Bycie w śmierci - Mikołaj Marcela - ebook + książka

Bycie w śmierci ebook

Mikołaj Marcela

2,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzymająca w napięciu powieść dla fanów The Last of Us, Westworld, World War Z. Opowieść o czasie, przemianie i śmierci. Czasie, który nie leczy ran. Przemianie świata i ludzi, która jest końcem i początkiem. Śmierci, której wszechpotędze przeciwstawił się jeden człowiek. Bóg umarł. Ostatecznie! Niemartwi są wyobrażeniem odwiecznego marzenia o pokonaniu śmierci i cenie, jaką za to przyjdzie zapłacić. A u podstaw wszystkiego, jako ta największa sprawcza siła, znajduje się to, bez czego nie ma ani życia, ani literatury: miłość.

- Michał R. Wiśniewski, autor powieści Jetlag i God Hates Poland

Największe przerażenie ogarnia nas, kiedy zdamy sobie sprawę z tego, że ten horror wcale nie jest niemożliwy... Teorie spiskowe i walka o autonomię jednostki w chaosie wojny z żywymi trupami. Zdecydowanie polecam!

- Krzysztof Korsarz Biliński

Żywe trupy są oczywiście wiodącym motywem powieści. Nie spodziewajcie się jednak hektolitrów krwi. Refleksje, do jakich skłoni was ta książka, okażą się mroczniejsze niż niejeden horror. Szczerze polecam!

- Andrzej Wardziak, pisarz, autor Infekcji

Mikołaj Marcela, specjalista od popkultury, Jamesa Bonda i żywych trupów. Na Uniwersytecie Śląskim wykłada na kierunkach: sztuka pisania, filologia polska oraz projektowanie gier i przestrzeni wirtualnej. Autor książek Monstruarium nowoczesne oraz Niemartwi, ciała wasze jak chleb, której akcja osadzona jest w świecie niniejszej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 383

Oceny
2,8 (4 oceny)
1
0
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Au­tor: Mi­ko­łaj Mar­ce­la

Re­dak­cja: Anna Wil­l­man

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Skład i pro­jekt gra­ficz­ny ma­kie­ty: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski

Ilu­stra­cje i pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Da­wid Ma­lek

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Ro­man Ksią­żek

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ko­pio­wa­nie, prze­cho­wy­wa­nie lub wpro­wa­dza­nie do sys­te­mu wy­szu­ki­wa­nia, dys­try­bu­cja w ja­kiej­kol­wiek for­mie lub za po­mo­cą ja­kich­kol­wiek środ­ków (elek­tro­nicz­nych, me­cha­nicz­nych, ko­piu­ją­cych, na­gry­wa­ją­cych i in­nych) bez wcze­śniej­szej pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy jest za­bro­nio­ne.

Po­sta­ci i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w książ­ce są fik­cyj­ne. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo z rze­czy­wi­sty­mi oso­ba­mi, ży­ją­cy­mi lub zmar­ły­mi, jest przy­pad­ko­we.

© Co­py­ri­ght by Mi­ko­łaj Mar­ce­la

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Biel­sko-Bia­ła 2017

Wy­daw­nic­two Pas­cal Spół­ka z o.o.

ul. Za­po­ra 25, 43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, faks 338282829

pas­cal@pas­cal.pl, www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-003-8

Przy­go­to­wa­nie e-Bo­oka: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski

Śmierć śmier­ci!

Vic­tor Hugo

PROLOG

Kie­dy jesz­cze żyła, bała się śmier­ci. Wszy­scy boją się śmier­ci, tyl­ko nie ja. Bała się, bo nie wie­dzia­ła, czym jest śmierć. Bała się tego, czym sta­nie się po śmier­ci. Jak każ­dy czło­wiek nie wie­dzia­ła, czym jest ta chwi­la mię­dzy tym, co jest, i cze­go już nie ma. Gdy ży­cie za­mie­nia się w ma­te­rię, oso­ba w rzecz, głos w ci­szę. Śmierć była dla niej za­gad­ką, ta­jem­ni­cą i obiet­ni­cą. Rów­na­niem z sa­my­mi nie­wia­do­my­mi. Wie­lu w dzie­jach twier­dzi­ło, że wie, czym jest śmierć. Ale nie wie­dzie­li. Tyl­ko ja wiem. Tak samo ży­cie. Wie­lu twier­dzi­ło, że wie, czym jest. Ale nie wie­dzie­li. By wie­dzieć, czym jest ży­cie, trze­ba wie­dzieć, czym jest nie­ży­cie, czym jest śmierć. A to wiem tyl­ko ja.

Ta dziew­czy­na też mo­gła­by po­my­śleć, że już wie, czym jest śmierć. Po­my­śla­ła­by tak, gdy­by mo­gła my­śleć. Mo­gła­by wte­dy, w tym jed­nym mo­men­cie przed za­trza­śnię­ciem po­wiek za­py­tać: Czy to już? Czy tak wy­glą­da ko­niec? Czy tak wy­glą­da ta chwi­la, gdy je­dy­ny raz w ży­ciu mogę po­wie­dzieć: umie­ram? Nie mo­gła jed­nak za­py­tać. Była nie­przy­tom­na. Świa­do­mość opu­ści­ła ją i prze­by­wa­ła gdzieś, ale nie tam, gdzie jej cia­ło, gdy po­cisk po po­ko­na­niu krót­kie­go dy­stan­su dzie­lą­ce­go go od jej gło­wy za­chły­snął się jej krwią, wwier­ca­jąc się w lewą pół­ku­lę mó­zgu. Twar­de ko­ści czasz­ki pró­bo­wa­ły sta­wiać opór, ale po­cisk prze­bił je bez pro­ble­mu. Wszedł w mó­zgo­wie jak w ma­sło tuż nad le­wym oczo­do­łem. Jego prze­zna­cze­nie było pro­ste: za­bić dziew­czy­nę. By jed­nak za­koń­czyć swo­ją mi­sję, mu­siał prze­wier­cić jej gło­wę na wy­lot, sie­jąc spu­sto­sze­nie w mó­zgu.

Tra­sę lotu wy­zna­czy­ła ba­li­sty­ka. Naj­pierw wnę­trze czasz­ki. Pierw­szy przy­sta­nek: kora przed­czo­ło­wa. Płat czo­ło­wy po­wy­żej, po­ni­żej i w od­da­li ośro­dek Bro­ca. Lewa pół­ku­la. Ale po­cisk nie jest świa­dom tego wszyst­kie­go. Ko­lej­ne tkan­ki ner­wo­we roz­ry­wa­ją się pod jego na­po­rem. O mi­li­me­try mija czter­dzie­ste czwar­te i czter­dzie­ste pią­te pole Brod­man­na. Kor­bi­nian Brod­mann był XIX-wiecz­nym nie­miec­kim neu­ro­lo­giem, któ­ry usta­lił po­dział kory mó­zgu na czter­dzie­ści sie­dem pól. Na­stęp­nie po le­wej mija za­kręt ob­rę­czy tuż nad spo­idłem wiel­kim. W koń­cu, cały po­kry­ty krwią, tkan­ka­mi i mi­kro­sko­pij­ny­mi frag­men­ta­mi czasz­ki, z im­pe­tem wdzie­ra się na dwu­dzie­ste dru­gie pole Brod­man­na, któ­re jest czu­cio­wym ośrod­kiem mowy. Jego uszko­dze­nie po­wo­du­je afa­zję Wer­nic­kie­go, czy­li pro­ble­my z ro­zu­mie­niem mowy wła­snej i in­nych osób. Może tak­że pro­wa­dzić do nad­mier­nej ga­da­tli­wo­ści lub znie­kształ­ca­nia słów. Ale to już było nie­istot­ne. Kula mija te­raz zwo­je pod­sta­wy, by prze­drzeć się z pła­ta skro­nio­we­go do po­ty­licz­ne­go. Roz­szar­pu­je gra­ni­cę mię­dzy sie­dem­na­stym i osiem­na­stym po­lem Brod­man­na, by w koń­cu opu­ścić to smut­ne, ciem­ne miej­sce, prze­szy­wa­jąc płat po­ty­licz­ny i wy­do­sta­jąc się z mro­ku tu­ne­li na­czyń krwio­no­śnych na świa­tło dzien­ne. A wła­ści­wie księ­ży­co­we, bo za okna­mi pa­nu­je już noc. Ja­rze­niów­ki świe­cą ja­śniej od słoń­ca, a kula ni­czym Ikar wzno­si się ku nim. Ale w prze­ci­wień­stwie do syna De­da­la, nie spa­da do krwi­ste­go mo­rza czer­wo­ne­go, roz­le­wa­ją­ce­go się po szpi­tal­nej pod­ło­dze. Mo­rza, któ­re­go do­pły­wy sta­no­wi krew są­czą­ca się z ran dziew­czy­ny i in­nych ciał le­żą­cych na po­sadz­ce.

Po­cisk z obłęd­ną pręd­ko­ścią zbli­ża się do ścia­ny. Opusz­cza­jąc lufę, gnał z pręd­ko­ścią 800 me­trów na se­kun­dę i choć zwol­nił w trak­cie prze­lo­tu przez czasz­kę i mózg dziew­czy­ny, na­dal pę­dził gru­bo po­nad 500 me­trów na se­kun­dę. I wte­dy w ułam­ku se­kun­dy, wy­ha­mo­wu­je do zera. Z ca­łym im­pe­tem, roz­grza­ny do czer­wo­no­ści szyb­ko­ścią, ale i krwią na­sto­lat­ki, wbi­ja swo­je po­dłuż­ne me­ta­lo­we cia­ło głę­bo­ko w ścia­nę. Ta przyj­mu­je go chłod­no. Gło­śny zgrzyt i po­cisk zo­sta­je spra­so­wa­ny do ma­łej pa­styl­ki. A dziew­czy­na umie­ra­ła jak wszy­scy. Wszy­scy, tyl­ko nie ja.

CZĘŚĆ I

Atha­na­to­pia (z gr. atha­na­sia – nie­śmier­tel­ność i to­pos – miej­sce) – ter­min uku­ty w 2018 roku w pu­bli­ka­cji in­ter­ne­to­wej Atha­na­to­pia, oder Sein-ins-Tode przez Hel­mu­tha We­ster­man­na, by­łe­go pro­fe­so­ra fi­lo­zo­fii i nauk po­li­tycz­nych na Uni­wer­sy­te­cie w He­idel­ber­gu. We­ster­mann użył tego ter­mi­nu do opi­su sy­tu­acji geo­po­li­tycz­nej oraz no­wej kon­dy­cji eg­zy­sten­cjal­nej ga­tun­ku Homo sa­piens sa­piens po Epi­de­mii Ży­wej Śmier­ci z 2016 roku. Nie­miec­ki fi­lo­zof, spe­cja­li­sta z za­kre­su fi­lo­zo­fii Mar­ti­na He­ideg­ge­ra oraz fran­cu­skie­go eg­zy­sten­cja­li­zmu, w ty­tu­le swo­jej pra­cy od­wo­łał się do Hei­deg­ge­row­skiej kon­cep­cji by­cia-ku-śmier­ci (Sein-zum-Tode), lecz w ob­li­czu glo­bal­nej apo­ka­lip­sy zgło­sił jed­no­cze­śnie po­stu­lat jej prze­for­mu­ło­wa­nia na: by­cie-w-śmier­ci (Sein-ins-Tode). Po wy­da­rze­niach z 21 kwiet­nia 2016 roku i po­ja­wie­niu się nie­mar­twych, ży­cie czło­wie­ka nie­ko­niecz­nie okre­śla już tyl­ko i wy­łącz­nie ho­ry­zont śmier­ci. Od wy­bu­chu apo­ka­lip­sy By­cie (Sein) jest tak­że moż­li­we w Śmier­ci (ins Tode), choć na grun­cie kla­sycz­nej on­to­lo­gii, po­cząw­szy od Par­me­ni­de­sa aż do He­ideg­ge­ra, wy­da­wa­ło się to apo­rią. We­dług We­ster­man­na, wła­śnie ta nowa, pa­ra­dok­sal­na sy­tu­acja eg­zy­sten­cjal­na, któ­rą na­zy­wa by­ciem-w-śmier­ci, lo­ku­je ludz­kość w sa­mym ją­drze tego, co okre­ślo­ne zo­sta­je przez nie­go mia­nem atha­na­to­pii – prze­strze­ni nie­śmier­tel­no­ści, w któ­rą prze­mie­nił się nasz świat.

