Być synową i nie zwariować - Bimer Anna - ebook + audiobook + książka

Być synową i nie zwariować ebook

Bimer Anna

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jak się nie zgubić w trójkącie bermudzkim teściowa-syn-synowa?

W bestsellerowej książce Być córką i nie zwariować psycholożka i psychoterapeutka Katarzyna Miller oraz dziennikarka Anna Bimer przeanalizowały relacje córek i matek, w tej przyglądają się relacjom równie trudnym – synowych z teściowymi.

Czasami spoglądają na nie z perspektywy teściowych, ale w większości skupiają się na problemach żon i partnerek mężczyzn, a nie ich matek.

Bycie synową nie jest bowiem łatwe. I to od samego początku. Kobieta, często młoda, wchodzi do obcej rodziny, która przyjmuje ją różnie: jedna ciepło i serdecznie, inna obojętnie, a jeszcze inna – z rezerwą, a czasem nawet z niechęcią. Spotykają się dwie kobiety – jedna starsza, druga młodsza, wychowana przez inną kobietę. Obydwie ukształtowane przez pokolenia kobiet w swoich rodzinach. Obydwie w relacji z tym samym mężczyzną – jedna z nich go urodziła i wychowała, druga – układa sobie z nim życie.

Mężczyzna zwykle się stara, lecz nie zawsze potrafi ułatwić partnerce kontakt ze swoją matką, która dla synowej często pozostaje tajemnicą.

Można śmiało powiedzieć, że układ teściowa-syn-synowa to potencjalny trójkąt bermudzki. Być synową i nie zwariować jest przewodnikiem dla kobiet, które chcą wiedzieć, jak się w nim nie zgubić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 256

Oceny
4,2 (54 oceny)
26
16
9
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lucy1993

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i lekka pozycja o dość trudnych relacjach teściowych z synowymi. Polecam
00
5tardust

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam :)
00
Przemu1Kasia

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna lektura. Wszystko opisane w szczególe. Chociaż wiadomo, że życie weryfikuje przypadki. W tej książce można znaleźć odpowiedzi na wiele pytań na płaszczyźnie ja-on-ona, czyli teściowa. Polecam!
00
diffebracha

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam wszystkim kobietom :)
00
Foxnero2

Całkiem niezła

Nie jest zła, ale rewelacji nie ma. Wolę inne książki autorki.
00

Popularność




Trójkąt bermudzki

Kata­rzyna: Znasz ten kawał: syn mówi do matki: „Mamo, to są moje kole­żanki, a jedna z nich będzie moją żoną. Zgad­niesz która?”. Na co matka: „Pierw­sza z lewej”. „Skąd wie­dzia­łaś?” „Bo już jej, kurwa, nie lubię”.

Anna: Mogę się zre­wan­żo­wać praw­dziwą histo­rią. Prze­czy­ta­łam w ser­wi­sach spo­łecz­no­ścio­wych anons z zapro­sze­niem do pro­gramu tele­wi­zyj­nego dla rodziny, która wyje­chała na waka­cje z teściową i udało się wró­cić wszyst­kim, w kom­ple­cie.

Kata­rzyna: Samo życie.

Anna: Ale twój dow­cip świetny, zwłasz­cza że to chyba biały kruk w dzie­dzi­nie żar­tów o teścio­wych. Zauwa­ży­łaś, że sły­szy się głów­nie kawały o teścio­wych męż­czyzn?

Kata­rzyna: Rze­czy­wi­ście. Wydaje mi się, że stoi za tym wie­lo­wie­kowy patriar­chat. Facet zawsze był w rodzi­nie uprzy­wi­le­jo­wany, w każ­dej roli. Toteż mógł sobie pozwo­lić na drwiny. Już teściowe z zię­ciów gło­śno nie robiły sobie kpin.

Anna: Ze śmie­chem nie ma żar­tów – jak mawiał Gogol, i chyba tu aku­rat jego powie­dze­nie spraw­dza się świet­nie. To samo, co w wyda­niu teścio­wej jej zię­cia naj­wy­żej roz­śmie­szy, już syno­wej może się nie spodo­bać, spra­wić przy­krość, a stąd tylko krok do poważ­nego pro­blemu.

Kata­rzyna: Zięć nie ma potrzeby rywa­li­zo­wa­nia z teściową. I odwrot­nie. Nato­miast rela­cja mię­dzy kobie­tami, zwłasz­cza gdy w grę wcho­dzi poje­dy­nek o uwagę męż­czy­zny, któ­rego obie darzą uczu­ciem, każda innym, a jed­nak – będzie miała cha­rak­ter zde­cy­do­wa­nie bar­dziej emo­cjo­nalny. Dla­czego? No bo czę­sto takie jeste­śmy: reak­tywne, draż­liwe i pamię­tliwe.

Anna: Pro­fe­sor Bog­dan de Bar­baro powie­dział, że dla chłopca matka jest pierw­szą kobietą, a dla dziew­czynki – pierw­szą rywalką. Jeśli tak na to spoj­rzeć, układ: teściowa, syn, synowa – to poten­cjalny trój­kąt ber­mudzki.

Kata­rzyna: W dodatku w nie­skoń­czo­nej licz­bie warian­tów. Nie wiem, w jakim kon­tek­ście pro­fe­sor de Bar­baro powie­dział przy­to­czone zda­nie, ale klu­czowe wydaje mi się to, jaką mamą była i jest teściowa. Jeżeli matka syna zapo­mniała, że wycho­wuje go nie dla sie­bie, tylko dla niego samego, a w końcu dla innej kobiety, musi zazgrzy­tać sprzecz­ność inte­re­sów. Tym­cza­sem bar­dzo wiele matek w ogóle nie ma tej świa­do­mo­ści. Zwłasz­cza gdy są to matki samotne, choć nie tylko. Jeśli kobieta nie ma part­nera, zaczyna prze­sad­nie żyć życiem syna i wpro­wa­dza go na miej­sce męż­czy­zny, któ­rego brak u jej boku. Ale rów­nie dobrze pani może być w dość szczę­śli­wym związku, a będzie się ocho­czo prze­glą­dała w oczach syna, żeby się cho­ciażby czuć mło­dziej.

Anna: Brzmi zna­jomo, że odwo­łam się do naszej poprzed­niej książki.

Kata­rzyna: Tak. Kiedy roz­ma­wia­ły­śmy o trud­nych mat­kach w Być córką i nie zwa­rio­wać, mówi­ły­śmy o tym samym typie kobiet, co tok­syczne teściowe syno­wych, czyli o oso­bo­wo­ściach nar­cy­stycz­nych. Kobiety, które nie są dotknięte tym rysem, funk­cjo­nują w rela­cjach w miarę dobrze i bez­ko­li­zyj­nie, rów­nież na linii teściowa–synowa.

Anna: Przy czym nar­cy­styczna może oka­zać się nie tylko teściowa, ale i – dla odmiany – synowa.

Kata­rzyna: Wtedy to teściowa może odcho­dzić od zmy­słów. Ale my sku­piamy się na poło­że­niu żon i part­ne­rek męż­czy­zny, a nie ich matek. Bycie synową nie jest łatwe. Młoda kobieta wcho­dzi do obcej rodziny, ta rodzina przyj­muje ją róż­nie: jedna cie­pło i ser­decz­nie, inna obo­jęt­nie, a jesz­cze inna – z rezerwą. Męż­czy­zna zwy­kle się stara, lecz nie zawsze potrafi, nie zawsze też udaje mu się jak naj­bar­dziej uła­twić i ocie­plić moment wpro­wa­dze­nia do rodziny swo­jej uko­cha­nej. Jego matka ma ją podaną nie­jako na tacy: wszystko o niej wie, o wszystko nie­malże wypada jej zapy­tać. Poznaje rodzi­ców i rodzinę dziew­czyny. Tym­cza­sem sama pozo­staje czę­sto tajem­nicą.

Anna: Dla­tego tak ważne jest podej­ście do tematu, jakie zapre­zen­to­wała nam synowa pani Dia­bo­lik, która – powiedzmy to samo­chwal­czo – zaczerp­nęła wie­dzę z naszej książki o rela­cjach córki z matką. I wła­śnie dzięki temu sobie tę teściową roz­pra­co­wała i roz­bro­iła. O pani Dia­bo­lik prze­czy­ta­cie dalej w tej książce.

Kata­rzyna: Podob­nie jak w rela­cji z matką, tak na linii z teściową mamy do czy­nie­nia z kobietą wycho­waną przez inną kobietę, która z kolei została ukształ­to­wana przez swoją matkę i tak dalej. Tu rów­nież docho­dzi do powie­la­nia jakie­goś skryptu, który deter­mi­nuje postę­po­wa­nie kobiet.

Anna: Jeśli więc zro­bimy rese­arch doty­czący rodziny i korzeni teścio­wej oraz jej histo­rii, możemy zoba­czyć w pani Dia­bo­lik małą, bez­bronną dziew­czynkę.

