Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Już przed apokalipsą nasz świat zaludniały żywe trupy...
Zestresowani pracownicy korporacji, wygłodniali konsumenci rynku, zatrudnieni na „śmieciówkach”, nienasyceni pożeracze śmieciowego jedzenia.
Zapętleni w niewolniczym kole pogoni za pieniądzem oraz szczęściem rodem z reklam.
Głodujący mieszkańcy Trzeciego Świata, wykluczeni z życia społecznego bezdomni i imigranci zatopieni w centrach zachodnich miast.
Widziałem ich każdego dnia przed apokalipsą.
Mijałem ich na ulicach, w metrze, siedziałem obok nich w ekskluzywnych restauracjach, obozach pracy przybierających postać klimatyzowanych biur.
Widziałem ich na ekranach telewizorów i na łamach plotkarskich serwisów...
Wszyscy oni nienawidzili tego, w co się przeistoczyli.
Prawdziwym wybawieniem dla wielu było dopiero ugryzienie niemartwych.
Zombie na ekranie – kinowym, telewizora czy komputera – sprawdzają się wyśmienicie. W prozie nie tak łatwo je okiełznać. Marcela nie dość, że dał radę, to opowiedział o zombie w naszych polskich realiach. I naprawdę jest się czego bać.
Kamil Śmiałkowski, naekranie.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
© Copyright by Mikołaj Marcela
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, przechowywanie lub wprowadzanie do systemu wyszukiwania, dystrybucja w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków (elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych) bez wcześniejszej pisemnej zgody wydawcy jest zabronione.
Postaci i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo z rzeczywistymi osobami, żyjącymi lub zmarłymi, jest przypadkowe.
Autor: Mikołaj Marcela
Tytuł: Niemartwi
Redakcja: Anna Willman
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Skład i projekt graficzny makiety: Jarosław Jabłoński
Ilustracje i projekt graficzny okładki: Marek Oleksicki, Ewa Godlewska
Redaktor prowadzący: Roman Książek
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
www.pascal.pl
Bielsko-Biała 2015
ISBN 978-83-7642-643-3
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
– Lena! Słyszysz?! Nie umieraj! Proszę, nie umieraj!
Krzyk Michała był przytłumiony, jakby docierał do niej z bardzo daleka, choć jego usta i szeroko otwarte z przerażenia oczy znajdowały się tuż przy jej twarzy. Zagłuszało go dudnienie i pulsowanie, które rozsadzało jej głowę. Myśli gnały jak oszalałe, jedna za drugą. Nie miała już siły walczyć. To, co mówią o śmierci, okazało się prawdą: przed oczami, niczym film puszczony do tyłu, przesuwały się jej sceny z życia. Nie z całego – jedynie z jego ostatniego aktu:
Michał przestaje walić kolbą pistoletu w czoło żywego trupa, leżącego bez ruchu na ziemi. Ten wraca do życia. Z ubrania Michała znikają plamy krwi, fragmenty tkanki mózgowej i kości czaszki, które powracają na swoje miejsce w gnijącym ciele leżącym pod Michałem. Obaj podnoszą się z ziemi. Michał patrzy ze zgrozą na umarlaka, a potem na wysokiego siwego mężczyznę po czterdziestce, który z wyrazem otępienia na twarzy spogląda na Lenę. Ich spojrzenia na moment się spotykają.
– Nie! – krzyczy Michał, patrząc, jak niemartwy zatapia zęby w skórze dziewczyny. Głowa żywego trupa, na której Michał trzyma ręce, oddala się od barku Leny.
Lena widzi, jak rubinowa plama na jej ramieniu ustępuje miejsca bieli, a potem czuje, jak gęsta ciecz wpływa do góry po ramieniu do szyi. Z jej ust wyrywa się wrzask i w tym momencie ból ustępuje, a twarz niemartwego znajduje się nad nią. Pożółkłe zęby, między którymi zwisają zaschnięte fragmenty mięsa, zaciskają się teraz kompulsywnie przed jej oczami. Żywy trup naciera, a ona go odpycha. To samo powtarza się raz jeszcze. Kątem oka dostrzega, jak Michałowi niemal udaje się chwycić za gnijącą skórę na ramieniu umarlaka, ale po chwili jego ręka się oddala, podobnie jak on sam. Ona, leżąc na ziemi, zaczyna się szamotać z niemartwym. Czuje, jak napiera na nią gnijące ciało żywego trupa. Robi uniki, a on atakuje. Jego ciało podskakuje bezwładnie, a ona kopie go mocno i z trudem odsuwa od siebie kłapiącą tuż nad nią szczękę.
Michał cofa się teraz do schodów, zerkając to na nią, to na wysokiego mężczyznę, który stoi jak sparaliżowany. Trzech umarlaków ożywa i podnosi się na nogi, a z ich ciał wylatuje kilkanaście pocisków, powracających do dymiącej lufy pistoletu trzymanego przez mężczyznę w szarym prochowcu. Obok niego stoi drugi mężczyzna, ubrany na czarno, który wyciąga z czaszki żywego trupa wbitą w nią kolbę karabinu. Wokół nich tłoczy się kolejna grupa niemartwych. Następuje seria huków.
– Nie!!! – wrzeszczy mężczyzna w czerni.
Żywe trupy rozstępują się, a spomiędzy nich z kolan powstaje kobieta – również cała w czerni – z jednym umarlakiem uczepionym w jej barku, a drugim w brzuchu. Kobieta krzyczy, a żywe trupy odstępują od niej. Patrzy w stronę Leny.
Lena odbija się od umarlaka, który leży na podłodze pod nią i oboje stają na nogach. Zaczyna się cofać w stronę Michała, stojącego przy schodach i obserwującego walkę czwórki osób z hordą umarlaków. Zatrzymuje się dopiero za jego plecami i wtedy dostrzega, że czterdziestolatka zachodzi od tyłu żywy trup. Dzieli ich mniej niż metr. Umarlak zaczyna powoli oddalać się od mężczyzny, który cały czas jest do niego odwrócony plecami, podobnie jak pozostałych troje ludzi. Lena kładzie rękę na ramieniu Michała, ściskając je gwałtownie i mocno.
– To naprawdę on – wydusza z siebie.
Wlepia wzrok w czterdziestolatka. Ten na moment ogląda się w jej stronę, ich spojrzenia spotykają się. Mężczyzna ponownie skupia się na atakujących go żywych trupach. Jej głos brzmi tak, jakby zobaczyła ducha. I tak rzeczywiście jest.
– To on…
Stoi na szczycie schodów. Ciarki cofają się powoli w górę jej kręgosłupa, a gęsia skórka ustępuje. Pomieszczenie wypełnia ogłuszający huk wystrzałów oraz upiorne wycie żywych trupów. Podłoga jest skąpana we krwi i usłana nieruchomymi truchłami niemartwych. Cofa się o kilka stopni w dół – aż do połowy schodów.
Michał mija ją, zbiegając tyłem na parter. Głośny trzask. Odwraca się i widzi, jak krata, uniemożliwiająca umarlakom zbliżającym się do schodów wejście na piętro, otwiera się. Zbiega na dół. Dłonie jej i Michała splatają się. Łączy je silny uścisk. Czuje szybkie bicie serca i pulsowanie żył. Jej nogi są jak z waty. Stoi, a jej zatrwożony wzrok utkwiony jest w oddalających się od niej i Michała niemartwych. Czuje, jak treść jej żołądka, którą miała już niemal w ustach, cofa się w głąb układu pokarmowego. Przepełnia ją obrzydzenie na widok żywych trupów – pierwszy raz od wielu miesięcy. W głowie ma tylko jedną myśl.
Kiedyś pragnęła śmierci, ale teraz chce po prostu żyć. Tak długo, jak to tylko możliwe: przez kolejny dzień, miesiąc albo rok. Jedno jest pewne: nie chce zginąć już teraz i to w takim miejscu.
Spędziła w Warszawie całe życie z wyjątkiem ostatnich kilkunastu miesięcy. Miasto zawsze tętniło energią. Samochody, rowery, motory, komunikacja miejska i piesi – wszystko w ciągłym ruchu od rana do nocy, jak różne rodzaje krwinek, bez których ten wielki miejski organizm przestałby funkcjonować. Tak mówił jej tata, kiedy była małą dziewczynką. Wtedy jego słowa wydawały się jej tajemnicze, nie do końca rozumiała, o co mu chodzi, nawet gdy swoją historię uzupełniał ilustracjami z podręczników do biologii, których w ich domu nigdy nie brakowało. Teraz to porównanie brzmiało poetycko, ale i profetycznie.
Warszawa leżała bez życia po zawale, który dotknął ją i resztę świata prawie dwa lata temu. Do tej pory jednak nie widziała jej tak pustej i cichej, na granicy wykrwawienia. Może tylko raz, na zdjęciach i filmie podczas jednej z wycieczek szkolnych do muzeum. Ale to było co innego. Teraz miała wrażenie, jakby była częścią tamtych zdjęć i filmu. Kiedy opuszczała Warszawę, organizm jeszcze walczył z chorobą, próbował ją pokonać topniejącymi zasobami ludzkich leukocytów. Jednak to, co ją zaatakowało było niczym rak, o którym przeczytała niedawno w jednej z książek rodziców. Tak jak on, choroba niszczyła „ludzką” krew, degenerowała komórki organizmu i przekształcała w coś, co zaczynało zwalczać całe ciało. Dopiero teraz dostrzegała, jak wielkie spustoszenie poczyniła nie tylko w układzie krwionośnym, ale i wszystkich innych systemach organizmu.
Warszawa nadal broniła się dzielnie mimo przytłaczającej przewagi liczebnej przeciwników. Ale była już zmieniona nie do poznania. Jej oblicze zdeformowały walki, które toczyły się nieprzerwanie od kilkunastu miesięcy, choć na początku sądzono, że potrwają najwyżej kilka tygodni. Brały w nich udział dziesiątki tysięcy mieszkańców, z czego zdecydowana większość została przemieniona w umarlaków i zasiliła szeregi armii niemartwych. Oblężenie trwało, a nieliczni, którzy ocaleli, nadal zmagali się z nim na zgliszczach dawnej stolicy Polski.
Miasto broczyło krwią i juchą, było w ruinie, ale jeszcze nie umarło. Uświadomiły jej to wybuch i krótka seria z karabinu, które były jak strzały defibrylatora uderzające gdzieś w samym środku Warszawy. Widocznie tam nadal toczyły się walki. Kolejna seria z karabinu i kilka krótkich wystrzałów z pistoletu. Teraz znacznie bliżej. Instynktownie schowała się w zaułku. Chwilę później minął ją truchtem mężczyzna. Był zakrwawiony. Z jego ramienia i pleców sączyła się brunatna gęsta ciecz, która przemoczyła trykotową koszulkę. Zaraz za nim przebiegli oni. Ciche jęki. Po raz pierwszy zobaczyła ich z tak bliska. To nie byli ludzie, przynajmniej nie tacy, jak ona. Było w nich coś dziwnego, ale nie wzbudzili jej lęku. Raczej… współczucie? Ich widok działał przygnębiająco, może dlatego.
Następny huk wystrzału i charakterystyczny klik oznajmiający wyczerpanie magazynka. Potem tylko krótkie „Nie!” i przerażający wrzask, od którego ugięły się pod nią nogi. Nagle ogarnął ją strach. Wychyliła się z zaułka i spojrzała w stronę, z której doszedł ją krzyk mężczyzny. Jego dygoczące ciało stanowiło wieczorną ucztę dla tych, którzy je przyciskali do ziemi. Stała i patrzyła. Pewnie trwałaby tak znacznie dłużej, gdyby nie kolejny ludzki skowyt, który przeszył powietrze wkrótce po krótkiej salwie z broni palnej. To on przywrócił jej czucie w nogach i logiczne myślenie. Musiała ruszać.
Była na Żwirki i Wigury, w każdym razie tak jej się wydawało. Upewniła się, spoglądając na niebieską tabliczkę wciąż przytwierdzoną do zrujnowanego budynku. Do miejsca przeznaczenia miała jakieś piętnaście, dwadzieścia minut. A przynajmniej tak by było, gdyby nie musiała uważać na żywe trupy – komórki rakowe wyniszczające miasto i jego mieszkańców. Wbiegła w Racławicką i natychmiast schowała się za pozostawionym na poboczu samochodem. Na środku ulicy mężczyzna i kobieta próbowali bronić się przed kolejną grupą niemartwych, która otaczała ich, jęcząc głośno. Pomyślała, że powinna im pomóc, miała przecież nóż, który cały czas mocno ściskała w dłoni, ale w tej samej chwili spostrzegła plamę krwi na ziemi. Kobieta, już ugryziona, słaniała się na nogach. Mężczyzna podtrzymywał ją ramieniem, najprawdopodobniej jednak również został zraniony. Ich śmierć, a właściwie nieśmiertelność, była kwestią czasu.
Wybrała inną drogę. Czasami chodziła nią z dziadkami na spacer i zawsze wydawała jej się bajkowa, zwłaszcza gdy dziadek opowiadał o pięknie natury – mijanych drzewach, kwiatach i ptakach. To on zaraził jej tatę miłością do biologii i chemii, miłością, która z kolei zbliżyła go do jej mamy. Teraz jednak trasa utraciła dawną baśniowość – ulice, budynki i pojazdy pogrążone były w rozkładzie jak wszystko dookoła. Czar prysł.
Z Mieszczańskiej skręciła w Ukrytą. Była niemal na miejscu. Jeszcze tylko kilkaset kroków dzieliło ją od progu rodzinnego domu. Ta myśl tyleż mobilizowała ją do dalszego wysiłku, co paraliżowała. Obawiała się widoku, jaki zastanie w miejscu, które opuszczali w popłochu kilkanaście miesięcy temu. Okolica była opustoszała, ale nie zauważało się zniszczeń. Wszystko zostało tu po staremu – przy krawężniku stały zaparkowane samochody, w zabrudzonych oknach zwisały smętnie firanki, w oddali majaczyły bloki. Brakowało jedynie ludzi. To, że coś jest nie tak, zdradzały również zarośnięte chwastami ogródki wyzierające zza ogrodzeń domów oraz zapuszczone publiczne trawniki.
– Uważaj! – krzyknął ktoś za nią.
Odwróciła się i z przerażeniem stwierdziła, że w jej kierunku zmierza jeden z niemartwych. Przed przemianą musiał być emerytem, przypominał jej dziadka ze strony mamy, ale na jego twarzy próżno było szukać łagodnego uśmiechu, jaki wychylał się co chwila spod sumiastego wąsa jej przodka. Twarz żywego trupa była nienaturalnie wykrzywiona, a w jego ustach tkwiła wyglądająca jak nowa sztuczna szczęka. Zestawienie rozkładającego się ciała i śnieżnobiałego porcelanowego uzębienia rodziło jeszcze bardziej upiorne wrażenie, niż w przypadku innych niemartwych, straszących gnijącymi zębami. Mimowolnie wydała z siebie pisk. Tylko tyle mogła zrobić. Miała wrażenie, że jej nogi zatopiły się w asfalcie ulicy. Zamknęła oczy.
Usłyszała trzask. Rozwarła niepewnie powieki. Żywy trup leżał na ziemi, przygnieciony przez chudego mężczyznę w okularach, który szarpał się z silniejszym od niego przeciwnikiem.
– Uciekaj! – wrzasnął.
– Ale… – To był bardziej jęk niż próba odpowiedzi.
– Uciekaj, słyszysz?!
Zanim mężczyzna zdążył dokończyć, sztuczna szczęka zagłębiła się w jego rękę, aż pociekła krew. Wrzask przeszedł w ryk. Mężczyzna uderzył dłonią w głowę żywego trupa, ale ten nadal gryzł. Wymierzył kolejny cios, ale już słabszy. Jego krew barwiła na czerwono grafit asfaltu. Rozejrzała się dookoła w panice i dopiero teraz przypomniała sobie o nożu. Bez namysłu, z całej siły wbiła go w głowę żywego trupa, wierzgającego tuż przy jej nogach. Jego ciało opadło na ulicę i przestało się ruszać. Powtórzyła cios. A potem jeszcze raz.
Oddychała szybko. Mężczyzna próbował bezskutecznie zatamować krwotok dłonią. Podniósł się z trudem. Błędnym wzrokiem popatrzył najpierw na nią, a potem na ranę. Zatoczył się.
– Mogę nóż? – zapytał słabym głosem.
Nagle poczuła się bardzo zmęczona. Nie miała siły oponować, dlatego po prostu mu go podała. Mężczyzna spojrzał na nóż, a potem znów na nią.
– Jak masz na imię?
Ledwo go usłyszała. Mruczał pod nosem, patrząc w ziemię.
– Lena – wydusiła po chwili.
– Lena… Ładnie. Miło było cię poznać – wyszeptał z trudem i ile tylko miał siły w nieugryzionej ręce, wbił ostrze noża w środek czoła. Osunął się na ziemię.
Przeciągłemu piskowi, jaki znów z siebie wydała, towarzyszyło teraz drżenie całego ciała. Szybko jednak się opanowała i zakryła usta dłońmi. Wciąż dygocząc, rozejrzała się, sprawdzając, czy nie ściągnęła uwagi innych żywych trupów, ale nie dostrzegła żadnego ruchu. Kucnęła i przyciągnęła nogi do piersi. Zamknęła oczy i zrobiła głęboki wdech, próbując wyprzeć z pamięci to, czego przed chwilą była świadkiem.
Nie wie, ile tam tak trwała bez ruchu. Nigdy później nie potrafiła odtworzyć tamtych wydarzeń. W końcu jednak wstała i ruszyła w stronę domu rodzinnego. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów… Bramka była uchylona, a na podwórku nikogo nie było. W środku pewnie też nie, choć ciągle się łudziła, że wejdzie do domu i zastanie tam rodziców.
Kiedy ostatni raz widziała się z nimi, tuż po wybuchu apokalipsy, pokłócili się. Często się z nimi kłóciła, bo chciała, żeby spędzali z nią więcej czasu i poświęcali się tylko jej, zamiast pracować do nocy. Dlatego na ogół łamała ich zakazy i zachowywała się zupełnie inaczej, niż by sobie tego życzyli. Obrażała ich i z premedytacją zaogniała każdy kolejny konflikt – szczególnie w ostatnim roku przed początkiem apokalipsy. Miała nadzieję, że w ten sposób zwróci na siebie ich uwagę, że będą musieli jakoś zareagować, coś zrobić… Ale przeliczyła się. Może uznali, że ich nie kocha albo że nie potrafią jej zrozumieć, w każdym razie zostawili jej wychowanie kochającym dziadkom, by zająć się tym, co było dla nich zrozumiałe – pracą. Teraz żałowała, że kiedykolwiek podniosła głos na rodziców, i dałaby wszystko, by jeszcze raz się z nimi zobaczyć.
Niepewnie uchyliła drzwi i weszła do środka. Podłoga zaskrzypiała pod jej stopami, tak że dreszcz przebiegł jej po plecach. W domu panowała absolutna cisza. To było coś nowego pośród tych czterech ścian, bo zawsze albo kłóciła się z rodzicami, albo oni głośno rozmawiali z przygłuchymi dziadkami, albo dziadkowie trajkotali z nią jak nakręcone katarynki. Teraz czuła się tak, jakby to już nie był jej dom, jakby przestał nim być z powodu tej ciszy. Nie poznawała go, choć się nie zmienił.
Wszystko było tak, jak to pozostawili. Przynajmniej tak jej się wydawało do momentu, aż spostrzegła przewróconą doniczkę z uschniętym cyklamenem perskim – chlubą babci. Pamiętała, że kiedy opuszczali w popłochu mieszkanie, doniczka stała blisko okna. Teraz zasuszony niczym mumia kwiat leżał na dywanie. A zatem ktoś tu musiał być w ciągu ostatnich miesięcy. Jej serce zabiło szybciej. Rozejrzała się nerwowo. Kuchnia. Tam jeszcze nie zaglądnęła. Sięgnęła po nóż, ale… Uświadomiła sobie, gdzie go zostawiła. I natychmiast przestała o tym myśleć. Wytężyła słuch, lecz nie wychwyciła nawet szmeru. Uspokoiła się i weszła do kuchni.
Stanęła w wejściu. Naprzeciwko niej przez okno wyglądała kobieta o kruczoczarnych, długich włosach – takich, jakie miała jej matka. Jej loki kontrastowały ze śnieżnobiałym kitlem laboratoryjnym. Kobieta stała odwrócona do niej plecami, więc nie miała pewności, czy to matka, dopóki na lewym nadgarstku nie dojrzała srebrnej bransoletki, tej samej, którą tata Leny podarował żonie w dziesiątą rocznicę ślubu. To musiała być ona. Jej serce znów waliło jak oszalałe, tym razem z radości. To był cud!
– Mamo… – wyszeptała niepewnie. Żadnej reakcji… – Mamo – powtórzyła głośniej.
Kobieta powoli, mechanicznym ruchem, odwróciła się w jej stronę. Ale to już nie była jej matka. Pogrążona w rozkładzie zmasakrowana twarz, ciało pokryte śladami ugryzień, kitel skąpany we krwi… To coś zajęczało i zrobiło krok w jej stronę. Cofnęła się przerażona i w tej samej chwili usłyszała za plecami głośne zawodzenie. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że w jej kierunku podążają trzy żywe trupy. Nie miała gdzie uciec. Brakowało jej tchu, nie mogła nawet krzyknąć. Chciała się pomodlić, ale zapomniała słów, choć kiedy była mała, co wieczór przed snem powtarzała z babcią: „Aniele Boży, stróżu mój…”. Boże, jak to leciało, jak to leciało? – powtarzała przez krótką chwilę w myślach, podczas gdy umarlaki zbliżały się do niej. Złożyła ręce do modlitwy i słowa same się wypowiedziały: „Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. Rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy, strzeż duszy, ciała mego, zaprowadź mnie do żywota wiecznego…”. Nim wypowiedziała w myślach „Amen”, żywy trup, który niegdyś był jej matką, dotknął jej ramienia i zaskrzeczał obrzydliwie. Odruchowo zacisnęła powieki…
Ale nic się nie stało. Trwała tak jeszcze kilka sekund, lecz w końcu odważyła się otworzyć oczy. Niemartwi trwali w miejscu jak roboty, których system operacyjny się zawiesił. Poruszyła się trwożliwie, lecz nie zaatakowały. Przestały zwracać na nią uwagę. Czekała jeszcze parę minut sparaliżowana strachem, ale nic się nie zmieniło. W końcu żywe trupy oddaliły się – każdy w swoją stronę. Dopiero teraz poczuła, że ciepły mocz spływa jej po udzie. Odwlekała jakikolwiek ruch, czekając, aż niemartwi opuszczą jej dom i wtedy pędem rzuciła się do wyjścia.
Biegła przed siebie, byle dalej. Mijała kolejnych umarlaków, lecz żaden nie próbował jej zaatakować. Zatrzymała się, gdy zabrakło jej tchu. Nie miała pojęcia, gdzie jest. Oparła się o ścianę budynku, ciężko dysząc. Dopiero teraz zauważyła, że na ulicę wyległa garstka ludzi, tych, którzy przez całą wojnę trwali w ukryciu – w piwnicach, na strychach albo zabarykadowani w swoich mieszkaniach. Ktoś zagwizdał i wydał okrzyk radości, jakby to był Nowy Rok. Obok niej przebiegło dwóch mężczyzn. Jeden z nich zatrzymał się przy niej.
– Już nie musisz uciekać! – wołał podniecony.
– Co się stało? – wydyszała zdezorientowana.
– Przestali atakować! To koniec! Rozumiesz? To koniec apokalipsy!
Mężczyzna niemal tańczył z radości. Uśmiechnął się i pobiegł za kolegą.
– Przestali atakować? Jak to? – zapytała sama siebie słabym głosem.
Zrobiło jej się ciemno przed oczami. Osunęła się na ziemię. Przymknęła powieki.
Powinien być martwy. Ale nadal żył. Ta myśl nieustannie pojawiała się z każdym powrotem świadomości. Była niczym automatyczne przypomnienie, którego nie da się wyłączyć, jak slogan wnikający w umysł tak głęboko, że mimowolnie powtarza się go pod nosem. I chociaż słyszał tę myśl już nie dziesiątki czy setki, ale tysiące razy, nie potrafił się do niej przyzwyczaić.
Leżał z zamkniętymi oczami, a dookoła niego trwała martwa cisza. Ten krótki moment zawieszenia i uśpienia świata tuż po przebudzeniu lubił najbardziej. Po chwili poczuł jednak przez przymknięte powieki pierwsze promienie słońca i usłyszał, jak nieme dotąd królestwo natury budzi się do życia za oknem jego chatki. Jak zwykle zastanawiał się, czy jest sens wstawać, w końcu nie miał żadnych planów, żadnych obowiązków i mógł przeżyć kolejny dzień, nie wychodząc z domu. Ale wiedział też doskonale, że mimo to jak co dzień zejdzie z hamaka i wykona serię rutynowych, nie do końca potrzebnych czynności, bo to właśnie rutyna zapewniała mu w miarę normalne funkcjonowanie. Inna sprawa, czy ktokolwiek byłby skłonny oceniać jego życie w kategoriach normalności. Miał to jednak gdzieś, jak wszystkich ludzi.
Ostatecznie wstał, bo nigdy nie potrafił ponownie zasnąć po przebudzeniu. Raz przerwany sen już nie wracał. Zastanawiał się intensywnie, co ma do zrobienia. Czekało go jednak to, co zwykle – śniadanie, pranie, poszukiwanie opału, może jakieś polowanie i ewentualnie drobny remont chatki. Remonty, no właśnie… Zeskakując z hamaka, w ostatniej chwili uniknął przewrócenia stojącej na środku pustego pokoju drewnianej misy wypełnionej po brzegi wodą. Nawyki mają też negatywną stronę – każda, nawet najdrobniejsza zmiana może zburzyć codzienny porządek. Zupełnie zapomniał o naczyniu, w którym zebrał się deszcz z przeciekającego dachu. Sądząc po ilości wody, w nocy musiało mocno padać. Wydawało mu się, że przez sen słyszał nawet grzmoty, ale jeśli już spał, to jak zabity, więc równie dobrze za oknem mogła trwać apokalipsa, a on i tak obudziłby się dopiero wraz z pierwszymi promieniami słońca. Dziura w dachu była tyleż problemem, co zbawieniem – dzięki niej miał świeżą wodę, którą mógł przemyć twarz. Mimo wszystko dachem trzeba było się zająć, podobnie jak przygotowaniem nowych strzał, bo poprzedniego dnia złamał kolejną w czasie polowania. Ale wszystko to po rozgrzewce. Zrobił trzydzieści pompek, następnie chwycił z dębowej deski leżącej na podłodze kawałek pieczeni z zeszłego wieczora i wyszedł przed chatę.
W pobliżu jak na zawołanie poruszyły się zarośla, a zza nich wyłonił się biały wilk. Pamiętał ich pierwsze spotkanie i wymianę spojrzeń gdzieś w samym środku Bieszczadów. Mimo początkowego strachu i nieufności od razu poczuł, że będą przyjaciółmi. O ile oczywiście jest możliwa przyjaźń między człowiekiem a wilkiem. Nie wiedział zresztą, co tak naprawdę ich łączyło, ale coś na pewno. Obaj byli wyrzutkami – zwierzętami stadnymi, które z różnych względów stroniły od innych przedstawicieli swojego gatunku. Samotnikami, którzy chodzą własnymi ścieżkami. Czasami miał wrażenie, że dobrze czują się jedynie w swoim towarzystwie, choć – podobnie jak wilk – nie był skłonny albo nie potrafił tego okazać. Kilka lat temu, kiedy jeszcze czytał książki i gazety, wpadł mu w ręce poradnik surwiwalowy napisany przez kobietę. Od dziecka lubił tego typu lektury, a ta była wyjątkowa. Autorka opisywała w niej, jak zamieszkała w chatce w środku lasu z dzikiem i rysiem. Wtedy uznał to za niewarty uwagi szczyt dziwactwa i zamiast dokończyć lekturę, sprawdził rubrykę sportową. Teraz, kiedy jego jedynym przyjacielem był wilk-albinos, który wprawdzie nie był jego współlokatorem, ale codziennie rano przychodzi go odwiedzić i spojrzeć mu głęboko w oczy, zrozumiał, że uznanie czegoś za dziwactwo to tylko kwestia perspektywy i często przychodzi moment, w którym to, co wydawało się dziwactwem, okazuje się czymś nie tylko normalnym, ale i pożądanym. A z miejsca, z którego teraz spoglądał, wilk wydawał mu się bliższy od wszystkich ludzi, jakich poznał w życiu. Człowiek człowiekowi wilkiem, a wilk człowiekowi człowiekiem? Pytanie, czy on sam był jeszcze człowiekiem…
Z rozmyślań wyrwał go pomruk przyjaciela. Odruchowo rzucił mu pozostały kawałek pieczeni. Na ogół nie przechowywał jedzenia w chacie, bo zapach mięsa mógł sprowadzić nieproszonych gości. Wilk takim nie był.
Patrzył, jak jego przyjaciel dostojnie podchodzi do mięsa, dokładnie je obwąchuje i pożera jednym kęsem, a potem ruszył truchtem przed siebie. Świeżego zapachu lasu o poranku nie dało się porównać z niczym innym. Był dla niego jak narkotyk, który sprawiał, że krew zaczynała szybciej krążyć w żyłach, oddech przyspieszał, a ciało odzyskiwało energię. Podkręcił tempo do pełnego biegu, stąpając lekko po leśnym runie. Błyskawicznie mijał kolejne drzewa, zagłębiając się w puszczę.
Nagle zastygł w miejscu. Minęła chwila, zanim umysł przekazał informację, dlaczego nogi zesztywniały, zmysły się wyostrzyły, a mięśnie napięły. To był głos. Ludzki. A może tylko mu się zdawało? W zasadzie nie powinno go to dziwić, w końcu i tu mieszkają ludzie, ale omijał ich szerokim łukiem i nie pamiętał już, kiedy ostatnio kogoś widział. Wyostrzył słuch. Teraz był pewien, że kilkaset metrów dalej grupka ludzi prowadzi rozmowę, budzącą spore emocje szczególnie u kobiety. By uniknąć spotkania, ruszył sprintem w lewo, zmieniając standardową trasę biegu.
Kiedy wrócił do chatki, wilka już nie było. Oddychając ciężko, usiadł na progu. Odczuwał irracjonalny niepokój, a może nawet panikę. Zdawał sobie sprawę, że przyjdzie taki dzień, gdy znów usłyszy ludzki głos albo nawet spotka na swojej drodze człowieka. Wiedział o tym, ale mimo wszystko teraz, po raz pierwszy od miesięcy, a może nawet lat, dotarło do niego, że jego ucieczka od ludzkości może dobiec końca. Że go znaleźli i nic już nie będzie takie jak wcześniej. Jak w przypadku plemion odkrywanych w lasach Amazonii, tropikach czy na wyspach, a następnie wyniszczanych przez odkrywców. Martwił się, że to właśnie spotka jego mikrokosmos, który z taką pieczołowitością ukrywał w puszczy. Na dobrą sprawę nic nie wskazywało na to, by spotkani ludzie mogli dotrzeć w pobliże jego chatki, ale sam powrót świadomości ich istnienia napawał go mieszaniną lęku i wstrętu.
Oddech szybko się ustabilizował, co z pociągnęło za sobą jasność umysłu. Uśmiechnął się z politowaniem, myśląc o tym, czego właśnie niedawno doświadczył. Dookoła znów panowała cisza, przerywana od czasu do czasu buczeniem owada lub świergotem ptaków. Podniósł się i wszedł do środka. Z deski leżącej na ziemi zniknęła reszta pieczeni. Widocznie wilkowi przypadł do gustu jego nowy przepis, co mu schlebiało, bo jego przyjaciel był jak na dzikie zwierzę wyjątkowo wybredny. Niemniej zaistniała sytuacja zmuszała go do udania się na polowanie. To była kolejna rzecz, która łączyła go z wilkiem – obaj byli drapieżnikami, a ich dieta wymagała mięsa.
Trudno powiedzieć, czy to nagły głód, czy chęć zagłuszenia czającego się w nim niepokoju, zrodziły pragnienie natychmiastowego udania się na łowy, mimo że wciąż jeszcze odczuwał trudy porannego biegu. Polowanie pomogłoby mu wyłączyć myślenie, a tego dnia tego właśnie potrzebował. Chwycił stojący w rogu pokoju cisowy łuk i kołczan ze strzałami. Był szczególnie dumny z tego pierwszego. Miał wiele rodzajów broni, żadna jednak nie wydawała mu się tak doskonała jak ten zwykły łuk. Poświęcił jego wykonaniu więcej czasu niż jakiejkolwiek innej rzeczy, która wyszła spod jego rąk. A było ich naprawdę wiele.
Przed polowaniem należało sprawdzić wnyki. Miał ich kilka – zarówno prostych pętli, jak i wnyków napinanych, ale wszystkie były puste. Obszedł kilka miejsc, w których zazwyczaj polował, jednak las jakby opustoszał – miał wrażenie, że nie tylko on, ale i zwierzęta przestraszyły się niepożądanej obecności człowieka i skryły się przed jego spojrzeniem. Nie miał jednak w zwyczaju odpuszczać, dlatego ruszył poza swoje stałe tereny łowieckie. Przez te kilka lat puszcza stała się jego domem i świetnie się w niej orientował – wiedział, gdzie jest, i miał świadomość, że coraz bardziej oddala się od tego, co uważał za swoją strefę bezpieczeństwa. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz zapuszczał się w te rejony, o ile w ogóle kiedykolwiek tu dotarł.
Ale opłaciło się. Kątem oka dostrzegł ruch po swojej prawej stronie i zamarł. To był zając. Wprawnym, spokojnym ruchem założył strzałę na cięciwę i wymierzył w szaraka. Ten zastrzygł uszami i spojrzał w jego stronę. Patrzył teraz w oczy zająca, jak niegdyś spoglądał w oczy białego wilka. Ale to było inne spojrzenie – zając przeczuwał, że jest ofiarą, a on wiedział, że jest drapieżnikiem. Cięciwa napięła się, a oddech unormował…
I wtedy usłyszał krzyk. Nie, to nie był krzyk – to był wrzask. Znał ten dźwięk. To odgłos agonii, umierania. Zając uciekł spłoszony, a on rozejrzał się dookoła. Ryk doszedł zza jego pleców. To był młody mężczyzna, może nawet dziecko. Oddech znów galopował w jego piersi, a dłoń mocno zacisnęła się na cisowym łuku. Co miał zrobić? Ktoś konał w pobliżu, a on mógł mu pomóc. Ale nie chciał. Zagryzł wargę i przymknął oczy, próbując się uspokoić. Wolnym krokiem ruszył przed siebie, wypatrując zająca. Cokolwiek działo się za jego plecami, nie była to jego sprawa. Tym bardziej że tego typu wrzask zwiastował kłopoty.
Zatrzymał go kolejny krzyk – tym razem dziewczyny. Po chwili powtórzył się jeszcze raz. Choć stawiał opór całym sobą, coś kazało mu rzucić się pędem w stronę, z której dochodził skowyt. Od dawna nie czuł tego czegoś, myślał, że to w nim już umarło, a jednak nadal było silne, silniejsze od niego. Biegł, ile miał sił w nogach, przedzierając się przez gęsty las. Jedna z gałęzi zraniła go do krwi. Zatrzymał się dopiero na skraju niewielkiej polany. Przez chwilę myślał, że śni.
Na środku polany płonęło ognisko, a właściwie stos o kilkumetrowych płomieniach. W znacznej odległości od niego stały dwie osoby w długich, zielonobrązowych szatach przypominających szaty liturgiczne nieokreślonego obrządku religijnego. Nie sposób było stwierdzić, czy byli to mężczyźni, czy kobiety, ich twarze ukryte były bowiem pod kapturami. Pewne było jedynie to, że patrzyli na trzecią postać – postawnego mężczyznę odzianego w łachmany, który stał zwrócony do niego plecami. Mężczyzna trzymał młodą dziewczynę, jeszcze nastolatkę. Dziewczyna, na wpół żywa, resztką sił próbowała tamować upływ rubinowej krwi płynącej z jej szyi, krew jednak nieubłaganie sączyła się spod palców na jej ubranie i trawę. Dopiero teraz zauważył, że ciemna krew spływa także z jej rozciętego przedramienia. Jedna z postaci w szatach zbliżyła się do dziewczyny i chwyciła ją za ramię, jakby chciała jej dodać otuchy, ale zamiast tego nacięła nożem jej ramię. Obok nich na ziemi leżał martwy chłopak z szeroko otwartymi oczami. Jego szyja była poszarpana, jakby dopadło go wygłodniałe dzikie zwierzę.
Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że na polanie jest jeszcze ktoś. To była kolejna dziewczyna, najmłodsza z całej trójki. Ku jego przerażeniu, przyglądała się ze spokojem, jak mężczyzna rzuca ciało drugiej ofiary niemal u jej stóp. Zamiast uciekać, zrobiła krok w jego stronę, ufnie patrząc mu w oczy. Jej milczenie i brak strachu wydawały się czymś potwornym, do momentu, kiedy mężczyzna odwrócił się na tyle, by mógł dostrzec jego twarz. Zrozumiał, że niesłusznie bał się jedynie ludzi, bo istnieje coś jeszcze gorszego od nich. Mężczyzna bowiem jedynie przypominał człowieka – jego wychudzone ciało i zdeformowana twarz pogrążone były w rozkładzie, a w martwym spojrzeniu czaiła się pustka. Nieporadnymi ruchami, przypominającymi działanie robota we wczesnych stadiach testów, nieubłaganie zbliżał to, co kiedyś było jego rękami, do twarzy dziewczyny.
Nawet nie zauważył, kiedy napiął łuk. Strzała mierzyła już w serce kreatury, kiedy powietrze przeszył strzał z karabinu snajperskiego. Pocisk świsnął tuż obok niego. Usłyszał za plecami głuchy łoskot. Obejrzał się. Na ziemi, tuż za nim, leżała inna rozkładająca się kreatura z roztrzaskaną czaszką. Zanim zdążył to zanalizować, usłyszał szelest dobiegający z krzaków. Odruchowo zasłonił się łukiem, w ostatniej chwili dostrzegając kolejnego potwora, który rzucił się na niego, kłapiąc zajadle szczęką. Próbował go odepchnąć, ale ten napierał na niego z nieludzką siłą. Zęby kreatury były tuż przy jego szyi, gdy z impetem coś odrzuciło ją na kilka metrów. Zrozumiał, że to coś, to jego przyjaciel – wilk. Kolejny pocisk przeszył powietrze, tym razem trafiając w drzewo. Nie zastanawiał się jednak nad tym, bo nie było chwili do stracenia. Ruszył biegiem w stronę dziewczyny, zanim ktokolwiek na polanie zorientował się, co się dzieje.
Postacie w szatach chciały zareagować, podobnie jak dziewczyna, ale było za późno. Rzucił się na nią i przewrócił na ziemię. Upadła bezwładnie na trawę. Kątem oka dostrzegł błysk noża w dłoni odzianego w szaty napastnika. Przeturlał się, unikając ciosu, odruchowo złapał strzałę i wbił jej grot głęboko w szyję atakującego. Z jego ust dobył się przeraźliwy ryk, a gdy upadł w konwulsjach na ziemię, opadający kaptur ujawnił twarz mężczyzny przed trzydziestką. Jego towarzysz stał jak sparaliżowany. Nie ruszył się, podobnie jak dziewczyna, która najprawdopodobniej straciła przytomność, uderzając głową o twarde podłoże. Po chwili ocknęła się, a kiedy zrozumiała, że nie może już pomóc swojemu kompanowi, pobiegła w stronę lasu. Potknęła się jednak i przewróciła, ale natychmiast zerwała się na równe nogi. Zanim zdążył zareagować, zniknęła za zasłoną drzew.
Chciał za nią biec, gdy poczuł, że coś miażdży mu bark. Obrócił wzrok i zobaczył, że rozkładająca się kreatura, o której zapomniał, trzyma go za ramię i nachyla się, by go ugryźć. Napiął mięśnie, szykując się do ciosu i w tym momencie usłyszał kolejny wystrzał. Chwycił leżący na ziemi zakrwawiony nóż i zanim napastnik, chwilowo odrzucony w tył siłą wystrzału, ponowił atak, zatopił ostrze w samym środku jego czoła. Potwór runął bez życia na ziemię.
Rozejrzał się dookoła, dysząc ciężko. Odruchowo chwycił łuk i strzałę. Wzdrygnął się na widok ciał leżących wokół stosu. Powróciły wspomnienia, które dawno już wyparł z pamięci. A przynajmniej tak mu się zdawało. Ci, którzy chcieli zrobić krzywdę dziewczynie, albo nie żyli, albo uciekli. Gdzieś w pobliżu musi być też ktoś, kto ma dobre intencje i chce pomóc. Ale czy na pewno? – pomyślał. „Piekło wybrukowane jest dobrymi intencjami”, mówili jedni, „podobno piekło to inni”, mówili drudzy. Okazało się, że i jedni, i drudzy mieli rację. A potwory, z którymi się zetknął, oraz ta polana i wciąż buchające na niej płomienie, jak najbardziej kojarzyły się z czeluściami piekielnymi.
Zarośla po przeciwnej stronie polany poruszyły się, a zaraz potem wyłoniły się spomiędzy nich dwie postacie pędzące w jego stronę. Niski, tęgi mężczyzna, a za nim młoda, wysoka brunetka z karabinem snajperskim w dłoniach. Kobieta szybko wyprzedziła mężczyznę.
Podbiegł do dziewczyny leżącej na trawie bez życia. Oddychała, choć, tak jak podejrzewał, straciła przytomność. Nadbiegająca kobieta coś do niego wołała. Kątem oka dostrzegł, że zatrzymuje się i kieruje broń w jego stronę. Dzieliło ją od niego jeszcze dobre kilkadziesiąt metrów. Błyskawicznie napiął łuk i wypuścił strzałę, która zagłębiła się w ramieniu kobiety. Karabin upadł na trawę, a ona sama przewróciła się z krzykiem. Mężczyzna biegnący za nią zatrzymał się i przypadł do niej. Kobieta wiła się, krzycząc wściekle.
Myślał gorączkowo. Nie rozumiał, co się wydarzyło na polanie, ale jednego był pewien – dziewczyna nie była tu bezpieczna. Starał się odsuwać od siebie myśl, że mógłby ją wziąć do siebie. Nie był na to ani przygotowany, ani gotowy. Nigdy nie będzie. Coś jednak musiał zrobić. Cokolwiek. A jeśli nie on, to coś, co w przeszłości przejmowało nad nim kontrolę w chwilach zawahania. To coś właśnie zaczynało działać. Podniósł z ziemi nieprzytomną dziewczynę i przerzucił ją sobie przez ramię. Już się nie zastanawiał. Biegł, ile miał sił w nogach w stronę swej chaty.
Wiktor Strachowski był, jest i będzie detektywem. Wszyscy wciąż mu to powtarzali, choć nie musieli. Widział to każdego ranka w lustrze, kiedy patrzył na swoją zniszczoną twarz z podkrążonymi oczami i niedbałym zarostem. Czuł to w swym oddechu, w którym obecna była delikatna woń alkoholu – prawdziwej miłości jego życia.
Był detektywem w tych popieprzonych czasach, tak jak był nim w nieco mniej popieprzonej epoce przed apokalipsą (zresztą, czy kiedykolwiek świat nie był popieprzony?). Kiedy Bóg rozdzielał talenty, jemu ewidentnie poskąpił tych najlepszych, które dostały się jego kolegom i koleżankom. Nie był ani specjalnie przystojny, ani nieprzeciętnie inteligentny. Nie miał żadnych zdolności, które czyniłyby go wyjątkowym. A jednak na pocieszenie coś dostał: talent rozwiązywania zagadek. No dobra, dostał też talent do picia, choć nie był pewien, czy to powód do dumy. Tak więc, choć nie dostał może od Stwórcy zbyt wiele, zgodnie z przypowieścią o talentach, przez całe życie starał się to pomnażać. Jak? Na przykład, rozwiązując sprawy, które bez niego najpewniej pozostałyby nierozwiązane. Przed apokalipsą pracował w kryminalnych, gdzie wiele spraw było kwestią życia i śmierci. Dzisiaj dla takich jak on było mniej roboty, ale nadal starał się służyć tym, co miał. Wiedział, gdzie i jak szukać, gdy trzeba było coś odnaleźć. Czuł, kiedy należy myśleć logicznie, a kiedy słuchać intuicji. Potrafił złożyć do kupy niepasujące do siebie klocki. A do tego był pieprzonym mistrzem łamigłówek, zarówno szarad, jolek i sudoku (już w dzieciństwie psuł mamie przyjemność rozwiązywania krzyżówek w gazetach, wypełniając je zaraz po zakupie), jak i zagadek kryminalnych.
Zagadką na dziś było wezwanie od szefa, Andrzeja Strzeleckiego, przewodniczącego Fortu Wilno. Zastanawiające było to, że Wiktor miał się u niego pojawić zaledwie dwa dni po powrocie z misji. Zazwyczaj dostawał kilka dni wolnego, żeby mógł się nacieszyć rodziną. Tym razem podobno sprawa była pilna. Miał nadzieję, że nie wiązała się z kolejnym wyjazdem, które jego żona od pewnego czasu coraz gorzej znosiła. Wszystko zaczęło się od tej serii ponownych ataków, dwa miesiące temu. Przeraziły ją. Potem były kolejne, a teraz…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej