pręd­ko­ścią cyny z oło­wiem. Nie prze­ry­wa­jąc ruchu, wbiła miecz w jego plecy i obró­ciła się, dostrze­ga­jąc potężną istotę prze­bi­ja­jącą się pośród armii w jej stronę.

Dosko­nale, pomy­ślała. Był wielki – być może naj­więk­szy, jakiego kie­dy­kol­wiek widziała. Musiał mieć pra­wie trzy­na­ście stóp wyso­ko­ści. Jego serce już dawno powinno było się pod­dać, a skóra była poroz­ry­wana, wisiała na wie­trze.

Zary­czał, a jego głos odbił się echem wokół dziw­nie cichego pola bitwy. Vin uśmiech­nęła się i spa­liła dura­lu­mi­nium. Pło­nąca w niej cyna z oło­wiem natych­miast wybu­chła, gwał­tow­nie doda­jąc jej sił. Dura­lu­mi­nium spa­lane razem z innym meta­lem wzmac­niało ten drugi metal. Spra­wiało, że bły­ska­wicz­nie pło­nął, odda­jąc w jed­nej chwili całą moc.

Vin spa­liła stal i Ode­pchnęła we wszyst­kie strony. Jej wspo­ma­gane dura­lu­mi­nium Pchnię­cie ude­rzyło niczym fala w mie­cze bie­gną­cych ku niej stwo­rów. Broń wyry­wała się z rąk, kolossy leciały do tyłu, a potężne ciała roz­pro­szyły się niczym płatki popiołu pod krwa­wym słoń­cem. Tylko dzięki wspo­ma­ganej dura­lu­mi­nium cynie z oło­wiem nie została zmiaż­dżona przez wła­sne Odpy­cha­nie.

Jej cyna z oło­wiem i stal znik­nęły, wypa­lone w jed­nym wybu­chu mocy. Wycią­gnęła nie­wielki fla­ko­nik z pły­nem – roz­twór alko­holu z płat­kami metalu – i połknęła go jed­nym hau­stem, uzu­peł­nia­jąc zapasy. Wów­czas spa­liła cynę z oło­wiem i prze­sko­czyła nad powa­lo­nymi, zdez­o­rien­to­wa­nymi kolos­sami, rusza­jąc w stronę wiel­kiej istoty, którą zoba­czyła wcze­śniej. Mniej­szy stwór pró­bo­wał ją powstrzy­mać, lecz chwy­ciła go za nad­gar­stek i prze­krę­ciła, miaż­dżąc staw. Wzięła miecz kolossa, uchy­liła się przed ata­kiem innego i obró­ciła się, za jed­nym zama­chem powa­la­jąc trzy stwory, roz­ci­na­jąc ich kolana.

Skoń­czyw­szy obrót, wbiła miecz w zie­mię. Jak się spo­dzie­wała, ogromny, trzy­na­sto­sto­powy koloss zaata­ko­wał chwilę póź­niej, zamach­nął się mie­czem tak wiel­kim, że aż roz­legł się gwizd powie­trza. Vin wbiła swoje ostrze w ostat­niej chwili, gdyż nawet z pomocą cyny z oło­wiem nie uda­łoby jej się spa­ro­wać takiego ciosu. Broń kolossa ude­rzyła jed­nak w jej usta­bi­li­zo­wane ostrze. Metal zadrżał w jej dło­niach, lecz powstrzy­mał cios.

Palce Vin zamro­wiły od tak potęż­nego ude­rze­nia. Puściła miecz i sko­czyła. Nie Ode­pchnęła się – nie musiała – lecz wylą­do­wała na jelcu swo­jego mie­cza i odbiła się od niego. Na pysku kolossa malo­wało się znane Vin cha­rak­te­ry­styczne zasko­cze­nie, gdy ujrzał, jak kobieta wznosi się na wyso­kość trzy­na­stu stóp, powie­wa­jąc pasmami mgiel­nego płasz­cza.

Kop­nęła kolossa w bok głowy. Kości czaszki pękły. Kolossy były nie­ludzko wytrzy­małe, lecz roz­ja­rzona cyna z oło­wiem wystar­czyła. Stwór wywró­cił oczami i upadł. Vin Ode­pchnęła się lekko od mie­cza, utrzy­mu­jąc się w górze na tyle długo, że kiedy upa­dła, wylą­do­wała dokład­nie na piersi powa­lo­nego stwora.

Ota­cza­jące ją istoty znie­ru­cho­miały. Nawet opę­tane żądzą krwi poczuły wstrząs, gdy jed­nym kop­nię­ciem powa­liła tak ogromną bestię. Może ich umy­sły nie potra­fiły zana­li­zo­wać tego, co wła­śnie zoba­czyły. A może stwory, prócz stra­chu odczu­wały też odro­binę ostroż­no­ści. Vin nie znała ich na tyle, by wie­dzieć na pewno. Wie­działa jed­nak, że w zwy­czaj­nej armii kolos­sów ten czyn zapew­niłby jej posłu­szeń­stwo wszyst­kich stwo­rów, które ją obser­wo­wały.