Kata­rzyna: Która jed­na­ko­woż mocno tupie nóż­kami. Nato­miast roz­po­zna­nie kra­jo­brazu rodzin­nego fak­tycz­nie daje klucz do… może nie roz­wią­za­nia czy szczę­śli­wego zakoń­cze­nia, ale do zro­zu­mie­nia dru­giej strony. A wtedy oka­zuje się, że nie trzeba brać wszyst­kiego do sie­bie.

Anna: Stąd w naszych–nie naszych opo­wie­ściach, choć zwra­camy się do syno­wych, świa­tło rzu­camy w więk­szym stop­niu na teściowe. Są prze­cież sytu­acje życiowe, już nawet bez względu na rys oso­bo­wo­ściowy boha­te­rek, w któ­rych nadak­tyw­ność czy nado­bec­ność matki męż­czy­zny w życiu mło­dych jest jakoś zro­zu­miała.

Kata­rzyna: Jed­nak nie zawsze uza­sad­niona. Pamię­tajmy o dwóch aspek­tach. Po pierw­sze rodzic powi­nien pozo­stać rodzi­cem, a nie wyłącz­nie kum­plem czy przy­ja­ciółką. I nie wolno mu ocze­ki­wać zamiany ról, czyli wyma­gać opieki rodzi­ciel­skiej od swo­jego dziecka.

Anna: Dodajmy może, że tak długo, jak się da. Bo prze­cież w przy­padku cięż­kiej cho­roby czy zaawan­so­wa­nego wieku czę­sto opieka dziecka nad rodzi­cem wcho­dzi w grę i ma też w sobie coś z ase­ku­ra­cji para­ro­dzi­ciel­skiej. Ale wpa­dłam ci w słowo.

Kata­rzyna: A druga sprawa i ostrze­że­nie, nawią­zu­jące zresztą do tego, o czym mówi­ły­śmy w Być córką i nie zwa­rio­wać – oso­bo­wość nar­cy­styczna nie musi mani­fe­sto­wać się jako zako­cha­nie w sobie z wza­jem­no­ścią. Nar­cyzm ozna­cza nad­mierne sku­pie­nie na sobie, rów­nież na przy­kład w swo­jej nie­doli. Wyobraźmy sobie matkę, która czuje się pod­upa­dła na zdro­wiu i w związku z tym ocze­kuje od syna spe­cjal­nej opieki ponad potrzeby. Będzie grała na jego sumie­niu, poczu­ciu przy­wią­za­nia i obo­wiązku, będzie upra­wiała szan­taż emo­cjo­nalny. A obser­wa­to­rzy z zewnątrz powie­dzą, że ma prawo, bo jest poszko­do­wana. Ona tym­cza­sem zde­mo­luje synowi życie rodzinne, uzna­jąc, że ma do tego legi­ty­ma­cję w postaci złej kon­dy­cji. I cią­głym nawo­ły­wa­niem o pomoc, a tak naprawdę o zain­te­re­so­wa­nie swoją osobą, zadrę­czy synową, syna i wnuki też.

Anna: Mówi się, że żyjemy w cywi­li­za­cji oso­bo­wo­ści nar­cy­stycz­nych. Jeśli cho­dzi o mnie, mam ser­decz­nie dość sytu­acji, w któ­rych ktoś zagaja: „Jak u cie­bie? Wszystko dobrze, tak?” – odpo­wiada sam sobie, by bez zbęd­nej straty czasu natych­miast prze­stroić się na trans­mi­sję danych wyłącz­nie na temat wła­sny. Czuję się wtedy jak „słup” pod­sta­wiony dla cudzych potrzeb emo­cjo­nal­nych.

Kata­rzyna: Też nie zno­szę takiego wam­pi­ry­zmu. A ponie­waż upra­wiam zawód, jaki upra­wiam, ludziom czę­sto się wydaje, że w sytu­acjach pry­wat­nych na­dal jestem od wysłu­chi­wa­nia ich gorz­kich żali. I tak pró­bują sobie towa­rzy­sko mnie „wypo­ży­czyć”. Tylko że ja się nie dam wyko­rzy­stać.

Anna: A dla mnie to pro­blem, bo daw­niej za wielką zaletę uwa­żano umie­jęt­ność słu­cha­nia, którą aku­rat mam. Chyba jed­nak nauczę się sta­wiać gra­nice.

Kata­rzyna: Naj­wyż­sza pora.

Anna: Powie­dzia­ły­śmy, gdzie leży beczka z pali­wem dla rela­cji synowa–teściowa. A jakie i gdzie są punkty zapalne?

Kata­rzyna: Pocho­dze­nie, róż­nice śro­do­wi­skowe i świa­to­po­glą­dowe, pie­nią­dze, styl życia, no i oczy­wi­ście wnuki oraz wszystko, co zwią­zane z ich wycho­wa­niem. A tak naprawdę w złej rela­cji każdy pre­tekst jest dobry. Tu ide­al­nie pasuje kolejny dow­cip: „Kobieta wznosi toast: Za seks! To jedyne, w czym moja teściowa nie może czuć się ode mnie lep­sza”.

Anna: Ale jak udo­wod­nimy w dal­szej czę­ści książki, kon­ku­ren­cja może odby­wać się rów­nież na tym polu.

Penthera, czyli teściowa

Może jedna z drugą ni­gdy nie wda­łyby się w tę walkę, gdyby tylko wie­działy, że nie spo­sób jej wygrać. Beha­wio­ry­ści zwie­rząt mawiają, że samce gryzą się do pierw­szej krwi. Samice – do ostat­niej. Na grun­cie Homo sapiens ozna­cza to, że zwa­śnione kobiety nie odpusz­czają ni­gdy. Nie jak męż­czyźni, że dadzą sobie po razie, a potem nastę­puje cie­pły uścisk dłoni. Nie. Kobiety, raz usta­wione w kontrze, pro­wa­dzą walkę roz­ło­żoną w cza­sie na wieki wie­ków. Skry­to­bój­czą, pod­stępną, par­ty­zancką. Krew się nie poleje, a w każ­dym razie nie będzie widać plamy. Jedy­nie któ­rejś może serce pęk­nie.

Taką siłę potrafi mieć bab­ska bierna agre­sja, czyli poje­dy­nek na zło­śli­wo­ści, afronty, szy­der­stwa, gesty, miny, prze­wra­ca­nie oczami, marsz­cze­nie brwi, chrząk­nię­cia, fochy, dąsy i wiel­kie obrazy oraz inne mani­fe­sta­cje w rela­cji. Nie wspo­mi­na­jąc o plot­kach, pomó­wie­niach, nasta­wia­niu jed­nych prze­ciw dru­gim, czyli gigan­tycz­nej, choć z pozoru cichej mani­pu­la­cji. I tak dzień po dniu, krok po kroku. Z żela­zną kon­se­kwen­cją, w duchu wie­lo­wie­ko­wej tra­dy­cji kobie­cego nic­nie­zna­cze­nia i nic­nie­mó­wie­nia gło­śno i wprost.

Nie ma się co dzi­wić, że kobiecy gniew, wście­kłość, bunt – nie mogąc wybuch­nąć za jed­nym razem, do końca – prze­isto­czyły się w jad sączony powoli, w mniej­szych daw­kach. Ale przez to szcze­gól­nie tru­jący. Dwie kobiety z emo­cjo­nal­nym sto­sun­kiem do jed­nego męż­czy­zny – to się nie może udać. Taki jest ste­reo­typ.

Podobno w sto­sun­kach teścio­wych i syno­wych wiele się ostat­nimi laty zmie­nia na lep­sze, jak każda z rela­cji także ta ewo­lu­uje z cza­sem w roz­ma­itych kie­run­kach. Znane jest jed­nak poję­cie pen­te­ra­fo­bii, które ozna­cza wręcz pato­lo­giczny lęk przed teściową. Samo słowo pocho­dzi z połą­cze­nia grec­kich: pen­thera, czyli teściowa, i fobos, czyli nie­na­wiść bądź strach. Jest to spe­cy­ficzny stan, który różni się od dys­kom­fortu, ponie­waż może poważ­nie wpły­nąć na zdro­wie psy­chiczne i fizyczne. Pen­te­ra­fo­bia wywo­łuje bowiem stany lękowe, koła­ta­nie serca, nad­mierne poce­nie się, zadyszkę, ataki paniki, nie­kon­tro­lo­wany płacz, pro­blemy z mówie­niem. Wska­zówką do zdia­gno­zo­wa­nia pen­te­ra­fo­bii jest zresztą usilne uni­ka­nie teścio­wej pod róż­nymi, mniej lub bar­dziej waż­nymi pre­tek­stami.