Wi­ki­pe­dia, The Free En­cyc­lo­pe­dia 2018: https: //pl.wi­ki­pe­dia.org/wiki/Atha­na­to­pia

1

Słoń­ce wze­szło nad po­la­ną. Mia­ło ko­lor ogni­ska, któ­re roz­pa­li­ło się już na do­bre. Brat Tom­ma nie wie­dział, jaki to dzień. Ale ja wie­dzia­łem. Tom­ma nie li­czył już ko­lej­nych dni ty­go­dnia, a mie­sią­ce i lata mia­ły dla nie­go jesz­cze mniej­sze zna­cze­nie. Czas od daw­na nie biegł do przo­du – od daw­na, czy­li od 21 kwiet­nia 1996 roku. Czas stał w miej­scu, a wła­ści­wie za­ta­czał koło. Po­czą­tek każ­de­go no­we­go cy­klu wy­zna­czał wschód słoń­ca. Prze­szłość nie była już istot­na, przy­szłość nie prze­ra­ża­ła nie­zna­nym. Była tyl­ko te­raź­niej­szość. Te­raź­niej­szość, któ­ra za­czę­ła się 21 kwiet­nia 1996 roku.

Brat Tom­ma pod­szedł do trój­ki sto­ją­cej w sze­re­gu. Tom­ma – ta­kie imię wy­brał, kie­dy wstę­po­wał do Kul­tu. Kie­dy go za­kła­dał. Był tym, któ­ry wi­dział set­ki, a może na­wet ty­sią­ce wscho­dów słoń­ca ta­kich jak ten. Wi­dział też set­ki po­dob­nych po­lan. I ty­sią­ce zlęk­nio­nych, smut­nych ludz­kich twa­rzy, któ­re, w ob­li­czu wscho­du słoń­ca i to­wa­rzy­szą­ce­go mu tań­ca ję­zy­ków ognia po raz pierw­szy w ży­ciu na­praw­dę się uspo­ka­ja­ły. Ale do­pie­ro po ugry­zie­niu. Do­pie­ro wte­dy.

Te­raz, gdy sta­li je­den obok dru­gie­go, wy­glą­da­li jak dzie­ci przy­stę­pu­ją­ce do pierw­szej ko­mu­nii albo ab­sol­wen­ci szko­ły ocze­ku­ją­cy na wrę­cze­nie dy­plo­mu. Wie­le razy pró­bo­wał, ale nie po­tra­fił się po­zbyć tych sko­ja­rzeń. A może jed­nak jak ska­zań­cy usta­wie­ni w sze­re­gu przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym i ocze­ku­ją­cy na roz­strze­la­nie? Tak, dzi­siaj wła­śnie tak wy­glą­da­li. Nie mu­sie­li trzy­mać li­nii, a mimo to trwa­li bez ru­chu. Wy­pro­sto­wa­ni jak­by po­łknę­li kije, for­mu­jąc ide­al­ny rząd. Gdy za­sta­na­wiał się nad ową na­tu­ral­ną skłon­no­ścią do tego, co nie­na­tu­ral­ne – bo czy ist­nie­je w przy­ro­dzie coś bar­dziej nie­na­tu­ral­ne­go niż ide­al­nie pro­sta li­nia – wła­śnie w niej wi­dział esen­cję ludz­ko­ści. Ludz­ko­ści, któ­rą gar­dził­by, gdy­by jesz­cze pa­mię­tał, jak od­czu­wa się po­gar­dę.

Do­pie­ro ten mały szcze­gół – li­nia utwo­rzo­na przez męż­czyzn – po­ka­zy­wał, do ja­kie­go stop­nia lu­dzie od za­wsze byli i na­dal są by­ta­mi od­cię­ty­mi od na­tu­ry. Mimo apo­ka­lip­sy i nie­mal cał­ko­wi­tej za­gła­dy daw­ne­go świa­ta opar­te­go na kul­tu­rze i tech­no­lo­gii, ich cia­ła wciąż przy­pi­sa­ne były do tam­tej rze­czy­wi­sto­ści. Wciąż nie­świa­do­mie po­wie­la­ły wdru­ko­wa­ne im przez lata od­ru­chy, sil­niej­sze od tych przy­ro­dzo­nych. Cho­ciaż wszy­scy trzej byli do­brze zbu­do­wa­ni i wy­glą­da­li na sil­nych i spraw­nych, w środ­ku byli sła­bi. Zła­ma­ni. W tym Tom­ma róż­nił się od resz­ty ludz­ko­ści. On to wie­dział i ja to wie­dzia­łem. Po­zna­łem ty­sią­ce, a na­wet mi­lio­ny po­dob­nych jemu, głup­ców i ge­niu­szy, ale tyl­ko on był praw­dzi­wie inny. On ro­zu­miał, choć nie do koń­ca. Ale zro­zu­miał.

Jed­nak męż­czyzn nie zła­ma­ła apo­ka­lip­sa. Zo­sta­li roz­trza­ska­ni wie­le lat temu, naj­praw­do­po­dob­niej już w mło­do­ści. To wte­dy sta­li się za­kład­ni­ka­mi po­rząd­ku, norm, za­sad – wszyst­kie­go, co sta­ło u pod­staw ludz­kiej cy­wi­li­za­cji. Cy­wi­li­za­cji, któ­ra od­bie­ra czło­wie­ko­wi dzi­kość zwie­rzę­cia i czy­ni go ule­głym, skłon­nym do współ­pra­cy, dzię­ki po­skro­mie­niu cza­ją­cej się w jego wnę­trzu be­stii. Nikt ni­g­dy nie chciał tego przy­znać, ale cy­wi­li­za­cja ho­do­wa­ła ludz­kość – tre­so­wa­ła i chcia­ła z niej uczy­nić po­tul­ne zwie­rząt­ka do­mo­we. Ale na­wet to się nie uda­ło, bo czło­wiek nie był na­wet zwie­rzę­ciem.

Wie­le razy za­sta­na­wiał się nad tym, kie­dy był jesz­cze To­ma­szem Kel­le­rem, a nie Bra­tem Tom­mą. Choć ni­g­dy nie było To­ma­sza Kel­le­ra, tak jak nie było Bra­ta Tom­my. Byli róż­ni To­ma­sze i róż­ni bra­cia Tom­my. Inny był To­mek przed 21 kwiet­nia 1996 roku, inny był To­masz przed pew­nym li­sto­pa­do­wym dniem 1997 roku, a jesz­cze inny przed 9 wrze­śnia 2014 roku. Ni­g­dy nikt nie jest sobą, każ­de­go dnia jest kimś in­nym, nie lep­szym, nie gor­szym – po pro­stu kimś in­nym. Te­raz już o tym wszyst­kim nie my­ślał. Już wte­dy czuł od­ra­zę do tego, czym była ludz­kość. Z każ­dym dniem uświa­da­miał so­bie, że była ża­ło­snym ga­tun­kiem. Nie był już na­wet zwie­rzę­ciem my­ślą­cym (Ani­mal ra­tio­na­le czy Ani­mal sa­piens), za­miast tego stał się czło­wie­kiem my­ślą­cym (Homo sa­piens). A czym się róż­ni zwie­rzę od czło­wie­ka? Tyl­ko jed­nym: świa­do­mo­ścią śmier­ci.

Co­kol­wiek lu­dzie ro­bią, na­bie­ra sen­su dzię­ki wie­dzy o tym, że cze­ka ich kres. Wszyst­ko, nad czym tak mo­zol­nie pra­co­wa­li i na­dal pra­cu­ją, by nadać zna­cze­nie ab­sur­dal­ne­mu ży­ciu, bez śmier­ci nie mia­ło­by war­to­ści. Ludz­ka kul­tu­ra, bez któ­rej czło­wiek nie wy­obra­ża so­bie ży­cia – za­czy­na­jąc od na­uki i tech­ni­ki, a koń­cząc na sztu­ce i po­li­ty­ce – bie­rze swój po­czą­tek w miej­scu tra­gicz­ne­go spo­tka­nia wiecz­no­ści ludz­kie­go du­cha ze śmier­tel­no­ścią jego fi­zycz­ne­go cia­ła. Tom­ma prze­niósł wzrok na isto­tę, któ­ra sta­ła te­raz na­prze­ciw­ko trzech męż­czyzn. Pod wie­lo­ma wzglę­da­mi przy­po­mi­na­ła lu­dzi: mia­ła iden­tycz­ną bu­do­wę ana­to­micz­ną i wy­gląd ze­wnętrz­ny. Tym jed­nak, co róż­ni­ło ją od sto­ją­cej przed nią trój­ki, były oczy. W jej spoj­rze­niu próż­no było szu­kać lęku czy ra­do­ści – nie było w nim żad­nych emo­cji. Była pust­ka. I peł­nia. Ten ro­dzaj peł­ni, ja­kiej moż­na do­znać po ty­go­dnio­wej gło­dów­ce, kie­dy brak za­czy­na być sy­cą­cy, a głód nie­istot­ny. To wła­śnie wy­ra­żał nie­ru­cho­my wzrok isto­ty. Była za­ra­zem pu­sta we­wnątrz i na­sy­co­na.

Brat Tom­ma spo­glą­dał z tym sa­mym spo­ko­jem w oczy isto­ty, któ­ra nie­zdar­nie po­stą­pi­ła krok w stro­nę trój­ki. Lu­dzie za­drże­li. Bali się nie­wia­do­me­go. Bali się śmier­ci. Cho­ciaż przy­go­to­wy­wa­li się do tego od ty­go­dni, na­dal nie mo­gli się po­zbyć lęku.

Tom­ma nie wie­dział, do kogo w prze­szło­ści na­le­ża­ło to idą­ce chwiej­nym kro­kiem cia­ło, któ­re ule­gło już stop­nio­we­mu roz­kła­do­wi. Ale to nie było waż­ne. Wie­dział je­dy­nie, że jest jego Stwo­rze­niem. Jed­nym z wie­lu. Dziec­kiem, któ­re­go ni­g­dy nie do­cze­kał się z żoną. Jed­nak prze­szłość i toż­sa­mość isto­ty nie mia­ły te­raz zna­cze­nia. Li­czy­ło się tyl­ko to, że to coś było szczę­śli­we. Na swój spo­sób. Jak oni wszy­scy. Nie bało się już ni­cze­go, bo nie mu­sia­ło bać się śmier­ci. Żyło w śmier­ci, a ona w nim. Praw­dzi­wa ko­mu­nia, któ­rej do­świad­czyć mia­ła trój­ka sto­ją­ca przed isto­tą. Tom­ma pod­szedł do pierw­sze­go męż­czy­zny. Dłu­gie, czar­ne wło­sy, śred­ni wzrost, atle­tycz­ne cia­ło z wy­raź­nie za­ry­so­wa­ny­mi mię­śnia­mi, po­cią­gła, pięk­na twarz. Typ me­fi­sto­fe­licz­ne­go przy­stoj­nia­ka, któ­ry jesz­cze kil­ka lat temu ni­g­dy nie po­my­ślał­by o do­bro­wol­nej śmier­ci. Ro­bił ka­rie­rę w fil­mie albo na sce­nie i to ra­czej on przy­pra­wiał in­nych o my­śli sa­mo­bój­cze. Na ogół za­pew­ne ko­bie­ty, któ­re ma­so­wo za­li­czał po ko­lej­nych przy­stan­kach w tra­sie jego roc­ko­wej ka­pe­li. Był za­du­fa­nym dup­kiem, któ­ry świę­cie wie­rzył w to, że pod­bi­je świat.