Nie­stety, tę armię kon­tro­lo­wano z zewnątrz. Wypro­sto­waw­szy się, Vin widziała nie­wielką, zde­spe­ro­waną armię Elenda wal­czącą w pew­nej odle­gło­ści. Z jego pomocą utrzy­mali się. Wal­czący ludzie wywie­rali na kolossy wpływ podobny co tajem­ni­cza siła Vin – istoty nie rozu­miały, jak tak nie­wielka armia może wytrzy­mać ich atak. Nie widzieli strat ani roz­pacz­li­wej sytu­acji grupki Elenda – postrze­gały ich jako mniej­szą, gor­szą armię, która wciąż stoi i wal­czy.

Vin pod­jęła walkę. Kolossy zbli­żały się do niej – z nie­po­ko­jem, ale wciąż nad­cho­dziły. To wła­śnie było dziwne w tych isto­tach. Nie wyco­fy­wały się. Czuły strach, lecz nie umiały na niego zare­ago­wać. A jed­nak osła­biał je. Widziała to w spo­so­bie, w jaki się do niej zbli­żały, jak wyglą­dały. Pra­wie się zła­mały.

Dla­tego spa­liła mosiądz i Ode­pchnęła uczu­cia jed­nego z mniej­szych stwo­rów. Na początku się opie­rał. Pchnęła moc­niej. W końcu w stwo­rze coś pękło i nale­żał już do niej. Ktoś, kto nad nim pano­wał, znaj­do­wał się zbyt daleko i sku­piał się na zbyt wielu kolos­sach naraz. Ta istota – zdez­o­rien­to­wana z powodu żądzy krwi, w cha­osie wstrząsu, stra­chu i fru­stra­cji – zna­la­zła się cał­ko­wi­cie pod men­talną kon­trolą Vin.

Natych­miast kazała mu zaata­ko­wać towa­rzy­szy. Chwilę póź­niej został powa­lony, lecz wcze­śniej zabił dwa inne kolossy. Wal­cząc, Vin prze­chwy­ciła kolej­nego kolossa, póź­niej jesz­cze jed­nego. Ata­ko­wała przy­pad­kowo, macha­jąc mie­czem dla odwró­ce­nia uwagi kolos­sów, gdy wybie­rała człon­ków ich grupy i przej­mo­wała pano­wa­nie nad nimi.

Wkrótce wokół niej zapa­no­wał chaos, a garstka kolos­sów wal­czyła dla niej. Za każ­dym razem, gdy jeden z nich padał, zastę­po­wała go dwoma innymi.

Wal­cząc, znów spoj­rzała w stronę Elenda i poczuła ulgę na widok spo­rej gro­mady kolos­sów wal­czą­cych u boku ludzi. Elend krą­żył wśród nich, już nie wal­czył, lecz przej­mo­wał stwora po stwo­rze. Samotne przy­by­cie Elenda do tego mia­steczka było bar­dzo ryzy­kowne i Vin nie wie­działa, czy je pochwala. Na razie cie­szyła się, że dogo­niła go na czas.

Ona rów­nież prze­stała wal­czyć i skon­cen­tro­wała się na kie­ro­wa­niu swoją nie­wielką armią kolos­sów, jeden po dru­gim wer­bu­jąc nowe stwory. Wkrótce miała ich około setki.

Już nie­długo, pomy­ślała. I rze­czy­wi­ście, wkrótce ujrzała plamkę w powie­trzu, pędzącą w jej stronę wśród pada­ją­cego popiołu. Plamka zmie­niła się w postać w ciem­nych sza­tach, która uno­siła się nad armią, Odpy­cha­jąc się od mie­czy kolos­sów. Męż­czy­zna był łysy i miał wyta­tu­owaną twarz. W pociem­nia­łym od popiołu świe­tle dnia Vin widziała dwa grube kolce wbite w oczo­doły. Sta­lowy Inkwi­zy­tor – nie roz­po­zna­wała go. Celowo wywa­biła go – zabi­ja­jąc i kon­tro­lu­jąc jego kolossy – zmu­sza­jąc go, żeby się ujaw­nił. Teraz musiała się nim zająć.

Inkwi­zy­tor ude­rzył mocno, powa­la­jąc jed­nego z ukra­dzio­nych kolos­sów Vin parą obsy­dia­no­wych topo­rów. Skie­ro­wał ślepe spoj­rze­nie na Vin, a wtedy kobieta wbrew sobie poczuła rodzącą się panikę. W jej umy­śle poja­wiły się kolejne wspo­mnie­nia. Ciemna noc, desz­czowa i pełna cieni. Iglice i wieże. Ból w boku. Długa noc spę­dzona w uwię­zie­niu w pałacu Ostat­niego Impe­ra­tora.

Kel­sier, Oca­lały z Hath­sin, umie­ra­jący na uli­cach Lutha­del.