Nie bez powodu więc ame­ry­kań­ska pisarka i publi­cystka Eden Unger Bow­dith swoją książkę tytu­łuje Trudne życie syno­wej. Jak prze­trwać z teściową, a zawar­tość dzieli na trzy kate­go­rie teścio­wych w roz­dzia­łach: „Dobre”, „Złe”, „Okropne”. A w tym ostat­nim poru­sza kwe­stię zacho­wań nie­wy­ba­czal­nych. Glo­ria Hor­sley, znana psy­cho­te­ra­peutka i autorka ksią­żek, m.in.: In-Laws (Teścio­wie) i The In-Law. Survi­val Guide, pod koniec lat 90. prze­pro­wa­dziła bada­nia, a wynika z nich, że w USA aż 70 pro­cent mał­żeństw, które roz­pa­dły się w pierw­szym roku związku, wska­zało pro­blemy z teściową jako jedną z głów­nych przy­czyn.

W Szwaj­ca­rii dzie­sięć lat póź­niej teściową uznało za przy­czynę roz­wodu 7 pro­cent bada­nych – pisze we wstę­pie do książki Teściowe i synowe. Stu­dium rela­cji dr Mag­da­lena Stan­kow­ska, socjo­lożka. I uza­sad­nia powsta­nie swo­jej pracy bra­kiem w Pol­sce pogłę­bio­nych ana­liz na temat tej rela­cji rodzin­nej. Z jej wła­snych badań wynika jed­nak coś opty­mi­stycz­nego: naj­wię­cej syno­wych oce­niło swoje sto­sunki z teściową jako… poprawne. Wpraw­dzie mówimy o śro­do­wi­skach wiel­ko­miej­skich, nie­mniej jest się z czego cie­szyć.

Gra o tron

Gra­żyna uwa­żała się za równą babkę. Taką, co to do każ­dego się języ­kiem dosto­suje: do mło­dych cel­nie zagada i nad star­szymi pochyli się z uwagą. Lubiła żarty, śmiała się chęt­nie i ser­decz­nie, bez względu na poziom dow­cipu. I towa­rzy­ska była bar­dziej niż jej mąż Zenek. To ona inspi­ro­wała wyj­ścia do ludzi, zresztą uwa­żana w oko­licy za atrak­cyjną kobitkę w śred­nim wieku, na­dal lubiła się poka­zać. U sie­bie też potra­fiła ugo­ścić ele­gancko, w każ­dym razie w kuchni powo­dów do kom­plek­sów nie miała. I nie tylko w kuchni – jak zapew­niał bez­wstyd­nie Zenon po kilku głęb­szych.

„Miss obej­ścia” – dogry­zały po cichu zło­śliwe baby z sąsiedz­twa, co im czas pokre­ślił twa­rze i pogiął syl­wetki. Gra­ży­nie ich zazdrość tylko schle­biała; czuła się jesz­cze młod­sza i ład­niej­sza. Jak na swoje moż­li­wo­ści, a wyżej nie aspi­ro­wała, była po pro­stu speł­niona. Jako kobieta i nie tylko. Mówili do niej „pani magi­ster”, bo far­ma­ceutka, a w czu­łej wer­sji Zenka „far­ma­zonka”. Od ludzi jed­nak swoje posza­no­wa­nie dla sta­no­wi­ska odbie­rała. A że mąż pro­wa­dził hur­tow­nię sprzętu oświe­tle­nio­wego, wio­dło się rodzi­nie cał­kiem, cał­kiem.

Jed­nak naj­waż­niej­szym powo­dem do dumy był dla Gra­żyny syn.

Mar­cin prze­rósł rodzi­ców pod każ­dym wzglę­dem. Był wyż­szy i wyż­sze miał ambi­cje oraz dąże­nia. Zaraz po stu­diach wyrwał się na dobre z pod­war­szaw­skiej miej­sco­wo­ści do sto­licy. Tu zaczął robić karierę w biz­ne­sie poli­gra­ficz­nym, zamiesz­kał w apar­ta­men­towcu w dziel­nicy „wszystko na kre­dyt”, jeź­dził mod­nym autem z takiego też finan­so­wego roz­da­nia, ale nade wszystko zacią­gał kre­dyty zaufa­nia u kobiet. I z tych zobo­wią­zań jakoś nie szło mu się wywią­zy­wać. Całymi latami zmie­niał „narze­czone”. Wyzna­wał też zasadę dele­ga­cyjną: męż­czy­zna sto kilo­me­trów od miej­sca zamiesz­ka­nia to znów wolny.

Gra­żyna pozna­wała kolejne ofi­cjalne part­nerki syna i wobec każ­dej następ­nej wyda­wała się bar­dziej ser­deczna, wła­śnie z tego powodu, że była part­nerką kolejną, czyli nie pierw­szą i – co waż­niej­sze – nie ostat­nią. Ludzie doga­dy­wali: „Patrz, jak ona się pod­li­zuje kan­dy­datce na synową, pew­nie by chciała wnuki bawić wresz­cie!”. A tym­cza­sem Gra­żyna sama nie zauwa­żała, jak dosko­nale się czuje w tej szta­fe­cie narze­czo­nych. Dla­czego? Ano z banal­nego prze­świad­cze­nia, że syn nie zna­lazł jesz­cze kobiety, ponie­waż żadna nie dorów­nuje jego matce.

A kto to jest?

Pani magi­ster, trzeba przy­znać, miała swój udział w nakrę­ca­niu karu­zeli z ofia­rami przy­stoj­nego Mar­cina. Z apte­kar­ską dokład­no­ścią odmie­rzała, według potrzeb, dawki pigu­łek. Nie, nie wcze­sno­po­ron­nych, raczej wcze­sno­ochron­nych czy też ostrze­ga­ją­cych w kwe­stii, kto zawsze będzie kobietą numer 1 w życiu tego pożą­da­nego kawa­lera. Jedna z jego part­ne­rek miała ode­brać pokaz nie­na­gan­nego a bra­wu­ro­wego tańca matki z synem, inna została zarzu­cona cał­kiem nie­po­trzeb­nym popi­sem wie­dzy far­ma­ceu­tycz­nej, żeby było jasne, kto tu ma kom­pe­ten­cje naprawdę istotne, w dodatku do spraw tak klu­czo­wych jak zdro­wie. Kolejną „narze­czoną” Gra­żyna spe­szyła już na wstę­pie. Gdy Mar­cin zaczął przed­sta­wiać: „Mamo, to jest, Iwona, wiesz…”. Gra­żyna bły­snęła tek­stem: „No nie wiem, nie wiem”. Miało zabrzmieć leciutko jak śniegu puch, a wal­nęło jak bryłą lodu. Nie­chcący?

I może przez pomyłkę Gra­żyna powie­działa do tele­fonu gło­śno i dobit­nie, że nowa narze­czona syna jest gastro­lo­giem, choć dopiero co przed­sta­wiła

Zenek, jak to chłop, przez pewien czas lubił popa­trzeć na młode dziew­czyny syna. Ale z cza­sem dotarło do niego, że może już dość tego mło­dzień­czego wyszu­mie­nia.

– Grażka, mar­twię się o Mar­cina – mówił żonie – on się powi­nien ustat­ko­wać.

– Ty, dzia­ders… – upo­mi­nała równa babka Gra­żyna – żyj i daj żyć innym.

– Weeź daj spo­kój… Ile można w ten spo­sób? Nie­stety my nie jeste­śmy wieczni. Sam zosta­nie?

– A ty się już gdzieś wybie­rasz? Bo ja nie!

– No dobra, ale chciał­bym się jesz­cze nacie­szyć jaki­miś wnu­kami. Popa­trzeć, jak rosną, zabrać na ryby, na mecz.

– Brak ci kum­pli do zabawy? Dzwoń po Maczo­bąka. Zawsze chętny.

Pew­nego dnia, żegna­jąc się z synem, odru­chowo strzep­nęła mu włos z klapy płasz­cza, a gdy spoj­rzała w górę, stwier­dziła, że czu­pryna Mar­ci­nowi się prze­rze­dza. Jesz­cze oso­bi­ście przy­nio­sła mu pre­pa­rat na porost wło­sów, rzu­ca­jąc niby od nie­chce­nia:

– Zna­la­złam w aptece, przy rema­nen­cie, może ci się kie­dyś przyda.

Ale prze­stała drwić z nie­po­ko­jów Zenka. Chyba że brnął za daleko:

– A może z tym naszym synem coś nie tak?

– Z tobą chyba coś nie tak! – odpa­lała z obu­rze­niem. Choć tak naprawdę nie mogła mieć pew­no­ści.

Mar­cin wylewny nie był, nie zwie­rzał się z życia uczu­cio­wego. Nawet gdy jego któ­ryś zwią­zek trwał dłu­żej, ale się koń­czył, syn obwiesz­czał zdaw­kowo: „To jed­nak nie to”. A rodzice nie naci­skali. Zresztą zwy­kle sami widzieli, że kolejna histo­ria miło­sna dogasa na ich oczach – Mar­cin był coraz bar­dziej osobny, a part­nerka zepchnięta do defen­sywy i wyci­szona. Na tym eta­pie Gra­ży­nie było tych wszyst­kich dziew­czyn po ludzku żal. Ni­gdy jed­nak nie zasta­na­wiała się, czy sama nie popeł­niła lub nie popeł­nia tu jakie­goś błędu. Reflek­sja nie była jej domeną. Prze­ciw­nie, nie lubiła „filo­zo­fo­wa­nia” Zenka i zwy­kle uci­nała je jed­nym zda­niem: „Co tu bić pianę, jest jak jest”. Aż nad­szedł dzień, w któ­rym to Zenek powie­dział jej te same słowa.