Tom­ma spoj­rzał na nie­go, ale po daw­nym umi­ło­wa­niu ży­cia i roz­pu­sty nie było już śla­du. Te­raz na jego ob­li­czu ry­so­wa­ły się zmę­cze­nie i re­zy­gna­cja. Miał dość. Jego wzrok po­wę­dro­wał na nóż, któ­re­go ostrze bły­snę­ło w pro­mie­niach słoń­ca. Za­gryzł zęby i po­ru­szył się nie­znacz­nie, gdy stal ze­tknę­ła się z skó­rą na jego szyi i na­par­ła na nią, upusz­cza­jąc struż­kę krwi. Na­stęp­nie Tom­ma na­ciął dwa po­zo­sta­łe cia­ła. Ma­chi­nal­nie, bez za­sta­no­wie­nia.

We­dług an­tro­po­lo­gów, jed­nym z pierw­szych wy­na­laz­ków umy­słu ludz­kie­go, kie­dy nie mu­siał się już mar­twić o prze­trwa­nie, było usta­no­wie­nie pod­staw ob­rzę­dów i wie­rzeń re­li­gij­nych. Wte­dy lu­dzie sta­li się ludź­mi. Na­ro­dzi­ny i for­my tych pier­wot­nych wy­two­rów nie były zna­ne, jed­nak w prze­kształ­co­nej wer­sji prze­trwa­ły ty­siąc­le­cia. Roz­wój cy­wi­li­za­cji za­cie­rał wagę i zna­cze­nie ry­tu­ałów, od­cho­dząc od tra­dy­cji. Ale we­dług Bra­ta Tom­my – zgod­nie z wy­zna­wa­ną przez nie­go teo­rią wiel­kie­go po­wro­tu, ale i wie­dzą, któ­rą zdo­był w swo­im po­przed­nim ży­ciu – aby coś za­koń­czyć, na­le­ży po­wró­cić do po­cząt­ku.

Dla­te­go trzej męż­czyź­ni sta­li tu przed nim. Byli go­to­wi. Albo przy­naj­mniej wy­da­wa­ło im się, że doj­rze­li do ry­tu­ału przej­ścia – ini­cja­cji, któ­ra po­zwo­li im po­rzu­cić daw­ną, ludz­ką for­mę. Są­dzi­li, że doj­rze­li do prze­mia­ny i od­ro­dze­nia. Co cie­ka­we, to wła­śnie w pra­sta­rych ob­rzę­dach trwa­ła na­dal pa­mięć o praw­dzi­wym po­cho­dze­niu czło­wie­ka, o któ­rym tak ła­two za­po­mi­na­no w ko­lej­nych ty­siąc­le­ciach. O jego związ­kach z kró­le­stwem zwie­rząt. Naj­waż­niej­szym ele­men­tem pier­wot­nych ry­tu­ałów było za­da­nie rany sym­bo­licz­nej, czę­sto zwią­za­ne z ob­rze­za­niem. Do­bro­wol­ne sa­mo­oka­le­cze­nie sym­bo­li­zo­wa­ło śmierć i po­now­ne na­ro­dzi­ny. W naj­bar­dziej roz­po­wszech­nio­nej wer­sji cho­dzi­ło po pro­stu o przej­ście w do­ro­słość: w przy­pad­ku po­myśl­ne­go za­koń­cze­nia ry­tu­ału chło­piec sta­wał się męż­czy­zną i był przyj­mo­wa­ny do gru­py wo­jow­ni­ków, dziew­czyn­ka zaś sta­wa­ła się ko­bie­tą i do­łą­cza­ła do ich spo­łecz­no­ści.

Ale były tak­że ob­rzę­dy ma­ją­ce na celu za­pew­nie­nie płod­no­ści, w naj­bar­dziej eks­tre­mal­nej wer­sji obej­mu­ją­ce ka­stra­cję, a w ła­god­niej­szej – ob­rze­za­nie. Ob­rzę­dy ka­stra­cyj­ne, za­po­cząt­ko­wa­ne przez He­ty­tów, a na­stęp­nie prze­ję­te przez ludy se­mic­kie i cy­wi­li­za­cje Azji i Eu­ro­py, swo­ją naj­bar­dziej zna­ną for­mę zna­la­zły w kul­cie bo­gi­ni Ky­be­le we Fry­gii. Męż­czyź­ni, pod­czas or­gia­stycz­nych unie­sień, od­ci­na­li so­bie pe­ni­sy, a na­stęp­nie rzu­ca­li nimi w ko­bie­ty, w ten spo­sób ob­da­ro­wu­jąc je swo­im naj­więk­szym skar­bem. Póź­niej skła­da­li je wraz z ubra­nia­mi w ślub­nej kom­na­cie ma­cie­rzyń­skie­go bó­stwa. Wy­znaw­cy Ky­be­le no­si­li strój ko­bie­cy i dłu­gie wło­sy, by upodob­nić się do płci od­mien­nej. Ce­lem tych za­bie­gów było zy­ska­nie wyż­szej mocy ko­biet, któ­ra nie była dana męż­czy­znom – mocy da­wa­nia ży­cia. Isto­tą ob­rzę­dów była chęć prze­zwy­cię­że­nia śmier­ci przez zy­ska­nie mocy two­rze­nia ży­cia.

Ry­tu­ały przej­ścia mia­ły też po­wią­zać ze sobą człon­ków da­nej gru­py lub ple­mie­nia. Pod tym wzglę­dem ry­tu­ał, w któ­rym bra­li udział trzej męż­czyź­ni sto­ją­cy na po­la­nie, łą­czył w so­bie ce­chy wie­lu naj­star­szych i daw­no już za­po­mnia­nych ce­re­mo­nia­łów. Po­zwa­lał wkro­czyć do zu­peł­nie no­wej, nie­ludz­kiej wspól­no­ty. Jego ce­lem była tak­że prze­mia­na oraz zy­ska­nie mocy two­rze­nia nie­śmier­tel­ne­go i wol­ne­go od lęku przed śmier­cią ży­cia. Ale była jed­na, za­sad­ni­cza róż­ni­ca: ry­tu­ał nie uśmier­cał sym­bo­licz­nie. W tym miej­scu koń­czy­ło się przy­wią­za­nie do sym­bo­li. Męż­czyź­ni umie­ra­li na­praw­dę, by móc żyć wiecz­nie.

Po­grą­żo­na w czę­ścio­wym roz­kła­dzie isto­ta z upior­nym sko­wy­tem zbli­ża­ła sine usta do roz­cię­cia na skó­rze pierw­sze­go z męż­czyzn. Na­stęp­nie za­to­pi­ła w nim zęby. Krzyk roz­darł sło­necz­ny i ci­chy do tej pory świt. Isto­ta, za­ci­ska­jąc moc­no ra­mio­na wo­kół ofia­ry, po­że­ra­ła kęsy tka­nek i na­czyń krwio­no­śnych. Sza­re ubra­nie, ja­kie miał na so­bie męż­czy­zna, ocho­czo przyj­mo­wa­ło spły­wa­ją­cą po opa­lo­nej skó­rze ciem­no­bru­nat­ną krew. Gdy zęby wy­su­nę­ły się z szyi, a ra­mio­na po­lu­zo­wa­ły uścisk, cia­ło osu­nę­ło się na tra­wę. Ręce od­ru­cho­wo pró­bo­wa­ły ta­mo­wać krwo­tok, ale na to było za póź­no. Śmierć, a wraz z nią nie­śmier­tel­ność, już za­do­mo­wi­ły się w męż­czyź­nie. Czuł to z każ­dą ko­lej­ną se­kun­dą, gdy świa­do­mość ucho­dzi­ła z jego umy­słu. Dwaj po­zo­sta­li do­łą­czy­li do nie­go mi­nu­tę póź­niej.

Tom­ma, bio­rą­cy udział w uro­czy­sto­ści wraz z dwo­ma in­ny­mi brać­mi, z za­zdro­ścią (a przy­naj­mniej tak mu się wy­da­wa­ło, bo nie po­tra­fił traf­nie de­fi­nio­wać po­ja­wia­ją­cych się w jego wnę­trzu uczuć) ob­ser­wo­wał do­ko­nu­ją­cą się na jego oczach prze­mia­nę. Męż­czyź­ni, le­żą­cy na zie­lo­no-nie­bie­sko-żół­tym dy­wa­nie utka­nym z tra­wy i let­nich kwia­tów, byli wol­ni. On mu­siał cze­kać, aż prze­mia­nie pod­da­ny zo­sta­nie ostat­ni czło­wiek, a ludz­kość prze­sta­nie ist­nieć. In­ny­mi sło­wy, aż przy­wró­co­ny zo­sta­nie na­tu­ral­ny po­rzą­dek rze­czy.

Gdy ogni­sko za­czę­ło do­ga­sać, a słoń­ce za­ję­ło miej­sce wy­so­ko na nie­bie, zwło­ki jed­ne­go z trzech prze­mie­nio­nych po­ru­szy­ły się i wy­do­by­ły z sie­bie jęk. Od­głos był jed­nak na tyle ci­chy, że nie­mal za­głu­szył go chrzęst bu­tów miaż­dżą­cych tra­wę. Do­cho­dził zza ple­ców Tom­my. To był je­den ze współ­bra­ci. Nie po­win­no go tu być. W ob­rzę­dach mo­gli brać udział tyl­ko do nich po­wo­ła­ni. Obaj o tym wie­dzie­li, a mimo to za­kłó­cił uro­czy­stość prze­mia­ny.

Zbli­żył się do Bra­ta Tom­my. Jego twarz ukry­ta była pod sza­ta­mi li­tur­gicz­ny­mi, po­dob­ny­mi do tych, ja­kie mie­li na so­bie trzej człon­ko­wie Kul­tu Bra­ta Eze­chie­la, prze­pro­wa­dza­ją­cy ce­re­mo­nię. Przy­bysz w mil­cze­niu wy­su­nął w stro­nę Tom­my bia­łą kar­tecz­kę z za­pi­sa­ną od­ręcz­nym pi­smem in­for­ma­cją. Kar­tecz­kę, na któ­rą Tom­ma cze­kał od bar­dzo daw­na. Od­czy­tał ją w my­ślach:

Zna­leź­li­śmy Lenę Mo­ryc.

2

20 sierp­nia 1980 roku, kie­dy prze­ra­ża­ją­cy płacz ob­wie­ścił przyj­ście na świat To­ma­sza, pierw­sze­go i, jak się mia­ło oka­zać, za­ra­zem ostat­nie­go po­tom­ka Hu­ber­ta i Iza­be­li Kel­le­rów, ludz­ka cy­wi­li­za­cja była w sta­nie woj­ny. Woj­ny trwa­ją­cej od po­nad stu lat, w któ­rej wal­kę, na nie­spo­ty­ka­ną do­tąd ska­lę, to­czo­no z wszyst­ki­mi zna­ny­mi me­dy­cy­nie przy­czy­na­mi ludz­kiej śmier­tel­no­ści. Hu­bert i Iza­be­la od kil­ku lat na­le­że­li do awan­gar­dy tych sił i w na­stęp­nych la­tach do­ło­ży­li wie­le ce­gie­łek do bu­do­wa­ne­go przez na­ukę muru, któ­ry co­raz sku­tecz­niej od­dzie­lał ży­cie od śmier­ci. Naj­waż­niej­szą z tych ce­gie­łek mia­ło być ich dziec­ko.