Vin spa­liła elek­trum. Oto­czyła ją chmura obra­zów, cieni rze­czy, które mogła zro­bić w przy­szło­ści. Elek­trum, allo­man­tyczny stop złota. Elend nazy­wał je „atium dla ubo­gich”. Nie wpły­wało na prze­bieg bitwy, jedy­nie neu­tra­li­zo­wało atium, gdyby Inkwi­zy­tor je miał.

Vin zaci­snęła zęby i rzu­ciła się do przodu, gdy armia kolos­sów miaż­dżyła resztki jej skra­dzio­nych stwo­rów. Sko­czyła, lekko Odpy­cha­jąc się od leżą­cego na ziemi mie­cza i pozwo­liła, by pęd poniósł ją w stronę Inkwi­zy­tora. Stwór uniósł topory i zamach­nął się, lecz Vin w ostat­niej chwili Przy­cią­gnęła się w bok. Jej Przy­cią­ga­nie wyrwało miecz z rąk zasko­czo­nego kolossa. Chwy­ciła broń, obra­ca­jąc się w powie­trzu, i pchnęła ją w stronę Inkwi­zy­tora.

Nie­mal bez wysiłku Ode­pchnął w bok potężny kawał metalu. Kel­sie­rowi udało się poko­nać Inkwi­zy­tora, ale po wiel­kich wysił­kach. Sam zgi­nął kilka minut póź­niej, zabity przez Ostat­niego Impe­ra­tora.

Żad­nych wspo­mnień! – powie­działa sobie Vin. Skup się na chwili obec­nej.

Popiół kłę­bił się wokół niej, gdy obró­ciła się w powie­trzu, wciąż w locie po Ode­pchnię­ciu mie­cza. Wylą­do­wała, pośli­zgnęła się na krwi kolos­sów, po czym rzu­ciła się na Inkwi­zy­tora. Świa­do­mie go ścią­gnęła, zabi­ja­jąc jego kolossy i przej­mu­jąc nad nimi pano­wa­nie, zmu­sza­jąc go do uka­za­nia się. Teraz musiała się nim zająć.

Wycią­gnęła szklany szty­let – Inkwi­zy­tor mógłby Ode­pchnąć miecz kolossa – i roz­ja­rzyła cynę z oło­wiem. Pręd­kość, siła i rów­no­waga wypeł­niły jej ciało. Nie­stety, Inkwi­zy­tor też miał cynę z oło­wiem, co czy­niło ich rów­nymi sobie.

Poza jed­nym. Inkwi­zy­tor miał pewną sła­bość. Vin unik­nęła ciosu topo­rem, Przy­cią­ga­jąc się do mie­cza kolossa, by usko­czyć. Póź­niej Ode­pchnęła się od tej samej broni, rzu­ca­jąc się do przodu, i cięła szyję Inkwi­zy­tora. Spa­ro­wał cios mach­nię­ciem ręki, zatrzy­mu­jąc jej ramię. Lecz wtedy drugą ręką chwy­ciła go za szatę.

Vin roz­ja­rzyła żelazo i Przy­cią­gnęła za sie­bie, szar­piąc tuzin mie­czy kolos­sów. Nagłe Przy­cią­ga­nie pocią­gnęło ją do tyłu. Odpy­cha­nie stali i Przy­cią­ga­nie żelaza były raczej potężne i pry­mi­tywne niż sub­telne. Roz­ja­rzyw­szy cynę z oło­wiem, Vin trzy­mała szatę, Inkwi­zy­tor zaś naj­wy­raź­niej zacho­wał rów­no­wagę dzięki Przy­cią­ga­niu mie­czy kolos­sów, które stały przed nim.

Szata się pod­dała, roze­rwała wzdłuż boku, zosta­wia­jąc Vin ze spo­rym kawał­kiem tka­niny w ręku. Plecy Inkwi­zy­tora były odsło­nięte i kobieta powinna zoba­czyć poje­dyn­czy kolec – przy­po­mi­na­jący te w oczach – wysta­jący pomię­dzy łopat­kami istoty. Jed­nakże kolec zasła­niała tar­cza z gru­bej skóry, która przy­kry­wała plecy Inkwi­zy­tora niczym sko­rupa żół­wia, owi­jała się pod pachami i ota­czała jego przód jak dopa­so­wany napier­śnik.

Inkwi­zy­tor obró­cił się z uśmie­chem, a Vin zaklęła. Grzbie­towy kolec był naj­słab­szym punk­tem każ­dego Inkwi­zy­tora. Wyrwa­nie go zabi­jało stwora. I stąd wła­śnie pan­cerz – Vin podej­rze­wała, że Ostatni Impe­ra­tor by na to nie pozwo­lił. On lubił, by jego słu­dzy mieli sła­bo­ści, dzięki temu nad nimi pano­wał.

Vin nie miała wiele czasu na myśle­nie, kolossy bowiem wciąż ata­ko­wały. W chwili, gdy wylą­do­wała na ziemi, odrzu­ca­jąc porwaną tka­ninę, wielki, nie­bie­sko­skóry stwór zamach­nął się na nią. Vin prze­sko­czyła nad mie­czem prze­ciw­nika i Ode­pchnęła się od niego, by wznieść się wyżej.

