Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wydanie jubileuszowe ze zmienionym tekstem i dodatkowymi materiałami. Czy zabicie Ostatniego Imperatora, by obalić Ostatnie Imperium, było właściwym krokiem? Wraz z powrotem zabójczej formy wszechobecnych mgieł, wzmagającymi się opadami popiołów i coraz potężniejszymi trzęsieniami ziemi, Vin i Elend zaczynają mieć wątpliwości. Przed wieloma laty Zniszczeniu – jednej z pierwotnych istot, które stworzyły świat – obiecano prawo do unicestwienia wszystkiego, co istnieje. Teraz, gdy Vin została podstępem nakłoniona do uwolnienia go ze Studni Wstąpienia, Zniszczenie pragnie wyegzekwować swoje prawo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 943
PRZEDMOWA
Tą książką musiałem udowodnić, że potrafię to zrobić – zarówno sobie, jak i swoim czytelnikom.
Przez te lata, kiedy próbowałem się przebić do świata fantasy, dostrzegłem pewną cechę młodych pisarzy. Było wśród nich bardzo wielu twórców wspaniałych światów, jak również wielu, którzy pisali świetne rozdziały, tworzyli przyciągających uwagę bohaterów i przedstawiali interesujące sytuacje.
Jednak konsekwentnie rozczarowywały mnie zakończenia tych powieści. Jasne, chętniej przeczytam książkę, która ma słabe zakończenie, ale świetnych bohaterów niż odwrotnie – odnosiłem jednak wrażenie, że wielu pisarzy zaniedbywało ten kluczowy element swoich opowieści. Skoro przeczytałem epicką powieść albo całą serię, w której całkowicie się zanurzyłem i poświęciłem jej całe tygodnie, pragnąłem równie epickiego zakończenia.
W Bohaterze Wieków musiałem poprzeć słowa czynami. Napisałem te trzy powieści właściwie jedna po drugiej, skończyłem tę zanim pierwsza trafiła do drukarni. Włożyłem w to tak wiele wysiłku, bo chciałem się upewnić, że ostatnia książka zachowa ciągłość z pierwszymi dwoma.
Nie robiłem tego jednak nigdy wcześniej. Zagłębiłem się na terytorium, które było dla mnie nowe. Do tej pory napisałem piętnaście czy szesnaście powieści, ale żadna nie była końcem serii. Dlatego ta książka była dla mnie stresująca. Tak bardzo chciałem, żeby wyszła dobrze, że kiedy coś poszło kiepsko (jak wątek Sazeda w pierwszej wersji) czułem się pod ogromną presją, by znaleźć inną drogę.
Jednocześnie pisanie Bohatera Wieków miało w sobie pewien impet. Tom drugi wymagał ode mnie największego wysiłku ze wszystkich trzech, nawet jeśli wątek Sazeda w tym tomie był dla mnie największym pojedynczym problemem. Pisałem tę powieść z zapałem, a (krótka) przerwa na napisanie pierwszego tomu cyklu Alcatraz dodała mi energii. Próbowałem umieścić w niej wszystkie pomysły na temat apokalipsy fantasy, jakie miałem przez lata i z niczego nie rezygnować.
Ta książka miała być doskonałym zakończeniem. Wydaje mi się, że w dużej mierze mi się to udało. Podobnie jak w przypadku wszystkich pozostałych tomów z cyklu Z Mgły Zrodzony, ma swój unikatowy punkt skupienia. To jednocześnie mała książeczka i bardzo duża. Kiedy pisałem tę serię, powtarzałem sobie „Napisz w trzech tomach to, do czego inne serie potrzebują dziesięciu”. Aby to osiągnąć i jednocześnie nie przytłoczyć książki pobocznymi wątkami, musiałem skupić się na kilku głównych bohaterach – pokazać, jak świat rozpada się wokół nich, ale skupiać uwagę na nich i ich problemach.
Jestem bardzo dumny z efektu. Podoba mi się, że jest bardzo intymna, mimo epickiego charakteru serii. Podoba mi się, jak zwięzła jest (choć obszerna, nadal jest o połowę krótsza od przeciętnego tomu Archiwum Burzowego Światła). Podoba mi się, że wizja świata tworzy jedną spójną całość, a przede wszystkim, że trzy tomy dobrze ze sobą współgrają. Zarówno jako podróż bohaterów, jak i jako element dekonstrukcji fantasy jako gatunku.
Z Mgły Zrodzony to moja wizytówka w tym świecie.
PROLOG
Marsh próbował się zabić.
Jego dłoń zadrżała, gdy starał się zebrać siły, by podnieść rękę, wyrwać kolec z pleców i zakończyć potworną egzystencję. Nie próbował się już uwolnić. Trzy lata. Trzy lata w postaci Inkwizytora, trzy lata uwięzienia we własnych myślach. Te lata udowodniły, że nie ma ucieczki. Nawet teraz jego myśli się zaćmiły.
A później To przejęło kontrolę. Świat wokół niego jakby wibrował – i nagle zaczął widzieć wszystko wyraźnie. Dlaczego walczył? Dlaczego się martwił? Wszystko było w jak najlepszym porządku.
Zrobił krok do przodu. Choć nie widział już tak jak zwyczajni ludzie – w końcu w jego oczodoły wbito potężne stalowe kolce – wyczuwał pomieszczenie wokół siebie. Kolce wystawały z tyłu jego czaszki. Gdyby wyciągnął rękę i go dotknął, poczułby ostre końce. Nie było krwi.
Kolce dawały mu moc. Wszystko otaczały niebieskie allomantyczne linie, rozjaśniając świat. Pomieszczenie było średnich rozmiarów, a wraz z Marshem znajdowało się w nim kilku towarzyszy – również otoczonych błękitem, allomantyczne linie wskazywały na metale w ich krwi. Każdy miał kolce w oczodołach.
To znaczy, każdy poza mężczyzną przywiązanym przed nim do stołu. Marsh uśmiechnął się, wziął kolec ze stołu i uniósł go. Więzień nie został zakneblowany. To by stłumiło krzyki.
– Proszę – wyszeptał więzień i zadrżał. Nawet terrisański lokaj załamywał się, mając w perspektywie własną gwałtowną śmierć.
Mężczyzna próbował się szarpać. Znajdował się w bardzo niewygodnej pozycji, został bowiem przywiązany na innej osobie. Stół zaprojektowano w taki właśnie sposób, wgłębienie mieściło ciało poniżej.
– Czego chcecie? – spytał Terrisanin. – Nic już wam nie powiem o Synodzie.
Marsh pomacał mosiężny kolec, czując jego ostry koniec. Miał pracę do wykonania, lecz zawahał się, smakując ból i przerażenie w głosie mężczyzny. Zawahał się, żeby móc…
Marsh zapanował nad własnym umysłem. Słodki aromat sali zniknął, zastąpiony przez smród krwi i śmierci. Jego radość zmieniła się w grozę. Więzień był terrisańskim Opiekunem, człowiekiem, który całe życie pracował dla dobra innych. Zabicie go będzie nie tylko zbrodnią, ale i tragedią. Marsh próbował unieść rękę i wyrwać najważniejszy kolec z pleców – jego usunięcie zabiłoby go.
To jednak było zbyt silne. Moc. Jakimś sposobem panowała nad Marshem – i potrzebowała go oraz innych Inkwizytorów jako swoich rąk. Była wolna – Marsh wciąż czuł, jak się tym raduje – lecz coś nie pozwalało jej zbyt mocno wpływać na świat. Przeciwnik. Siła, która otaczała świat niczym tarcza.
To nie było jeszcze pełne. Potrzebowało więcej. Czegoś jeszcze… czegoś ukrytego. A Marsh to odnajdzie, przyniesie swojemu panu. Panu, którego Vin uwolniła. Istocie, która została uwięziona w Studni Wstąpienia.
Nazywała się Zniszczeniem.
Marsh uśmiechnął się, gdy jego więzień zaczął płakać. Później zrobił krok do przodu, unosząc kolec. Przytknął go do piersi skamlącego mężczyzny. Kolec musiał przebić jego ciało, przeszywając serce, a później wbić się w ciało Inkwizytora przywiązanego poniżej. Hemalurgia była brudną sztuką.
I dlatego była taka zabawna. Marsh uniósł drewniany młot i zaczął uderzać.
Niestety, jestem Bohaterem Wieków.
1
Fatren zmrużył oczy i spojrzał w czerwone słońce, które kryło się za zasłoną ciemnych oparów. Czarny popiół opadał z nieba, jak niemal każdego dnia. Grube płatki spadały prosto, powietrze było nieruchome i gorące, bez śladu wietrzyka, który mógłby poprawić nastrój mężczyzny. Westchnął, oparł się o umocnienia i spojrzał na Vetitan. Swoje miasto.
– Jak długo? – spytał.
Druffel podrapał się po nosie. Na twarzy miał ciemne plamy popiołu. Ostatnio nie dbał zbytnio o higienę. Oczywiście, Fatren wiedział, że biorąc pod uwagę wydarzenia z ostatnich kilku miesięcy, sam też nie wygląda najlepiej.
– Może godzinę – odparł Druffel, spluwając na ziemny wał.
Fatren westchnął i wpatrzył się w opadający popiół.
– Myślisz, że to prawda, Druffel? To, co mówią ludzie?
– Co? – odpowiedział tamten pytaniem. – Że świat się kończy?
Fatren pokiwał głową.
– Nie wiem. Nie obchodzi mnie to.
– Jak możesz tak mówić?
Druffel wzruszył ramionami i znów się podrapał.
– Jak tylko przybędą te kolossy, zginę. Dla mnie to koniec świata.
Fatren zamilkł. Nie lubił wypowiadać swoich wątpliwości, uważano go w końcu za silnego. Kiedy panowie opuścili miasto – rolniczą osadę, nieco bardziej cywilizowaną niż plantacje na północy – to Fatren przekonał skaa, by nadal pracowali na roli. To Fatren ochronił ich przed werbownikami. W czasach, gdy w większości wiosek i plantacji wszyscy zdrowi mężczyźni trafili do takiej czy innej armii, w Vetitan wciąż miał kto pracować. Musieli poświęcić dużą część zbiorów na łapówki, ale Fatren zapewnił im bezpieczeństwo.
W większości.
– Mgły ustąpiły dziś dopiero koło południa – powiedział cicho Fatren. – Zostają coraz dłużej. Widziałeś rośliny, Druff. Jesienny zasiew źle zniósł zimę i wszystkie są karłowate… pewnie za mało słońca. Nie mamy dość jedzenia, żeby przeżyć do czasu, aż wiosenne plony dojrzeją.
– Nie przetrwamy lata – stwierdził jego towarzysz. – Nie dotrwamy do wieczora.
Co smutne – naprawdę przygnębiające – to Druffel był kiedyś optymistą. Fatren od wielu miesięcy nie słyszał śmiechu swego brata. Ten śmiech był ulubionym dźwiękiem Fatrena.
Nawet młyny Ostatniego Imperatora nie wymłóciły z Druffa jego śmiechu, pomyślał Fatren. Ale ostatnie dwa lata tego dokonały.
– Fats! – zawołał ktoś. – Fats!