To­masz był sy­nem Hu­ber­ta i Iza­be­li, był więc Kel­le­rem. Ale jed­no­cze­śnie nim nie był. Łą­czy­ły go z ro­dzi­ca­mi wię­zy krwi, geny i wspól­ne war­to­ści, a tak­że za­wód. Ale też dzie­li­ło go od nich wszyst­ko, tak jak wszyst­ko dzie­li czło­wie­ka od czło­wie­ka. Dla ro­dzi­ców był jed­nak naj­więk­szym skar­bem. Był po­tom­kiem rodu, któ­ry za­po­cząt­ko­wał Ru­dolf Kel­ler, pra­pra­dzia­dek Hu­ber­ta.

Hu­bert Alek­san­der Kel­ler, syn Adol­fa Kel­le­ra i He­le­ny z domu Ko­ło­dziej, uro­dził się w 1953 roku w Ka­to­wi­cach, zwa­nych wte­dy Sta­li­no­gro­dem. Jego ro­dzi­na miesz­ka­ła w tym mie­ście od czte­rech po­ko­leń. Jed­nak ani jego oj­ciec, ani tym bar­dziej dzia­dek, pra­dzia­dek i pra­pra­dzia­dek nie na­zy­wa­li sie­bie ka­to­wi­cza­na­mi. Wy­wo­dzi­li się z Pa­new­nik, któ­re do­pie­ro rok przed na­ro­dzi­na­mi Hu­ber­ta do­łą­czy­ły do sto­li­cy Gór­ne­go Ślą­ska.

Kel­le­ro­wie byli ro­dzi­ną gór­ni­czą. Gdy w 1880 roku sie­dem­na­sto­let­ni Ru­dolf Kel­ler przy­by­wał na te zie­mie z pod­psz­czyń­skiej wsi skła­da­ją­cej się z za­le­d­wie dwóch ulic i pię­ciu do­mów, wy­bie­rał lep­szą przy­szłość, jaką gwa­ran­to­wa­ła pra­ca w li­goc­kiej ko­pal­ni „Sza­dok”. Po jej za­mknię­ciu w 1883 roku do­łą­czył do ob­sa­dy po­bli­skiej „Kle­ine He­le­ne”, któ­ra z ko­lei w 1899 roku sta­ła się czę­ścią ko­pal­ni „Ohe­im”, ta zaś w póź­niej­szych la­tach, gdy Śląsk stał się pol­ski, zo­sta­ła prze­mia­no­wa­na na ko­pal­nię „Wu­jek”. Tam, po trzech la­tach, do­łą­czył do nie­go naj­uko­chań­szy syn, Alojz. I tak za­czę­ła się pół­wiecz­na tra­dy­cja mę­skich po­tom­ków Kel­le­rów. Śla­da­mi Ru­dol­fa i Aloj­za po­szedł rów­nież syn tego dru­gie­go, Achim, a na­stęp­nie syn Achi­ma, Adolf. Hi­sto­ria rodu zna­czo­na i w pew­nym stop­niu wy­ty­cza­na była dy­na­micz­ny­mi zmia­na­mi, ja­kim pod­da­wa­ne były te te­re­ny od po­ło­wy XIX wie­ku. Naj­star­sza wzmian­ka o Pa­new­ni­kach po­cho­dzi­ła z urba­rza dóbr ka­me­ral­nych psz­czyń­skich i da­to­wa­na była na 1586 rok. Przez na­stęp­ne stu­le­cia Pa­new­ni­ki po­zo­sta­wa­ły wsią rol­ni­czą. W 1645 roku wła­ści­cie­le księ­stwa psz­czyń­skie­go wy­bu­do­wa­li w tym miej­scu kuź­ni­cę, a w póź­niej­szych la­tach po­wsta­ły młyn i tar­tak. Naj­istot­niej­sza zmia­na na­stą­pi­ła w 1837 roku, kie­dy to ksią­żę psz­czyń­ski po­sta­wił w tym miej­scu dwa pie­ce fry­szer­skie.

W 1880 roku, gdy Ru­dolf przy­był do Pa­new­nik, nie były one już dzie­wi­czy­mi te­re­na­mi utrzy­mu­ją­cy­mi się z rol­nic­twa. Do gło­su za­czy­nał do­cho­dzić prze­mysł. Prze­mysł, któ­ry przez cały ko­lej­ny wiek po­chło­nął ży­cie ty­się­cy lu­dzi, w tym przed­sta­wi­cie­li rodu Kel­le­rów, a mimo to stał się wi­zy­tów­ką nie tyl­ko tych te­re­nów, ale tak­że ca­łej sto­li­cy Gór­ne­go Ślą­ska. W 1845 roku w Pa­new­ni­kach otwar­to hutę „Ida”, któ­ra odzie­dzi­czy­ła imię po zmar­łej żo­nie księ­cia psz­czyń­skie­go Jana Hen­ry­ka X Hoch­ber­ga, Idzie von Ste­chow. I cho­ciaż huta zo­sta­ła wy­ga­szo­na już w la­tach 60. XIX wie­ku, zna­czą­co wpły­nę­ła na cha­rak­ter oko­lic.

Ru­dolf przy­był do Pa­new­nik ko­le­ją, co było moż­li­we dzię­ki temu, że w 1852 roku po­bli­ską Li­go­tę prze­cię­ły tory ko­le­jo­we, któ­ry­mi do­wo­żo­no wę­giel z ksią­żę­cej ko­pal­ni w Murc­kach do huty „Ida”. Nie­przy­pad­ko­wo pierw­szą sta­cją ko­le­jo­wą była „Ida­wei­che”, na­zwa­na tak od ufun­do­wa­ne­go przez księ­cia psz­czyń­skie­go za­kła­du. Ko­lej po­zwo­li­ła nie tyl­ko na roz­wój prze­my­słu, ale tak­że Pa­new­nik jako ośrod­ka let­ni­sko­we­go, ja­kim w póź­niej­szych la­tach sta­ły się one dla miesz­kań­ców Ka­to­wic.

Na prze­ło­mie XIX i XX wie­ku ży­cie to­czy­ło się tu nie­ja­ko dwu­to­ro­wo. Szyb­ki roz­wój prze­my­słu (ko­palń i po­bli­skich za­kła­dów che­micz­nych) wy­ma­gał ofiar; na­zna­czo­ny był licz­ny­mi, w więk­szo­ści tra­gicz­ny­mi zgo­na­mi. Z dru­giej oko­licz­ne łąki i sta­wia­ne przy nich za­jaz­dy, ta­kie jak Le­śny Za­mek przy dzi­siej­szej uli­cy Fran­cisz­kań­skiej – ze sta­wem i ogro­dem re­stau­ra­cyj­nym, w któ­rym la­tem or­ga­ni­zo­wa­no kon­cer­ty – ścią­ga­ły w te re­jo­ny spra­gnio­nych re­kre­acji ad­mi­ra­to­rów ży­cia i przy­ro­dy. Czerń ko­pal­nia­nej śmier­ci spo­ty­ka­ła się tu za­tem z nio­są­cą na­dzie­ję zie­le­nią traw i la­sów.

Kel­le­ro­wie bu­do­wa­li świet­ność tych te­re­nów, ale i użyź­nia­li ich gle­bę swo­ją krwią. Ru­dolf, któ­ry wy­wo­dził się z głę­bo­ko wie­rzą­cej ka­to­lic­kiej ro­dzi­ny, po­ma­gał wzno­sić mury miej­sco­wej ba­zy­li­ki na­le­żą­cej do za­ko­nu fran­cisz­kań­skie­go. W ko­lej­nych la­tach ślub w tym ko­ście­le bra­li jego syn, wnuk i pra­wnuk. Alojz, jego syn spło­dzo­ny z nie­ja­ką Fri­dą, któ­ra po­słu­gi­wa­ła naj­pierw w sta­rej karcz­mie, a po­tem w za­jeź­dzie Schwert­fe­ge­rów, wła­sny­mi rę­ka­mi, po szych­cie w ko­pal­ni „Ohe­im”, bu­do­wał szko­łę w Pa­new­ni­kach. W bu­dyn­ku ukoń­czo­nym w 1913 roku uczył się jego syn i wnuk. Alojz brał tak­że udział we wszyst­kich trzech po­wsta­niach ślą­skich. Z ko­lei jego syn, Achim, był jed­nym z pierw­szych człon­ków za­ło­żo­ne­go w 1923 roku chó­ru mie­sza­ne­go „Wan­da”, w któ­rym po­znał swo­ją przy­szłą żonę, Ma­rię. Z cór­ką wła­ści­cie­la wi­niar­ni Wald­frie­den, zwa­nej po­tocz­nie Do­mem Mar­ji, wie­lo­krot­nie spo­ty­ka­li się pod słyn­nym dę­bem, pod któ­rym we­dług le­gen­dy, wy­po­czy­wał król Jan III So­bie­ski w dro­dze na Wie­deń. Pod tym sa­mym dę­bem spo­ty­ka­li się w mło­dych la­tach oj­ciec i dzia­dek Achi­ma.

Ślub Achi­ma i Ma­rii był lo­kal­nym wy­da­rze­niem i od­był się z nie­spo­ty­ka­ną do­tąd pom­pą w Le­śnym Zam­ku. Owo­cem ich burz­li­we­go związ­ku był Adolf Kel­ler, pierw­szy w ro­dzi­nie, któ­ry naj­pierw z wy­róż­nie­niem ukoń­czył Pu­blicz­ną Szko­łę Pod­sta­wo­wą imie­nia Jana III So­bie­skie­go w Pa­new­ni­kach, a na­stęp­nie Szko­łę Ogól­no­kształ­cą­cą Ko­edu­ka­cyj­ną Stop­nia Pod­sta­wo­we­go i Li­ce­al­ne­go, prze­mia­no­wa­ną póź­niej na VII Li­ceum Ogól­no­kształ­cą­ce. Li­ceum, któ­re w przy­szło­ści ukoń­czyć miał tak­że jego syn Hu­bert i wnuk To­masz. Nie­wąt­pli­we suk­ce­sy w oświa­cie nie uchro­ni­ły Adol­fa przed jego prze­zna­cze­niem, ja­kim było pój­ście śla­dem mę­skich człon­ków rodu Kel­le­rów.

Aż do po­ło­wy XX wie­ku hi­sto­ria ludz­ko­ści była przede wszyst­kim hi­sto­rią męż­czyzn, bo to oni za­ra­bia­li na chleb i ro­dzi­nę. Gdy ich bra­ko­wa­ło, obo­wią­zek za­pew­nie­nia bytu spa­dał na ich sy­nów. A nad ro­dzi­ną Kel­le­rów cią­ży­ło po­dwój­ne fa­tum. Po pierw­sze w każ­dym po­ko­le­niu do­ro­słe­go wie­ku mógł do­żyć tyl­ko je­den męż­czy­zna. Kel­le­ro­wie we wszyst­kich po­ko­le­niach byli bar­dzo bo­go­boj­ną i gor­li­wie wie­rzą­cą ro­dzi­ną, jed­nak nikt do koń­ca nie po­tra­fił po­jąć mą­dro­ści Bo­żej i Bo­że­go pla­nu w tym wy­mia­rze. Na­wet Fri­da, któ­ra mia­ła wie­le cza­su na prze­my­śle­nia, do­ży­wa­jąc dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu lat i tym sa­mym prze­ży­wa­jąc nie tyl­ko swo­je­go męża i syna, ale tak­że wnu­ka, ni­g­dy nie zro­zu­mia­ła Bo­że­go pla­nu.