Inkwi­zy­tor podą­żył za nią; teraz to on ata­ko­wał. Popiół uno­sił się w powie­trzu wokół Vin, gdy ska­kała nad polem walki, pró­bu­jąc myśleć. Znała tylko jesz­cze jeden spo­sób zabi­cia Inkwi­zy­tora – powinna obciąć mu głowę. To jed­nak było łatwiej powie­dzieć niż zro­bić, bio­rąc pod uwagę fakt, że potwór był wspo­ma­gany cyną z oło­wiem.

Wylą­do­wała na opusz­czo­nym wzgó­rzu na skraju pola walki. Inkwi­zy­tor ude­rzył w pokrytą popio­łem zie­mię za jej ple­cami. Vin unik­nęła ciosu topo­rem, pró­bu­jąc zbli­żyć się na tyle, by zadać cios. Wtedy Inkwi­zy­tor zamach­nął się dru­gim ostrzem i Vin została ranna w rękę, gdy paro­wała ude­rze­nie swoim szty­le­tem.

Po jej nad­garstku pły­nęła cie­pła krew. Krew barwy czer­wo­nego słońca. Vin wark­nęła i spoj­rzała na swo­jego nie­ludz­kiego prze­ciw­nika. Uśmie­chy Inkwi­zy­to­rów wytrą­cały ją z rów­no­wagi. Rzu­ciła się do przodu, by znów zadać cios.

Coś zami­go­tało w powie­trzu.

Poru­sza­jące się szybko błę­kitne linie – allo­man­tyczne świa­dec­two pobli­skich kawał­ków metalu. Vin led­wie zdą­żyła prze­rwać atak, gdy garść monet zasko­czyła Inkwi­zy­tora od tyłu, wbi­ja­jąc się w jego ciało w dzie­siątki miejsc.

Stwór wrza­snął i obró­cił się, kapiąc krwią, gdy Elend ude­rzył w zie­mię na szczy­cie wzgó­rza. Jego biały mun­dur spla­miły popiół i krew, lecz twarz męż­czy­zny była czy­sta, a jego oczy błysz­czące. W jed­nej dłoni trzy­mał laskę poje­dyn­kową, drugą oparł o zie­mię, odzy­sku­jąc rów­no­wagę po skoku. Wciąż nie był do końca wyszko­lony w fizycz­nej Allo­man­cji.

Był jed­nak Zro­dzo­nym z Mgły, jak Vin. Inkwi­zy­tor zaś został ranny. Kolossy tło­czyły się wokół wzgó­rza, wspi­na­jąc się na szczyt, lecz Vin i Elend wciąż mieli kilka chwil. Rzu­ciła się do przodu, uno­sząc szty­let, Elend rów­nież zaata­ko­wał. Inkwi­zy­tor pró­bo­wał obser­wo­wać ich oboje naraz, aż wresz­cie jego uśmiech znik­nął. Inkwi­zy­tor pró­bo­wał odsko­czyć.

Elend rzu­cił monetę w powie­trze. Poje­dyn­czy, błysz­czący kawa­łek metalu zawi­ro­wał wśród płat­ków popiołu. Inkwi­zy­tor to zoba­czył i znów się uśmiech­nął, naj­wy­raź­niej cze­ka­jąc na Ode­pchnię­cie Elenda. Zało­żył, że jego masa zosta­nie prze­ka­zana przez monetę, a póź­niej ude­rzy w Elenda, gdyż Elend rów­nież Odpy­chał. Dwaj Allo­manci o podob­nym cię­ża­rze, odpy­cha­jący się od sie­bie. Obaj zostaną odrzu­ceni do tyłu – Inkwi­zy­tor w stronę Vin, gdzie ją zaata­kuje, Elend w stronę gro­mady kolos­sów.

Inkwi­zy­tor nie prze­wi­dział jed­nak allo­man­tycz­nej siły Elenda. Elend rze­czy­wi­ście się potknął, lecz Inkwi­zy­tor został odrzu­cony do tyłu nagłym bru­tal­nym Ode­pchnię­ciem.

Jest taki potężny! – pomy­ślała Vin, obser­wu­jąc upa­dek zasko­czo­nego Inkwi­zy­tora. Elend nie był zwy­czaj­nym Allo­mantą – jesz­cze nie do końca pano­wał nad swo­imi zdol­no­ściami, ale kiedy roz­ja­rzył metale i Odpy­chał, to naprawdę Odpy­chał.

Vin rzu­ciła się do ataku, gdy Inkwi­zy­tor pró­bo­wał odzy­skać pano­wa­nie nad sobą. Udało mu się chwy­cić ją za rękę, gdy opusz­czała nóż, jego potężny chwyt spra­wił, że przez jej ranne ramię prze­szła fala bólu. Krzyk­nęła, gdy odrzu­cił ją w bok.