Fatren podniósł wzrok, gdy na wał wspiął się chłopiec. Z trudem ukończyli umocnienia – pomysł Druffela, w czasach, zanim się poddał. Vetitan miało około siedmiu tysięcy mieszkańców, czyli było całkiem spore. Mnóstwo wysiłku wymagało otoczenie go wałem.
Fatren miał może tysiąc prawdziwych żołnierzy – w tak małej grupie trudno było zebrać ich więcej – i może kolejny tysiąc zbyt młodych, zbyt starych lub zbyt słabo wyszkolonych, by dobrze walczyć. Nie wiedział, jak wielka była armia kolossów, lecz z pewnością większa niż dwa tysiące. Wał im nie pomoże.
Chłopak – Sev – w końcu dotarł do Fatrena.
– Fats! Ktoś idzie!
– Już? – spytał Fatren. – Druff mówił, że kolossy są jeszcze daleko.
– Nie kolossy, Fats – poprawił go chłopak. – Człowiek. Chodźcie go zobaczyć!
Fatren odwrócił się do Druffa, który wytarł nos i wzruszył ramionami. Podążyli za Sevem wzdłuż wału, w stronę głównej bramy. Popiół i kurz kłębiły się nad ubitą ziemią, zbierając się w rogach. Ostatnio nie mieli czasu na sprzątanie. Kobiety musiały pracować na polach, gdy mężczyźni szkolili się i przygotowywali do wojny.
Przygotowania do wojny. Fatren mówił sobie, że ma dwa tysiące „żołnierzy”, choć naprawdę miał tysiąc skaa z mieczami. Szkolili się przez dwa lata, to prawda, lecz brakowało im doświadczenia.
Grupa mężczyzn tłoczyła się przy bramie, stojąc na wale lub opierając się o niego. Może nie powinienem tyle poświęcać na szkolenie żołnierzy, pomyślał Fatren. Gdyby ten tysiąc pracował w kopani, mielibyśmy rudę na łapówki.
Tyle tylko, że kolossy nie przyjmowały łapówek. Zabijały. Fatren zadrżał, myśląc o Garthwood. To miasto było większe od jego, lecz do Vetitan dotarła mniej niż setka uciekinierów. Wszystko wydarzyło się przed trzema miesiącami. Miał irracjonalną nadzieję, że kolossy zadowoli zniszczenie tamtego miasta.
Powinien był się domyślić. Kolossy nigdy nie były zadowolone.
Fatren wspiął się na wał, a za nim podążyli żołnierze w połatanych ubraniach z ponaszywanymi kawałkami skóry. Spojrzał poprzez spadający popiół na ciemny krajobraz, który wyglądał tak, jakby pokrywał go głęboki, czarny śnieg.
Zbliżał się samotny jeździec, ubrany w ciemny płaszcz z kapturem.
– Jak myślisz, Fats? – spytał jeden z żołnierzy. – Zwiadowca kolossów?
Fatren prychnął.
– Kolossy nie wysłałyby zwiadowcy, a szczególnie człowieka.
– Ma konia – powiedział Druffel, chrząkając. – Przydałby się nam jeszcze jeden.
Miasto miało ich tylko pięć, a wszystkie były niedożywione.
– Kupiec – stwierdził jeden z żołnierzy.
– Żadnych towarów – sprzeciwił się Fatren. – I musiałby być bardzo odważnym kupcem, żeby samotnie zapuścić się w te okolice.
– Nigdy nie widziałem uciekiniera na koniu – zauważył jeden z mężczyzn. Uniósł łuk, spoglądając na Fatrena.
Przywódca pokręcił głową. Nikt nie wystrzelił, gdy obcy zbliżał się do nich nieśpiesznie. Zatrzymał wierzchowca tuż przed bramą miasta. Fatren był z niej bardzo dumny. Prawdziwa drewniana brama w ziemnym wale. Drewno i kamień wziął z pańskiego dworu w centrum miasta.
Gruby, ciemny płaszcz, noszony dla ochrony przed popiołem, ukrywał postać przybysza. Fatren przyjrzał się obcemu ponad szczytem wału, a później posłał spojrzenie bratu i wzruszył ramionami.
Obcy zeskoczył z konia.
Wzniósł się prosto w niebo, jakby podrzucony, a jednocześnie zrzucił płaszcz. Pod spodem mężczyzna nosił idealnie biały mundur.
Fatren zaklął i odskoczył do tyłu, gdy obcy wzniósł się ponad wałem i wylądował na szczycie bramy. Mężczyzna był Allomantą. Szlachetnie urodzony. Fatren miał nadzieję, że tamci zajmą się swoimi przepychankami na północy i zostawią jego ludzi w spokoju.
A przynajmniej dadzą im w spokoju umrzeć.
Przybysz odwrócił się. Miał krótką brodę i krótko obcięte ciemne włosy.
– Dobrze – powiedział, idąc po szczycie bramy z nienaturalnym wyczuciem równowagi – nie mamy czasu. Zabierajmy się do roboty.
Zstąpił z bramy na wał. Druffel natychmiast wyciągnął miecz.
Ostrze wyrwało się z dłoni Druffela, przyciągnięte niewidzialną mocą. Obcy chwycił broń, gdy mijała jego rękę. Obrócił miecz i przyjrzał mu się uważnie.
– Dobra stal – stwierdził, kiwając głową. – Jestem pod wrażeniem. Jak wielu waszych żołnierzy jest tak dobrze wyposażonych? – Obrócił broń rękojeścią do przodu i podał ją Druffelowi.
Druffel spojrzał na brata, wyraźnie zdezorientowany.
– Kim jesteś? – spytał Fatren, zebrawszy się na odwagę. Nie wiedział zbyt wiele na temat Allomancji, ale był przekonany, że obcy jest Zrodzonym z Mgły. Mógł pewnie samą myślą zabić wszystkich na wale.
Obcy zignorował pytanie i odwrócił się w stronę miasta.
– Ten wał otacza całe miasto? – spytał, odwracając się w stronę jednego z żołnierzy.
– Yyy… tak, milordzie – odparł zapytany.
– Ile macie bram?
– Tylko jedną, milordzie.
– Otwórzcie ją i wprowadźcie mojego konia do środka – stwierdził przybysz. – Zakładam, że macie stajnie?
– Tak, milordzie – odparł żołnierz.
Cóż, pomyślał z niezadowoleniem Fatren, gdy żołnierz odbiegł, ten przybysz z pewnością umie dowodzić ludźmi. Żołnierz nawet przez chwilę się nie zawahał, nie pomyślał, że wykonuje rozkazy obcego, nie prosząc o pozwolenie. Fatren widział już, jak pozostali się prostują, tracąc rezerwę. Ten przybysz mówił tak, jakby się spodziewał, że jego rozkazy zostaną wypełnione, a żołnierze na to reagowali. To nie był szlachetnie urodzony, jakich znał Fatren, gdy służył w dworze pana. Ten mężczyzna był inny.
Obcy wciąż przyglądał się miastu. Popiół opadał na jego piękny biały mundur i Fatren pomyślał, że to szkoda, by strój się pobrudził. Przybysz pokiwał głową, po czym zaczął schodzić z wału.
– Zaczekaj – powiedział Fatren, zmuszając obcego do zatrzymania się. – Kim jesteś?
Przybysz odwrócił się i spojrzał Fatrenowi w oczy.
– Nazywam się Elend Venture. Jestem waszym cesarzem.
Z tymi słowami mężczyzna odwrócił się i ruszył dalej w dół umocnień. Żołnierze rozstąpili się przed nim, po czym wielu podążyło za nim.
Fatren spojrzał na brata.
– Cesarz? – mruknął Druffel i splunął.
Fatren zgadzał się z jego podejściem. Co miał robić? Nigdy wcześniej nie walczył przeciwko Allomancie, nie był nawet pewien, jak zacząć. „Cesarz” z pewnością bez trudu rozbroiłby Duffela.
– Zorganizujcie mieszkańców miasta – rzucił obcy… Elend Venture. – Kolossy nadejdą z północy. Zignorują bramę i wejdą na wał. Chcę, żeby starsi i dzieci skupili się w południowej części miasta. Zgromadźcie ich w jak najmniejszej liczbie domów.
– A co to da? – spytał Fatren. Nie widząc innej możliwości, pośpieszył za „cesarzem”.
– Kolossy są najbardziej niebezpieczne, kiedy opanowuje je żądza krwi – odparł Venture, nie przerywając marszu. – Jeśli uda im się zdobyć miasto, to powinny jak najwięcej czasu zmarnować na szukanie waszych ludzi. Jeśli żądza krwi kolossów minie podczas poszukiwań, opanuje je frustracja i zabiorą się za łupienie. Wtedy twoim ludziom może uda się uciec.
Venture przerwał i spojrzał w oczy Fatrenowi. Miał ponurą minę.
– To niewielka nadzieja. Ale zawsze coś.
Wypowiedziawszy te słowa, ruszył dalej, główną ulicą miasteczka.
Za plecami Fatren słyszał szepty żołnierzy. Wszyscy słyszeli o mężczyźnie nazywającym się Elend Venture. To on ponad dwa lata temu zdobył władzę w Luthadel po śmierci Ostatniego Imperatora. Wieści z północy pojawiały się rzadko i nie były wiarygodne, ale wszystkie wspominały o Venture. Walczył z rywalami do tronu, nawet zabił swojego ojca. Ukrywał fakt, że jest Zrodzonym z Mgły i podobno poślubił właśnie tę kobietę, która zabiła Ostatniego Imperatora. Fatren wątpił, by ktoś tak ważny – pewnie bardziej legenda niż prawdziwy człowiek – przybył do tak małego miasteczka w Południowym Dominium, i to jeszcze samotnie. Nawet kopalnie nie miały większego znaczenia. Obcy musiał kłamać.
Ale… na pewno był Allomantą…
Fatren przyśpieszył kroku, by nadążyć za obcym. Venture – czy też kimkolwiek był – zatrzymał się przed dużą budowlą w pobliżu centrum miasta. Stara siedziba Stalowego Zakonu. Fatren kazał zabić deskami wejścia i okna.
– Tam znaleźliście broń? – spytał Venture, zwracając się do Fatrena.
Mężczyzna milczał przez chwilę. W końcu potrząsnął głową.
– W dworze lorda.
– Zostawił swoją broń? – spytał zaskoczony Venture.
– Myślimy, że pewnie miał zamiar wrócić – wyjaśnił Fatren. – Żołnierze, których pozostawił, w końcu zdezerterowali, dołączając do mijającej nas armii. Zabrali wszystko, co mogli unieść. My zużytkowaliśmy resztę.
Venture podrapał się po brodzie i wpatrzył w stary budynek Zakonu. Budowla była wysoka i robiła złowrogie wrażenie, mimo opuszczenia – a może ze względu na nie.
– Wasi ludzie wyglądają na dobrze wyszkolonych. Nie spodziewałem się tego. Czy mają doświadczenie w walce?
Druffel cicho prychnął, co oznaczało, że uważa przybysza za wścibskiego.
– Nasi ludzie walczyli wystarczająco wiele, by stali się niebezpieczni, obcy – powiedział Fatren. – Kiedyś bandyci chcieli odebrać nam miasto. Uważali, że jesteśmy słabi i damy się łatwo zastraszyć.
Jeśli obcy uznał te słowa za groźbę, nie pokazał tego po sobie. Po prostu pokiwał głową.