Wszyst­ko za­czę­ło się od ne­sto­ra pa­new­nic­kie­go rodu, Ru­dol­fa. Jego mat­ka uro­dzi­ła mu jesz­cze dwóch bra­ci, Han­sa i Ja­co­ba, nie­ste­ty pierw­sze­go z nich za­bra­ła bło­ni­ca, dru­gie­go odra. Nie ina­czej było z sy­na­mi Ru­dol­fa i Fri­dy: do­ro­sło­ści do­żył je­dy­nie Alojz. Jego star­szy brat, Zyg­munt, po­dob­nie jak Hans, w wie­ku sze­ściu lat za­padł na bło­ni­cę i od­szedł do lep­sze­go świa­ta, jak zwy­kła ma­wiać jego mat­ka. Młod­sze­mu na­wet nie było dane obej­rzeć tego gor­sze­go, po­nie­waż Fri­da po­ro­ni­ła. Hi­sto­ria za­to­czy­ła nie­ubła­ga­nie koło tak­że w przy­pad­ku Achi­ma i Adol­fa. Dru­gi syn Achi­ma zmarł na­gle w wie­ku dwóch lat i nikt nie był w sta­nie orzec przy­czy­ny zgo­nu. Gdy­by moż­li­wo­ści dia­gno­stycz­ne me­dy­cy­ny były tak duże, jak w roku uro­dzin jego pra­wnu­ka, To­ma­sza Kel­le­ra, być może le­ka­rzom uda­ło­by się traf­nie okre­ślić, że za śmierć od­po­wia­da­ło ostre roz­sia­ne za­pa­le­nie mó­zgu i rdze­nia, au­to­im­mu­no­lo­gicz­na cho­ro­ba mó­zgu bar­dzo po­dob­na do stward­nie­nia roz­sia­ne­go, któ­ra naj­czę­ściej ata­ku­je dzie­ci po­ni­żej dzie­sią­te­go roku ży­cia. Adolf wo­lał nie ry­zy­ko­wać i po­prze­stał z He­le­ną na pierw­szym synu, któ­ry uro­dził się zdro­wy i tak mia­ło po­zo­stać na dłu­gie lata. Oczy­wi­ście w ro­dzi­nie Kel­le­rów w mło­do­ści umie­ra­li nie tyl­ko chłop­cy. Śmierć za­bie­ra­ła tak­że dziew­czyn­ki, ale o nich prze­ka­zy ro­dzin­ne mil­cza­ły. Hu­bert pa­mię­tał ostat­nie opo­wie­ści snu­te przez pra­pra­bab­kę, jed­nak ta ni­g­dy na­wet nie za­jąk­nę­ła się o sio­strach Aloj­za, Achi­ma czy Adol­fa.

Nad Kel­le­ra­mi cią­ży­ło jesz­cze dru­gie fa­tum: śmierć zbyt szyb­ko zrzu­ca­ła cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści za ro­dzi­nę na pier­wo­rod­nych. Po­cząw­szy od Ru­dol­fa aż do Achi­ma, wszy­scy od­cho­dzi­li przed­wcześ­nie. Naj­dłu­żej żył Ru­dolf, któ­ry w wie­ku 51 lat zmarł na sku­tek po­wi­kłań po gry­pie. Alojz nie do­żył na­wet czter­dziest­ki. Umie­rał po­wo­li i w mę­czar­niach, choć nikt nie wie­dział, co było tego przy­czy­ną. Po­nie­waż do po­wszech­ne­go użyt­ku nie we­szły jesz­cze urzą­dze­nia wy­ko­rzy­stu­ją­ce od­kry­cie Wil­hel­ma Roe­ntge­na z 1895 roku, nikt nie był w sta­nie zdia­gno­zo­wać raka płuc. Z ko­lei Achim zmarł już w wie­ku trzy­dzie­stu sze­ściu lat na nie­wy­dol­ność krą­że­nio­wą.

W 1970 toku czter­dzie­stocz­te­ro­let­nie­go Adol­fa miał spo­tkać ten sam los co jego dziad­ka. Tym ra­zem jed­nak Adolf – któ­re­go ka­szel do cza­su po­ja­wie­nia się krwi bra­no za ob­jaw prze­zię­bie­nia – w to­wa­rzy­stwie żony udał się na ba­da­nie do przy­chod­ni znaj­du­ją­cej się na­prze­ciw­ko li­goc­kie­go kina Baj­ka, do któ­re­go pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych czę­sto cho­dził z sy­nem. W przy­chod­ni po­ja­wił się apa­rat rent­ge­now­ski, dzię­ki któ­re­mu usta­lo­no po­nad wszel­ką wąt­pli­wość, że Adolf ma raka płuc. Za­nim jed­nak oj­ciec Hu­ber­ta od­szedł do lep­sze­go świa­ta, jak ma­wia­ła jego pra­bab­ka, jako pierw­szy w ro­dzi­nie sko­ja­rzył zbyt wcze­sną śmierć ojca i dziad­ka z miej­scem ich pra­cy. Znacz­nie wcze­śniej, bo już w 1952 roku, gdy uro­dził się wy­cze­ki­wa­ny przez nie­go syn Hu­bert, obie­cał so­bie, że ten ni­g­dy nie po­sta­wi sto­py w żad­nej ze ślą­skich ko­palń ani hut. Pra­gnął lep­sze­go i dłuż­sze­go ży­cia dla swo­je­go naj­uko­chań­sze­go dziec­ka.

Hu­bert odzie­dzi­czył in­te­lekt po ojcu, a uro­dę po mat­ce – obiek­cie wes­tchnień ca­łe­go Ko­ko­ciń­ca, na któ­rym znaj­do­wał się ro­dzin­ny dom Kel­le­rów. Achim i Adolf byli pierw­szy­mi męż­czy­zna­mi w ro­dzi­nie Kel­le­rów, któ­rzy po­tra­fi­li pi­sać i czy­tać, ale do­pie­ro Hu­bert zro­bił z tej umie­jęt­no­ści wła­ści­wy uży­tek. Od naj­młod­szych lat wy­ka­zy­wał za­in­te­re­so­wa­nie przy­ro­dą, pil­nie ucząc się w szko­le pod­sta­wo­wej, a po­tem w li­ceum. Na­uczy­cie­le do­ce­nia­li szcze­gól­nie jego za­in­te­re­so­wa­nie przed­mio­ta­mi ści­sły­mi, w tym ma­te­ma­ty­ką. Tro­chę go­rzej było z ję­zy­kiem pol­skim i ro­syj­skim, do któ­re­go Hu­bert w ogó­le się nie przy­kła­dał. Ale do­pie­ro w li­ceum z całą mocą wy­bu­chła jego pa­sja do na­uki, a szcze­gól­nie do bio­lo­gii. Za­wdzię­czał to Ja­dwi­dze Urban, któ­ra uczy­ła Hu­ber­ta ma­te­ma­ty­ki i bio­lo­gii. To ona do­strze­gła jego po­ten­cjał i od pierw­szej kla­sy li­ceum po­świę­ca­ła mu wie­le uwa­gi, pie­lę­gnu­jąc i kształ­tu­jąc jego nie­zwy­kły in­te­lekt. To za jej na­mo­wą Hu­bert od sa­me­go po­cząt­ku li­ceum wy­po­ży­czał z miej­sco­wej bi­blio­te­ki gru­be to­misz­cza. Zni­kał po­tem na dłu­gie go­dzi­ny za drzwia­mi swo­je­go po­ko­ju. Ten za­mie­niał się na czas lek­tu­ry w dżun­glę peł­ną eg­zo­tycz­nych ro­ślin i zwie­rząt lub oce­an z ry­ba­mi, gąb­ka­mi, ko­ra­low­ca­mi, sko­ru­pia­ka­mi, wo­do­ro­sta­mi i wę­żo­wi­dła­mi, o któ­rych ani Adolf, ani He­le­na ni­g­dy wcze­śniej nie sły­sze­li. Mi­łość do fau­ny i flo­ry oce­anów pchnę­ła go w świat Ju­liu­sza Ver­ne’a i jego Dwu­dzie­stu ty­się­cy mil pod­mor­skiej że­glu­gi. Dzię­ki po­wie­ści fran­cu­skie­go au­to­ra za­ko­chał się w li­te­ra­tu­rze fan­ta­stycz­no­nau­ko­wej, bły­ska­wicz­nie po­chła­nia­jąc tak­że inne kla­sy­ki ga­tun­ku, jak Po­dróż do wnę­trza Zie­mi Ver­ne’a, We­hi­kuł cza­su i Wy­spa dok­to­ra Mo­re­au Her­ber­ta Geo­r­ge’a Wel­l­sa czy w koń­cu Nowy wspa­nia­ły świat Al­do­usa Hux­leya. Jak się mia­ło oka­zać w póź­niej­szych la­tach, fan­ta­sty­ka na­uko­wa ukształ­to­wa­ła jego umysł na rów­ni z pod­ręcz­ni­ka­mi do bio­lo­gii i en­cy­klo­pe­dia­mi La­ro­us­se’a.

Jego pa­sji do na­uki nie osła­bi­ła na­wet nie­spo­dzie­wa­na śmierć ojca, któ­rą bar­dzo cięż­ko prze­żył. Gdy w 1971 roku koń­czył VII Li­ceum Ogól­no­kształ­cą­ce jako naj­lep­szy uczeń ze swo­je­go rocz­ni­ka, mat­ka ka­te­go­rycz­nie wy­bi­ła mu z gło­wy pra­cę w ko­pal­ni. Jej mąż wie­le lat wcze­śniej wy­mógł na niej obiet­ni­cę, że nie po­zwo­li ich je­dy­ne­mu dziec­ku na wy­bór ta­kiej dro­gi ży­cio­wej. He­le­na od lat sześć­dzie­sią­tych mia­ła sta­bil­ną i do­brze płat­ną pra­cę na sta­no­wi­sku se­kre­tar­ki w Cen­tra­li Za­opa­trze­nia Hut­nic­twa w Ka­to­wi­cach. Za­chę­ca­ła syna do pod­ję­cia stu­diów w Kra­ko­wie. Do tego sa­me­go na­ma­wia­ła Hu­ber­ta pani Urban i to jej osta­tecz­nie za­wdzię­czał prze­no­si­ny do sto­li­cy Ma­ło­pol­ski. Je­sie­nią 1971 roku roz­po­czął stu­dia na Wy­dzia­le Bio­lo­gii i Nauk o Zie­mi Uni­wer­sy­te­tu Ja­giel­loń­skie­go. Kie­dy jed­nak w 1973 roku na Uni­wer­sy­te­cie Ślą­skim po­wstał Wy­dział Bio­lo­gii i Ochro­ny Śro­do­wi­ska, Hu­bert po­wró­cił do Ka­to­wic. Tę­sk­nił za mat­ką i ro­dzin­nym do­mem. Nie od­po­wia­da­ła mu tak­że spe­cy­ficz­na at­mos­fe­ra Uni­wer­sy­te­tu Ja­giel­loń­skie­go. Po­cząt­ko­wo wpraw­dzie miał pew­ne wąt­pli­wo­ści, czy do­brze zro­bił, prze­kre­śla­jąc dwa lata stu­diów, ale od­kąd w paź­dzier­ni­ku 1973 roku po­znał Iza­be­lę Dre­lich, ni­g­dy już nie kwe­stio­no­wał swo­jej de­cy­zji.

Stu­dio­wa­li w tej sa­mej gru­pie i za­ko­cha­li się w so­bie od pierw­sze­go wej­rze­nia. A wła­ści­wie od pierw­szej roz­mo­wy o bak­te­rio­fa­gach od­kry­tych nie­za­leż­nie przez Er­ne­sta Han­ki­na w 1896 i Fre­de­ric­ka Twor­ta w 1915. Hu­ber­ta in­te­re­so­wa­ła przede wszyst­kim dzia­łal­ność in­sty­tu­tu we Wro­cła­wiu (ro­dzin­nym mie­ście Iza­be­li) wy­ko­rzy­stu­ją­ce­go fagi w le­cze­niu po­socz­ni­cy, czy­ra­ka i dróg mo­czo­wych, w pro­fi­lak­ty­ce oraz le­cze­niu po­ope­ra­cyj­nych i po­ura­zo­wych in­fek­cji, ale rów­nież in­fek­cji płuc i cho­ro­by no­wo­two­ro­wej. Z ko­lei Iza­be­lę fa­scy­no­wał fakt, że do­pie­ro dzię­ki nim do­ko­na­no wie­lu klu­czo­wych od­kryć, w tym wy­ka­za­no, że DNA jest ma­te­ria­łem ge­ne­tycz­nym. Oso­bom po­stron­nym ich pierw­sza roz­mo­wa mu­sia­ła przy­po­mi­nać dia­log istot po­za­ziem­skich, lecz dla nich w tam­tej chwi­li li­czy­ło się tyl­ko to, że poza sobą nie wi­dzie­li świa­ta. I tak mia­ło już po­zo­stać do ostat­nich dni ich wspól­ne­go ży­cia.