Vin ude­rzyła o zie­mię i prze­to­czyła się, pod­ry­wa­jąc się znów na równe nogi. Świat zawi­ro­wał i widziała, jak Elend unosi laskę poje­dyn­kową w stronę Inkwi­zy­tora. Stwór zablo­ko­wał cios ręką, miaż­dżąc drewno, po czym rzu­cił się do przodu i wbił łokieć w pierś Elenda. Ten sap­nął.

Vin Ode­pchnęła się od kolos­sów, które znaj­do­wały się w odle­gło­ści zale­d­wie kilku stóp, i znów rzu­ciła się w stronę Inkwi­zy­tora. Upu­ściła nóż, ale on stra­cił topory. Widziała, jak spo­gląda w bok, w stronę porzu­co­nej broni, nie dała mu jed­nak szansy po nią się­gnąć. Ude­rzyła w niego, pró­bu­jąc go oba­lić na zie­mię. Nie­stety, był o wiele więk­szy – i sil­niej­szy – niż ona. Rzu­cił ją na zie­mię, pozba­wia­jąc tchu.

Kolossy dotarły do nich. Elend chwy­cił jeden z upusz­czo­nych topo­rów i zaata­ko­wał Inkwi­zy­tora.

Stwór poru­szył się gwał­tow­nie. Jego postać się zamgliła i Elend prze­ciął powie­trze. Ven­ture się obró­cił. Na jego twa­rzy malo­wał się wstrząs, gdy Inkwi­zy­tor zbli­żył się do niego, uno­sząc nie topór, lecz – co dziwne – meta­lowy kolec, przy­po­mi­na­jący te wbite w jego ciało, lecz węż­szy i dłuż­szy. Istota unio­sła kolec, poru­sza­jąc się nie­ludzko szybko, szyb­ciej niż jaki­kol­wiek Allo­manta.

To nie cyna z oło­wiem, pomy­ślała Vin. To nawet nie dura­lu­mi­nium. Pod­nio­sła się, obser­wu­jąc Inkwi­zy­tora. Jego ruchy były już wol­niej­sze, lecz na­dal znaj­do­wał się w odpo­wied­niej pozy­cji, by wbić kolec w plecy Elenda. Vin znaj­do­wała się za daleko, by pomóc.

Ale kolossy nie. Wspi­nały się na wzgó­rze, kilka stóp od Elenda i jego prze­ciw­nika. Zde­spe­ro­wana Vin roz­ja­rzyła mosiądz i pochwy­ciła uczu­cia kolossa naj­bliż­szej Inkwi­zy­tora. Gdy tam­ten ruszył do ataku na Elenda, jej koloss odwró­cił się, zamach­nął kli­no­wa­tym mie­czem i ude­rzył Inkwi­zy­tora w twarz.

Nie odciął głowy od ciała, jedy­nie zmiaż­dżył czaszkę. Naj­wy­raź­niej to wystar­czyło, gdyż Inkwi­zy­tor upadł i znie­ru­cho­miał.

Armię kolos­sów prze­szedł dreszcz.

– Elen­dzie! – powie­działa Vin. – Teraz!

Cesarz odwró­cił się od umie­ra­ją­cego Inkwi­zy­tora i Vin widziała kon­cen­tra­cję na jego twa­rzy. Widziała raz, jak Ostatni Impe­ra­tor wpływa emo­cjo­nalną Allo­man­cją na uczu­cia placu peł­nego ludzi. Był sil­niej­szy niż ona, sil­niej­szy nawet od Kel­siera.

Nie widziała, jak Elend spala dura­lu­mi­nium, a póź­niej mosiądz, lecz poczuła to. Poczuła, jak napiera na jej uczu­cia, gdy wysłał ogólną falę mocy, Uspo­ka­ja­jąc tysiące kolos­sów jed­no­cze­śnie. Wszyst­kie prze­stały wal­czyć. W pew­nej odle­gło­ści Vin widziała nie­do­bitki chłop­skiej armii Elenda, sto­jące w kręgu tru­pów. Popiół wciąż padał. Ostat­nio pra­wie nie prze­sta­wał.

Kolossy opu­ściły broń. Elend zwy­cię­żył.

Jak sądzę, to wła­śnie stało się z Rashe­kiem. Zbyt mocno naci­skał. Pró­bo­wał wypa­lić mgły, przy­bli­ża­jąc pla­netę do słońca, ale prze­niósł ją za daleko, czy­niąc świat zbyt gorą­cym dla jego miesz­kań­ców.

Popielne góry były spo­so­bem, w jaki roz­wią­zał tę sytu­ację. Nauczył się, że prze­py­cha­nie pla­nety wymaga zbyt wiele pre­cy­zji, więc spra­wił, że góry wybu­chły, wyrzu­ca­jąc w powie­trze popiół i dym. Czą­steczki w atmos­fe­rze odbi­jały pro­mie­nio­wa­nie sło­neczne, schło­dziły świat i nadały słońcu czer­woną barwę.

4

4

Sazed, główny amba­sa­dor Nowego Impe­rium, czy­tał leżący przed nim arkusz papieru. Zasady ludu Cazzi. O pięk­nie śmier­tel­no­ści, wadze śmierci i nie­zbęd­nej roli ludz­kiego ciała jako czę­ści boskiej cało­ści.

Słowa te napi­sał wła­sną ręką, prze­ko­pio­wał je z jed­nej z mie­dzio­my­śli, w któ­rych prze­cho­wy­wał zawar­tość tysiąca ksiąg. Pod nagłów­kiem, wypeł­nia­jąc ści­śnię­tym pismem nie­mal cały arkusz, wypi­sał pod­sta­wowe wie­rze­nia Cazzi i zasady ich reli­gii.

Oparł się wygod­niej na krze­śle, uniósł papier i po raz kolejny przyj­rzał się swoim notat­kom. Od dobrego dnia sku­piał się na tej reli­gii i chciał pod­jąć decy­zję na jej temat. Od dawna dużo wie­dział na temat wie­rzeń Cazzi, gdyż badał je – podob­nie jak inne wiary z okresu przed Wstą­pie­niem – przez więk­szość życia. Reli­gie były jego namięt­no­ścią, punk­tem klu­czo­wym badań.

A póź­niej nad­szedł dzień, kiedy uświa­do­mił sobie, że cała jego nauka była bez zna­cze­nia.

Reli­gia Cazzi jest sprzeczna wewnętrz­nie, uznał, robiąc pió­rem notatkę na mar­gi­ne­sie. Wyja­śnia, że wszyst­kie istoty są czę­ścią „boskiej cało­ści”, i suge­ruje, że każde ciało jest dzie­łem sztuki stwo­rzo­nym przez ducha, który pra­gnie żyć na tym świe­cie.

Jed­nakże, zgod­nie z inną z jej zasad, źli są karani cia­łami, które nie dzia­łają popraw­nie. Zda­niem Sazeda, wstrętna dok­tryna. Ci, któ­rzy uro­dzili się z ułom­no­ściami umy­sło­wymi lub fizycz­nymi, zasłu­gi­wali na współ­czu­cie, być może na litość, lecz nie pogardę. Poza tym, które z ide­ałów reli­gii były praw­dziwe? To, że duchy wybie­rały i two­rzyły sobie ciała zgod­nie z wła­sną wolą, czy te, że były karane cia­łem wybra­nym dla nich? A co z wpły­wem pocho­dze­nia na rysy i tem­pe­ra­ment dziecka?

Poki­wał głową i zro­bił notatkę na dole arku­sza papieru. „Logicz­nie nie­spójna. Wyraź­nie nie­praw­dziwa”.

– Co ty tu masz? – spy­tał Bre­eze.

Sazed uniósł wzrok. Bre­eze sie­dział przy nie­wiel­kim sto­liku, popi­ja­jąc wino i zaja­da­jąc wino­grona. Miał na sobie typowy strój szla­chet­nie uro­dzo­nego, łącz­nie z ciem­nym sur­du­tem, jaskra­wo­czer­woną kami­zelką i laską poje­dyn­kową, którą lubił gesty­ku­lo­wać, kiedy mówił. Odzy­skał więk­szość wagi utra­co­nej pod­czas oblę­że­nia Lutha­del i póź­niej­szych dni, i znów można go było okre­ślić jako kor­pu­lent­nego.

Sazed spu­ścił wzrok. Sta­ran­nie dołą­czył arkusz do wielu innych w teczce, po czym zamknął obitą płót­nem okładkę i zawią­zał sznurki.

– To nic waż­nego, lor­dzie Bre­eze – stwier­dził.

Bre­eze popi­jał wino.

– Nic waż­nego? Zawsze masz koło sie­bie te papiery. Kiedy tylko masz wolną chwilę, wyj­mu­jesz jeden z nich.

Sazed poło­żył teczkę obok krze­sła. Jak to wyja­śnić? Na każ­dym arku­szu znaj­do­wał się zarys jed­nej z ponad trzy­stu reli­gii, jakie opi­sali Opie­ku­no­wie. Każda była obec­nie „mar­twa”, gdyż Ostatni Impe­ra­tor wyko­rze­nił je na początku swo­ich rzą­dów, ponad tysiąc lat temu.

Przed rokiem uko­chana Sazeda umarła. Teraz chciał wie­dzieć… nie, musiał wie­dzieć… czy reli­gie świata miały dla niego odpo­wiedź. Odnaj­dzie prawdę albo wyeli­mi­nuje każde z wie­rzeń.

Bre­eze wciąż się w niego wpa­try­wał.

– Wolał­bym raczej o tym nie roz­ma­wiać, lor­dzie Bre­eze – powie­dział w końcu Sazed.

– Jak sobie życzysz – odparł Bre­eze, uno­sząc kubek. – Może mógł­byś wyko­rzy­stać swoje feru­che­miczne moce, by pod­słu­chać roz­mowę w sąsied­niej kom­na­cie…

– Nie sądzę, by to było uprzejme.

Bre­eze się uśmiech­nął.

– Mój drogi Ter­ri­sa­ni­nie, tylko ty możesz naje­chać mia­sto, a następ­nie mar­twić się „uprzej­mo­ścią” wobec dyk­ta­tora, któ­remu gro­zisz.

Sazed spu­ścił wzrok, czu­jąc nie­ja­kie zawsty­dze­nie. Nie mógł jed­nak zaprze­czyć uwa­gom Bre­eze’a. Choć obaj nie przy­pro­wa­dzili armii do mia­sta Lekal, to rze­czy­wi­ście mieli zamiar je pod­bić. Po pro­stu zamie­rzali to zro­bić za pomocą kartki papieru, nie mie­cza.

Wszystko zale­żało od tego, co się działo w sąsied­niej kom­na­cie. Czy król pod­pi­sze trak­tat, czy też nie? Sazed i Bre­eze mogli jedy­nie cze­kać. Kusiło go, żeby wyjąć teczkę i przej­rzeć kolejną reli­gię na ster­cie. Przez ponad dzień roz­wa­żał Cazzi, a teraz, gdy pod­jął decy­zję, pra­gnął przejść do następ­nego arku­sza. Przez ostatni rok przej­rzał około dwóch trze­cich reli­gii. Pozo­stała mu już nie­cała setka, choć ta liczba była raczej bliż­sza dwu­stu, jeśli uwzględni wszyst­kie odłamy i sekty.

Był bli­sko. W ciągu kolej­nych kilku mie­sięcy zaj­mie się resztą reli­gii. Pra­gnął nad każdą uczci­wie się zasta­no­wić. Z pew­no­ścią jedna z pozo­sta­łych ude­rzy go jako zawie­ra­jąca kwin­te­sen­cję prawdy, któ­rej szu­kał. Z pew­no­ścią jedna z nich powie mu, co się stało z duchem Tin­dwyl bez wewnętrz­nych sprzecz­no­ści w kilku róż­nych miej­scach.

Na razie jed­nak czułby się skrę­po­wany, czy­ta­jąc w obec­no­ści Bre­eze’a. Dla­tego też zmu­sił się do sie­dze­nia i cier­pli­wego cze­ka­nia.

Kom­nata, w któ­rej się znaj­do­wali, była bogato zdo­biona, zgod­nie z naj­lep­szymi wzor­cami sta­rej impe­rial­nej ary­sto­kra­cji. Sazed nie był przy­zwy­cza­jony do takich ozdób, już nie. Elend sprze­dał lub spa­lił więk­szość wystaw­nych deko­ra­cji – jego lud potrze­bo­wał jedze­nia i cie­pła pod­czas zimy. Wyda­wało się, że król Lekal tego nie zro­bił, choć być może dla­tego, że zimy na połu­dniu były łagod­niej­sze.

Sazed wyj­rzał przez okno, obok któ­rego sie­dział. Mia­sto Lekal nie miało praw­dzi­wego pałacu – jesz­cze przed dwoma laty była to jedy­nie wiej­ska posia­dłość. Z okien rezy­den­cji można było jed­nak oglą­dać roz­wi­ja­jące się mia­sto – które w tej chwili bar­dziej przy­po­mi­nało dużą dziel­nicę bie­doty niż praw­dziwe mia­sto.

Mimo to, owa dziel­nica bie­doty pano­wała nad zie­miami, które znaj­do­wały się nie­bez­piecz­nie bli­sko gra­nic Elenda. Potrze­bo­wali lojal­no­ści króla Lekala. I dla­tego Elend wysłał kon­tyn­gent – w tym Sazeda, swo­jego głów­nego amba­sa­dora – by zapew­nić sobie współ­pracę władcy mia­sta Lekal. Ten czło­wiek nara­dzał się w sąsied­niej kom­na­cie ze swo­imi dorad­cami, pró­bu­jąc zade­cy­do­wać, czy pod­pi­sać trak­tat – który uczy­niłby ich pod­da­nymi Elenda Ven­ture.

Główny amba­sa­dor Nowego Impe­rium…

Sazed nie­zbyt lubił swój nowy tytuł, suge­ro­wał on bowiem, że jest oby­wa­te­lem impe­rium. Ter­ri­sa­nie, jego lud, przy­się­gali, że ni­gdy wię­cej nie będą mieli panów. Prze­żyli tysiąc lat uci­sku, hodo­wani jak zwie­rzęta i prze­mie­nieni w dosko­na­łych, ule­głych słu­żą­cych. Dopiero upa­dek Ostat­niego Impe­rium dał Ter­ri­sa­nom moż­li­wość samo­sta­no­wie­nia.

Na razie nie szło im z tym naj­le­piej. Oczy­wi­ście nie pomo­gło im to, że Sta­lowi Inkwi­zy­to­rzy wymor­do­wali całą radę, która nimi rzą­dziła, pozo­sta­wia­jąc lud Sazeda bez wła­dzy i przy­wódz­twa.