– Czy walczyliście przeciwko kolossom?
Bracia wymienili się spojrzeniami.
– Ludzie, którzy walczą przeciwko kolossom, giną, obcy – powiedział w końcu Fatren.
– Gdyby to była prawda – stwierdził Venture – zginąłbym już parę razy. – Odwrócił się w stronę zbierającego się tłumu żołnierzy i mieszkańców miasta. – Nauczę was wszystkiego, co wiem o walce przeciwko kolossom, ale nie mamy zbyt wiele czasu. Chcę, żeby kapitanowie i dowódcy oddziałów zebrali się przy bramie w ciągu dziesięciu minut. Żołnierze mają stanąć w szyku wzdłuż wału… nauczę dowódców kilku sztuczek, które mogą przekazać swoim ludziom.
Niektórzy żołnierze się poruszyli, lecz trzeba im przyznać, że większość została na swoich miejscach. Przybysz nie wydawał się obrażony, że jego rozkazy nie zostały wykonane. Stał w milczeniu, wpatrując się w uzbrojony tłum. Nie wyglądało na to, że jest przestraszony ani też zły czy pełen dezaprobaty. Wyglądał… majestatycznie.
– Milordzie – spytał w końcu jeden z żołnierzy. – Czy… przyprowadziliście ze sobą armię, by nam pomogła?
– Nawet dwie – odparł Venture. – Ale nie mamy czasu na nie czekać. – Spojrzał Fatrenowi w oczy. – Napisałeś i poprosiłeś mnie o pomoc. A ja, jako twój suweren, przybyłem z nią. Czy nadal jej pragniesz?
Fatren zmarszczył czoło. Nigdy nie prosił tego człowieka – ani żadnego lorda – o pomoc. Otworzył usta, by wyrazić sprzeciw, ale się zawahał. Pozwoli mi udawać, że posłałem po niego, pomyślał. Takie udawanie było częścią jego planu. Mógłbym oddać mu władzę bez poczucia porażki.
Zginiemy. Choć, patrząc w oczy tego człowieka, mogę prawie uwierzyć, że mamy szansę.
– Nie… spodziewałem się, że przybędziecie samotnie, milordzie – powiedział w końcu Fatren. – Zaskoczył mnie wasz widok.
Venture pokiwał głową.
– To zrozumiałe. Chodź, omówimy taktykę.
– Dobrze – odparł Fatren.
Gdy zrobił krok do przodu, Druffel chwycił go za ramię.
– Co ty wyprawiasz? – syknął. – Posłałeś po tego człowieka? Nie wierzę.
– Zbieraj żołnierzy, Druff – powiedział Fatren.
Jego brat stał przez chwilę bez ruchu, po czym zaklął cicho i odszedł. Nie wyglądało na to, że ma zamiar zebrać ludzi, więc Fatren gestem nakazał to zrobić dwóm kapitanom. Potem dołączył do Venture i razem ruszyli w stronę bramy. Venture kazał paru żołnierzom pójść przodem i utorować im drogę, by mogli z Fatrenem porozmawiać na osobności. Popiół nadal padał z nieba, zasypując czernią ulicę, zbierając się na dachach pochylonych parterowych domków.
– Kim jesteś? – spytał cicho Fatren.
– Jestem tym, kim powiedziałem – odparł Venture.
– Nie wierzę ci.
– Ale mi ufasz.
– Nie, po prostu nie chcę się kłócić z Allomantą.
– To na razie wystarczy – stwierdził obcy. – Posłuchaj, przyjacielu, na twoje miasto maszeruje dziesięć tysięcy kolossów. Potrzebujesz wszelkiej pomocy.
Dziesięć tysięcy? – pomyślał z oszołomieniem Fatren.
– Jak zakładam, kierujesz tym miastem? – spytał Venture.
Fatren się otrząsnął.
– Tak – odparł. – Nazywam się Fatren.
– Dobrze, lordzie Fatrenie, możemy…
– Nie jestem lordem – sprzeciwił się Fatren.
– Właśnie nim zostałeś – odparł Venture. – Później możesz wybrać sobie nazwisko. A teraz, zanim ruszymy dalej, musisz poznać warunki, na jakich udzielę wam pomocy.
– Jakie to warunki?
– Niepodlegające negocjacjom – stwierdził Venture. – Jeśli zwyciężymy, przysięgniesz mi lojalność.
Fatren zmarszczył czoło i zatrzymał się na ulicy. Popiół padał wokół niego.
– Czyli o to chodzi? Wchodzicie tu przed walką, twierdzicie, że jesteście jakimś tam wysokim lordem, byście mogli przypisać sobie zasługi za nasze zwycięstwo. Dlaczego miałbym przysiąc lojalność człowiekowi, którego poznałem przed kilkoma chwilami?
– Ponieważ jeśli tego nie zrobisz – odparł cicho Venture – i tak odbiorę ci dowodzenie. – Po czym ruszył dalej.
Fatren stał jeszcze przez chwilę, lecz zaraz pośpiesznie dołączył do towarzysza.
– Ach, rozumiem. Nawet jeśli przeżyjemy tę bitwę, skończymy pod władzą tyrana.
– Tak – odparł Venture.
Fatren się skrzywił. Nie spodziewał się, że mężczyzna będzie mówił tak otwarcie.
Venture potrząsnął głową, wpatrując się w miasto przez spadający popiół.
– Kiedyś sądziłem, że da się to przeprowadzić inaczej. I wciąż wierzę, że pewnego dnia mi się to uda. Ale na razie nie mam wyboru. Potrzebuję twoich żołnierzy i twojego miasta.
– Mojego miasta? – powtórzył Fatren. – Po co?
Venture uniósł dłoń.
– Musimy najpierw przeżyć tę bitwę. Później zajmiemy się innymi kwestiami.
Fatren zawahał się i z zaskoczeniem uświadomił sobie, że rzeczywiście ufa temu obcemu. Nie umiałby wyjaśnić, dlaczego tak się czuje. To po prostu był człowiek, za którym chciał podążać – przywódca, jakim on sam zawsze pragnął się stać.
Venture nie czekał, aż Fatren zgodzi się na „warunki”. To nie była propozycja, lecz ultimatum.
Fatren znów pośpiesznie ruszył za Venture i dogonił go przy wejściu na niewielki plac przed bramą.
Wokół kłębili się żołnierze. Nie mieli mundurów – kapitanów od zwykłych żołnierzy odróżniała jedynie czerwona opaska na ramieniu. Venture nie dał im wiele czasu na zbiórkę, ale wszyscy wiedzieli, że miasto wkrótce zostanie zaatakowane.
– Mamy mało czasu – powtórzył głośno przybysz. – Mogę was nauczyć tylko kilku rzeczy, ale one wam pomogą.
Kolossy mają różne rozmiary, od małych, wysokich na pięć stóp, do wielkich, górujących na dwanaście stóp. Jednakże nawet te małe są silniejsze od was. Bądźcie na to przygotowani. Całe szczęście, stwory walczą bez koordynacji między jednostkami. Jeśli jeden koloss ma kłopoty, inne mu nie pomogą. Nie martwcie się stworami, które miną wasze szyki i wejdą do miasta – ukryjemy cywilów na samym końcu miasta, a kolossy, które miną nasze szeregi, najpewniej zajmą się plądrowaniem, walkę pozostawiając innym. Tego właśnie chcemy! Nie gońcie ich po mieście. Wasze rodziny będą bezpieczne. Walcząc z dużym kolossem, atakujcie nogi, powalcie go, zanim spróbujecie go zabić. Walcząc z małym kolossem, upewnijcie się, że wasze miecze albo włócznie nie zaplączą się w fałdach ich skóry. Pamiętajcie, że kolossy nie są głupie – jedynie nieskomplikowane. Przewidywalne. Zaatakują was w najprostszy możliwy sposób i jedynie bezpośrednio. Najważniejsze, żebyście zrozumieli, że można je pokonać. Dziś to zrobimy. Nie dajcie się zastraszyć! Walczcie w szyku, nie traćcie głowy, a obiecuję wam, że przeżyjemy!
Kapitanowie stali w niewielkiej grupce, wpatrując się w Venture’a. Nie wiwatowali, ale wydawali się nieco bardziej pewni siebie. Odeszli, by przekazać wskazówki swoim ludziom.
Fatren podszedł do cesarza.
– Jeśli dobrze liczycie, mają przewagę pięciu na jednego.
Venture pokiwał głową.
– Są większe, silniejsze i lepiej wyszkolone od nas.
Venture znów pokiwał głową.
– To jesteśmy zgubieni.
Venture zmarszczył czoło. Czarny popiół spadał na jego ramiona.
– Nie jesteście zgubieni. Macie coś, czego oni nie mają, coś bardzo ważnego.
– Co takiego?
Venture spojrzał mu w oczy.
– Macie mnie.
– Wasza Wysokość! – zawołał ktoś ze szczytu wału. – Kolossy!
Już zaczęli zwracać się do niego jako pierwszego, pomyślał Fatren. Nie wiedział, czy powinien czuć się urażony, czy podziwiać.
Venture natychmiast wskoczył na szczyt wału, wykorzystując Allomancję, by przebyć odległość jednym skokiem. Większość żołnierzy kuliła się albo ukrywała za umocnieniami, nie wychylając się, mimo że wróg znajdował się dość daleko. Venture jednak stał dumny w białej pelerynie i mundurze, zasłaniając oczy dłonią i wpatrując się w horyzont.
– Rozbijają obóz – powiedział z uśmiechem. – Dobrze. Lordzie Fatrenie, proszę przygotować ludzi do natarcia.
– Natarcia? – spytał Fatren, wspinając się na wał za Venture.
Cesarz pokiwał głową.
– Kolossy będą zmęczone po marszu i rozproszone podczas rozbijania obozu. To najlepsza okazja do ataku.
– Ale my pozostajemy w defensywie!
Venture pokręcił głową.
– Jeśli zaczekamy, w końcu ogranie je żądza krwi i nas zaatakują. Musimy sami zaatakować, a nie czekać, aż nas zarżną.
– I porzucić wał.
– Umocnienia robią wrażenie, lordzie Fatrenie, ale są bezużyteczne. Jest was za mało, by bronić całej ich długości, a kolossy są wyższe i bardziej stabilne od ludzi. Odbiorą wam wał, po czym wykorzystają wzniesienie, by zepchnąć was do miasta.
– Ale…
Venture spojrzał na niego. Miał spokojny wzrok, lecz jednocześnie stanowczy i pełen oczekiwania. Wiadomość była krótka. „Ja tu dowodzę”. Więcej kłótni nie będzie.
– Tak, milordzie – powiedział Fatren i wezwał gońców, by przekazali rozkazy.
Venture patrzył ze swojego miejsca, jak chłopcy biegną we wszystkie strony. Żołnierze wydawali się nieco zdezorientowani, nie spodziewali się ataku. Kierowali spojrzenia w stronę Elenda, który stał wyprostowany na wale.
Naprawdę wygląda jak cesarz, pomyślał wbrew sobie Fatren.
Rozkazy zostały przekazane wzdłuż szeregów. Czas mijał. Venture wyjął miecz i uniósł go wysoko na tle przysłoniętego popiołem nieba. Po chwili ruszył w dół wału z nadludzką prędkością, kierując się ku obozowi kolossów.
Przez chwilę biegł sam. Wówczas, zaskakując samego siebie, Fatren zacisnął szczękające zęby i podążył za nim.
Na wale zapanowało poruszenie, żołnierze z rykiem ruszyli do ataku, biegnąc z uniesioną bronią na spotkanie śmierci.
Trzymanie mocy uczyniło dziwne rzeczy z moim umysłem. W ciągu kilku chwil zaznajomiłem się z samą mocą, jej historią i sposobami, w jakie mogła zostać wykorzystana.
Jednakże wiedza różniła się od doświadczenia czy nawet umiejętności wykorzystania mocy. Na przykład, wiedziałem, jak poruszyć planetę na nieboskłonie. Nie wiedziałem jednak, gdzie ją umieścić, by nie znalazła się za blisko Słońca lub zbyt daleko od niego.
2
Jak zawsze, dzień TenSoona zaczął się w ciemnościach. Częściowo wynikało to oczywiście z faktu, że nie miał oczu. Mógłby je sobie stworzyć – należał do Trzeciego Pokolenia, czyli był stary, nawet według standardów kandra. Przetrawił wystarczająco wiele ciał, by umieć instynktownie stworzyć narządy zmysłów, bez modelu do skopiowania.
Niestety, oczy nie dałyby mu zbyt wiele. Nie miał czaszki, a zdążył już odkryć, że większość organów nie działa zbyt dobrze bez pełnego ciała – i szkieletu – jako podpory. Jego własna masa zmiażdżyłaby oczy, gdyby się poruszył w nieodpowiedni sposób, a ich odwracanie w różne strony byłoby bardzo trudne.
Poza tym, i tak nie miał na co patrzeć. TenSoon przesunął nieco swoją masę wewnątrz więziennej celi. Jego ciało wyglądało teraz jak zbiór przezroczystych mięśni – niczym masa wielkich ślimaków, połączonych ze sobą, nieco bardziej elastycznych niż ciało mięczaka. Gdyby się skupił, mógłby rozpuścić jeden z mięśni i albo połączyć go z innym, albo stworzyć coś nowego. Niestety, bez szkieletu był niemal bezsilny.
Znów poruszył się w celi. Jego skóra miała swój własny zmysł – coś w rodzaju smaku. W tej chwili smakowała smród jego odchodów po bokach celi, ale nie ważył się odłączyć tego zmysłu. Nie miał innych sposobów na kontakt ze światem.
Cela była przykrytą kratą kamienną jamą, w której ledwie mieściło się jego ciało. Nadzorcy zrzucali z góry jedzenie, a od czasu do czasu wylewali wodę, by go nawodnić i spłukać odchody przez niewielki otwór ściekowy w dnie. Zarówno otwór, jak i przestrzenie między prętami kraty na górze były zbyt wąskie, by się przez nie przecisnął – ciała jego rodzaju były elastyczne, ale istnieją pewne ograniczenia w ściskaniu sterty mięśni.
Większość ludzi oszalałaby, gdyby została zamknięta w tak ograniczonej przestrzeni przez… nawet nie wiedział, ile czasu minęło. Miesiące? TenSoon jednak miał Błogosławieństwo Przytomności. Jego umysł nie poddawał się tak łatwo.
Skup się, powiedział sobie. Nie miał mózgu, nie tak jak ludzie, ale był zdolny do myślenia. Nie rozumiał tego. Nie był pewien, czy ktokolwiek z kandra to rozumie. Może ci z Pierwszego Pokolenia wiedzieli więcej, ale jeśli nawet, to nie dzielili się swoją wiedzą.
Nie mogą cię tu trzymać bez końca, powiedział sobie. Pierwszy Kontrakt stanowi…
Zaczynał już wątpić w Pierwszy Kontrakt – a raczej w to, czy Pierwsze Pokolenie się nim kierowało. Czy mógł mieć do nich pretensje? TenSoon złamał Kontrakt. Jak sam przyznał, wystąpił przeciwko woli swojego pana, by pomóc komuś innemu. Ta zdrada skończyła się śmiercią jego pana.
Jednakże nawet tak karygodny czyn był najmniejszą z jego zbrodni. Karą za złamanie Kontraktu była śmierć i gdyby TenSoon się na tym zatrzymał, pozostali by go po prostu zabili. Niestety, chodziło o coś więcej. Zeznania TenSoona – które złożył na zamkniętym przesłuchaniu przed Drugim Pokoleniem – ujawniły o wiele bardziej niebezpieczne i ważniejsze uchybienie.
TenSoon zdradził tajemnicę swojego ludu.
Nie mogą mnie stracić, pomyślał, wykorzystując tę myśl, by zachować koncentrację. Muszą się najpierw dowiedzieć, komu powiedziałem.
Tajemnica. Cenna, jakże cenna tajemnica.
Skazałem nas wszystkich na zagładę. Mój lud. Znów będziemy niewolnikami. Nie, już jesteśmy niewolnikami. Staniemy się czymś innym – automatami, z umysłami opanowanymi przez innych. Uwięzieni i wykorzystani, nasze ciała nie będą już należeć do nas.
To właśnie zrobił – to potencjalnie rozpoczął. Przyczyna, dla której zasługiwał na uwięzienie i śmierć. Ale pragnął żyć. Powinien sobą gardzić. Mimo to, z jakiegoś powodu wciąż czuł, że postąpił właściwie.
Znów się poruszył, masy śliskich mięśni przesuwały się po sobie. W połowie ruchu zamarł. Wibracje. Ktoś nadchodził.
Przygotował się, odpychając mięśnie na bok, tworząc wgłębienie pośrodku ciała. Potrzebował całego dostępnego jedzenia – nie dawali mu zbyt wiele. Tym razem jednak przez kratę nie spadły pomyje. Czekał w napięciu, aż krata się otworzy. Choć nie miał uszu, wyczuwał wibrację, gdy kratę odsuwano, aż żelazo uderzyło o podłogę nad jego głową.
Co?
Następnie pojawiły się haki. Otoczyły jego mięśnie, chwytając go i rozrywając ciało, gdy wyciągały go z jamy. Bolało. Nie tylko szarpanie hakami, ale też nagła wolność, gdy jego ciało rozlało się po posadzce więzienia. Niechętnie posmakował kurz i wysuszone pomyje. Jego mięśnie drżały, brak ograniczeń po opuszczeniu celi wydawał mu się dziwny. Napiął się, poruszając swoją masę w sposób, który wydawał mu się niemal zapomniany.
I wtedy nadeszło. Czuł je w powietrzu. Kwas, gęsty i gryzący, pewnie w pozłacanym wiadrze niesionym przez nadzorców. A jednak mieli go zabić.
Ale nie mogą! Pomyślał. Pierwszy Kontrakt, prawo naszego ludu…
Coś na niego spadło. Nie kwas, ale coś twardego. Dotknął tego z przejęciem, mięśnie się poruszały, smakowały, sprawdzały, macały. Było okrągłe, z otworami i kilkoma ostrymi krawędziami… czaszka.
Smród kwasu stał się ostrzejszy. Czy go mieszali? TenSoon poruszył się szybko, otaczając czaszkę, wypełniając ją. Już przygotował sobie rozpuszczone ciało w wewnętrznej sakiewce. Teraz je wykorzystał, oblał nim czaszkę, szybko tworząc skórę. Pominął oczy, pracował nad płucami, tworzył język, na razie ignorując wargi. Pracował z desperacją, gdy smak kwasu stawał się coraz silniejszy, a wtedy…
Trafił w niego. Spalił mięśnie jednej połowy jego ciała, omywając jego masę, roztapiając go. Najwyraźniej Drugie Pokolenie zrezygnowało z wyciągania z niego tajemnic. Zanim go zabiją, muszą mu dać szansę na wypowiedzenie ostatnich słów. Wymagał tego Pierwszy Kontrakt – stąd czaszka. Tyle że strażnicy najwyraźniej mieli rozkaz zabić go, nim zdąży powiedzieć cokolwiek w swojej obronie. Trzymali się litery prawa, jednocześnie ignorując jego ducha.
Nie uświadamiali sobie jednak, jak szybko pracował Ten Soon. Niewielu kandra spędziło na Kontraktach tyle czasu co on – wszyscy z Drugiego Pokolenia i większość z Trzeciego już dawno odeszli ze służby. Prowadzili łatwe życie w Ojczyźnie.
A łatwe życie niewiele uczyło.
Większość kandra potrzebowała godzin, by stworzyć ciało – niektórzy młodsi nawet kilku dni. Jednak TenSoon w ciągu kilku sekund ukształtował podstawowy język. Gdy kwas zalewał jego ciało, zmusił się do stworzenia krtani, napełnił płuco i wychrypiał jedno słowo.
– Sąd!
Kwas przestał się lać. Jego ciało wciąż płonęło. Pracował mimo bólu, tworząc prymitywne narządy słuchu wewnątrz jamy czaszki.
W pobliżu ktoś szepnął:
– Głupiec.
– Sąd! – powtórzył TenSoon.
– Przyjmij śmierć – wysyczał ktoś. – Nie stawiaj się w pozycji, w której możesz wyrządzić większą krzywdę naszemu ludowi. Pierwsze Pokolenie dało ci tę szansę na śmierć ze względu na twoje lata dodatkowej służby!
TenSoon się zawahał. Proces będzie publiczny. Na razie tylko wybrane jednostki znały rozmiary jego zdrady. Mógł umrzeć, przeklinany za złamanie Kontraktu, lecz zachowując pewną dozę szacunku ze względu na wcześniejszą karierę. Gdzieś – pewnie w jamach w tym właśnie pomieszczeniu – znajdowali się inni, cierpiący niekończące się uwięzienie, które ostatecznie łamało nawet umysły tych obdarzonych Błogosławieństwem Przytomności.
Czy chciał się stać jednym z nich? Wyjawiając swoje czyny na otwartym forum, skaże się na wieczność w cierpieniu. Wymuszanie procesu było głupotą, nie mógł bowiem mieć nadziei na oczyszczenie z zarzutów. Jego zeznania już go pogrążały.
Jeśli miał się odezwać, to nie dlatego, by się bronić. Chodziło o coś zupełnie innego.
– Sąd – powtórzył, tym razem cichym szeptem.
W pewnym sensie posiadanie takiej mocy było zbyt przytłaczające, tak sądzę. Wymagała ona całych tysiącleci na zrozumienie. Stworzenie świata od nowa byłoby łatwe dla kogoś, kto rozumiał moc. Ja jednak zrozumiałem niebezpieczeństwo związane z moją ignorancją. Jak dziecko, które nagle zyskało ogromną siłę, mógłbym uderzyć zbyt mocno i zmienić świat w popsutą zabawkę, której nie umiałbym naprawić.
3
Elend Venture, drugi władca Ostatniego Imperium, nie urodził się wojownikiem. Był szlachetnie urodzonym – co w czasach Ostatniego Imperatora czyniło z niego zawodowego bywalca salonów. Spędził młodość, poznając błahe gierki Wielkich Domów, żyjąc wygodnym życiem imperialnej elity.
Nic dziwnego, że skończył jako polityk.