Hu­bert, choć był otwar­ty na świat i od­kry­cia na­uko­we, co w znacz­nym stop­niu róż­ni­ło go od jego przod­ków, gór­ni­ków przy­wią­za­nych do eto­su cięż­kiej, fi­zycz­nej ha­rów­ki, dzie­lił z nimi żar­li­wą wia­rę re­li­gij­ną. Wzra­stał w domu, w któ­rym, mimo pa­nu­ją­cej w Pol­skiej Re­pu­bli­ce Lu­do­wej nie­chę­ci władz do ko­rzy­sta­nia przez oby­wa­te­li z „opium dla mas”, jak na­zwał re­li­gię Ka­rol Marks, wia­ra sta­no­wi­ła ab­so­lut­ny fun­da­ment ży­cia ro­dzin­ne­go. Każ­de świę­to, po­czy­na­jąc od Bo­że­go Na­ro­dze­nia i Wiel­ka­no­cy, a koń­cząc na Bo­żym Cie­le i Wnie­bo­wzię­ciu Naj­święt­szej Ma­ryi Pan­ny, było ce­le­bro­wa­ne z ra­do­ścią i po­wa­gą, a przy tym sta­no­wi­ło oka­zję do spo­tkań ro­dzin­nych, któ­re za­czy­na­ły się i koń­czy­ły mo­dli­twą. Mię­dzy in­ny­mi owo przy­wią­za­nie do re­li­gii spra­wi­ło, że Iza­be­la była pierw­szą praw­dzi­wą mi­ło­ścią Hu­ber­ta. Oczy­wi­ście w li­ceum zda­rzy­ło mu się po­ca­ło­wać raz czy dwa Do­ro­tę Fe­li­cjań­ską, któ­rą za­pro­sił na stud­niów­kę, ale nic wię­cej mię­dzy nimi nie za­szło. Co in­ne­go Iza­be­la. Mimo swo­ich prze­ko­nań, zgod­nie z któ­ry­mi seks był moż­li­wy do­pie­ro po ofi­cjal­nym za­war­ciu ślu­bu, Hu­bert wy­lą­do­wał z nią w łóż­ku już dwa ty­go­dnie po pierw­szym spo­tka­niu. A po­tem ko­cha­li się dłu­go i na­mięt­nie, gdy tyl­ko nada­rza­ła się oka­zja, wciąż spra­gnie­ni swo­ich ciał.

Na dziec­ko cze­ka­li jed­nak do koń­ca stu­diów – za­rów­no dla Hu­ber­ta, jak i Iza­be­li fi­zycz­ność part­ne­ra była po­cią­ga­ją­ca, ale naj­bar­dziej pod­nie­cał in­te­lekt. Obo­je mie­li w so­bie coś z wi­zjo­ne­rów. Wy­raź­nie prze­czu­wa­li, jak wiel­ką rolę w nad­cho­dzą­cych la­tach ode­gra bio­lo­gia, w tym bio­che­mia, bio­fi­zy­ka czy bio­tech­no­lo­gia. W mia­rę moż­li­wo­ści śle­dzi­li tak­że roz­wój ge­ne­ty­ki i jej wpływ na me­dy­cy­nę. Był czas, kie­dy obo­je my­śle­li o ka­rie­rze le­kar­skiej, jed­nak le­karz był tyl­ko tym, któ­ry w prak­ty­ce sto­so­wał wy­ni­ki ba­dań i od­kryć wiel­kich bio­lo­gów. To bio­lo­gia była na­uką o ży­ciu. A ży­cie we wszyst­kich jego prze­ja­wach in­te­re­so­wa­ło ich naj­bar­dziej.

Hu­bert czę­sto wra­cał do opo­wie­ści Fri­dy, a tak­że do hi­sto­rii opo­wie­dzia­nych mu przez mat­kę, któ­re prze­ka­za­ła jej ne­stor­ka rodu. Czę­sto za­sta­na­wiał się, jak po­to­czy­ło­by się ży­cie Ru­dol­fa i Aloj­za, gdy­by szcze­pion­kę na bło­ni­cę wy­na­le­zio­no wcze­śniej, a nie do­pie­ro w 1923 roku. Miał też świa­do­mość, że gdy­by obo­wiąz­ko­wych szcze­pień dla wszyst­kich dzie­ci po­ni­żej dzie­sią­te­go roku nie wpro­wa­dzo­no już w roku 1936, on rów­nież mógł po­dzie­lić los Han­sa i Zyg­mun­ta. To samo do­ty­czy­ło odry, na któ­rą szcze­pion­kę od­kry­to, kie­dy on uczył się w szko­le pod­sta­wo­wej – czy gdy­by od­kry­to ją wcze­śniej, Ja­cob miał­by szan­sę do­żyć peł­no­let­no­ści, a może na­wet prze­żyć swo­je­go ojca?

W cza­sach gdy Hu­bert do­ra­stał, świat wo­kół nie­go zmie­niał się nie do po­zna­nia. Zna­czą­cy spa­dek umie­ral­no­ści wśród dzie­ci za­wdzię­cza­no mię­dzy in­ny­mi roz­wo­jo­wi mi­kro­bio­lo­gii. Cho­ciaż pierw­sze szcze­pie­nia ochron­ne, za spra­wą an­giel­skie­go le­ka­rza Edwar­da Jen­ne­ra, po­ja­wi­ły się po­nad sto pięć­dzie­siąt lat przed na­ro­dze­niem Hu­ber­ta, a w Pol­sce jego me­to­dę wal­ki z ospą Hia­cynt Dziar­kow­ski, Woj­ciech Je­rzy Bo­du­szyń­ski i Fran­ci­szek Neu­hau­ser sto­so­wa­li już w la­tach 1801–1802, przez ostat­nie dwa wie­ki roz­ma­ite mi­kro­by pu­sto­szy­ły ludz­kość. Ospę uda­ło się wy­eli­mi­no­wać do­pie­ro w la­tach trzy­dzie­stych XX wie­ku. Na szcze­pion­kę prze­ciw gruź­li­cy trze­ba było cze­kać do 1921 roku, a na pierw­sze szcze­pie­nia w Pol­sce do 1926. Hu­bert nie za­ła­pał się na jej obo­wiąz­ko­we po­da­wa­nie no­wo­rod­kom – sto­so­wa­no to do­pie­ro od 1955. Na szcze­pion­ki prze­ciw krztu­ś­co­wi i tęż­co­wi cze­ka­no do po­ło­wy lat dwu­dzie­stych, a po­lio czy ró­życz­kę po­wstrzy­mać mo­gły do­pie­ro od­kry­cia z 1959 i 1969 roku. A to była tyl­ko jed­na z dzie­dzin za­wdzię­cza­ją­cych suk­ce­sy dy­na­micz­ne­mu roz­wo­jo­wi bio­lo­gii i jej bli­skiej współ­pra­cy z me­dy­cy­ną.

Hu­bert, jak mało kto, wie­rzył w moż­li­wo­ści bio­lo­gii i me­dy­cy­ny, uzna­jąc je za nie­mal nie­ogra­ni­czo­ne. Ale w póź­niej­szych la­tach na­wet jemu zda­rza­ły się chwi­lę zwąt­pie­nia. Wte­dy wra­cał pa­mię­cią do tych chwil, gdy – jesz­cze w cza­sach stu­diów – le­że­li z Iza­be­lą na sto­ją­cej w ich sa­lo­nie ka­na­pie z se­rii Li­wia (któ­rą He­le­nie uda­ło się wy­stać w dłu­giej, ca­ło­noc­nej ko­lej­ce) i prze­glą­da­li wy­kre­sy po­ka­zu­ją­ce spa­dek śmier­tel­no­ści w ostat­nich dzie­więć­dzie­się­ciu la­tach. Po­cząw­szy od 1880 roku – od tego bo­wiem roku za­czy­na­ły się wszyst­kie sta­ty­sty­ki – słup­ki za­cho­ro­wań i śmier­tel­no­ści na bło­ni­cę, odrę, krztu­siec-ko­klusz czy szkar­la­ty­nę sys­te­ma­tycz­nie ma­la­ły. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych no­to­wa­no re­kor­do­wo ni­skie war­to­ści. O ile jesz­cze w 1900 roku cho­ro­by za­kaź­ne w Eu­ro­pie po­chła­nia­ły śred­nio 474 na 100 ty­się­cy miesz­kań­ców, co sta­no­wi­ło 29 pro­cent ogól­nej umie­ral­no­ści rocz­nej, o tyle w roku 1970 zgo­nów było już 75, czy­li le­d­wie 8 pro­cent rocz­nej umie­ral­no­ści.

Po­ja­wi­ły się jed­nak nowe pro­ble­my do roz­wią­za­nia. Cho­ro­by za­kaź­ne za­stą­pił rak. No­wo­two­ry, któ­re w 1900 roku sta­no­wi­ły le­d­wie czte­ry pro­cent ogól­nej umie­ral­no­ści, w 1970 za­bi­ja­ły już po­nad czte­ro­krot­nie wię­cej lu­dzi niż przed sie­dem­dzie­się­ciu laty. Żni­wo za­czę­ły zbie­rać tak­że cho­ro­by cy­wi­li­za­cyj­ne, bę­dą­ce wy­ni­kiem stre­su, cho­rób ner­wo­wych i psy­chicz­nych, ale tak­że skut­ków spo­ży­wa­nia al­ko­ho­lu (m.in. mar­skość wą­tro­by), nie­przy­sta­ją­ce­go do po­pra­wia­ją­cych się wa­run­ków ży­cia spo­so­bu od­ży­wia­nia, po­wo­du­ją­ce­go otłusz­cze­nie or­ga­ni­zmu i cu­krzy­cę, oraz pa­le­nia. Świat zmie­niał się bły­ska­wicz­nie, a wraz z nim przy­czy­ny śmier­tel­no­ści, Hu­bert i Iza­be­la wie­rzy­li jed­nak, że bio­lo­gia wciąż może po­ma­gać me­dy­cy­nie świę­cić ko­lej­ne trium­fy w wal­ce ze śmier­cią.

To prze­ko­na­nie prze­ka­za­li sy­no­wi, któ­ry przy­szedł na świat na po­ro­dów­ce Okrę­go­we­go Szpi­ta­la Ko­le­jo­we­go w Ka­to­wi­cach. Hu­bert, mimo ro­do­we­go fa­tum, chciał, by To­masz, tak jak jego pra­pra­dzia­dek, pra­dzia­dek, dzia­dek i oj­ciec, uro­dził się na pa­new­nic­kiej zie­mi – ko­leb­ce rodu Kel­le­rów. Choć na­ro­dzi­nom To­ma­sza to­wa­rzy­szył ty­po­wy dla wszyst­kich ro­dzi­ców nie­po­kój o zdro­wie dziec­ka, nie było do nie­go więk­szych pod­staw. Je­śli cho­dzi o prze­ży­wal­ność no­wo­rod­ków, me­dy­cy­na od po­cząt­ku XX wie­ku od­no­si­ła spek­ta­ku­lar­ne zwy­cię­stwa. Na przy­kład, o ile w Wiel­kiej Bry­ta­nii u pro­gu dwu­dzie­ste­go stu­le­cia śmier­tel­ność nie­mow­ląt cha­rak­te­ry­zo­wał sta­ły i dość wy­so­ki współ­czyn­nik 150 pro­mi­li, co ozna­cza­ło, że umie­ra­ło 15 pro­cent no­wo­rod­ków, o tyle po dru­giej woj­nie świa­to­wej spadł już do za­le­d­wie 10, cza­sa­mi 20 pro­mi­li. Moż­na było więc za­ry­zy­ko­wać twier­dze­nie, że me­dy­cy­na od stu lat kon­se­kwent­nie dą­ży­ła do tego, by ten „lep­szy świat”, o któ­rym mó­wi­ła Fri­da, za­pew­nić dzie­ciom i do­ro­słym już tu, na Zie­mi.

Oczy­wi­ście hi­sto­ria wal­ki ze śmier­cią była dużo dłuż­sza i w po­przed­nich stu­le­ciach rów­nież od­no­to­wa­ła zna­czą­ce suk­ce­sy. Od po­ło­wy XVIII wie­ku dżu­ma już nie na­wie­dza­ła Eu­ro­py i nie za­bie­ra­ła ze sobą 90 pro­cent miesz­kań­ców wsi i mia­ste­czek, jak to mia­ło jesz­cze miej­sce w po­ło­wie XIV wie­ku. Me­dy­cy­nie i na­uce uda­ło się tak­że wy­dłu­żyć ży­cie ludz­kie. Gdy w XIII wie­ku i póź­niej­szych stu­le­ciach po­ło­wa po­pu­la­cji nie osią­ga­ła na­wet dwu­dzie­ste­go roku ży­cia, od koń­ca XVIII wie­ku, a więc od cza­sów oświe­ce­nia, któ­re z nie­spo­ty­ka­ną do­tąd w cza­sach no­wo­żyt­nych siłą kła­dło na­cisk wła­śnie na roz­wój na­uki i me­dy­cy­ny, śred­nia dłu­gość ży­cia za­czę­ła nie­ustan­nie ro­snąć i tak było aż do 2016 roku. To oświe­ce­nie po­ło­ży­ło pod­wa­li­ny pod wszyst­ko to, co wy­da­rzyć się mia­ło w dwóch ko­lej­nych stu­le­ciach. Uspo­ko­iło lu­dzi, prze­ko­na­ło, że śmierć nie jest karą bo­ską zrzu­ca­ną na nich bez ostrze­że­nia. Spra­wi­ło, że ludz­kość za­czę­ła z nią wal­czyć i wie­rzyć w to, że być może kie­dyś uda się ją po­ko­nać.

Ten cel przy­świe­cał tak­że Hu­ber­to­wi i Iza­be­li. Chcie­li uczy­nić świat no­wym, lep­szym dla wszyst­kich lu­dzi. Ba­da­nia i eks­pe­ry­men­ty, ja­kie pro­wa­dzi­li w la­tach osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych XX wie­ku, wal­nie się do tego przy­czy­ni­ły. Ale w ich przy­pad­ku naj­waż­niej­sza oka­za­ła się de­cy­zja o spło­dze­niu po­tom­ka. To­masz stał się ich naj­więk­szym wkła­dem w roz­wój na­uki, a przede wszyst­kim sze­ro­ko ro­zu­mia­nej bio­lo­gii. Nie by­ło­by to moż­li­we, gdy­by nie prze­ka­za­li mu swo­jej wie­dzy, ale tak­że spoj­rze­nia na świat – na­pę­dza­ją­ce­go ich każ­de­go dnia prze­ko­na­nia, że rze­czy­wi­stość wo­kół moż­na zmie­niać na lep­sze. To­masz świę­cie w to wie­rzył do pięt­na­ste­go roku ży­cia. Kro­czył śla­da­mi Hu­ber­ta i Iza­be­li ni­czym ich cień. Jed­nak w 1996 roku zda­rzy­ło się coś, co osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­ło o jego dro­dze ży­cio­wej i o tym, co miał w przy­szło­ści osiąg­nąć. I wy­da­rze­nie to było na rów­ni istot­ne z jego na­ro­dzi­na­mi. Ale to sta­ła hi­sto­ria w dzie­jach ludz­ko­ści i wspo­ma­ga­ją­cej ją na­uki: naj­waż­niej­sze chwi­le to te, w któ­rych śmierć spo­ty­ka się z na­ro­dzi­na­mi – a do­kład­niej z na­ro­dzi­na­mi idei.

3

Huk. Po­tem dru­gi, tuż po pierw­szym. Dwa wy­strza­ły, któ­re go ogłu­szy­ły. Naj­pierw to nie­moż­li­we do znie­sie­nia dzwo­nie­nie w uszach, któ­re bo­le­śnie wwier­ca­ło się w naj­głęb­sze za­ka­mar­ki jego gło­wy, aż do mó­zgu. A po­tem ab­so­lut­na ci­sza, któ­ra wy­peł­ni­ła po­miesz­cze­nie, gdy od­zy­skał słuch. To było o wie­le gor­sze. Ci­sza ro­dzi­ła fi­zycz­ny ból, prze­szy­wa­ją­cy bar­dziej niż ten pro­mie­niu­ją­cy z ran na ra­mie­niu i udzie. Była tak ab­sor­bu­ją­ca, że nie zwró­cił na­wet uwa­gi na wy­rwę po kuli w no­dze, z któ­rej są­czy­ła się ciem­no­bru­nat­na krew. Była obez­wład­nia­ją­ca. Czuł, jak ba­te­rie do­star­cza­ją­ce ener­gię or­ga­ni­zmo­wi do­cho­dzą do gra­ni­cy wy­czer­pa­nia. Oczy Mi­cha­ła San­de­ra bez­wied­nie wo­dzi­ły po ko­lej­nych obiek­tach, któ­rych nie po­tra­fił roz­po­znać. Za­trzy­ma­ły się do­pie­ro na niej. Lena. Przez mo­ment tyl­ko pa­trzył. Po­tem reszt­ką sił spró­bo­wał wstać. Naj­pierw pra­wa, po­tem lewa noga. I po­twor­ny ból. Lewa na­tych­miast od­mó­wi­ła po­słu­szeń­stwa. Syk­nął z bólu i opadł na pod­ło­gę. Pod­jął jesz­cze jed­ną pró­bę, aby zbli­żyć się do nie­ru­cho­me­go cia­ła na­sto­lat­ki. Ale już nie wsta­wał. Pod­pełzł do Leny na czwo­ra­kach. Sta­rał się omi­jać wzro­kiem dziu­rę po kuli nie­mal na sa­mym środ­ku jej czo­ła. Nie po­tra­fił. Pa­trzył pro­sto na nią. Była jak wy­rzut su­mie­nia.

To była jego wina. Wy­łącz­nie jego. Miał złe prze­czu­cia i po­wi­nien był ich słu­chać, po­wi­nien trzy­mać się z da­le­ka od tego miej­sca. Obie­cał jej, że nic złe­go się nie sta­nie, a te­raz ona...

By­łem tam, ale ni­cze­go nie czu­łem. Le­ża­łem, ale nie było my­śli, nie było słów, nie było ob­ra­zów. Było coś in­ne­go. Cał­kiem in­ne­go, coś, cze­go ję­zyk ni­g­dy nie wy­ra­zi. Nie było też wy­rzu­tów su­mie­nia, bo tyl­ko lu­dzie je mają. Bo są świa­do­mi, bo są ogra­ni­cze­ni, bo są ludź­mi. Mi­chał chwy­cił dłoń Leny i ści­snął – była cie­pła... Wy­czuł sła­by puls! Ser­ce Mi­cha­ła, któ­re do­tąd pom­po­wa­ło krew do jego or­ga­ni­zmu na naj­niż­szych ob­ro­tach, nie­spo­dzie­wa­nie wrzu­ci­ło pią­ty bieg i za­czę­ło ga­lo­po­wać. Czuł się tak, jak­by za­raz mia­ło prze­sko­czyć nad że­bra­mi i wy­rwać się z klat­ki pier­sio­wej. Z tru­dem zła­pał od­dech. Z gło­śnym ję­kiem ze­rwał z sie­bie po­pla­mio­ną krwią ko­szu­lę i przy­ci­snął ją do dru­giej rany na cie­le dziew­czy­ny – śla­du po ugry­zie­niu na jej szyi. Je­śli mia­ła ja­kieś szan­se na prze­ży­cie, naj­pierw trze­ba było za­ta­mo­wać to krwa­wie­nie.

– Ona żyje! – krzyk­nął, od­wra­ca­jąc się do męż­czy­zny w pro­chow­cu, któ­ry z nie­do­wie­rza­niem spo­glą­dał na za­bar­wio­ny wszyst­ki­mi od­cie­nia­mi krwi­stej czer­wie­ni ob­raz ma­sa­kry ry­su­ją­cy się przed nim na sza­rym płót­nie pod­ło­go­we­go li­no­leum. – Sły­szysz?! Ona żyje! – po­wtó­rzył.

Od tego mo­men­tu pa­mię­tał tyl­ko uryw­ki scen. I ad­re­na­li­nę, wście­kle tło­czo­ną do or­ga­ni­zmu przez nad­ner­cza. Ad­re­na­li­nę, któ­ra na­pę­dza­ła jego po­ka­le­czo­ne i wy­cień­czo­ne cia­ło sku­tecz­niej od wy­so­ko­ok­ta­no­we­go pa­li­wa. Układ współ­czul­ny prze­jął kon­tro­lę nad or­ga­ni­zmem. To była re­ak­cja na strach o ży­cie – nie swo­je, bo to było dla nie­go nie­waż­ne, ale o ży­cie dziew­czy­ny, któ­rą wciąż moż­na było ura­to­wać.

Po bólu w ręce i no­dze nie było już śla­du, a my­śli wi­ro­wa­ły w jego gło­wie z za­wrot­ną pręd­ko­ścią. Szyb­sze bi­cie ser­ca, tło­cze­nie krwi i pod­wyż­szo­ne ci­śnie­nie spra­wia­ły, że or­ga­nizm, któ­ry jesz­cze parę chwil temu był na gra­ni­cy cał­ko­wi­te­go roz­pa­du, te­raz znów wy­da­wał się w peł­ni spraw­ny i go­to­wy do dzia­ła­nia. Jak­by był na haju – zy­skał na­gle nie­ogra­ni­czo­ny do­stęp do ca­łe­go ar­chi­wum pa­mię­ci, na­wet do naj­drob­niej­szych skraw­ków wspo­mnień...

Męż­czy­zna w pro­chow­cu przy­padł do nie­go.

– Żyje?! Ja­kim cu­dem?!

Mi­chał przyj­rzał się ra­nie wlo­to­wej w czasz­ce. Kula wbi­ła się do­słow­nie dwa cen­ty­me­try nad le­wym oczo­do­łem. Zmie­nił nie­co po­zy­cję i de­li­kat­nie uniósł gło­wę Leny. Po­cisk prze­szedł na wy­lot i wy­glą­da­ło na to, że prze­dziu­ra­wił tyl­ko jed­ną pół­ku­lę. Wer­to­wał w pa­mię­ci wspo­mnie­nia o ope­ra­cjach, któ­re ob­ser­wo­wał i tych, któ­re sam prze­pro­wa­dzał. Szu­kał po­dob­ne­go przy­pad­ku, cze­goś, o co mógł­by się za­cze­pić...

– Wi­dzia­łem już taki po­strzał... – mó­wił go­rącz­ko­wo. – Po­cisk, tak jak tu­taj, prze­szedł tyl­ko przez jed­ną pół­ku­lę, nie na­ru­sza­jąc naj­waż­niej­szych ośrod­ków... Tam­ten fa­cet prze­żył, ro­zu­miesz?! – Ostat­nie sło­wa nie­mal krzy­czał pro­sto w twarz męż­czyź­nie w pro­chow­cu.