Mar­cin roz­stał się z Amelą. Zwy­kle w takich oko­licz­no­ściach wpa­dał czę­ściej na gorące kola­cje mamusi, żeby samemu nie goto­wać. I według sche­matu po jakimś mie­siącu czę­sto­tli­wość wizyt sła­bła, a po kolej­nym – wra­cał z inną dziew­czyną. Tym razem nie było fazy częst­szych kola­cji ani przy­wo­że­nia pra­nia do wypra­so­wa­nia. Wręcz prze­ciw­nie. Syn odle­ciał. Naj­pierw mówił, że ma nawał pracy, potem, że jedzie z kum­plami, bo potrzebny mu reset, po powro­cie wpadł, ale na krótko, i zaraz zajął się remon­tem swo­jego miesz­ka­nia. To trwało zbyt długo, by nie zauwa­żyć, że jest ina­czej. Aż pew­nego dnia przy­je­chał, wszedł do salonu, siadł na kana­pie i zanim Gra­żyna zdą­żyła zapy­tać, czy będzie coś jadł, obwie­ścił: „Zako­cha­łem się, tym razem na serio”.

Gra­żyna, zwy­kle roz­ga­dana, mil­czała dłuż­szą chwilę. Ciszę prze­rwał Zenek:

– Super, synu, wresz­cie!

Ona mar­twym tonem w końcu wykrztu­siła:

– A kto to jest?

– To cał­kiem inna bajka niż do tej pory. Inna bajka, inna klasa, fan­ta­zja, polot. Arty­styczne kli­maty, luz, cie­kawi ludzie wokół, bły­sko­tli­wość, mamy świetny prze­lot – Mar­cin gadał jak nakrę­cony.

Gra­żyna jedno czuła bar­dzo wyraź­nie: że eks­cy­ta­cja syna ją drażni. Ni­gdy taki nie był. Jej syn miał zawsze do kobiet podej­ście roz­sądne. A teraz paplał jak zako­chany szcze­niak. I jej, matce, wcale się to nie podo­bało. Nie zdo­była się na wię­cej niż pokle­pa­nie syna po ramie­niu i zdaw­kowe:

– Kiedy ją poznamy? Wpad­nie­cie w nie­dzielę na obiad?

– Nie, mamo, dzięki, ale Julka dużo kon­cer­tuje. Śpiewa w zespole i zaraz jadą w trasę. Poza tym rodzinne obiadki, nie obraź się, ale to nie jej kli­maty.

„Nie obraź się”… Ludzie!!!

O, nie­prędko prze­stały te słowa dźwię­czeć w uszach.

I kiedy któ­rejś nie­dzieli Mar­cin, wpraw­dzie sam, ale przy­je­chał, Gra­żyna, poda­jąc do stołu, nie mogła się powstrzy­mać od alu­zji:

– Zapra­szam na rodzinny obia­dek – powie­działa. Nawet nie tak bar­dzo, żeby dogryźć, raczej żeby wyrzu­cić żal, z któ­rym nie wie­działa, co począć.

Oto kilka tygo­dni wcze­śniej jej cał­kiem prze­wi­dy­walny syn wpadł jak tor­peda i w kilku sło­wach zbu­rzył ist­nie­jący w tej rodzi­nie porzą­dek świata. Rzecz nie w obiad­kach, lecz w tym, kogo można pozba­wić wpły­wów jed­nym krót­kim „nie obraź się”. Nie obraź się, ale kto inny będzie teraz nada­wał ton.

Gra­żyna poczuła się zde­tro­ni­zo­wana, nie­ważna, odtrą­cona.

Gdyby nie Treska

Do spo­tka­nia doszło pod­czas ślubu przy­ja­ciela Mar­cina, Adama. To wtedy Julia, towa­rzy­sząca Mar­ci­nowi, po raz pierw­szy poja­wiła się w oko­licy. Gra­ży­nie wystar­czył jeden rzut oka, by stwier­dzić, że fak­tycz­nie: inna bajka. Ale czy inna klasa? – tego Gra­żyna nie chciała zoba­czyć. Gęste, krę­cone, ciemne włosy Julii, upięte jak u Włoszki w luźny kok, matka Mar­cina natych­miast w myślach nazwała Tre­ską. I od tej pory tylko takim kryp­to­ni­mem okre­ślała ewen­tu­alną przy­szłą synową. Nie podo­bała jej się ani figura, ani uroda dziew­czyny. Hisz­pań­skie powinna mieć kształty, a nie grube rysy twa­rzy – sko­men­to­wała w myślach. I zaraz za tą myślą w jej gło­wie wykwi­tło praw­dziwe pocie­sze­nie: Takie chude, z wydat­nym nosem paskud­nie się sta­rzeją – skon­sta­to­wała z ulgą. Nawet nie zauwa­żyła, że pod­glą­da­jąc Julię, czyli Tre­skę, odru­chowo wcią­gnęła brzuch i ręką roz­trze­pała włosy nad czo­łem.

Wcze­śniej­sze dziew­czyny syna nie przy­po­mi­nały Amy Wine­ho­use, rów­nież woka­listki, która w dodatku źle skoń­czyła. Z nie­ocze­ki­wa­nym sen­ty­men­tem Gra­żyna wspo­mi­nała wszyst­kie byłe Mar­cina. Taka Ania, grzeczna, cza­sem zabawna, blon­dynka. Renata, krótko ostrzy­żona, tro­chę jak punk, uwiel­biała zmie­niać kolory na gło­wie, ale nie­zmien­nie się uśmie­chała, a do Gra­żyny to już szcze­gól­nie. W ogóle wszyst­kie dziew­czyny syna były wobec niej bar­dzo ugrzecz­nione. Może ta ostat­nia, Amela – naj­mniej. Ale ona w ogóle była jakaś depre­syjna. Zresztą Gra­żyna, gdy tylko to zauwa­żyła, powie­działa Mar­ci­nowi. Niech chło­pak wie, zanim się wła­duje. I chyba poskut­ko­wało. Wtedy.

– Julia Tra­wera – dziew­czyna przed­sta­wiła się, okra­sza­jąc to sze­ro­kim, swo­bod­nym uśmie­chem.

– Gra­żyna Werli­niec – padła odpo­wiedź z uśmie­chem powścią­gli­wym, bo to prze­cież nie prze­gląd sto­ma­to­lo­giczny.

Zenek zdaje się o tym zapo­mniał, bo przed­sta­wia­jąc się, dorzu­cił, że bar­dzo mu miło!

Pre­zen­ta­cja prze­bie­gała na dzie­dzińcu kościoła, po cere­mo­nii, życze­niach dla pań­stwa mło­dych i ich odjeź­dzie w stronę domu wesel­nego.

– To co? Jedziemy za nimi? – bar­dziej stwier­dził niż zapy­tał samo­zwań­czy wodzi­rej Zenon.

– Nie, tato, my się wyco­fu­jemy. – Mar­cin był odro­binę skrę­po­wany, gdy to mówił. – Julia musi się jesz­cze spa­ko­wać, bo o 19 ma samo­lot do Lon­dynu.

– Ale ty prze­cież możesz potem wró­cić na wesele przy­ja­ciela – wyrwało się Gra­ży­nie, która zaraz poża­ło­wała sta­now­czego tonu, na gra­nicy repry­mendy, bo Julia naj­swo­bod­niej w świe­cie poparła ją:

– Oczy­wi­ście, też tak uwa­żam. Powi­nie­neś. – Przy­tak­nęła głową, odwra­ca­jąc się w stronę Mar­cina.

– A pani nie szkoda takiej zabawy? – Teraz Gra­żyna zaszczy­ciła Julię uśmie­chem.

– Mamo, Julka będzie miała w Lon­dy­nie wła­sny kon­cert w świet­nym klu­bie, więc nie musi żało­wać potań­cówki pod namio­tem. – Mar­cin uśmie­chał się dobro­tli­wie, jak do dziecka, które nie­chcący popeł­niło faux pas.

– Tylko że mój występ to jed­nak praca – powie­działa Julia pojed­naw­czo.

– Praca… – Gra­żyna rze­kła jakby melan­cho­lij­nie. I po chwili doło­żyła do pieca: – Taka praca wiele może ode­brać…

Zenek, gwał­tow­nie odwra­ca­jąc głowę, spoj­rzał na nią jak na kogoś obcego, bo nie wie­dział, czy Gra­żyna nie dosły­szała słowa Lon­dyn i dalej robi z wesela aj-waj, czy zapo­mniała, że to Mar­cin jest na ślu­bie przy­ja­ciela, a Julia wła­ści­wie nie zna mło­dych. Czy też cał­kiem co innego ma na myśli.

– Lecimy. – Mar­cin objął Julię ramie­niem i tak pokie­ro­wał wzrok, żeby nie patrzeć już na matkę.