„Nie sądzę, byś kiedykolwiek poprowadził natarcie na siły wroga”. Te słowa wypowiedziała Tindwyl – kobieta, która udzielała mu lekcji polityki. To wspomnienie sprawiło, że na twarzy Elenda pojawił się uśmiech, gdy jego żołnierze wpadli do obozu kolossów.
Elend rozjarzył cynę z ołowiem. Uczucie ciepła – teraz już znajome – wypełniło jego pierś, a mięśnie napięły się od dodatkowej siły i energii. Wcześniej połknął metal, by wykorzystać jego moc w bitwie. Był Allomantą. Wciąż go to czasem zadziwiało.
Jak przewidywał, atak zaskoczył kolossy. Przez kilka chwil stały bez ruchu, wstrząśnięte – choć musiały widzieć nową armię Elenda ruszającą do ataku. Kolossy nie umiały sobie radzić z czymś niespodziewanym. Nie potrafiły pojąć, że nieliczna armia słabych ludzi atakuje ich obóz. Musiało więc minąć trochę czasu, zanim się dostosowały.
Armia Elenda dobrze wykorzystała ten czas. Sam Elend uderzył jako pierwszy, rozjarzając cynę z ołowiem, by zyskać jeszcze większą siłę, kiedy uderzył pierwszego kolossa. To był jeden z mniejszych. Jak wszystkie inne, z wyglądu przypominał człowieka, za wyjątkiem przerośniętej, pofałdowanej skóry, która wyglądała tak, jakby była oddzielona od ciała. W jego paciorkowatych, czerwonych oczach malowało się nieludzkie zaskoczenie, gdy umarł z mieczem Elenda wbitym w pierś.
– Atakujcie szybko! – ryknął, gdy kolejne kolossy zaczęły się odwracać od ognisk. – Zabijcie ich jak najwięcej, zanim ogarnie je żądza krwi!
Jego żołnierze – przerażeni, lecz zdeterminowani – atakowali wokół niego, powalając kilka pierwszych grup kolossów. „Obóz” był właściwie miejscem, gdzie kolossy zdeptały popiół i rośliny pod nim, po czym wykopały doły, w których rozpaliły ogniska. Elend widział, jak początkowy sukces dodaje jego ludziom pewności siebie. Dodał im otuchy, allomantycznie Przyciągając ich uczucia, czyniąc ich odważniejszymi. Z tą formą Allomancji czuł się zdecydowanie lepiej – wciąż nie do końca pojął sztukę skakania za pomocą metali, tak jak czyniła to Vin. Uczucia natomiast rozumiał dobrze.
Fatren, przysadzisty przywódca miasta, trzymał się blisko Elenda, prowadząc grupę żołnierzy w stronę dużej grupy kolossów. Elend miał na niego oko. Fatren był władcą tego miasteczka, a jego śmierć byłaby ciosem dla morale. Razem zaatakowali niewielką grupkę kolossów. Największy miał około jedenastu stóp wzrostu, a jego skóra była naciągnięta na przerośniętym cielsku. Kolossy nie przestawały rosnąć, lecz ich skóra zawsze pozostawała tej samej wielkości. Na młodszych istotach wisiała luźno i fałdowała się. Na wielkich była naciągnięta i popękana.
Elend spalił stal i rzucił przed siebie garść monet. Odepchnął kawałki metalu swoim ciężarem, zasypując nimi kolossy. Stwory były zbyt twarde, by zwyczajne monety je zabiły, ale odłamki metalu mogły je zranić i osłabić.
Wypuściwszy monety, Elend zaatakował dużego kolossa. Bestia zdjęła z pleców wielki miecz i wydawała się uszczęśliwiona perspektywą walki.
Koloss zamachnął się jako pierwszy, a miał oszałamiający zasięg. Elend musiał odskoczyć do tyłu; cyna z ołowiem dodawała mu zwinności. Miecze kolossów były potężne i prymitywne, tak tępe, że bardziej przypominały pałki. Siła uderzenia wstrząsnęła powietrzem – Elend nie miałby szansy na sparowanie ciosu, nawet z pomocą cyny z ołowiem. Ponadto miecz – a raczej koloss, który go trzymał – ważył tyle, że Elend nie mógłby wykorzystać Allomancji, by Odepchnąć go z rąk stwora. Odpychanie stalą opierało się na sile i masie. Gdyby Elend Pchnął coś cięższego od siebie, poleciałby do tyłu.
Dlatego musiał polegać na dodatkowej szybkości i zręczności cyny z ołowiem. Uskoczył w prawo i czekał na powrót ostrza. Stwór obrócił się w milczeniu, spojrzał na Elenda, ale nie zaatakował. Jeszcze nie do końca ogarnęła go żądza krwi.
Elend spojrzał na swojego przerośniętego przeciwnika. Jak tu trafiłem? – pomyślał, nie po raz pierwszy. Jestem uczonym, nie wojownikiem. Do niedawna był przekonany, że w ogóle nie nadaje się na przywódcę.
Czasami dochodził do wniosku, że za dużo myśli. Teraz rzucił się pochylony do przodu i uderzył. Koloss przewidział ten ruch i próbował opuścić swoje ostrze na głowę Elenda. Ten jednak Przyciągnął miecz innego kolossa – to wytrąciło stwora z równowagi i pozwoliło dwóm żołnierzom na zabicie go, ale jednocześnie Przyciągnęło Elenda w bok. Ledwie uniknąwszy ciosu przeciwnika, obrócił się w powietrzu, rozjarzył cynę z ołowiem i uderzył z boku.
Na wylot przeciął nogę stwora na wysokości kolana, obalając go. Vin zawsze powtarzała, że allomantyczne moce Elenda są nadzwyczaj silne. On sam nie miał zbyt wielkiego doświadczenia z Allomancją, by móc to ocenić, ale siła jego własnego ciosu sprawiła, że się zatoczył. Zaraz jednak odzyskał równowagę i odciął kolossowi głowę.
Kilku żołnierzy wpatrywało się w niego. Jego biały mundur splamiła jaskrawoczerwona krew kolossa. Nie po raz pierwszy. Elend odetchnął głęboko, gdy usłyszał nieludzkie wrzaski w obozie. Stwory zaczynały wpadać w morderczy szał.
– Utworzyć szyk! – krzyknął Elend. – Trzymać się razem, przygotować się na atak.
Żołnierze reagowali powoli. Byli o wiele mniej zdyscyplinowani niż oddziały, do których Elend się przyzwyczaił, lecz na jego rozkaz zbili się w gromadę. Venture rozejrzał się po okolicy. Zabili kilka setek kolossów – zadziwiający wyczyn.
Tyle że łatwa część się skończyła.
– Nie cofać się! – ryczał Elend, biegnąc przed szeregami żołnierzy. – Walczyć! Musimy zabić ich jak najwięcej jak najszybciej! Wszystko od tego zależy! Niech poznają waszą furię!
Spalił mosiądz i Odepchnął ich uczucia, Uspokajając ich strach. Allomanta nie potrafił zapanować nad umysłami – w każdym razie nie nad ludzkimi – umiał jednak podsycić pewne uczucia, jednocześnie tłumiąc inne. I znów, Vin twierdziła, że Elend umiał wpłynąć na o wiele większą liczbę ludzi niż powinno to być możliwe. Była to kolejna wskazówka potwierdzająca przypuszczenie, że jego umiejętności pochodziły z tego samego źródła, które wykorzystali pierwotni Allomanci, by zdobyć swoje moce.
Pod wpływem Uspokajania jego żołnierze się wyprostowali. Elend znów poczuł szacunek dla tych prostych skaa. Choć dodawał im odwagi, determinacja należała do nich. To byli dobrzy ludzie.
Jeśli będzie miał szczęście, uratuje część z nich.
Kolossy zaatakowały. Jak miał nadzieję, spora grupa stworów oderwała się od obozu i ruszyła w stronę miasteczka. Niektórzy żołnierze krzyczeli, ale byli zbyt zajęci walką, by za nimi podążyć. Elend rzucał się do walki w miejscach, gdzie szyk się chwiał, wzmacniając słaby punkt. Robiąc to, spalał mosiądz i próbował Odpychać uczucia pobliskich kolossów.
Nic się nie działo. Stwory były odporne na emocjonalną Allomancję, szczególnie kiedy już manipulował nimi ktoś inny. Jednak jeśli udało mu się przebić, przejmował całkowitą kontrolę nad nimi. To wymagało czasu, szczęścia i determinacji do walki.
I to właśnie robił. Walczył u boku swoich ludzi, patrzył, jak umierają, zabijał kolossy. Zwinął szeregi, tworząc półokrąg, by uniknąć otoczenia swoich sił. Mimo to walka była ponura. W miarę, jak kolejne grupki kolossów wpadały w szał i atakowały, szanse ludzi Elenda malały. Kolossy wciąż opierały się jego manipulacji. Zbliżały się coraz bardziej…
– Jesteśmy zgubieni! – wrzasnął Fatren.
Elend odwrócił się, z niejakim zaskoczeniem stwierdzając, że przysadzisty lord stoi u jego boku i wciąż żyje. Ludzie nadal walczyli. Od pojawienia się żądzy krwi minęło może piętnaście minut, ale szeregi już zaczynały się chwiać.
Na niebie pojawiła się plamka.
– Poprowadziłeś nas na śmierć! – wrzasnął Fatren. Pokrywała go krew kolossów, poza plamą na ramieniu, która wyglądała na jego własną krew. – Dlaczego?
Elend jedynie wskazał na plamkę.
– Co to? – spytał Fatren.
Venture się uśmiechnął.
– To pierwsza z armii, które ci obiecałem.
***
Vin spadła z nieba w chmurze podków, lądując dokładnie pośrodku armii kolossów. Bez wahania wykorzystała Allomancję, by Odepchnąć parę podków w stronę odwracającego się kolossa. Jedna trafiła w czoło stwora, odrzucając go do tyłu, a druga przeleciała nad jego głową i uderzyła kolejnego stwora. Vin obróciła się na pięcie, rzuciła kolejną podkowę, która minęła szczególnie dużego kolossa i trafiła stojącego za nim mniejszego pobratymca.
Rozjarzyła żelazo, Przyciągając tę podkowę i zaczepiając ją o nadgarstek większego ze stworów. Przyciąganie natychmiast pociągnęło ją w stronę kolossa, ale jednocześnie wytrąciło istotę z równowagi. Potężny żelazny miecz uderzył w ziemię w chwili, gdy Vin trafiła kolossa w pierś. Wówczas Odepchnęła się od leżącej broni i zrobiła w powietrzu salto do tyłu, gdy inny koloss zamachnął się w jej stronę.
Uniosła się na wysokość piętnastu stóp. Cios był niecelny, miecz obciął głowę jednego ze stworów poniżej. Istota, która to zrobiła, nie wydawała się zmartwiona, że zabiła swojego towarzysza – jedynie spojrzała na Vin z nienawiścią w czerwonych oczach.
Vin Przyciągnęła leżący miecz, który uniósł się w jej stronę, ale jednocześnie pociągnął ją w dół. Chwyciła go, opadając – ostrze było niemal jej wzrostu, lecz rozjarzona cyna z ołowiem dodawała jej sił – i odrąbała ramię atakującego kolossa.
Później obcięła mu nogi na wysokości kolan i zostawiła na śmierć, zwracając się w stronę kolejnych przeciwników. Jak zawsze, kolossy wydawały się zafascynowane Vin, choć jednocześnie rozjuszone i zdezorientowane. Kojarzyły duży rozmiar z niebezpieczeństwem i z trudem rozumiały, jak drobna kobieta w rodzaju Vin – dziewiętnaście lat, ledwie pięć stóp wzrostu, delikatna niczym wierzba – mogła stanowić zagrożenie. Jednak widziały, jak zabija, i to je do niej przyciągało.
Vin to nie przeszkadzało.
Wrzasnęła, atakując, choćby po to, by na zbyt cichym polu walki rozległ się jakiś dźwięk. Kolossy zazwyczaj przestawały ryczeć, gdy wpadały w szał, i skupiały się na zabijaniu. Rzuciła garść monet, Odpychając je w stronę grupy za plecami, po czym skoczyła do przodu, Przyciągając się do miecza.
Koloss przed nią potknął się. Wylądowała mu na plecach, atakując stwora obok. Upadł, a wtedy Vin wbiła miecz w plecy kolossa, na którym stała. Odepchnęła się w bok i Przyciąganiem wyciągnęła ostrze z umierającej istoty. Chwyciła broń, cięła trzeciego stwora, po czym rzuciła miecz, Odpychając go niczym ogromną strzałę w pierś czwartego potwora. To Odpychanie jednocześnie odrzuciło ją do tyłu, dzięki czemu uniknęła ataku. Chwyciła miecz wbity w grzbiet stwora, którego przebiła wcześniej, wyrywając go, i jednym płynnym ruchem przebiła nim obojczyk i pierś piątej bestii.
Wylądowała na ziemi. Wokół niej kolossy padały martwe.
Vin nie była furią. Nie była grozą. Wyrosła z tego. Widziała, jak Elend umiera – trzymała go wtedy w ramionach – i wiedziała, że sama na to pozwoliła. Świadomie.
A jednak wciąż żył. Każdy oddech był niespodziewany, być może niezasłużony. Niegdyś bała się, że go zawiedzie. Jednakże jakimś sposobem odnalazła spokój w zrozumieniu, że nie powstrzyma go przed ryzykowaniem życia. W zrozumieniu, że wcale nie chce go przed tym powstrzymywać.
Dlatego nie walczyła już ze strachu o mężczyznę, którego kochała. Miast tego walczyła ze zrozumieniem. Była nożem – nożem Elenda, nożem Ostatniego Imperium. Nie walczyła, by chronić jednego człowieka, ale by chronić sposób życia, jaki stworzył, i ludzi, których starał się obronić.
Spokój dodawał jej sił.
Kolossy umierały wokół niej, a szkarłatna krew, zbyt jaskrawa, by mogła należeć do ludzi, tworzyła mgiełkę w powietrzu. W tej armii było ich dziesięć tysięcy – zbyt wiele, by zdołała je zabić. Nie musiała jednak zabijać każdego z nich.
Musiała je jedynie przestraszyć.
Ponieważ, wbrew temu, co kiedyś zakładała, kolossy odczuwały strach. Widziała, jak zaczyna wypełniać otaczające ją istoty, ukryty pod frustracją i wściekłością. Koloss zaatakował ją, a wtedy uskoczyła w bok, poruszając się z prędkością cyny z ołowiem. Nie przerywając ruchu, wbiła miecz w jego plecy i obróciła się, dostrzegając potężną istotę przebijającą się pośród armii w jej stronę.
Doskonale, pomyślała. Był wielki – być może największy, jakiego kiedykolwiek widziała. Musiał mieć prawie trzynaście stóp wysokości. Jego serce już dawno powinno było się poddać, a skóra była porozrywana, wisiała na wietrze.
Zaryczał, a jego głos odbił się echem wokół dziwnie cichego pola bitwy. Vin uśmiechnęła się i spaliła duraluminium. Płonąca w niej cyna z ołowiem natychmiast wybuchła, gwałtownie dodając jej sił. Duraluminium spalane razem z innym metalem wzmacniało ten drugi metal. Sprawiało, że błyskawicznie płonął, oddając w jednej chwili całą moc.
Vin spaliła stal i Odepchnęła we wszystkie strony. Jej wspomagane duraluminium Pchnięcie uderzyło niczym fala w miecze biegnących ku niej stworów. Broń wyrywała się z rąk, kolossy leciały do tyłu, a potężne ciała rozproszyły się niczym płatki popiołu pod krwawym słońcem. Tylko dzięki wspomaganej duraluminium cynie z ołowiem nie została zmiażdżona przez własne Odpychanie.
Jej cyna z ołowiem i stal zniknęły, wypalone w jednym wybuchu mocy. Wyciągnęła niewielki flakonik z płynem – roztwór alkoholu z płatkami metalu – i połknęła go jednym haustem, uzupełniając zapasy. Wówczas spaliła cynę z ołowiem i przeskoczyła nad powalonymi, zdezorientowanymi kolossami, ruszając w stronę wielkiej istoty, którą zobaczyła wcześniej. Mniejszy stwór próbował ją powstrzymać, lecz chwyciła go za nadgarstek i przekręciła, miażdżąc staw. Wzięła miecz kolossa, uchyliła się przed atakiem innego i obróciła się, za jednym zamachem powalając trzy stwory, rozcinając ich kolana.
Skończywszy obrót, wbiła miecz w ziemię. Jak się spodziewała, ogromny, trzynastostopowy koloss zaatakował chwilę później, zamachnął się mieczem tak wielkim, że aż rozległ się gwizd powietrza. Vin wbiła swoje ostrze w ostatniej chwili, gdyż nawet z pomocą cyny z ołowiem nie udałoby jej się sparować takiego ciosu. Broń kolossa uderzyła jednak w jej ustabilizowane ostrze. Metal zadrżał w jej dłoniach, lecz powstrzymał cios.
Palce Vin zamrowiły od tak potężnego uderzenia. Puściła miecz i skoczyła. Nie Odepchnęła się – nie musiała – lecz wylądowała na jelcu swojego miecza i odbiła się od niego. Na pysku kolossa malowało się znane Vin charakterystyczne zaskoczenie, gdy ujrzał, jak kobieta wznosi się na wysokość trzynastu stóp, powiewając pasmami mgielnego płaszcza.
Kopnęła kolossa w bok głowy. Kości czaszki pękły. Kolossy były nieludzko wytrzymałe, lecz rozjarzona cyna z ołowiem wystarczyła. Stwór wywrócił oczami i upadł. Vin Odepchnęła się lekko od miecza, utrzymując się w górze na tyle długo, że kiedy upadła, wylądowała dokładnie na piersi powalonego stwora.
Otaczające ją istoty znieruchomiały. Nawet opętane żądzą krwi poczuły wstrząs, gdy jednym kopnięciem powaliła tak ogromną bestię. Może ich umysły nie potrafiły zanalizować tego, co właśnie zobaczyły. A może stwory, prócz strachu odczuwały też odrobinę ostrożności. Vin nie znała ich na tyle, by wiedzieć na pewno. Wiedziała jednak, że w zwyczajnej armii kolossów ten czyn zapewniłby jej posłuszeństwo wszystkich stworów, które ją obserwowały.
Niestety, tę armię kontrolowano z zewnątrz. Wyprostowawszy się, Vin widziała niewielką, zdesperowaną armię Elenda walczącą w pewnej odległości. Z jego pomocą utrzymali się. Walczący ludzie wywierali na kolossy wpływ podobny co tajemnicza siła Vin – istoty nie rozumiały, jak tak niewielka armia może wytrzymać ich atak. Nie widzieli strat ani rozpaczliwej sytuacji grupki Elenda – postrzegały ich jako mniejszą, gorszą armię, która wciąż stoi i walczy.
Vin podjęła walkę. Kolossy zbliżały się do niej – z niepokojem, ale wciąż nadchodziły. To właśnie było dziwne w tych istotach. Nie wycofywały się. Czuły strach, lecz nie umiały na niego zareagować. A jednak osłabiał je. Widziała to w sposobie, w jaki się do niej zbliżały, jak wyglądały. Prawie się złamały.
Dlatego spaliła mosiądz i Odepchnęła uczucia jednego z mniejszych stworów. Na początku się opierał. Pchnęła mocniej. W końcu w stworze coś pękło i należał już do niej. Ktoś, kto nad nim panował, znajdował się zbyt daleko i skupiał się na zbyt wielu kolossach naraz. Ta istota – zdezorientowana z powodu żądzy krwi, w chaosie wstrząsu, strachu i frustracji – znalazła się całkowicie pod mentalną kontrolą Vin.
Natychmiast kazała mu zaatakować towarzyszy. Chwilę później został powalony, lecz wcześniej zabił dwa inne kolossy. Walcząc, Vin przechwyciła kolejnego kolossa, później jeszcze jednego. Atakowała przypadkowo, machając mieczem dla odwrócenia uwagi kolossów, gdy wybierała członków ich grupy i przejmowała panowanie nad nimi.
Wkrótce wokół niej zapanował chaos, a garstka kolossów walczyła dla niej. Za każdym razem, gdy jeden z nich padał, zastępowała go dwoma innymi.
Walcząc, znów spojrzała w stronę Elenda i poczuła ulgę na widok sporej gromady kolossów walczących u boku ludzi. Elend krążył wśród nich, już nie walczył, lecz przejmował stwora po stworze. Samotne przybycie Elenda do tego miasteczka było bardzo ryzykowne i Vin nie wiedziała, czy je pochwala. Na razie cieszyła się, że dogoniła go na czas.
Ona również przestała walczyć i skoncentrowała się na kierowaniu swoją niewielką armią kolossów, jeden po drugim werbując nowe stwory. Wkrótce miała ich około setki.
Już niedługo, pomyślała. I rzeczywiście, wkrótce ujrzała plamkę w powietrzu, pędzącą w jej stronę wśród padającego popiołu. Plamka zmieniła się w postać w ciemnych szatach, która unosiła się nad armią, Odpychając się od mieczy kolossów. Mężczyzna był łysy i miał wytatuowaną twarz. W pociemniałym od popiołu świetle dnia Vin widziała dwa grube kolce wbite w oczodoły. Stalowy Inkwizytor – nie rozpoznawała go. Celowo wywabiła go – zabijając i kontrolując jego kolossy – zmuszając go, żeby się ujawnił. Teraz musiała się nim zająć.
Inkwizytor uderzył mocno, powalając jednego z ukradzionych kolossów Vin parą obsydianowych toporów. Skierował ślepe spojrzenie na Vin, a wtedy kobieta wbrew sobie poczuła rodzącą się panikę. W jej umyśle pojawiły się kolejne wspomnienia. Ciemna noc, deszczowa i pełna cieni. Iglice i wieże. Ból w boku. Długa noc spędzona w uwięzieniu w pałacu Ostatniego Imperatora.
Kelsier, Ocalały z Hathsin, umierający na ulicach Luthadel.
Vin spaliła elektrum. Otoczyła ją chmura obrazów, cieni rzeczy, które mogła zrobić w przyszłości. Elektrum, allomantyczny stop złota. Elend nazywał je „atium dla ubogich”. Nie wpływało na przebieg bitwy, jedynie neutralizowało atium, gdyby Inkwizytor je miał.
Vin zacisnęła zęby i rzuciła się do przodu, gdy armia kolossów miażdżyła resztki jej skradzionych stworów. Skoczyła, lekko Odpychając się od leżącego na ziemi miecza i pozwoliła, by pęd poniósł ją w stronę Inkwizytora. Stwór uniósł topory i zamachnął się, lecz Vin w ostatniej chwili Przyciągnęła się w bok. Jej Przyciąganie wyrwało miecz z rąk zaskoczonego kolossa. Chwyciła broń, obracając się w powietrzu, i pchnęła ją w stronę Inkwizytora.
Niemal bez wysiłku Odepchnął w bok potężny kawał metalu. Kelsierowi udało się pokonać Inkwizytora, ale po wielkich wysiłkach. Sam zginął kilka minut później, zabity przez Ostatniego Imperatora.
Żadnych wspomnień! – powiedziała sobie Vin. Skup się na chwili obecnej.
Popiół kłębił się wokół niej, gdy obróciła się w powietrzu, wciąż w locie po Odepchnięciu miecza. Wylądowała, poślizgnęła się na krwi kolossów, po czym rzuciła się na Inkwizytora. Świadomie go ściągnęła, zabijając jego kolossy i przejmując nad nimi panowanie, zmuszając go do ukazania się. Teraz musiała się nim zająć.
Wyciągnęła szklany sztylet – Inkwizytor mógłby Odepchnąć miecz kolossa – i rozjarzyła cynę z ołowiem. Prędkość, siła i równowaga wypełniły jej ciało. Niestety, Inkwizytor też miał cynę z ołowiem, co czyniło ich równymi sobie.
Poza jednym. Inkwizytor miał pewną słabość. Vin uniknęła ciosu toporem, Przyciągając się do miecza kolossa, by uskoczyć. Później Odepchnęła się od tej samej broni, rzucając się do przodu, i cięła szyję Inkwizytora. Sparował cios machnięciem ręki, zatrzymując jej ramię. Lecz wtedy drugą ręką chwyciła go za szatę.
Vin rozjarzyła żelazo i Przyciągnęła za siebie, szarpiąc tuzin mieczy kolossów. Nagłe Przyciąganie pociągnęło ją do tyłu. Odpychanie stali i Przyciąganie żelaza były raczej potężne i prymitywne niż subtelne. Rozjarzywszy cynę z ołowiem, Vin trzymała szatę, Inkwizytor zaś najwyraźniej zachował równowagę dzięki Przyciąganiu mieczy kolossów, które stały przed nim.
Szata się poddała, rozerwała wzdłuż boku, zostawiając Vin ze sporym kawałkiem tkaniny w ręku. Plecy Inkwizytora były odsłonięte i kobieta powinna zobaczyć pojedynczy kolec – przypominający te w oczach – wystający pomiędzy łopatkami istoty. Jednakże kolec zasłaniała tarcza z grubej skóry, która przykrywała plecy Inkwizytora niczym skorupa żółwia, owijała się pod pachami i otaczała jego przód jak dopasowany napierśnik.
Inkwizytor obrócił się z uśmiechem, a Vin zaklęła. Grzbietowy kolec był najsłabszym punktem każdego Inkwizytora. Wyrwanie go zabijało stwora. I stąd właśnie pancerz – Vin podejrzewała, że Ostatni Imperator by na to nie pozwolił. On lubił, by jego słudzy mieli słabości, dzięki temu nad nimi panował.
Vin nie miała wiele czasu na myślenie, kolossy bowiem wciąż atakowały. W chwili, gdy wylądowała na ziemi, odrzucając porwaną tkaninę, wielki, niebieskoskóry stwór zamachnął się na nią. Vin przeskoczyła nad mieczem przeciwnika i Odepchnęła się od niego, by wznieść się wyżej.
Inkwizytor podążył za nią; teraz to on atakował. Popiół unosił się w powietrzu wokół Vin, gdy skakała nad polem walki, próbując myśleć. Znała tylko jeszcze jeden sposób zabicia Inkwizytora – powinna obciąć mu głowę. To jednak było łatwiej powiedzieć niż zrobić, biorąc pod uwagę fakt, że potwór był wspomagany cyną z ołowiem.
Wylądowała na opuszczonym wzgórzu na skraju pola walki. Inkwizytor uderzył w pokrytą popiołem ziemię za jej plecami. Vin uniknęła ciosu toporem, próbując zbliżyć się na tyle, by zadać cios. Wtedy Inkwizytor zamachnął się drugim ostrzem i Vin została ranna w rękę, gdy parowała uderzenie swoim sztyletem.
Po jej nadgarstku płynęła ciepła krew. Krew barwy czerwonego słońca. Vin warknęła i spojrzała na swojego nieludzkiego przeciwnika. Uśmiechy Inkwizytorów wytrącały ją z równowagi. Rzuciła się do przodu, by znów zadać cios.
Coś zamigotało w powietrzu.
Poruszające się szybko błękitne linie – allomantyczne świadectwo pobliskich kawałków metalu. Vin ledwie zdążyła przerwać atak, gdy garść monet zaskoczyła Inkwizytora od tyłu, wbijając się w jego ciało w dziesiątki miejsc.
Stwór wrzasnął i obrócił się, kapiąc krwią, gdy Elend uderzył w ziemię na szczycie wzgórza. Jego biały mundur splamiły popiół i krew, lecz twarz mężczyzny była czysta, a jego oczy błyszczące. W jednej dłoni trzymał laskę pojedynkową, drugą oparł o ziemię, odzyskując równowagę po skoku. Wciąż nie był do końca wyszkolony w fizycznej Allomancji.
Był jednak Zrodzonym z Mgły, jak Vin. Inkwizytor zaś został ranny. Kolossy tłoczyły się wokół wzgórza, wspinając się na szczyt, lecz Vin i Elend wciąż mieli kilka chwil. Rzuciła się do przodu, unosząc sztylet, Elend również zaatakował. Inkwizytor próbował obserwować ich oboje naraz, aż wreszcie jego uśmiech zniknął. Inkwizytor próbował odskoczyć.
Elend rzucił monetę w powietrze. Pojedynczy, błyszczący kawałek metalu zawirował wśród płatków popiołu. Inkwizytor to zobaczył i znów się uśmiechnął, najwyraźniej czekając na Odepchnięcie Elenda. Założył, że jego masa zostanie przekazana przez monetę, a później uderzy w Elenda, gdyż Elend również Odpychał. Dwaj Allomanci o podobnym ciężarze, odpychający się od siebie. Obaj zostaną odrzuceni do tyłu – Inkwizytor w stronę Vin, gdzie ją zaatakuje, Elend w stronę gromady kolossów.
Inkwizytor nie przewidział jednak allomantycznej siły Elenda. Elend rzeczywiście się potknął, lecz Inkwizytor został odrzucony do tyłu nagłym brutalnym Odepchnięciem.
Jest taki potężny! – pomyślała Vin, obserwując upadek zaskoczonego Inkwizytora. Elend nie był zwyczajnym Allomantą – jeszcze nie do końca panował nad swoimi zdolnościami, ale kiedy rozjarzył metale i Odpychał, to naprawdę Odpychał.
Vin rzuciła się do ataku, gdy Inkwizytor próbował odzyskać panowanie nad sobą. Udało mu się chwycić ją za rękę, gdy opuszczała nóż, jego potężny chwyt sprawił, że przez jej ranne ramię przeszła fala bólu. Krzyknęła, gdy odrzucił ją w bok.
Vin uderzyła o ziemię i przetoczyła się, podrywając się znów na równe nogi. Świat zawirował i widziała, jak Elend unosi laskę pojedynkową w stronę Inkwizytora. Stwór zablokował cios ręką, miażdżąc drewno, po czym rzucił się do przodu i wbił łokieć w pierś Elenda. Ten sapnął.
Vin Odepchnęła się od kolossów, które znajdowały się w odległości zaledwie kilku stóp, i znów rzuciła się w stronę Inkwizytora. Upuściła nóż, ale on stracił topory. Widziała, jak spogląda w bok, w stronę porzuconej broni, nie dała mu jednak szansy po nią sięgnąć. Uderzyła w niego, próbując go obalić na ziemię. Niestety, był o wiele większy – i silniejszy – niż ona. Rzucił ją na ziemię, pozbawiając tchu.
Kolossy dotarły do nich. Elend chwycił jeden z upuszczonych toporów i zaatakował Inkwizytora.
Stwór poruszył się gwałtownie. Jego postać się zamgliła i Elend przeciął powietrze. Venture się obrócił. Na jego twarzy malował się wstrząs, gdy Inkwizytor zbliżył się do niego, unosząc nie topór, lecz – co dziwne – metalowy kolec, przypominający te wbite w jego ciało, lecz węższy i dłuższy. Istota uniosła kolec, poruszając się nieludzko szybko, szybciej niż jakikolwiek Allomanta.
To nie cyna z ołowiem, pomyślała Vin. To nawet nie duraluminium. Podniosła się, obserwując Inkwizytora. Jego ruchy były już wolniejsze, lecz nadal znajdował się w odpowiedniej pozycji, by wbić kolec w plecy Elenda. Vin znajdowała się za daleko, by pomóc.
Ale kolossy nie. Wspinały się na wzgórze, kilka stóp od Elenda i jego przeciwnika. Zdesperowana Vin rozjarzyła mosiądz i pochwyciła uczucia kolossa najbliższej Inkwizytora. Gdy tamten ruszył do ataku na Elenda, jej koloss odwrócił się, zamachnął klinowatym mieczem i uderzył Inkwizytora w twarz.
Nie odciął głowy od ciała, jedynie zmiażdżył czaszkę. Najwyraźniej to wystarczyło, gdyż Inkwizytor upadł i znieruchomiał.
Armię kolossów przeszedł dreszcz.
– Elendzie! – powiedziała Vin. – Teraz!
Cesarz odwrócił się od umierającego Inkwizytora i Vin widziała koncentrację na jego twarzy. Widziała raz, jak Ostatni Imperator wpływa emocjonalną Allomancją na uczucia placu pełnego ludzi. Był silniejszy niż ona, silniejszy nawet od Kelsiera.
Nie widziała, jak Elend spala duraluminium, a później mosiądz, lecz poczuła to. Poczuła, jak napiera na jej uczucia, gdy wysłał ogólną falę mocy, Uspokajając tysiące kolossów jednocześnie. Wszystkie przestały walczyć. W pewnej odległości Vin widziała niedobitki chłopskiej armii Elenda, stojące w kręgu trupów. Popiół wciąż padał. Ostatnio prawie nie przestawał.
Kolossy opuściły broń. Elend zwyciężył.
Jak sądzę, to właśnie stało się z Rashekiem. Zbyt mocno naciskał. Próbował wypalić mgły, przybliżając planetę do słońca, ale przeniósł ją za daleko, czyniąc świat zbyt gorącym dla jego mieszkańców.
Popielne góry były sposobem, w jaki rozwiązał tę sytuację. Nauczył się, że przepychanie planety wymaga zbyt wiele precyzji, więc sprawił, że góry wybuchły, wyrzucając w powietrze popiół i dym. Cząsteczki w atmosferze odbijały promieniowanie słoneczne, schłodziły świat i nadały słońcu czerwoną barwę.
4
Sazed, główny ambasador Nowego Imperium, czytał leżący przed nim arkusz papieru. Zasady ludu Cazzi. O pięknie śmiertelności, wadze śmierci i niezbędnej roli ludzkiego ciała jako części boskiej całości.
Słowa te napisał własną ręką, przekopiował je z jednej z miedziomyśli, w których przechowywał zawartość tysiąca ksiąg. Pod nagłówkiem, wypełniając ściśniętym pismem niemal cały arkusz, wypisał podstawowe wierzenia Cazzi i zasady ich religii.
Oparł się wygodniej na krześle, uniósł papier i po raz kolejny przyjrzał się swoim notatkom. Od dobrego dnia skupiał się na tej religii i chciał podjąć decyzję na jej temat. Od dawna dużo wiedział na temat wierzeń Cazzi, gdyż badał je – podobnie jak inne wiary z okresu przed Wstąpieniem – przez większość życia. Religie były jego namiętnością, punktem kluczowym badań.
A później nadszedł dzień, kiedy uświadomił sobie, że cała jego nauka była bez znaczenia.
Religia Cazzi jest sprzeczna wewnętrznie, uznał, robiąc piórem notatkę na marginesie. Wyjaśnia, że wszystkie istoty są częścią „boskiej całości”, i sugeruje, że każde ciało jest dziełem sztuki stworzonym przez ducha, który pragnie żyć na tym świecie.
Jednakże, zgodnie z inną z jej zasad, źli są karani ciałami, które nie działają poprawnie. Zdaniem Sazeda, wstrętna doktryna. Ci, którzy urodzili się z ułomnościami umysłowymi lub fizycznymi, zasługiwali na współczucie, być może na litość, lecz nie pogardę. Poza tym, które z ideałów religii były prawdziwe? To, że duchy wybierały i tworzyły sobie ciała zgodnie z własną wolą, czy te, że były karane ciałem wybranym dla nich? A co z wpływem pochodzenia na rysy i temperament dziecka?
Pokiwał głową i zrobił notatkę na dole arkusza papieru. „Logicznie niespójna. Wyraźnie nieprawdziwa”.
– Co ty tu masz? – spytał Breeze.
Sazed uniósł wzrok. Breeze siedział przy niewielkim stoliku, popijając wino i zajadając winogrona. Miał na sobie typowy strój szlachetnie urodzonego, łącznie z ciemnym surdutem, jaskrawoczerwoną kamizelką i laską pojedynkową, którą lubił gestykulować, kiedy mówił. Odzyskał większość wagi utraconej podczas oblężenia Luthadel i późniejszych dni, i znów można go było określić jako korpulentnego.
Sazed spuścił wzrok. Starannie dołączył arkusz do wielu innych w teczce, po czym zamknął obitą płótnem okładkę i zawiązał sznurki.
– To nic ważnego, lordzie Breeze – stwierdził.
Breeze popijał wino.
– Nic ważnego? Zawsze masz koło siebie te papiery. Kiedy tylko masz wolną chwilę, wyjmujesz jeden z nich.
Sazed położył teczkę obok krzesła. Jak to wyjaśnić? Na każdym arkuszu znajdował się zarys jednej z ponad trzystu religii, jakie opisali Opiekunowie. Każda była obecnie „martwa”, gdyż Ostatni Imperator wykorzenił je na początku swoich rządów, ponad tysiąc lat temu.
Przed rokiem ukochana Sazeda umarła. Teraz chciał wiedzieć… nie, musiał wiedzieć… czy religie świata miały dla niego odpowiedź. Odnajdzie prawdę albo wyeliminuje każde z wierzeń.
Breeze wciąż się w niego wpatrywał.
– Wolałbym raczej o tym nie rozmawiać, lordzie Breeze – powiedział w końcu Sazed.
– Jak sobie życzysz – odparł Breeze, unosząc kubek. – Może mógłbyś wykorzystać swoje feruchemiczne moce, by podsłuchać rozmowę w sąsiedniej komnacie…
– Nie sądzę, by to było uprzejme.
Breeze się uśmiechnął.
– Mój drogi Terrisaninie, tylko ty możesz najechać miasto, a następnie martwić się „uprzejmością” wobec dyktatora, któremu grozisz.
Sazed spuścił wzrok, czując niejakie zawstydzenie. Nie mógł jednak zaprzeczyć uwagom Breeze’a. Choć obaj nie przyprowadzili armii do miasta Lekal, to rzeczywiście mieli zamiar je podbić. Po prostu zamierzali to zrobić za pomocą kartki papieru, nie miecza.
Wszystko zależało od tego, co się działo w sąsiedniej komnacie. Czy król podpisze traktat, czy też nie? Sazed i Breeze mogli jedynie czekać. Kusiło go, żeby wyjąć teczkę i przejrzeć kolejną religię na stercie. Przez ponad dzień rozważał Cazzi, a teraz, gdy podjął decyzję, pragnął przejść do następnego arkusza. Przez ostatni rok przejrzał około dwóch trzecich religii. Pozostała mu już niecała setka, choć ta liczba była raczej bliższa dwustu, jeśli uwzględni wszystkie odłamy i sekty.
Był blisko. W ciągu kolejnych kilku miesięcy zajmie się resztą religii. Pragnął nad każdą uczciwie się zastanowić. Z pewnością jedna z pozostałych uderzy go jako zawierająca kwintesencję prawdy, której szukał. Z pewnością jedna z nich powie mu, co się stało z duchem Tindwyl bez wewnętrznych sprzeczności w kilku różnych miejscach.
Na razie jednak czułby się skrępowany, czytając w obecności Breeze’a. Dlatego też zmusił się do siedzenia i cierpliwego czekania.
Komnata, w której się znajdowali, była bogato zdobiona, zgodnie z najlepszymi wzorcami starej imperialnej arystokracji. Sazed nie był przyzwyczajony do takich ozdób, już nie. Elend sprzedał lub spalił większość wystawnych dekoracji – jego lud potrzebował jedzenia i ciepła podczas zimy. Wydawało się, że król Lekal tego nie zrobił, choć być może dlatego, że zimy na południu były łagodniejsze.
Sazed wyjrzał przez okno, obok którego siedział. Miasto Lekal nie miało prawdziwego pałacu – jeszcze przed dwoma laty była to jedynie wiejska posiadłość. Z okien rezydencji można było jednak oglądać rozwijające się miasto – które w tej chwili bardziej przypominało dużą dzielnicę biedoty niż prawdziwe miasto.
Mimo to, owa dzielnica biedoty panowała nad ziemiami, które znajdowały się niebezpiecznie blisko granic Elenda. Potrzebowali lojalności króla Lekala. I dlatego Elend wysłał kontyngent – w tym Sazeda, swojego głównego ambasadora – by zapewnić sobie współpracę władcy miasta Lekal. Ten człowiek naradzał się w sąsiedniej komnacie ze swoimi doradcami, próbując zadecydować, czy podpisać traktat – który uczyniłby ich poddanymi Elenda Venture.
Główny ambasador Nowego Imperium…
Sazed niezbyt lubił swój nowy tytuł, sugerował on bowiem, że jest obywatelem imperium. Terrisanie, jego lud, przysięgali, że nigdy więcej nie będą mieli panów. Przeżyli tysiąc lat ucisku, hodowani jak zwierzęta i przemienieni w doskonałych, uległych służących. Dopiero upadek Ostatniego Imperium dał Terrisanom możliwość samostanowienia.
Na razie nie szło im z tym najlepiej. Oczywiście nie pomogło im to, że Stalowi Inkwizytorzy wymordowali całą radę, która nimi rządziła, pozostawiając lud Sazeda bez władzy i przywództwa.
W pewnym sensie i tak jesteśmy hipokrytami, pomyślał. Ostatni Imperator był Terrisaninem. Jeden z naszych uczynił nam te straszne rzeczy. Jakim prawem mamy się upierać, by nie nazywać żadnego obcego naszym panem? To nie cudzoziemiec zniszczył nasz lud, naszą kulturę i religię.
I tak oto Sazed pełnił funkcję głównego ambasadora Elenda Venture. Elend był przyjacielem, człowiekiem, którego szanował bardziej niż kogokolwiek. W oczach Sazeda nawet sam Ocalały nie miał takiej siły charakteru, jak Elend Venture. Cesarz nie próbował zdobyć władzy nad Terrisanami, nawet kiedy przyjął uchodźców na swoje ziemie. Sazed nie był pewien, czy jego rodacy są wolni, ale z pewnością mieli ogromny dług wobec Elenda Venture. Z radością pełnił funkcję jego ambasadora.
Nawet jeśli czuł, że powinien robić coś innego. Na przykład przewodzić swojemu ludowi.
Nie, pomyślał, spoglądając na teczkę. Nie. Nie może im przewodzić człowiek pozbawiony wiary. Najpierw muszę znaleźć prawdę. Jeśli istnieje.
– Z pewnością zajmuje im to dużo czasu – powiedział Breeze, zjadając winogrono. – Można by pomyśleć, że po tym wszystkim, co im powiedzieliśmy, żeby dotrzeć do tego punktu, powinni już wiedzieć, czy mają zamiar podpisać traktat.
Sazed spojrzał w stronę rzeźbionych drzwi po drugiej stronie komnaty. Co zadecyduje król Lekal? Czy naprawdę ma wybór?
– Jak sądzisz, lordzie Breeze, czy postąpiliśmy dobrze? – spytał Sazed.
Breeze prychnął.
– Dobro i zło się nie liczą. Gdybyśmy my nie przybyli, żeby zastraszyć króla Lekala, zrobiłby to ktoś inny. Tu chodzi o konieczność strategiczną. Albo przynajmniej ja tak to postrzegam… może jestem bardziej wyrachowany niż inni.
Sazed spojrzał na przysadzistego mężczyznę. Breeze był Uspokajaczem – w rzeczy samej, był najbardziej bezwstydnym, ostentacyjnym Uspokajaczem, jakiego Sazed kiedykolwiek poznał. Większość z nich korzystała ze swoich mocy z ostrożnością i delikatnością, kierując emocjami wyłącznie w najbardziej dogodnych chwilach. Breeze jednak bawił się uczuciami wszystkich wokół. Sazed nawet w tej chwili czuł dotknięcie mężczyzny na swoich uczuciach – choć tylko dlatego, że wiedział, czego się spodziewać.
– Jeśli mi wybaczysz tę uwagę, lordzie Breeze – powiedział Sazed – to wiedz, nie oszukujesz mnie z taką łatwością, jak ci się wydaje.
Breeze uniósł brew.
– Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem – mówił dalej Terrisanin. – Bardzo starasz się to ukryć. Wszem wobec pokazujesz swoją bezduszność i egoizm. Tyle że dla tych, którzy patrzą na to, co robisz, a nie tylko na to, co mówisz, jesteś o wiele bardziej przejrzysty.
Breeze spochmurniał, a Sazed poczuł odrobinę zadowolenia, że udało mu się go zaskoczyć. Najwyraźniej nie spodziewał się, że Sazed będzie mówił tak otwarcie.
– Mój drogi – powiedział Uspokajacz, pociągając łyk wina – jestem rozczarowany. Czy przed chwilą nie wspominałeś o uprzejmości? Nie jest wcale uprzejmie wyjawiać mroczną tajemnicę starego, zrzędliwego pesymisty.
– Mroczną tajemnicę? – powtórzył Sazed. – Że masz dobre serce?