Nie było go przy tam­tej ope­ra­cji, ale roz­ma­wiał z neu­ro­chi­rur­giem, któ­ry ją prze­pro­wa­dził. To był po­strzał w gło­wę. Kula nie na­ru­szy­ła ani pra­wej pół­ku­li, ani rdze­nia. Było w tym spo­ro szczę­ścia, a sko­ro wte­dy się uda­ło, to dla­cze­go nie te­raz?

My­śli Mi­cha­ła go­ni­ły w tę i we w tę, wy­grze­bu­jąc z jego hi­po­kam­pu skraw­ki sta­ty­styk, któ­re prze­glą­dał po tam­tej ope­ra­cji. Na świe­cie 47 pro­cent po­strza­łów w gło­wę nie koń­czy­ło się śmier­cią pa­cjen­ta, a w przy­pad­ku uszko­dze­nia tyl­ko jed­nej pół­ku­li ten pro­cent rósł jesz­cze o kil­ka­dzie­siąt punk­tów w górę. Wszyst­ko to ozna­cza­ło jed­no: dziew­czy­nę moż­na było ura­to­wać, ale mu­sia­ła jak naj­szyb­ciej zna­leźć się w szpi­ta­lu...

Szpi­tal. No tak. Prze­cież wła­śnie znaj­do­wa­li się w jed­nym z nich: opusz­czo­nym i po­zba­wio­nym per­so­ne­lu z nie­dzia­ła­ją­cą apa­ra­tu­rą me­dycz­ną. W po­zo­sta­łych pla­ców­kach me­dycz­nych za­pew­ne wy­glą­da­ło to po­dob­nie, a bez na­tych­mia­sto­we­go do­stę­pu do sali ope­ra­cyj­nej z od­po­wied­nim sprzę­tem szan­se dziew­czy­ny na prze­ży­cie ma­la­ły wła­ści­wie do zera. Lena do tej pory mia­ła mnó­stwo szczę­ścia w nie­szczę­ściu, ale te­raz po­trze­bo­wa­ła cudu. Mi­chał nie wie­rzył w cuda.

I wte­dy, nie wia­do­mo skąd, tuż obok nie­go po­ja­wi­ła się ona. Drob­na, w oku­la­rach z gru­bym opraw­ka­mi i bu­rzą czer­wo­nych wło­sów. Za­ta­mo­wa­ła krwa­wie­nie na szyi Leny, wy­ko­rzy­stu­jąc ap­tecz­kę pierw­szej po­mo­cy, któ­rą przy­nio­sła. Zro­bi­ła to na tyle pro­fe­sjo­nal­nie, że Mi­chał uznał ją za le­ka­rza. Dla­te­go bez chwi­li zwło­ki po­in­for­mo­wał ją, cze­go po­trze­bu­je. Ta o nic nie py­ta­ła, przy­tak­nę­ła tyl­ko ski­nie­niem gło­wy.

To ona wszyst­ko zor­ga­ni­zo­wa­ła. Po­mi­mo pro­te­stów i wąt­pli­wo­ści męż­czy­zny w pro­chow­cu, któ­ry chciał ra­to­wać dru­gą ofia­rę strze­la­ni­ny – si­wo­wło­se­go męż­czy­znę w bia­łych sza­tach, rze­ko­me­go ojca Leny – za­de­cy­do­wa­ła, że w pierw­szej ko­lej­no­ści zaj­mą się dziew­czy­ną. Z ich ner­wo­wej wy­mia­ny zdań Mi­chał za­pa­mię­tał, że męż­czy­zna ma na imię Wik­tor, a ko­bie­ta Da­ria. Krót­kie spię­cie mię­dzy nimi za­koń­czy­ła wzmian­ka o szcze­pion­ce, któ­rej no­si­cie­lem mia­ła być pięt­na­sto­let­nia dziew­czy­na.

Da­lej wy­pad­ki po­to­czy­ły się bły­ska­wicz­nie. Naj­pierw po­ja­wi­ły się no­sze do prze­trans­por­to­wa­nia dziew­czy­ny. Mi­chał przy­po­mniał so­bie, że wraz z Leną mi­ja­li wóz­ki z no­sza­mi na dol­nej kon­dy­gna­cji. Po je­den z nich Da­ria wy­sła­ła Wik­to­ra, i czło­wie­ka, z któ­rym przy­by­ła na miej­sce strze­la­ni­ny – Mir­ka. Za­nim wró­ci­li, opa­trzy­ła ranę na udzie Mi­cha­ła, za­po­wia­da­jąc, że zaj­mie się nią do­kład­nie w miej­scu, do któ­re­go się wy­bie­ra­li.

Pięć mi­nut póź­niej byli na ze­wnątrz. Od woj­sko­we­go hu­mvee dzie­li­ło ich kil­ka­dzie­siąt me­trów. Usły­sze­li nie­mi­ło­sier­ne za­wo­dze­nie, a po chwi­li świa­tło ich la­ta­rek wy­ło­ni­ło z mro­ku gru­pę nie­mar­twych cią­gną­cych w ich stro­nę.

– Łap­cie! – za­wo­łał Wik­tor do Da­rii i Mi­cha­ła, wska­zu­jąc ru­chem gło­wy no­sze. – My się nimi zaj­mie­my.

– Dasz radę? – za­py­ta­ła Da­ria bez prze­ko­na­nia, spo­glą­da­jąc na Mi­cha­ła. Ten ski­nął gło­wą w od­po­wie­dzi.

Kil­ku­oso­bo­wa gru­pa sztyw­nia­ków zbli­ża­ła się w ich kie­run­ku. Jed­nak spo­sób, w jaki się po­ru­sza­li, był inny niż do­tych­czas – szyb­szy i bar­dziej zde­cy­do­wa­ny. Par­li na­przód, wpa­tru­jąc się w nich.

Da­ria pró­bo­wa­ła za­cho­wać spo­kój, przej­mu­jąc no­sze od Mir­ka, nie mo­gła jed­nak opa­no­wać drże­nia rąk. Mi­chał, pod wpły­wem ad­re­na­li­ny, zła­pał uchwyt no­szy naj­pierw pra­wą ręką, a po­tem lewą. Syk bólu, jaki wy­rwał się z jego ust, zo­stał za­głu­szo­ny przez huk.

Mi­rek trze­ma szyb­ki­mi strza­ła­mi po­wa­lił na zie­mię nie­mar­twych znaj­du­ją­cych się naj­bli­żej nich. Chwi­lę póź­niej do­łą­czył do nie­go Wik­tor, osła­nia­jąc Da­rię i Mi­cha­ła. Ci ru­szy­li do sa­mo­cho­du, naj­szyb­ciej jak to było moż­li­we. Za­nim jed­nak Mi­chał do­kuś­ty­kał do po­jaz­du, dwaj męż­czyź­ni upo­ra­li się z za­gra­ża­ją­cy­mi im umar­la­ka­mi. Na­stęp­nie pod­nie­śli nie­przy­tom­ną Lenę z no­szy i uło­ży­li ją na pace hu­mvee. Za­wo­dze­nie wzma­ga­ło się. Do cię­ża­rów­ki ze wszyst­kich stron cią­gnę­li ko­lej­ni nie­mar­twi, jed­nak w tym mo­men­cie cała uwa­ga czwór­ki lu­dzi kon­cen­tro­wa­ła się na dziew­czy­nie.

Kie­dy ta była już bez­piecz­na w sa­mo­cho­dzie, Wik­tor i Da­ria za­ję­li miej­sca z przo­du. Mi­chał wgra­mo­lił się nie­zdar­nie na tył.

– Jedź­cie, ja zaj­mę się Dar­kiem! – za­wo­łał Mi­rek, gdy sil­nik hu­mvee pra­co­wał już na ni­skich ob­ro­tach.

Wik­tor nie zwle­kał ani chwi­li i ru­szył przed sie­bie w nie­zna­nym Mi­cha­ło­wi kie­run­ku. Za nimi roz­le­gły się huki wy­strza­łów. Od­wró­cił się i ob­ser­wo­wał przez tyl­ną szy­bę, jak po­zo­sta­wio­ny przed szpi­ta­lem męż­czy­zna strze­la do dwóch naj­bliż­szych umar­la­ków, a na­stęp­nie bie­giem wra­ca do bu­dyn­ku.

Mi­rek zo­stał sam. Ciem­ność. We­wnątrz i na ze­wnątrz. Za­trza­snął drzwi. Za­wo­dze­nie nie­mar­twych nie­co przy­ci­chło. Zbli­ża­li się, a on był sam. Wy­jął z kie­sze­ni małą la­tar­kę. Snop świa­tła omiótł ścia­nę, a na­stęp­nie ośle­pił go, od­bi­ja­jąc się od szy­by ko­lej­nych, tym ra­zem wa­ha­dło­wych drzwi. Po­pchnął je i wszedł w głąb szpi­ta­la. Dru­gie drzwi dało się za­ry­glo­wać. Zdjął pa­sek od spodni, owi­nął go wo­kół uchwy­tów i za­ci­snął moc­no. Jęki znów sta­wa­ły się co­raz gło­śniej­sze, tak jak bi­cie jego ser­ca. Przy­spie­szał rów­nież od­dech. Wdech i wy­dech. Co­raz szyb­ciej, ale jed­nak wol­niej od ser­ca. Na­słu­chi­wał, jak umar­la­ki pod­cho­dzą do drzwi wej­ścio­wych i obi­ja­ją się o nie. Te­raz wy­raź­nie ich sły­szał. Jesz­cze chwi­la. Jesz­cze kil­ka kro­ków i będą w środ­ku...

I wte­dy coś za­war­cza­ło. To był sil­nik cię­ża­rów­ki. Tak przy­naj­mniej brzmiał. Za­war­czał i zgasł. Na­stą­pi­ły dwa krót­kie ostre trza­ski, je­den po dru­gim. Umar­la­ki za­trzy­ma­ły się i za­le­gła chwi­lo­wa ci­sza. Na­gle roz­legł się jęk. Ale inny. Po­tem ko­lej­ny. Jak­by stłu­mio­ny. Ago­nal­ny. Pró­bo­wał zaj­rzeć przez szpa­rę mię­dzy drzwia­mi, ale pa­sek nie po­zwa­lał otwo­rzyć ich na tyle, by co­kol­wiek zo­ba­czyć.

Za­kasz­lał. Po­świe­cił la­tar­ką na drzwi. Gaz. Przez szpa­rę do środ­ka do­sta­wał się gaz. Siwy, tań­czą­cy w po­wie­trzu. Bez­won­ny. Wi­dział go, ale ni­cze­go nie czuł. Je­dy­nie mro­wie­nie w oczach. Od­ru­cho­wo przy­mknął je i za­sło­nił dłoń­mi. Cof­nął się o krok.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

Kar­ta re­dak­cyj­na

PRO­LOG

CZĘŚĆ I

Roz­dział 1

Roz­dział 2

Roz­dział 3

Roz­dział 4

Roz­dział 5

Roz­dział 6

Roz­dział 7

Roz­dział 8

Roz­dział 9

Roz­dział 10

Roz­dział 11

Roz­dział 12

Roz­dział 13

Roz­dział 14

Roz­dział 15

Roz­dział 16

CZĘŚĆ II

Roz­dział 17

Roz­dział 18

Roz­dział 19

Roz­dział 20

Roz­dział 21

Roz­dział 22

Roz­dział 23

Roz­dział 24

Roz­dział 25

CZĘŚĆ III

Roz­dział 26

Roz­dział 27

Roz­dział 28

Roz­dział 29

Roz­dział 30

Roz­dział 31

Roz­dział 32

Roz­dział 33

Roz­dział 34

Roz­dział 35

Roz­dział 36

Roz­dział 37

CZĘŚĆ IV

Roz­dział 38

Roz­dział 39