Pod­czas wesela, na które Mar­cin dotarł późno i na krótko, Gra­żyna bawiła się nieco osten­ta­cyj­nie, jakby samą sie­bie chciała prze­ko­nać, że nic nie zmąci jej rado­ści i nie zachwieje jej atrak­cyj­no­ścią towa­rzy­ską. Jed­nak Zenek swoje wie­dział. Znał żonę, jak lubił mawiać gru­biań­sko: „Na wylot”. Nie zdzi­wił się zatem, gdy po powro­cie do domu wsta­wiona Gra­żyna wyrzu­ciła wresz­cie z trzewi:

– Było faj­nie i mogłoby być jesz­cze faj­niej, gdyby nie ta Julia Tre­ska. Że też musiał sobie zna­leźć taką…

– Prze­cież ty jej w ogóle nie znasz.

– Ale już widzę, że owija go sobie wokół palca. I jaki on wpa­trzony! Sły­sza­łeś? Nie dla niej wesele pod namio­tem. Za kogo się uważa? Założę się, że na nie­jed­nym weselu wyła do kotleta.

– Prze­sa­dzasz! – Zenek posta­no­wił zamknąć temat, prze­ma­wia­jąc do żony jej wła­snymi sło­wami: – Co tu bić pianę. Jest jak jest – powie­dział i zaraz zapadł w sen.

Gra­żyna – wprost prze­ciw­nie. Długo prze­wra­cała się z boku na bok. Coś ją dotkli­wie uwie­rało. Nie w łóżku. W życiu.

Tak zapo­cząt­ko­wana rela­cja matki z narze­czoną syna nie wró­żyła dobrze na przy­szłość. I rze­czy­wi­ście, z cza­sem wcale nie było lepiej. Przy pierw­szej wizy­cie Mar­cina i Julii Gra­żynę znie­sma­czyło, że dziew­czyna nie ma ape­tytu na jej wyborne cia­sto. A prze­cież grzecz­ność zobo­wią­zuje. Dodat­kowo ziry­to­wało ją, że Julka nie zachwyca się apar­ta­men­tem syna i opo­wiada, że marzy o miesz­ka­niu w sta­rej kamie­nicy. Oczy­wi­ście w cał­kiem innej czę­ści mia­sta. Gra­żyna wypro­wa­dziła z tego wnio­sek, że ona go nie doce­nia. A takiej sytu­acji w jego życiu ni­gdy nie było.

Kolejne spo­tka­nie – tym razem był to pierw­szy „rodzinny obia­dek” – przy­nio­sło Gra­ży­nie nowe nie­miłe obser­wa­cje. Oka­zało się, że Julia jest córką arty­stów, muzy­ków jaz­zo­wych. Z roz­ba­wie­niem opo­wia­dała o swoim dzie­ciń­stwie, które czę­sto upły­wało jej w tra­sach kon­cer­to­wych rodzi­ców. No, takiego cze­goś Gra­żyna dla swo­ich wnu­ków nie pla­no­wała. Co gor­sza, Julia i jej rodzeń­stwo wiele czasu spę­dzali pod opieką babci. A Gra­żyna zamie­rzała być bab­cią w dżin­sach, bab­cią jeż­dżącą z wnu­kami na rol­kach, ale nie od kupek i zupek. À pro­pos zup, pod­czas tego spo­tka­nia zda­rzyła się i taka nie­przy­jemna wpadka, że Julia nie reflek­to­wała na rosół. Bo na mię­sie. O dru­gim daniu wege­ta­riań­skim Gra­żyna pomy­ślała, gdyż Mar­cin ją wcze­śniej o to popro­sił. Ale że rosół też zaka­zany?! Wariac­two. Nie powstrzy­mała się:

– Gdyby mło­dzi wege­ta­ria­nie przy­naj­mniej wie­dzieli, jak trzeba suple­men­to­wać brak mięsa w die­cie – prze­mó­wiła pani magi­ster. I wes­tchnęła, doda­jąc: – A potem jest tyle przy­pad­ków ane­mii, nie­płod­no­ści i nie­do­no­szo­nych ciąż.

Julia spoj­rzała zadzi­wiona i spo­koj­nie posta­no­wiła sko­ry­go­wać pogląd Gra­żyny:

– Zwie­rzęta, a zwłasz­cza drób, są kar­mione anty­bio­ty­kami i hor­mo­nami. Z badań wynika, że to dopiero ma fatalny wpływ na czło­wieka, który je tak nafa­sze­ro­wane mięso. Skutki mogą być naprawdę poważne.

Do kon­sen­susu nie udało się dojść, choć temat banalny i w wielu rodzi­nach dawno trak­to­wany w spo­sób demo­kra­tyczny. Tu jed­nak zde­rzały się dwa światy. Nie dla­tego, że tak sza­le­nie odle­głe – Gra­żyna w grun­cie rze­czy uwiel­biała pro­gramy typu Wiesz, co jesz – lecz dla­tego, że jedna ze stron dążyła do kon­fron­ta­cji. Nie poma­gały zabiegi dyplo­ma­tyczne Zenona w jego stylu:

– Graża, po co ty się tej dziew­czyny cze­piasz? Nie widzisz, jak Mar­cin jest za nią?

– Nawet naj­dłuż­sza żmija kie­dyś prze­mija. – Jak na Gra­żynę był to zupeł­nie wyjąt­kowy zryw filo­zo­ficzny. Nie­stety nie ozna­czał zamia­rów poko­jo­wych.

Mar­cin widział, że matka w dokucz­li­wo­ści pod adre­sem jego wybranki inwe­stuje wię­cej niż wobec któ­rej­kol­wiek z wcze­śniej­szych. Miał wiele powo­dów, by podzi­wiać Julię, był nią zafa­scy­no­wany, toteż matka usta­wia­jąca się w kontrze tra­ciła w jego oczach. Zawsze świa­doma swo­jej war­to­ści, teraz nie­sku­tecz­nie, a zwłasz­cza nie­po­trzeb­nie powar­ki­wała jak pies małej rasy na mastifa. W takiej nie­kon­tro­lo­wa­nej zazdro­ści nie mogła liczyć na sojusz­ni­ków. Nie tego Mar­cin ocze­ki­wał, wpro­wa­dza­jąc kobietę do rodziny. Zwłasz­cza że sam przyj­mo­wany był przez rodzi­ców i bli­skich Julki bar­dzo ser­decz­nie.

Nic dziw­nego, że sta­rał się chro­nić uko­chaną, co ozna­czało pogłę­bia­jącą się izo­la­cję od domu rodzin­nego. Matkę i ojca o zarę­czy­nach poin­for­mo­wał po fak­cie. Julii przy tym nie było, i całe szczę­ście, bo na twa­rzy Gra­żyny, jak na ekra­nie, wyświe­tliła się burza emo­cji tar­ga­ją­cych nią od środka. Było osłu­pie­nie, rumie­niec, gniewne zmarsz­cze­nie brwi, potem ner­wowe bęb­nie­nie pal­cami w stół, nie­sko­or­dy­no­wane ruchy głową w górę, w dół, na boki, wresz­cie rej­te­rada do kuchni. Sama była na sie­bie zła, że jest tak czy­telna. Lecz nijak nie potra­fiła sobie z tym pora­dzić. Dla­tego na spo­tka­nie rodzin posta­no­wiła się uzbroić naj­le­piej jak potra­fiła – far­ma­ko­lo­gicz­nie.

Być tylko tłem?

Wyci­szona przez tabletkę zacho­wała powścią­gli­wość w emo­cjach. Nie­stety nie w wyra­ża­nych poglą­dach. Mar­cin nie był zado­wo­lony, że wystą­piła jako obroń­czyni Kościoła i fanka Krzysz­tofa Kraw­czyka. Wpraw­dzie rodzice Julii przy­znali, że arty­sta był obda­rzony gło­sem wybit­nym, ale wia­domo – sami two­rzyli cał­kiem inną muzykę. I w ogóle w oczach Mar­cina byli bar­dziej otwarci, nowo­cze­śni, świa­towi, wyra­fi­no­wani. Wła­ści­wie iry­to­wało go, że matka – zwy­kle wylu­zo­wana i zabawna – nagle oko­puje się po stro­nie źle poję­tej tra­dy­cji, jakby miało to zrów­no­wa­żyć postę­po­wość rodziny Julii. O jakiej rów­no­wa­dze mogła myśleć? Mar­cin rodzi­ców kochał i doce­niał, ale podzi­wiał przy­szłych teściów.

I może to wła­śnie, że syn duszę tam­tym zaprze­dał, bolało Gra­żynę naj­bar­dziej. Miała wra­że­nie, że on chwi­lami wsty­dzi się pocho­dze­nia, ich się wsty­dzi, toteż czuła się bar­dzo zawie­dziona i zdra­dzona. A im bar­dziej sku­piała uwagę na krzyw­dzie swo­jej, tym inten­syw­niej pod­le­wała nie­chęć do Julii i jej świata. Nie potra­fiła przejść ponad swo­imi uta­jo­nymi kom­plek­sami, które nie­ocze­ki­wa­nie wyszły na jaw. Ona, któ­rej przy­wi­le­jem było zwy­kle błysz­czeć, nie chciała sta­wać się dla kogoś jedy­nie korzyst­nym tłem.