W pew­nym sen­sie i tak jeste­śmy hipo­kry­tami, pomy­ślał. Ostatni Impe­ra­tor był Ter­ri­sa­ni­nem. Jeden z naszych uczy­nił nam te straszne rze­czy. Jakim pra­wem mamy się upie­rać, by nie nazy­wać żad­nego obcego naszym panem? To nie cudzo­zie­miec znisz­czył nasz lud, naszą kul­turę i reli­gię.

I tak oto Sazed peł­nił funk­cję głów­nego amba­sa­dora Elenda Ven­ture. Elend był przy­ja­cie­lem, czło­wie­kiem, któ­rego sza­no­wał bar­dziej niż kogo­kol­wiek. W oczach Sazeda nawet sam Oca­lały nie miał takiej siły cha­rak­teru, jak Elend Ven­ture. Cesarz nie pró­bo­wał zdo­być wła­dzy nad Ter­ri­sa­nami, nawet kiedy przy­jął uchodź­ców na swoje zie­mie. Sazed nie był pewien, czy jego rodacy są wolni, ale z pew­no­ścią mieli ogromny dług wobec Elenda Ven­ture. Z rado­ścią peł­nił funk­cję jego amba­sa­dora.

Nawet jeśli czuł, że powi­nien robić coś innego. Na przy­kład prze­wo­dzić swo­jemu ludowi.

Nie, pomy­ślał, spo­glą­da­jąc na teczkę. Nie. Nie może im prze­wo­dzić czło­wiek pozba­wiony wiary. Naj­pierw muszę zna­leźć prawdę. Jeśli ist­nieje.

– Z pew­no­ścią zaj­muje im to dużo czasu – powie­dział Bre­eze, zja­da­jąc wino­grono. – Można by pomy­śleć, że po tym wszyst­kim, co im powie­dzie­li­śmy, żeby dotrzeć do tego punktu, powinni już wie­dzieć, czy mają zamiar pod­pi­sać trak­tat.

Sazed spoj­rzał w stronę rzeź­bio­nych drzwi po dru­giej stro­nie kom­naty. Co zade­cy­duje król Lekal? Czy naprawdę ma wybór?

– Jak sądzisz, lor­dzie Bre­eze, czy postą­pi­li­śmy dobrze? – spy­tał Sazed.

Bre­eze prych­nął.

– Dobro i zło się nie liczą. Gdy­by­śmy my nie przy­byli, żeby zastra­szyć króla Lekala, zro­biłby to ktoś inny. Tu cho­dzi o koniecz­ność stra­te­giczną. Albo przy­naj­mniej ja tak to postrze­gam… może jestem bar­dziej wyra­cho­wany niż inni.

Sazed spoj­rzał na przy­sa­dzi­stego męż­czy­znę. Bre­eze był Uspo­ka­ja­czem – w rze­czy samej, był naj­bar­dziej bez­wstyd­nym, osten­ta­cyj­nym Uspo­ka­ja­czem, jakiego Sazed kie­dy­kol­wiek poznał. Więk­szość z nich korzy­stała ze swo­ich mocy z ostroż­no­ścią i deli­kat­no­ścią, kie­ru­jąc emo­cjami wyłącz­nie w naj­bar­dziej dogod­nych chwi­lach. Bre­eze jed­nak bawił się uczu­ciami wszyst­kich wokół. Sazed nawet w tej chwili czuł dotknię­cie męż­czy­zny na swo­ich uczu­ciach – choć tylko dla­tego, że wie­dział, czego się spo­dzie­wać.

– Jeśli mi wyba­czysz tę uwagę, lor­dzie Bre­eze – powie­dział Sazed – to wiedz, nie oszu­ku­jesz mnie z taką łatwo­ścią, jak ci się wydaje.

Bre­eze uniósł brew.

– Wiem, że jesteś dobrym czło­wie­kiem – mówił dalej Ter­ri­sa­nin. – Bar­dzo sta­rasz się to ukryć. Wszem wobec poka­zu­jesz swoją bez­dusz­ność i ego­izm. Tyle że dla tych, któ­rzy patrzą na to, co robisz, a nie tylko na to, co mówisz, jesteś o wiele bar­dziej przej­rzy­sty.

Bre­eze spo­chmur­niał, a Sazed poczuł odro­binę zado­wo­le­nia, że udało mu się go zasko­czyć. Naj­wy­raź­niej nie spo­dzie­wał się, że Sazed będzie mówił tak otwar­cie.

– Mój drogi – powie­dział Uspo­ka­jacz, pocią­ga­jąc łyk wina – jestem roz­cza­ro­wany. Czy przed chwilą nie wspo­mi­na­łeś o uprzej­mo­ści? Nie jest wcale uprzej­mie wyja­wiać mroczną tajem­nicę sta­rego, zrzę­dli­wego pesy­mi­sty.

– Mroczną tajem­nicę? – powtó­rzył Sazed. – Że masz dobre serce?