A powinna była chcieć? Miała scho­wać do kie­szeni swoje uczu­cia, zejść z drogi, ustą­pić miej­sca? I wła­ści­wie kiedy popeł­niła błąd i strze­liła sobie w kolano: teraz, swoją obecną postawą? Czy przez lata, kiedy pozwa­lała, by syn żon­glo­wał kobie­tami, dopóki ona sama stała na pie­de­stale? Może to wtedy, lecz nie przy­szło jej do głowy, że ta jego żon­glerka obej­mie w końcu ją?

Julia tym­cza­sem odzna­czała się pew­no­ścią sie­bie i cał­ko­witą dys­cy­pliną emo­cjo­nalną. Kiedy Gra­żynę zale­wały krew i siódme poty, wybrankę Mar­cina stać było na chłodny dystans. Przy­naj­mniej z pozoru. Przy­naj­mniej dopóki bez trudu przy­cho­dziło jej osią­ga­nie celów, gdyż narze­czony był pod jej prze­moż­nym wpły­wem.

– Medium – war­czała Gra­żyna – nasz syn stał się jej medium. Kom­plet­nie stra­cił wła­sne zda­nie.

Ślub był taki, jak zarzą­dziła Julia – cywilny i kame­ralny. Potem wielce kom­pak­towy obiad dla rodzi­ców, dziad­ków oraz świad­ków z part­ne­rami, a następ­nie, pra­wie pro­sto z restau­ra­cji, jazda na lot­ni­sko i podróż poślubna do Wene­cji. W hotelu Rialto, w apar­ta­men­cie z wido­kiem na Canal Grande, pań­stwo mło­dzi spę­dzili tydzień. Kosz­to­wał for­tunę. Na przy­ję­cie, które w żad­nym razie wese­lem nie było, a Gra­żyna nazwała je nieco ele­ganc­kim, lecz fast­fo­odo­wym poczę­stun­kiem przed podróżą, zapro­sili rodzice panny mło­dej. Za Wene­cję pła­cili rodzice pana mło­dego. Z apte­kar­ską pre­cy­zją Gra­żyna osza­co­wała prze­paść mię­dzy ponie­sio­nymi przez rodziny kosz­tami. I od tam­tej pory pil­nie i nie­stru­dze­nie tro­piła kolejne dowody potwier­dza­jące jej tezę, że Mar­cin jest dla Tre­ski przede wszyst­kim ban­ko­ma­tem. Na liście argu­men­tów znaj­do­wały się obser­wa­cje celne, ale i śmiesz­nie błahe.

– Patrz, Zenuś, nie dość, że wyna­jął dla niej stu­dio nagrań, to jesz­cze lata po mie­ście, żeby jej dostar­czyć oliwki koniecz­nie nadzie­wane cytryną, bo ona innych nie zje – wyrze­kała Gra­żyna przed mężem.

Wście­kała się, że matka Julki, Magda, pro­wa­dza swoje przy­ja­ciółki do nowego miesz­ka­nia mło­dych, oczy­wi­ście w kamie­nicy sprzed stu lat, jak chciała mał­żonka Mar­cina, i szczyci się nim, jakby sami z mężem spra­wili córce i zię­ciowi taki pre­zent na start. A prze­cież to on, Mar­cin, kupił apar­ta­ment na życze­nie, choć miał swój kawa­ler­ski bar­dzo ele­gancki.

Nie podo­bały się Gra­ży­nie te zbytki. Mówiła mło­dym wprost:

– Wy sobie już daruj­cie ten high life.

– Ale dla­czego mieć gorzej, skoro można mieć lepiej – dzi­wiła się Julia. – Liczy się nie tylko stan­dard życia, ale i styl, kli­mat, oto­cze­nie.

Tymi argu­men­tami do Gra­żyny prze­mó­wić się nie dawało. Patrzyła na Julię z nie­za­do­wo­le­niem – to mało powie­dziane. I nie raz komen­to­wała posu­nię­cia mło­dych co do zaku­pów czy wyboru waka­cji, jakby z punktu widze­nia księ­go­wej syna.

– Twoja matka chcia­łaby siąść na two­ich pie­nią­dzach – stwier­dziła Julia po któ­rymś kolej­nym wystą­pie­niu Gra­żyny.

Mar­cin, by nie zaogniać sytu­acji, odpo­wie­dział:

– To z jej strony prze­jaw tro­ski.

Sam jed­nak czuł, że coraz czę­ściej musi się wikłać w zabiegi dyplo­ma­tyczne, wystę­pu­jąc jako amba­sa­dor to jed­nej, to dru­giej z kobiet. Anta­go­nizm mię­dzy matką i żoną sta­wał się wyraźny. Wza­jemna nie­chęć nara­stała do tego stop­nia, że Julia mię­dzy wier­szami sączyła uwagi o braku gustu i oby­cia Gra­żyny, o jej pro­win­cjo­nal­nych upodo­ba­niach i zamknię­ciu na świat.

Pew­nego razu Gra­żyna, zoba­czyw­szy starą, ame­ry­kań­ską szafę gra­jącą w holu miesz­ka­nia mło­dych, skwi­to­wała z wyż­szo­ścią:

– Kicz!

– Kicz kon­tro­lo­wany. Eklek­tyzm raczej, jeśli wziąć pod uwagę cha­rak­ter wnę­trza – pró­bo­wała wyja­śnić Julia.

Ale Gra­żyna obsta­wała przy swoim:

– To stare pudło pew­nie w ogóle nie gra. Zresztą nic tu nie gra. Na sufi­cie stiuki, na pod­ło­dze stara mozaika, a tu grat z Las Vegas. Szafa gra­jąca! A szafa na ubra­nia gdzie?

Julia, gdy była w dobrym nastroju, mówiła do swo­jej matki i przy­ja­ciół oględ­nie, że nie ma z teściową pasa trans­mi­syj­nego. Ale gdy Gra­żyna nadep­nęła jej na odcisk, potra­fiła pod­su­mo­wać ją bar­dzo dosad­nie: „Ta kobieta ma mózg o wydol­no­ści inte­lek­tu­al­nej kala­fiora”.

Całe szczę­ście, że Mar­cin tego ni­gdy nie usły­szał. Ale nie sły­szeć – to jedno, a nie wie­dzieć – dru­gie. Dosko­nale zda­wał sobie sprawę z toczą­cej się mię­dzy naj­bliż­szymi mu kobie­tami swo­istej gry o tron. Nawet nie o niego, jego uwagę, o jego serce ani o jego dobro. O tron! O koronę. A gdy nastą­piło coś, w imię czego racja stanu pod­po­wia­da­łaby stro­nom rozejm, nie­stety na długi czas zawie­szone zostały wszel­kie sto­sunki dyplo­ma­tyczne.

Julia zaszła w ciążę i gdy się oka­zało, że uro­dzi córeczkę, zda­wało się, że panie połą­czy tro­ska o wspólną kró­lewnę. Nic z tego. Gra­żyna wszyst­kie sym­pa­tyczne gesty ze strony syno­wej potrak­to­wała jako czy­stą inte­re­sow­ność.

– Chce mieć we mnie jesz­cze niańkę w gra­ti­sie – pomsto­wała w obec­no­ści męża. A Julii i Mar­ci­nowi przy pierw­szej oka­zji prze­czy­tała zna­le­ziony na One­cie frag­ment tek­stu, który zabrzmiał jak jej exposé:

„Nowy trend, zgod­nie z któ­rym współ­cze­śni dziad­ko­wie, a przy­naj­mniej spora ich część, nie garną się już tak bar­dzo do wycho­wy­wa­nia wnu­ków, utrzy­muje się już od kilku lat. Z publi­ko­wa­nych przez New­se­rię badań, wyko­na­nych jesz­cze w 2017 r., jasno wynika, że ponad 40 proc. senio­rów czas po zakoń­cze­niu kariery zawo­do­wej chce prze­zna­czyć na roz­wój oso­bi­sty, stu­dia na uni­wer­sy­te­tach trze­ciego wieku, naukę języ­ków obcych i wycieczki.

Według pro­gnoz do 2035 r. osoby po 65. roku życia i star­sze będą sta­no­wić 25 proc. spo­łe­czeń­stwa. Ze względu na coraz lep­szą opiekę zdro­wotną i świa­do­mość Pola­ków w zakre­sie zdro­wego trybu życia ludzie żyją dziś znacz­nie dłu­żej, obecni eme­ryci mają więc przed sobą co naj­mniej 20 lat życia. Z bada­nia «Współ­cze­śni senio­rzy, Pol­ska 2017», prze­pro­wa­dzo­nego na zle­ce­nie Senior Apart­ments, wynika, że nie zamie­rzają oni rezy­gno­wać z aktyw­no­ści, jakie pro­wa­dzili przed przej­ściem na eme­ry­turę. Dla wielu z nich jest to pierw­szy okres, kiedy będąc w sta­bil­nej sytu­acji mate­rial­nej, mogą się sku­pić na sobie i swo­ich pla­nach.

Zmie­nia­ją­cych się potrzeb senio­rów nie rozu­mieją jed­nak młod­sze poko­le­nia. Obecni 40-lat­ko­wie wciąż postrze­gają swo­ich rodzi­ców jako ste­reo­ty­po­wych eme­ry­tów, któ­rych jedyną ambi­cją jest spo­kojna sta­rość. Pra­wie 25 proc. ankie­to­wa­nych uznało, że dla ich rodzi­ców naj­więk­szą przy­jem­no­ścią na eme­ry­tu­rze jest czas spę­dzany z wnu­kami. Sami senio­rzy mieli w tej kwe­stii odmienne zda­nie i dekla­ro­wali, że czas, który nie­gdyś prze­zna­czali na pracę, obec­nie chcą wyko­rzy­sty­wać na zaję­cia zwią­zane z roz­wo­jem oso­bi­stym, np. wykłady na uni­wer­sy­te­tach trze­ciego wieku, naukę języ­ków obcych, naukę tańca, wyj­ścia do kina lub teatru oraz wyjazdy na wycieczki. Taką potrzebę wyra­ziło 40 proc. ankie­to­wa­nych senio­rów. Wie­działo o niej jedy­nie 20 proc. ich dzieci.

Bada­nie poka­zało też jed­nak, że więk­szo­ści senio­rów na­dal zda­rza się ste­reo­ty­powo postrze­gać swoją rolę w spo­łe­czeń­stwie i rodzi­nie. Ponad 68 proc. ankie­to­wa­nych powy­żej 65. roku życia stwier­dziło, że ich powin­no­ścią jest finan­sowe wspie­ra­nie swo­ich dzieci”1.

– Ja tam jestem za nowo­cze­sną eme­ry­turą i tylko taką dla sie­bie widzę – Gra­żyna posta­wiła kropkę. Potem żało­wała, bo po jej kropce nastą­piła długa pauza w kon­tak­tach.

* * *

Kata­rzyna: Dzwoni teściowa do zię­cia: „U mnie w miesz­ka­niu czuć gaz, co robić?”. „Mamu­sia jest kobietą wie­rzącą, niech mama zapali świeczkę i się pomo­dli”.

Anna: I śmieszno, i straszno! Jeśli opo­wia­dasz taki żart à pro­pos powyż­szej histo­rii, to rozu­miem, że uwa­żasz Julię, czyli synową z tej opo­wie­ści, za postać mocną. Taką, która potrafi trak­to­wać teściową ze zło­śli­wym przy­mru­że­niem oka, jak robią to zwy­kle zię­cio­wie.

Kata­rzyna: Tak. Julia wcho­dzi do rodziny przy­szłego męża i w rela­cję z jego matką w spo­sób nie­in­wa­zyjny. Ani nie pod­li­zuje się przy­szłej teścio­wej, nie pod­kłada, ani się z nią nie kłóci. W grun­cie rze­czy ją jakby omija, tro­chę olewa.

Anna: Przy­szła po swoje. Tra­fiła kosa na kamień?

Kata­rzyna: Tra­fiła kosa na kamień, bo Julia jest kobietką bar­dzo świa­domą swo­jej war­to­ści.

Anna: Roz­go­rzał poje­dy­nek: miss przed­mieść kon­tra wscho­dząca gwiazda lon­dyń­skich scen klu­bo­wych.

Kata­rzyna: Tak można to zło­śli­wie widzieć na obec­nym eta­pie. Pamię­tajmy jed­nak, że nie wszyst­kie wscho­dzące gwiazdy roz­bły­skują coraz moc­niej­szym świa­tłem. A jeśli gwiazda spada z pie­de­stału, to roz­cza­ro­wa­nie potrafi ode­brać jej wiele mocy. Julia oczy­wi­ście nawet wtedy będzie czuła, że została skro­jona ze szla­chet­niej­szej mate­rii niż Gra­żyna. Zrów­nać się mogą nato­miast w innym punk­cie; jest wielce praw­do­po­dobne, że Julia sama jako matka i teściowa powieli sche­mat zacho­wa­nia swo­jej świe­kry.

Anna: Ale Gra­żyna, czyli teściowa, raczej nie widzi tej per­spek­tywy. Zresztą co niby mia­łaby z tym zro­bić?

Kata­rzyna: Ona w ogóle w tej sytu­acji wła­ści­wie nie bar­dzo ma ruch, czuje się zagro­żona głów­nie dla­tego, że tym razem do syna nie może się odwo­łać, bo on jest wyraź­nie zacza­dzony.

Anna: Wcze­śniej grała z part­ner­kami syna, jak chciała, ponie­waż jest oso­bo­wo­ścią nar­cy­styczną i zamie­rzała być w tym pań­stwie kró­lową po wsze wieki, a paź kró­lo­wej do pew­nego momentu był, trzeba przy­znać, wierny i pod­dany.

Kata­rzyna: Dla­tego spo­koj­nie zaj­mo­wała się robie­niem wra­że­nia zarówno na sobie, że tak powiem, jak i na innych. A dziecko, syn, o któ­rym wła­ści­wie tro­chę mało wiemy, dla niej sta­nowi wła­sność i przed­miot naj­wyż­szej dumy, jak order.

Anna: Nawet nie broszka, prawda? Prę­dzej berło.

Kata­rzyna: Order to ade­kwatne słowo, bo syn ucie­le­śnia życiowy suk­ces i powód do wiel­kiej dumy swo­jej matki. Dla­tego ona chęt­nie go poka­zuje światu jako naj­lep­szy dowód, że się speł­niła w roli rodzi­cielki i osoby, która wycho­wała i ukształ­to­wała tak fan­ta­stycz­nego męż­czy­znę. Rów­na­nie wydaje się pro­ste: skoro syn udany, to i ona udana.

Anna: Tak to chwała prze­cho­dzi z dziecka na rodzica. Pamię­tasz, kiedy roz­ma­wia­ły­śmy o mat­kach „pro­sto­li­nij­nie” nar­cy­stycz­nych, mówi­łaś, że córka takiej kobiety zawsze będzie miała prze­chla­pane, pod­czas gdy syn ma szansę zała­pać się na prze­dłu­że­nie, na bycie nie­jako filią mamusi.

Kata­rzyna: I to jest wła­śnie jaskrawy tego przy­kład. Nar­cyzm matki syna różni się od nar­cy­zmu matki dziew­czynki, ponie­waż syn jest włą­czony w jej wewnętrzny nar­cyzm, jest jej lato­ro­ślą, jej wypustką, jej dzie­łem. Uro­dzi­łam syna kró­lowi, cho­ciaż król już dawno kró­lem nie jest i w ogóle może ni­gdy nie był.

Anna: W tym przy­padku ani z uro­dze­nia, ani dowo­dze­nia.

Kata­rzyna: Ale jest za to kró­le­wicz. A ona ewi­dent­nie jest kró­lową, i naj­le­piej by było, gdyby, jak to na dwo­rach bywało, została regentką, bo kró­le­wicz jesz­cze za młody, więc rzą­dzi regentka, cho­ciaż korona sie­dzi na łebku synka.

Anna: I tylko król nie ma nic do powie­dze­nia.

Kata­rzyna: Oczy­wi­ście. W naszej opo­wie­ści jest dokład­nie tak samo: naj­mniej ważny jest mąż.

Anna: Zresztą wiel­kość Gra­żyny, ta lokalna wiel­kość, wyro­sła mię­dzy innymi na gle­bie jego ule­gło­ści.

Kata­rzyna: I jego zga­dza­nia się na wszystko dla świę­tego spo­koju, w prze­ko­na­niu, że jak kobieta będzie zado­wo­lona z sie­bie, to jemu, mężowi, jakoś mało się obe­rwie. Ale wra­camy do syna. Począt­kowo w rela­cji z mamu­sią jest typowy: zmie­nia dziew­czyny i porzuca je bez żalu, bo oczy­wi­ście naj­waż­niej­szą kobietą jego życia przez długi czas wydaje się mama, co ją wewnętrz­nie karmi i pod­trzy­muje wiarę w jej wspa­nia­łość. Sporo jest takich matek.

Anna: Chyba mają wra­że­nie, że im lep­szą zacho­wają rela­cję z synem, tym bar­dziej je to odmła­dza.

Kata­rzyna: O, na pewno, bo skoro taka pani, mimo swo­ich lat, wciąż rozu­mie syna i on ją rozu­mie, czyli zacho­wują wspólny język, to zna­czy, że ona ma młody język. Jeżeli faj­nie wyglą­dają w tańcu, można sądzić, że nie widać róż­nicy poko­le­nia. Tylko że oni, boha­te­ro­wie tej opo­wie­ści, pro­wa­dzą nie­re­flek­syjny styl życia bar­dzo odru­cho­wego. Sku­piają się na tym, co ich głasz­cze po wierz­chu i co staje się naj­waż­niej­szym wskaź­ni­kiem dobro­stanu.

Anna: Myślę jed­nak, że taki czło­wiek, w tej jego bańce mikro­ska­lo­wej, jest po swo­jemu szczę­śliwy.

Kata­rzyna: Tak jak nasza Gra­żyna była do pew­nego momentu speł­niona i usa­tys­fak­cjo­no­wana. Przez tyle lat dziew­czyny syna nie miały szans stać się jej rywal­kami, pętały się przy synku, ale tylko chwi­lowo. Prze­la­ty­wały przez ten dom jak mete­ory.

Anna: Aż poja­wił się ktoś z innego wymiaru. A syn wymknął się spod mamu­si­nej jurys­dyk­cji.

Kata­rzyna: Towa­rzy­szące temu poczu­cie kra­chu i bez­brzeż­nego zdu­mie­nia dotyka wiele kobiet. Bo zaska­ku­jąco dużo matek żyje w bło­giej nie­świa­do­mo­ści, że pew­nego dnia znaj­dzie się w końcu inna kobieta, któ­rej trzeba będzie syna oddać. Tym­cza­sem taka mamu­nia całymi latami wycho­wuje dziecko dla sie­bie, czego prze­cież ni­gdy nie powie wprost, ale oczy­wi­ście, że robi to dla sie­bie. Zresztą pew­nie zawsze wolała mieć chłopca, dla sie­bie nie chciała mieć dziew­czynki, bo ten typ kobiet nie chce mieć dziew­czynki.

Anna: Tak czy ina­czej narze­czona Mar­cina już na wstę­pie prze­li­cy­to­wała Gra­żynę.

Kata­rzyna: Poka­zała, że może być ktoś jesz­cze pew­niej­szy sie­bie niż jego matka. A dla męż­czy­zny wycho­wa­nego przez kró­lową-matkę mieć nie mniej mocną żonę – to jedyne wła­ściwe osią­gnię­cie! Znowu jego życie będzie świet­nie urzą­dzone! Może nawet jesz­cze lepiej niż dotych­czas.

Anna: On już to czuje i prze­cho­dzi na stronę narze­czo­nej, co widać wyraź­nie, gdy karci matkę: „Julka będzie miała w Lon­dy­nie wła­sny kon­cert w świet­nym klu­bie, więc nie musi żało­wać potań­cówki pod namio­tem”.

Kata­rzyna: Oczy­wi­ście, i mamu­sia, jak­kol­wiek by się sta­rała, już nie pod­sko­czy.

Anna: Prze­grała?

Kata­rzyna: Na pewno nie złoży broni. Jeżeli dla matki syn jest jej prze­dłu­że­niem, to każda synowa zawsze będzie nie­wy­star­cza­jąca.

Anna: Ni­gdy dość dobra, że odwo­łam się do tytułu książki Karyl McBride o trak­to­wa­niu córek przez nar­cy­styczne matki?

Kata­rzyna: Otóż to. Zosta­nie przy­jęta z koniecz­no­ści, bo naj­chęt­niej mamu­sia zosta­łaby z tym synem na zawsze razem. Nie odpu­ści więc. Prze­grana czy nie – zawsze zechce i znaj­dzie spo­sób, żeby doku­czyć. Synowa może to odczuć albo być cał­kiem odporna, ale nar­cy­styczna teściowa nie usta­nie w sta­ra­niach. A jeśli jesz­cze okaże się, że syn ma z żoną czy part­nerką świetną więź sek­su­alną, co ozna­cza, że jej bar­dzo pra­gnie, że ją wielbi, że mu ona ogrom­nie odpo­wiada i że ma na nim „trzy­ma­nie”, to już będzie dla matki cio­sem poni­żej pasa. Poczuje się wyzuta ze wszyst­kiego, skoro nie będzie miała jak wyru­go­wać tej syno­wej. Wtedy zacznie zło­śli­wie kopać dołki nie tyle pod kobietą syna, co pod mał­żeń­stwem. Niech no tylko nada­rzy się oka­zja. Gdyby na przy­kład synek popa­try­wał na inne damy, mamu­sia natych­miast udzie­li­łaby mu wspar­cia, żeby zdra­dził swoją żonę. Bo wtedy żona prze­sta­łaby być jego jedyną wła­ści­cielką, a mamu­sia mogłaby się troszkę roz­luź­nić.

Anna: Matki wolą synów rów­nież z tego powodu, że nie dostają od męż­czyzn tego, czego potrze­bują?

Kata­rzyna: To jest w ogóle jedna z pra­przy­czyn tok­sycz­nych rela­cji w ukła­dach rodzin­nych. Kobiety są roz­cza­ro­wane męż­czy­znami i mężami, bar­dzo czę­sto sek­su­al­nie, ponie­waż nie jest tak, że wszy­scy pano­wie potra­fią zado­wa­lać swoje part­nerki. Jeżeli mię­dzy rodzi­cami nie ma więzi, która by ich satys­fak­cjo­no­wała i się roz­wi­jała, to syn staje się pro­tezą tatu­sia, i to jest bar­dzo czę­sta rzecz. Klu­czową rolę odgrywa od początku kwe­stia: jacy to są rodzice, czy ona tego męża ma, bo go woli mieć, niż nie mieć nikogo, bo on się nią zachwyca, co jest dla niej ważne, bo pozwala jej być taką, jaka jest, bo jest na tyle z jed­nej strony pobłaż­liwy, z dru­giej strony może wła­śnie ją zaak­cep­to­wał i uznał sobie, że jak taka ona jest, to co ja tu się będę z koniem kopał.

Anna: Czę­sto też kobiety nie potra­fią przy­jąć od part­nera tego, co mogłyby dostać.

Kata­rzyna: Ależ oczy­wi­ście, nawet mogą nie wie­dzieć, czego chcą. Bo się wsty­dzą, boją skon­fron­to­wać z prawdą o swo­ich naj­skryt­szych potrze­bach, toteż te pra­gnie­nia dalej pozo­stają ukryte. Bo te kobiety są jakby zaco­fane, w domu nie dostały prawa ani przy­kładu, ich matka była taka… nie­roz­kwi­tła. Uni­kają więc seksu. I nawet bywają zado­wo­lone, że w ten pro­sty spo­sób mają pro­blem z głowy, bo nie wie­dzą, jak to ugryźć… Zale­d­wie kilka razy zda­rzyło mi się spo­tkać klien­tów, któ­rzy mówili, że ich rodzice oka­zy­wali sobie przy nich jakiś rodzaj czu­ło­ści fizycz­nej. A to się pokle­pali, a to się poca­ło­wali, a to przy­tu­lili, cho­dzili, trzy­ma­jąc się za ręce, albo że się ich widziało w łóżku rano razem, albo wia­domo było, że zamy­kają sypial­nię, ponie­waż idą na ksiuty. Nie­wiele kobiet dostaje taki wzo­rzec bli­sko­ści. A gdy kobiety-matki uni­kają seksu, żeby mieć z nim święty spo­kój, wtedy prze­no­szą pod­nie­ce­nie i potrzeby sek­su­alne na synów, oczy­wi­ście nie w wymia­rze pedo­fil­skim i w try­bie mole­sto­wa­nia. Choć i tak się zda­rza. Ale zwy­kle odbywa się to na zasa­dzie zachwy­ca­nia się syn­kiem, doce­nia­nia go, opie­ko­wa­nia się nim, zapa­trze­nia w niego. Czę­sto gołym okiem widać taką rela­cję, choćby po wyglą­dzie chłopca. Dziecko jest ład­nie ubrane, oboje mogą być ubrani tak ład­nie – w jed­nym stylu albo w tym samym kolo­rze, taka parka jak z żur­nala: mama i dziecko. Synek na przy­kład ma gar­ni­turki już jako chło­piec i mama mu powta­rza: Ty mój mały męż­czy­zno.

Anna: Ktoś zapyta: a co w tym złego?

Kata­rzyna: Pod tą dba­ło­ścią o dziecko – czy­ściut­kie, pach­nące – jest pod­tekst: ja go myłam, jak był malutki, ja go nosi­łam w brzu­chu, czyli… mia­łam w sobie. On jest mój. Taki wspa­niały, tak się podoba. I niech mi go tylko nikt nie odbiera.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Cytat za: onet.pl/styl-zycia-/kobie­taxl/jestem-bab­cia-zyje-na-maksa-wnu­kow-nian­czyc-nie-chce/nefwen0,30bc1058 (dostęp 16.06.2023). [wróć]

Copy­ri­ght © by Kata­rzyna Mil­ler i Anna Bimer 2023

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Redak­tor pro­wa­dzący: Mag­da­lena Cho­rę­bała

Pro­jekt serii i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Rysun­kowy por­tret Kata­rzyny Mil­ler: Miro­sława Sza­wiń­ska

Foto­gra­fia na okładce

© Anna Polza/ Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Być synową i nie zwa­rio­wać, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-785-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer