Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Impreza osiemnastkowa może oznaczać tylko jedno… WOLNOŚĆ! Wreszcie można robić, co się chce i nie pytać nikogo o zdanie. Nie zdawać raportu, o której wróci się do domu i randkować ile dusza zapragnie. Ola jest wprost wniebowzięta! Tyle możliwości się przed nią otwiera! Teraz będzie mogła zostać aktorką, poznać miłość życia i… i wtedy okazuje się, że jedna plotka wystarczy, żeby zmienić wszystko. W telefonach wiadomość rozprzestrzenia się jak zaraza i dociera do absolutnie wszystkich, nie sposób się ukryć, ani tego odkręcić…
Jak w dobie Internetu poznać przyjaciół? Jak odkryć ichprawdziwe intencje i czy w ogóle jest to możliwe?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 115
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Text © copyright by Marta Fox 2012
Digital edition © copyright by Aleksandria Media sp. z o.o. 2024
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Przygotowanie edycji elektronicznej: Emilia Domańska
ISBN 978-83-67940-57-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tego pliku nie może być rozpowszechniana i udostępniana publicznie w jakiejkolwiek formie zapisu i w jakikolwiek sposób bez zgody właściciela praw autorskich.
Aleksandria Media sp. z o.o.
al. Wojciecha Korfantego 138
40-156 Katowice
Nie przespałam się z nim, ale mało brakowało.
Wracaliśmy z imprezy rozbawieni i już w windzie tak ostro się całowaliśmy, że żal było wychodzić, więc przejechaliśmy jeszcze dwa kursy góra–dół. Dopiero za trzecim razem wysiedliśmy. W domu zrzuciliśmy kurtki na podłogę w przedpokoju, buty wykopaliśmy każdy w inną stronę i wylądowaliśmy w łóżku. Już byłam do połowy rozebrana i nagle zerwałam się, powtarzając:
– Nie mogę, boję się, nie mogę.
– Zwariowałaś! – wrzasnął. – Przecież obiecywałaś. I co? Zostawisz mnie tak? – usłyszałam, już za drzwiami łazienki, w której się zamknęłam.
Zostawiłam.
Stanęłam pod prysznicem i pozwoliłam, by letnia woda przywróciła mnie do równowagi. Miał rację, rzeczywiście zwariowałam, dałam się ponieść chwili, fali hormonów i czego tam jeszcze. Po dziesięciu minutach znów zapukał, tym razem delikatnie. Słyszałam pukanie, ale specjalnie puściłam radio pod prysznicem i nasiliłam strumień wody, by udać, że dźwięki zza drzwi mogą do mnie nie dochodzić.
– Ola, jesteś tam? Nic ci się nie stało? – dopytywał jakby z troską.
Co mogło mi się stać?
Po prostu zwariowałam, jak słusznie mnie zdiagnozował.
Albo stchórzyłam.
Tchórzostwo boli, ale trzeba sobie z tym poradzić, podobnie jak z innym bólem.
Zapukał ponownie, mocniej.
– Daj mi spokój, muszę ochłonąć – powiedziałam.
– A nie możemy razem?
– Razem ochłonąć? To się na pewno nie uda.
– Ola, wpuść mnie. Zimny prysznic zamiast to dobry sposób na ochłonięcie.
– No jasne.
– Ola, proszę.
– Zaraz wychodzę, daj mi dziesięć minut.
Spojrzałam w lustro.
Zobaczyłam tylko swoje oczy.
Duże jak czekoladowe talarki kupowane w Lidlu, blisko osiedla zwanego Bażantowem, na którym mieszkałam od dwóch lat z mamą i niby z tatą. Niby, bo tata pracuje w Brukseli i przyjeżdża raz na dwa tygodnie albo i raz w miesiącu, więc co to za „razem”.
Wygodnie nam tutaj.
Mieszkanie duże, ponoć inteligentne, bo „inteligentny” jest cały blok i całe osiedle. Znaczy to tyle, że w naszym domu za pomocą telefonu komórkowego można nawet na odległość spuścić wodę w toalecie, jeśli się tego zapomniało zrobić od razu. Prawdziwy pożytek dla mnie z takiego domu jest taki, że nie muszę się martwić, czy wyłączyłam przed wyjściem żelazko, bo gdybym nawet zapomniała, to i tak zadziałają automatyka i technika, poprawiając moje gapiostwo.
Wytarłam się ostrym ręcznikiem frotowym z prawdziwej bawełny, a nie z wiskozy, która choć mięciutka, nie wchłania wody, dlatego nie cierpię takich ręczników. Maznęłam twarz kremem nawilżającym, którego używa mama, psiknęłam się bezwonnym antyperspirantem, wskoczyłam w dżinsy i w tę samą bluzkę trykotową, bo innej w łazience nie miałam, i wyszłam.
Byłam już spokojną, grzeczną i ulizaną „panną z mokrą głową”, bo jeśli tylko mogę, nie suszę włosów suszarką.
Daniel czekał pod drzwiami.
Skulony.
Z ramionami podniesionymi aż pod uszy, z miną taką, jakby chciał powiedzieć, że „tego się nie robi kotu”.
W jego oczach spostrzegłam dużo czułości, więc i ja spojrzałam na niego czulej, wzdychając tak kocio, że znów poczułam jego oddech na szyi.
Odsunęłam się zdecydowanie.
– Dlaczego, Olu, dlaczego nie chcesz? Przecież powiedziałaś, że jak skończysz osiemnaście lat, to będziesz gotowa.
– Po pierwsze, osiemnaście lat kończę za dwa tygodnie, a po drugie, nie obiecywałam, tylko sugerowałam, że może ta magiczna granica coś we mnie obudzi.
– Co obudzi?
– Nie wiem co, może ochotę, a może…
– Odwagę. Bo widzę, że ochota w tobie jest, tylko się boisz, zresztą sama powiedziałaś, że nie możesz, bo się boisz.
– OK, nie roztrząsajmy tego. Skoro nie mogę, to nie mogę i już, nieważne dlaczego.
Nagle twarz mu się nasrożyła.
Zmarszczył brwi, zacisnął usta. Może nawet zbladł.
Nie wiedziałam, czy to była złość, czy bezradność.
Podałam mu szklankę coli. Wychłeptał jednym tchem. Odstawił ją, stukając dnem, aż stół się zachybotał. W ciągu kilku minut stał się zupełnie innym Danielem. Już nie był czuły, przymilny, delikatny. Wydawało mi się, że gotów byłby zaatakować, uderzyć, rozbić wazon, cokolwiek w tym stylu. W oczach miał pioruny.
Wystraszyłam się, bo takiego go jeszcze nie widziałam. W klasie był inny, bardziej zwyczajny, raczej zrównoważony. Nie pokazywał złości, jeśli zdarzyła mu się negatywna ocena, nie ględził o niesprawiedliwości, nie ciskał przekleństwami, nie obiecywał, co zrobi, jak dorwie nauczyciela, u którego mu nie szło. Raczej był dyplomatą, potrafił negocjować, przymilać się, żartować, byle tylko wyjść na swoje. No i miał w sobie jakiś czar, którym potrafił obłaskawiać kobiety, czy to dziewczyny ze szkoły, czy nauczycielki, wiek nie był istotny.
– Nie stójmy tak, chodź do salonu, posłuchamy muzyki – zaproponowałam. Podniósł głowę, uśmiechnął się, ale jakoś tak krzywo, machnął ręką, odwrócił się i podszedł do drzwi. Ja za nim, tup, tup, pokornie, jak mama zwykła chodzić za tatą, kiedy przyjeżdża do domu. – Wychodzisz? Zostawiasz mnie?
– Ja?! – krzyknął. – Przecież to ty mnie zostawiłaś!
– Nie zostawiłam. Chcę z tobą posłuchać muzyki.
– No jasne, rozpaliłaś mnie, a teraz chcesz słuchać muzyki jakby nigdy nic.
Kobieto, czy nie widzisz, co robisz?
– Przepraszam, ale ty mnie też rozpaliłeś.
– Nie sądzę, skoro nie poszłaś na całość.
– Daniel, nie poznaję cię. Wydaje mi się, jakby ktoś inny za ciebie mówił. Na imprezie, w klubie, byłeś miły. Co się zmieniło? Przecież cię nie odtrącam, tylko się boję, a to różnica.
– Wiesz co? Nie mam już dziś ochoty ani na muzykę, ani na twoje towarzystwo. Mogło być pięknie, ale wszystko zepsułaś, pomyśl nad tym, kiedy sama posiedzisz w tym „salonie”, panno podpuszczalska.
Daniel wyszedł.
Nie zatrzymywałam go, oszołomiona jego ostatnim słowem.
Podpuszczalska? Kto to taki? Ktoś, kto celowo zachęca, podpuszcza, a potem rezygnuje? Ktoś wyrachowany, cyniczny, działający z premedytacją, by przeciwnika zostawić na lodzie? Nie traktowałam Daniela jak przeciwnika. Nic nie kalkulowałam, zbliżyłam się do niego spontanicznie.
Miałam przed sobą całą noc na myślenie.
Mamy nie było, pojechała odwiedzić swoich rodziców i miała wrócić dopiero w niedzielę. Więc w sumie dobrze, że nie musiałam się tłumaczyć, dlaczego mi smutno. Bo tak właśnie się poczułam, jakbym utonęła w wielkim smutku, jakby we mnie zupełnie innych uczuć nie było.
A więc tak to wygląda, ja wszystko zepsułam.
Czy można wszystko zepsuć jednym krótkim „nie”? Jeśli można, to znaczy, że niewiele tego było w owym „wszystkim”, niewiele mnie z Danielem łączyło, choć od czterech miesięcy patrzyliśmy na siebie inaczej, nie jak na kogoś z klasy siedzącego w ławce obok. Celowo używam liczby mnogiej, bo do tej pory myślałam, że fascynacja była obopólna.
Daniel.
Wszystkie baby w szkole, nie tylko w klasie, oczy za nim wypatrują. Wysoki, ciemnowłosy, ciemnooki, męski, podobny do aktora Marcina Dorocińskiego, który od kilku lat święci tryumfy w filmach, serialach i w teatrze. Któregoś dnia Daniel przyszedł do szkoły po weekendzie jakby wczorajszy, niedogolony, niewyspany, luzacki. Można by pomyśleć, że wrócił wprost z górskiej wycieczki, ale to nie tak, bo był czysty, pachnący, czyli to zaniedbanie było w pełni kontrolowane, jakby stylizował się na playboya z rozchełstaną koszulą, która pokazuje tylko tyle, by rozbujać wyobraźnię zapatrzonych w niego dziewczyn.
Czy to wtedy Anka powiedziała z przekąsem: „Nie bądź taki Dorociński”? Tak, to na pewno było wtedy. Danielowi porównanie się spodobało, bo utrzymywał ten styl ku niezadowoleniu nauczycieli i zdecydowanemu zachwytowi dziewczyn. Anka zyskała u Daniela specjalne względy. Prowadzali się po szkolnym korytarzu, a także po pubach i imprezach przez dwa miesiące, a potem nagle trzask-prask! i Daniel miał taką minę dla Anki, jak facet, którego grał Dorociński w filmie Kobieta, która pragnęła mężczyzny. Każdym swoim gestem i spojrzeniem mówił, że nie ma dla niej miejsca w jego życiu, by nie użyć jednego, a dosadnego słowa, jakim facet z filmu przegania kobietę, która ma szmergla erotycznego na jego punkcie.
Co tam między Anką a Danielem było, nie wiem, ale wyglądali na zakochaną parę. Nie mówili wprawdzie o sobie „mój chłopak”, „moja dziewczyna”, bo to wyższa szkoła jazdy, jakby zaklepanie przynależności. Zaimek „mój” wskazuje przecież na rodzaj własności. Jednak wszyscy w klasie wiedzieli, że Anka z Danielem są razem, co mogło oznaczać więcej niż przyjacielską zażyłość albo też zaklepany erotyczny związek, bo dziewczyny w klasie, jakby na wyścigi, upierały się, by osiemnastkę przyklepać utratą cnoty.
Anka po odtrąceniu łaziła jak w malignie, nieobecna, smutna. Patrzyła na Daniela znacząco, ale szybko się zorientowała, że nic nie wybłaga, i przestała patrzeć. To bardzo konkretna dziewczyna. Nie wiem, co jej tam w środku gra, bo nie przyjaźnimy się i nie bywamy w tych samych miejscach poza klasą, ale czułam, że wytnie Danielowi numer, aby go upokorzyć.
I tak się stało.
Nie widziałam tego, ale słyszałam od koleżanek, które uwielbiają plotkować, bo życie jest jednym wielkim portalem randkowym i maglem towarzyskim. To, co nieprawdopodobne, jest możliwe i na odwrót. Anka wspaniałomyślnie dała Danielowi spokój i tym samym uśpiła jego czujność. Kiedy już był pewien, że nic mu nie zagraża, a w Ance ma tylko kumpelę, łaskawie obdarzał ją swoim uśmiechem. Utrzymywała ten stan rzeczy przez pół miesiąca, po czym jakby nigdy nic zaprosiła Daniela na swoją osiemnastkę, którą zorganizowała w jazz clubie Hipnoza. Zaproszenie otrzymali wszyscy z klasy oraz inni znajomi, jak to jest w zwyczaju, więc bynajmniej Daniela nie wyróżniła.
Bardzo żałuję, że tam nie poszłam, bo miałabym pole do obserwacji ludzkich zachowań, co lubię i co mi się przyda, jeśli zrealizuję swoje plany studiowania w szkole teatralnej. Nie poszłam na te urodziny, bo wypadły akurat w ten weekend, kiedy przyjechał tata, więc przyzwoitość nakazywała, jak mawia babcia, abym została w domu. Pomijając jednak i ten aspekt sprawy, sama dokonałam wyboru: naprawdę tata był ważniejszy.
Ankę przeprosiłam, nawet podarowałam jej mały prezencik w postaci tomiku wierszy Wisławy Szymborskiej. Przyjęła z zakłopotaniem, może niechęcią, nic nie powiedziała poza „dziękuję”. Mogłam jej podarować płytę, ale nie wiedziałam, czego słucha, a Szymborska jej się przyda na lekcje polskiego, tak pomyślałam.
Jeśli teraz dumam nad Anką, to dlatego, że czuję jakiś związek pomiędzy tym, co zdarzyło się w pubie, a tym, co teraz się dzieje pomiędzy mną a Danielem. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale intuicja każe mi łączyć te fakty. Wychodzi na to, że Daniel był chłopakiem Anki, a potem ja go „przejęłam”. Wprawdzie nie spędzaliśmy czasu na przerwach, nie trzymaliśmy się za ręce, ale wprawne oko rywalki dostrzeże i niewidzialne błyski, a poczta pantoflowa zrobi resztę. Zanim się zorientowałam, cała szkoła uznała nas za parę.
Urodziny Anki były długo i namiętnie komentowane.
Z komentarzy wywnioskowałam, że Anka miała najprawdziwszy ENTER. Spóźniła się piętnaście minut, co było oczywiście ukartowane. Kiedy już prawie wszyscy popijali „dorosłe” urodzinowe piwko, serwowane przy zarezerwowanych stolikach, weszła Anka z Marcinem Dorocińskim. Naprawdę z nim, tym aktorem, do którego porównała kiedyś Daniela. Na tę chwilę czekała, bo to był jej tryumf, a Daniela zgon. Kiedy wszyscy zamilkli, bo tak ich zamurowało, powiedziała: „Jeśli ktoś ma wątpliwości, potwierdzam, oto mój cioteczny brat, Marcin Dorociński, który mi obiecał, że przyjedzie na moją osiemnastkę, i słowa dotrzymał, jest. Da-dam!”.
Fotki z tejże urodzinowej imprezy obiegły potem wszelkie możliwe portale plotkarskie, znalazły się też w kilku kolorowych czasopismach z życia gwiazd. Była to niby-niezapowiedziana wizyta, ale dziwnym trafem znalazło się w pubie aż dwóch fotografów z aparatami i obiektywami, którymi można byłoby sfotografować planetę Jowisz, a nie tylko Ankę i jej urodziny. Aktor został pokazany ciepło i serdecznie jako człowiek kultywujący rodzinne tradycje. Czy wiedział, że jego obecność w naszym gronie była uzasadniona czymś jeszcze?
Kuzyn aktor usiadł przy stoliku, piwa nie tknął, pokrzepił się wodą mineralną gazowaną z limonką i listkami mięty. Powtarzam te szczegóły, bo każdy z nich był wiele razy przywoływany w opowieściach. Zauważyłam, że dziewczyny od tej pory snobistycznie zamawiały to, co aktor, zamiast – jak dawniej – colę lub jakiś nieco mocniejszy napitek.
Ale to jeszcze nie koniec.
Tak się dogodnie dla Anki złożyło, że Daniel stał blisko nich. I Anka, zobaczywszy go, powiedziała: „A to mój najlepszy kumpel Daniel, dla którego jesteś idolem, więc próbuje się do ciebie upodobnić”.
Daniel zrobił głupią minę – tak komentowały dziewczyny. Głupią to znaczy zaskoczoną, zdziwioną, ale też uśmiechał się, bo najważniejsze w takich sytuacjach to nie wypaść z ramek i wygrać dla siebie, co tylko można. W tej samej chwili, kiedy Daniel szczerzył się zdziwionym uśmiechem, Anka odwróciła się do kuzyna i szepnęła na stronie, jak by napisał dramaturg w sztuce teatralnej: „Daniel upodabnia się do ciebie z marnym skutkiem, oczywiście”.
Wyobrażam sobie tę scenę i wiem, jak można byłoby ją zagrać.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Daniel też się dołączył, bo nie miał wyjścia, musiał się odnaleźć w zaimprowizowanej roli, której nie spodziewał się ani on, ani nikt z gości. Anka taktownie zaprosiła Daniela do ich stolika. Ponoć Daniel usiadł, ale nawet piwa nie dopił, biedaczek, tylko najszybciej, jak zdołał, wymknął się po angielsku, czyli ukradkiem, co mało kto zauważył.
Po prostu, Daniel był i nagle zniknął.
Wszyscy byli skupieni na aktorze, dziewczyny się do niego przymilały, by zrobić sobie z nim fotkę, choćby telefonem komórkowym. Potem przeżywały tę chwilę, jak mrówka okres, zamieszczały fotki na Facebooku i Naszej-Klasie, jakby chciały uwiecznić wiekopomne zdarzenie.
Założę się, że żadna z nich nie widziała Dorocińskiego grającego w teatrze. Teatr, rzecz ulotna, dla wtajemniczonych, spektakl trwa dwie, trzy godziny i kończy się, a fotka to zatrzymanie chwili na zawsze, to dowód obracania się w odpowiednich kręgach i posiadania ważnych znajomości, bez których świat celebrycki nie istnieje.
Od czasu osiemnastki Anki w Danielu coś pękło.
Jakby stracił pewność siebie.
Patrzył na nas, jakby wszędzie węszył spisek.
Mówił mniej, kontrolował uśmiech, nie wdzięczył się z byle powodu, a co najważniejsze, dokładnie się golił, często zakładał koszule zamiast T-shirtów i swetrów. Ogólnie zmienił image z playboya na wykwintnisia. Mama powiedziałaby, że na dandysa. Oj, mamie by się Daniel spodobał, szczególnie wówczas, kiedy robił takie niewinnie zdziwione maślane oczka, którym dałam się i ja omamić.
No właśnie, dlaczego ja?
Dlaczego ja?
Dlaczego ja dałam się Danielowi omamić?
Czy to przez empatię, której mam w sobie dużo?
Po sensacyjnych opowieściach z urodzin Anki wyobraziłam sobie, jak Daniel musi się czuć, jak mu źle w środku, że został tak przez Ankę potraktowany, że uknuła perfidną zemstę, bo – niestety – tak to wyglądało. Instrumentalnie został także potraktowany Dorociński, kuzyn Anki, ale być może on nigdy się nie dowie, co dziewczyny wygadywały po imprezie, i nie zrozumie, jaką rolę odegrał w tym spektaklu. A może jest do tego przyzwyczajony i rozumiał kuzynkę, która chciała się ogrzać w jego sławie.
Dla niego była to prawdopodobnie tylko przysługa oddana młodszej kuzynce, ale dla niej ów gest był hamletowskim „być albo nie być”. Tak to postrzegam. Kiedy sobie uzmysłowiłam fakty, zaczęłam się Ance przyglądać dokładniej. Nie ma nic gorszego niż zlekceważona, odtrącona przez mężczyznę kobieta. Taka zapłaci pięknym za nadobne, zapamięta do końca życia i zemści się w odpowiednim momencie, tak podają źródła literackie i to wynika z podsłuchanych rozmów dorosłych kobiet.
„Zemsta to nasza broń kobieca”, podśpiewywała czasem babcia. „Nie zemsta, tylko seksapil”, poprawiał ją wtedy dziadek. Lubiłam tego słuchać, bo babcia pięknie śpiewa. Gdy dziadek mówił, że zmarnowała swój talent, babcia się obruszała: „Jak to zmarnowałam? A mało to śpiewaniem robię przyjemności tobie, sobie i rodzinie? Jestem śpiewaczką rodzinno-urodzinową i dobrze mi z tym, ole!”.
Zasnęłam przy muzyce.
Rano sprawdziłam telefon, Daniel nie zadzwonił.
Może tylko śnił mi się dźwięk dzwonka.
Postanowiłam, że pierwsza się nie odezwę, w końcu nie zrobiłam nic złego. A że na imprezie bawiłam się z nim więcej niż z innymi? Też mi coś. Być może dawałam mu znaki świadczące o tym, że nie jest mi obojętny, ale nie nazwałabym ich obietnicami.
Czy to jemu obiecałam gotowość na seks, gdy skończę osiemnaście lat? Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Skąd więc jego pytania, skąd nadzieje? – próbowałam dociec o poranku. O gotowości do inicjacji rozmawialiśmy w szkole, na przerwie. Daniel był przy tym. Być może powiedziałam, że jak skończę osiemnaście lat, to będę gotowa. Czego to się nie gada na przerwach? I czy jeśli wtedy spojrzałam na Daniela, to znaczy, że mu coś obiecałam?
Tak, mowa ciała, spojrzenia, gesty to ważne znaki. Daniel je zapamiętał, zinterpretował po swojemu. Ktoś nasze spojrzenia podchwycił, puścił dalej. Czy Daniel myślał, że jesteśmy parą, bo byłam dla niego miła i poszłam z nim raz do kina? Bo przytuliłam się do jego ramienia? A on mnie złapał za rękę, której nie wyrwałam, bo czemuż miałabym wyrywać, skoro to było miłe? Już wtedy zapewne o nas plotkowano. Plotka najpóźniej dociera do osoby, o której się plotkuje.
Co jeszcze razem robiliśmy?
NIC.
Z Danielem więcej rozmawiałam na Skypie.
Częściej komentowaliśmy swoje wpisy na Fejsie, co na pewno nie uszło uwadze ciekawskich.
O matko, czy to znaczy, że złożyłam mu obietnicę?
Doprawdy trzeba być czujnym na każdym kroku i ważyć każde słowo, by nie zostało obrócone przeciwko nam.
Wydawało mi się, że na przerwach nie przywiązuje się wagi do słów, bo to takie paplanie o niczym. Jak ktoś się chce zwierzać, to znajduje do tego osobny kąt. Poza tym byłam przekonana, że kto jak kto, ale chłopcy nie wsłuchują się w słowa. Jednym uchem słuchają, a drugim to, co usłyszeli, wypuszczają. Ileż to razy słyszałam z ust i mamy, i babci wypowiadane z pretensją do swoich mężów: „Ty mnie w ogóle nie słuchasz”.
Czyżby Daniel był inny?
Czyżby potrafił słuchać?
Czy przyglądał mi się uważnie i zapamiętywał, bo mnie polubił? Bo miał nadzieję na spotykanie się ze mną, na bycie moim chłopakiem? Ile sygnałów mu wysłałam, żeby tak pomyślał? Musiałam wysyłać sygnały, bo przecież podobał mi się i tak na mnie czule patrzył, i taki mi się wydawał skrzywdzony przez Ankę.
A teraz nie dzwoni.
Teraz obrażony.
A ja czekam jak durna baba i ciągle spoglądam na telefon, czy się zachybocze, czy zadźwięczy, choćby małym SMS-em. Zjadłam śniadanie, posprzątałam całe mieszkanie, aby mama nie gderała, jak wróci. I nic. Weszłam na Fejsa, by polajkować znajomych i z nadzieją, że będzie tam jakiś sygnał od Daniela. Ale też nic. Jakby każde źródło komunikacji sprzysięgło się przeciwko mnie.
I tak przebałaganiłam dzień do popołudnia. Wieczorem oglądałam Bez tajemnic na HBO, serial o terapeutach i ich pacjentach. Akurat trafiłam na odcinek z Dorocińskim, który gra żołnierza walczącego w Afganistanie. Patrzyłam na niego jak na chłopaka, który mi się podoba, ale też jak na aktora wcielającego się w rolę. Świetny jest, z każdej strony rewelacyjny. I naprawdę Daniel ma coś z niego, w oczach, w zaciskaniu ust.
Postanowiłam zobaczyć poprzednie odcinki serialu, bo wydał mi się niebanalny, niby oparty tylko na rozmowie, jak słuchowisko, a jednak trzymający w napięciu jak najlepsza sensacja, tylko trzeba się wsłuchiwać w każde słowo, łapać, kojarzyć, analizować. Z poszukiwania poprzednich odcinków w necie wyrwał mnie SMS. Podskoczyłam z nadzieją.
Jak było? – napisała Anka.
Co było?
Anka?
Nigdy do siebie nie pisałyśmy.
Może się pomyliła.
Nie odpisałam, bo wróciła mama, a potem mi to umknęło.
A co jeśli popełniam błąd, zbliżając się na niebezpieczną odległość do chłopaka z klasy? Może powinnam być rozsądniejsza i poszukać w Internecie? To bardzo modne znaleźć chłopaka przez Internet. Powiedziałam o tym mamie, włos jej się zjeżył i zrobiła wykład o zagrożeniach w sieci. Też coś, jakbym miała pięć lat, jakbym była uzależniona od netu, jakbym nie oglądała Sali samobójców, jakbym w ogóle myśleć nie potrafiła.
Moja mama tak ma i tego się leczyć nie da.
Przerwać jej nie można, trzeba wysłuchać.
Mało tego, na koniec wykładu jest jeszcze zadanie domowe. Zadanie dla mnie, rzecz jasna. Mam „wykład” przemyśleć, najlepiej uzupełniając go dodatkową lekturą. Jak znam mamę, zasypie mnie stertą artykułów na ten temat i co najmniej dwiema pozycjami książkowymi.
Oczywiście, mama ma na myśli tylko poważne zagrożenia, te psychologiczne i socjologiczne. Bo zakłada, że na tyle naiwna nie jestem, by dać się zaciągnąć w bramę dopiero co poznanemu chłopakowi, będącemu drugim Hannibalem Lecterem, tym psychopatą z Milczenia owiec i powieści Thomasa Harrisa.
– Mamo, życie jest proste – tłumaczę. – To ty wszędzie widzisz komplikacje i zagrożenia.
– Nie bądź jak ta Starling – odpowiada wtedy mama. – Nawet agentkę FBI Hannibal Lecter wyprowadził w pole.
Wtedy nie pozostaje mi nic innego, tylko się śmiać, aby mama zobaczyła, jak absurdalnie zabrnęła na manowce swojej wyobraźni. I to przez jedno moje zdanie wypowiedziane ot tak sobie.
Mama teoretycznie wie, jak żyć, jak sobie radzić i co zrobić, aby rozkochać w sobie i zatrzymać na wieki wieków mężczyznę, który stanie się jej wielką miłością, a przy okazji panem i władcą, czego zapewne nie było w planach, ale zdarzyło się po drodze, więc od tej pory mama dorabia odpowiednią filozofię do swojego życia. To à propos rodziców, którzy są dziwnym małżeństwem, ale chyba ciągle się kochają. O tym przy okazji.
Teraz mam inne problemy na głowie.
Jak znaleźć fajnego chłopaka, aby na imprezie urodzinowej z okazji osiemnastki nie być singielką? Czaiłam się, nie przyznawałam nawet przed sobą, ale miałam nadzieję, że to Daniel będzie tym chłopakiem. Obecnie nic na to nie wskazuje. Jeśli nie chcę na osiemnastych urodzinach być sama, a nie chcę, muszę szukać dalej. Czasu coraz mniej, nerwowości coraz więcej.
Dobrze choć, że oceny już wystawione i do szkoły chodzi się na luzie. Lekcje bardziej przypominają towarzyskie spotkanie niż skrzętnie odnotowywane w dzienniku realizowanie programu nauczania pod badawczym spojrzeniem nauczyciela, jakby nie chodziło wcale o naukę, lecz o przyłapanie ucznia na niewiedzy lub knuciu planów mających na celu cwane wyprowadzenie ciała pedagogicznego w pole.
W ramach poszukiwań inspiracji, weszłam na kilka portali dla dziewczyn i aż mi się głupio zrobiło od zamieszczonych tam rad, nijak nieprzystających do codziennego życia. Wynika z nich, że aby osiągnąć swój cel, powinno się zaplanować każdy krok, przewidzieć zachowanie chłopaka, a najważniejsze – mieć oczy dookoła głowy i uszy wielkości słonia. OK, ostrożności nigdy za wiele, ale po co planować tematy rozmów na pierwsze spotkanie?
Wedle poradnika spotkania z chłopakami mają wyglądać tak, że dziewczyna inicjuje rozmowę i narzuca kolejność tematów: najpierw hobby, potem znajomi i przyjaciele, następnie szkoła, później ulubione zespoły, aktorzy, ewentualnie rodzina. Trzeba starać się rozmawiać długo, im dłużej, tym lepiej. Dziewczyna zadaje pytania, chłopak odpowiada. Ciekawa jestem, przy którym pytaniu chłopak się zrywa i ucieka, mówiąc, że zapomniał wyłączyć żelazka, którym prasował koszulę na randkę, albo jest szczery do bólu i mówi, że za dziesięć minut ma kolejne spotkanie z dziewczyną, którą poznał w necie. Dzięki gwałtownej reakcji chłopaka dziewczyna ma z głowy problem, jak się umówić na kolejną randkę i jaki fortel zastosować, by na pewno przyszedł.
Kiedy na dużej przerwie relacjonowałam te porady dziewczynom z naszej klasy, Anka przyglądała mi się badawczo i uśmiechała kąśliwie.
– Masz inne doświadczenia, to się podziel – wypaliłam, bo już dość miałam jej znaczących spojrzeń.
– Ja mam inne – wtrąciła Weronika.
Wszyscy spojrzeli na Weronikę, bo ona jest cicha, małomówna, niechętnie opowiada o sobie. Minę ma zawsze niewinną i zdziwioną, jakby nagle odkryła, że dzieci bynajmniej nie przynosi bocian, ale znajduje się je w kapuście, na świeżo spulchnionych grządkach.
– Kiedy mu podałam rękę, to od razu wiedziałam, że to na niego czekałam całe życie.
– Też mi całe życie, jeszcze ci do osiemnastki brakuje kilku miesięcy – wtrąciła Sabina, której impreza osiemnastkowa przeszła do historii klasy, ponieważ chłopcy się pobili i właściciel pubu chciał wzywać policję. O co była bójka, już nikt nie wie, bo jak się wypije za dużo browarków, to i z pamięci wszystko szybciej ulatuje. Pozostały podbite oczy, pęknięte wargi i siniaki.
– Nie rozumiesz mnie, Saba, może nie potrafisz wyłapać subtelności, trzeba mieć naprawdę cienką skórę, by wyczuć dreszcz, który przebiega od ręki do stopy, przez całe ciało – wyszeptała Weronika głosem nawiedzonej dziewicy.
– Ha, ha! Trzymajcie mnie, bo padnę od nadmiaru subtelnych fluidów Weroniki – parsknęła Saba. – Czy chociaż ten dreszcz zatrzymał ci się w jakimś miejscu na dłużej i poświdrował, czy też przebiegł tak szybko, że żadnej przyjemności z niego nie miałaś? – szydziła.
Dziewczyny zaczęły chichotać, bo widocznie wyłapały seksualne aluzje Saby, ale Weronika dumnie podniosła głowę, zupełnie jak hrabianka na salonie w dawnych czasach, i prychnęła z niesmakiem:
– Też coś, prostaczka z ciebie!
– Prostaczka? Mnie nazywasz prostaczką? To tobie słoma z buciorów niewyczyszczonych wychodzi! Co ty myślisz, że jakaś inna jesteś? Lepsza od nas? Bo co? Bo masz dreszcze od podania ręki? Ty świra masz, a nie dreszcze. Albo piwa dziś rano nie wypiłaś i cię telepie! – Saba nakręcała się na maksa.
– Spokój! – wrzasnęłam. – Saba, daj się Weronice wygadać, czemu na nią naskoczyłaś?
– Będzie mi tu ferment siała subtelnością, krowięta! – Saba nie zamierzała odpuścić.
Saba była tak wściekła, że mało brakowało, a przeszłaby do rękoczynów. Bijące się dziewczyny to osobny rozdział szkolnych atrakcji. Nie wiem, co w nią wskoczyło, może miała PSM, czyli premenstrual syndrome, zespół napięcia przedmiesiączkowego, który objawia się rozdrażnieniem, kłótliwością, niekontrolowanymi atakami złości, czyli tym wszystkim, co właśnie Saba zaprezentowała.
Jeszcze chwila, a Weronika by się rozbeczała.
Spojrzała na mnie dziękczynnie, bo tylko we mnie znalazła sojuszniczkę. Inne dziewczyny były dziko ubawione obrotem sprawy, jakby czekały na sensacje, jakby cieszyły się, że jest ubaw, że można komuś dokopać, a że kopaną była koleżanka z klasy, to akurat nie było ważne. Uśmiać się, uchachać, najważniejsze. Byłoby jeszcze fajniej, gdyby się tak za włosy wzięły i przeczołgały. Kolejny show, prawdziwe widowisko z kibicowaniem, byłoby o czym gadać do jutra.
Żal mi się zrobiło Weroniki, jednocześnie z zainteresowaniem spojrzałam na Sabinę. Skąd ona zna słowo „krowięta”? Ja znam, bo interesuję się teatrem, czytam dramaty i chodzę na spektakle. Czytałam nawet powieść Reymonta Komediantka, której główną bohaterką jest Janka Orłowska, próbująca zostać aktorką wbrew woli ojca. Choć zdolna, była uważana za „krowiętę”, czyli w żargonie teatralnym niedoświadczoną aktoreczkę próbującą na siłę przebić się do środowiska.
Dobrze, że przerwa się skończyła, bo nie wiem, jak ta z pozoru niewinna rozmowa by się potoczyła. Analizowałam ją już w ciszy swojego pokoju i postanowiłam zbagatelizować ponure wnioski, a uczepić się jednego: wszyscy jesteśmy zmęczeni natłokiem pracy pod koniec roku i nerwową atmosferą, niepotrzebnie wybuchamy, nie trzymamy emocji na wodzy, byle drobiazg staje się zarzewiem awantury. Patrzymy na siebie wrogo, myślimy tylko o tym, by wyrzucić z siebie nadmiar złości, więc wyłażą z nas potwory.
Już niedługo wakacje.
A wcześniej moja osiemnastka, na którą przyjdę sama, bo nic nie wskazuje na to, by Daniel mógł stanąć wówczas u mojego boku. O tym, by zrobił to jako mój chłopak, już nawet nie marzę. Ciekawe, czy w ogóle przyjmie zaproszenie, bo łazi po szkole jak zombie. Nie czuję się winna. Nie wiem, dlaczego mnie omija. Może wstydzi się tego, co o mnie powiedział?
Ale dlaczego Anka śledzi każdy mój krok? Dlaczego chłopcy tak dziwnie na mnie patrzą? A może tylko mi się tak wydaje z przewrażliwienia, umęczenia i natłoku głupich myśli?
– Czy wy rozmawiacie tylko o chłopakach? – zapytała mama, bardziej oburzona niż zdziwiona, kiedy opowiedziałam jej, co się stało na dużej przerwie.
– Z małymi wyjątkami – uśmiechnęłam się zalotnie.
– To znaczy?
– Mamuś, czasem rozmawiamy o dziewczynach dziewczyn i chłopakach chłopaków – wyjaśniłam.
– Żartujesz! – tym razem mama była zdecydowanie oburzona.
– Zgorszyłam cię? Twoje koleżanki gadają o pracy, interesach i rozwodach, babcia o chorobach, na to mam czas.
– Moglibyście rozmawiać…
– Nie kończ, proszę, ciekawe, że wokół są sami doradcy, wszyscy wiedzą, co robić, ale nikt nie wie jak, a i tak najważniejsze jest spojrzenie w oczy i dotyk, wtedy słowa tracą sens.
– Olu, powinnaś zrozumieć, że życie nie kręci się tylko wokół mężczyzn, że jest wiele spraw, którym warto się przyjrzeć.
– Mamuś, odpowiem ci równie czule: przestań bredzić, bo sama nie wierzysz w to, co mówisz. Każdy chce być kochany i akceptowany, każdy pragnie tego, co najbliższe ciału: dotyku i przytulenia, ciepła i bliskości. Jak tego nie brakuje, to jest siła, by góry przenosić. Nie mów prawie osiemnastoletniej córce, że inne rzeczy są ważne, bo sama wiem, co jest teraz dla mnie najważniejsze.
– A twoje plany, studia, przyjaźnie, lektury, muzyka, to jest nieważne?
– Mamuś, czy słuchasz, co do ciebie mówię?
– Słucham, ale…
– Mamuś, marzę o miłości.
– Ty nie marzysz o miłości, ty chcesz mieć chłopaka, a to różnica.
– Chłopaka, którego pokocham.
– Ola, miłość to…
– No co, co?
– To na pewno nie pogoń za przyjemnością.
– Boisz się, że się zborsuczę, tak?
– Co za słownictwo, proszę cię.
– Literackie słownictwo, mamuś, przecież wiesz, że słów wulgarnych nie używam, zawzięłam się, im częściej je słyszę, tym jestem bardziej literacka.
– Literacka?
– Dlatego mówię, że się nie zborsuczę, jak zborsuczyły się suki z W małym dworku Witkacego panu Maszejce, a pan Dyapanazy Nibek go pocieszał, obiecując, że je odborsuczy.
– Naprawdę tak było? Nie pamiętam.
– No proszę, nie pamięta, doktor nauk humanistycznych wszelakich, matka moja uczona, narzekająca na córkę, której nic tylko chłopaki w głowie i amory.
Mama się zasmuciła, a może tylko udawała, bo w głębi serca na pewno była uradowana, że córka czyta, a nie tylko goni za doraźnymi przyjemnościami.
– Zjemy coś – zaproponowała mama.
– Cudowna rodzinna tradycja, jak tylko rozmowa schodzi na poważne tematy, trzeba do niej wmieszać jedzenie. Najlepiej przekąsić problem.
– Jaki problem, Olu?
– Problem zborsuczenia, mamuś.
– A ty swoje.
– Dobrze, więc obiecuję ci, że się nie splugawię i nie zborsuczę z kimś, kogo nie pokocham, OK?
– Brzmi to w miarę przekonująco.
– Co i tak nie daje mi nadziei, że znajdę chłopaka na imprezę urodzinową.
– Daj ogłoszenie – powiedziała mama tak sobie, od niechcenia, stawiając talerze na stole.
– Ogłoszenie? Chłopak z ogłoszenia? Świetny pomysł, mamuś.
Ależ pomysł!
Tego bym się po mamie nie spodziewała. Myślałam, że mi raczej wyczaruje przystojnego a nieznanego kuzyna, by odegrał rolę mojego chłopaka przez jeden wieczór.
Co w tej mamie siedzi?
Ma czterdzieści dwa lata, ale wygląda na trzydzieści. Ktoś, kto nas dopiero poznaje, myśli, że jesteśmy siostrami. Gdyby mama była bez makijażu, mogliby nas wziąć za bliźniaczki, bo jesteśmy bardzo do siebie podobne. I aby nie było wątpliwości, dodam: to nie ja wyglądam tak staro, tylko mama tak młodo. Po prostu jak dziewczyna.
Jesteśmy tego samego wzrostu – mamy po metr sześćdziesiąt osiem. Mama waży pięćdziesiąt pięć kilogramów, ja pięćdziesiąt, więc obie jesteśmy szczupłe, tak w sam raz, co oczywiście nijak się ma do modnego rozmiaru zero. Pasują na nas te same ciuchy. Mama ma bardzo małą stopę, numer trzydzieści sześć, a ja trzydzieściu osiem, więc podkradanie butów odpada. Pozostaje podkradanie swetrów, marynarek, tunik, szali. Kosmetyków sobie nie podkradamy. To znaczy, mama na pewno nie używa moich, ale ja czasem maznę się jej kremem nawilżającym.
Więcej nic, bo mama ubiera się do pracy bardzo klasycznie, elegancko.
– Czymś się muszę różnić od moich studentek – żartuje czasami.
Kostiumy to jej znak firmowy. Długość spódnicy tuż przed kolano albo i do połowy kolana, marynarki dopasowane, krótkie, najczęściej rozpięte, pod nimi T-shirt z dekoltem, dyskretnie odsłaniający, co kobieta pokazać powinna, póki może, jak mawia babcia. Buty zawsze na obcasie. W spodnie się ubiera, tylko kiedy jest w domu albo wychodzi na spacer. No i kiedy wyjeżdża na weekend, by pochodzić po górach, co uwielbia.
Moja mama nie męczy się w tych kostiumach, o nie. Dla niej kostium to nie pancerz, nie zbroja, powodująca ociężałe ruchy i minę tak kwaśną, jakby się człowiek octu balsamicznego napił zamiast martini. Ona czuje się w kostiumie tak swobodnie, jakby miała na sobie luźną piżamkę flanelową w kratkę. I na tym polega prawdziwy szyk, by zawsze czuć się ubranym, a nie przebranym, to ubraniowa dewiza mamy.
Mama ma krótkie włosy, gęste, dobrze ostrzyżone, więc fryzura jej się układa sama. Włosy mają kolor miodu, podobnie jak moje, tyle że moje sięgają do połowy pleców. To mój niezaprzeczalny atut, więc bynajmniej nie zamierzam nic zmieniać w tym względzie, choć, przyznaję, pielęgnacja wymaga czasu i wysiłku, bo głowę myję co dwa dni, ale za to efekt jest oszałamiający. Chwalę się, bo choć to dar od Boga, jak mówi babcia, i powinnam dziękować, zamiast się chwalić, to jednak chcę wierzyć, że i moja w tym zasługa. Gdybym nie pielęgnowała włosów odżywkami, nie obcinała regularnie końcówek, może nie byłyby tak jedwabiste, jak w telewizyjnych reklamach szamponów.
Obie mamy duże oczy i w dodatku zielone.
Oczy zielone, życie szalone.
Tego bynajmniej o mamie powiedzieć nie można, nic szalonego w jej życiu nie ma, wręcz przeciwnie, poukładana jest do znudzenia.
– Tego wymaga moja praca na uniwersytecie, kochanie – często powtarza.
Mama prowadzi zajęcia z literatury francuskiej i jak niektórzy mówią, ma maniery wprost z Paryża i takiż subtelny sposób bycia. Jeśli paryski szyk polega na zapomnieniu, że są inne kolory niż szary i czarny, to się zgadzam. Jeśli paryski szyk polega na tym, by do tych szarości dodawać tylko jeden kolorowy, wesoły akcent, to rzeczywiście, mama to potrafi. Albo apaszka, albo szal, albo krzycząca kolorem torba, ewentualnie buty. No i obowiązkowo czerwone paznokcie i zdecydowana szminka na usta, żadne tam błyszczące mazidełka, zwane błyszczykami.
Wyszła za mąż jeszcze na studiach, ciągle ma tego samego męża, który jest moim ojcem. Pod tym względem mama jest również klasyczna, czyli raczej niemodna, wziąwszy pod uwagę statystyki rozwodowe. Daleko sięgać nie muszę, wystarczy spojrzeć na naszą dwudziestopięcioosobową klasę. Większość rodziców moich koleżanek i kolegów jest po rozwodach, a ci, co jeszcze rozwodu nie mają, żyją w separacji. Mama mówi, że ona z tatą się trzyma, bo nie mają możliwości się sobą znudzić z tej choćby racji, że każdy robi swoje. I każdy po swojemu tęskni.
I taki oto klasyczny portret mojej ze wszech miar klasycznej mamy nijak nie pasuje do tego, co powiedziała o ogłoszeniu w sprawie chłopaka na imprezę osiemnastkową. Może żartowała, ale podchwyciłam ten wątek, nie rozgrzebując go za bardzo przy mamie, gdyby zechciała się ze swojego pomysłu wycofać i potem mi wmówić, że się nie znam na żartach.
Siedziałam nad tym ogłoszeniem pół dnia, bo nic ciekawego mi do głowy nie przychodziło. Jak tu siebie zareklamować, na co zwrócić uwagę, co wydobyć, by chłopaki się do mnie garnęły jak muchy do miodu lub coca-coli.
Założyłam profil na trzech portalach randkowych.
Użytkownicy tego typu serwisów najpierw patrzą na zdjęcie. Od niego zależy pierwsze wrażenie, jakie wywrze się na chłopaku. Pominąć twarz czy pokazać się w całości? Co jeszcze ma być na fotce?
Jaki nick wymyślić? Nie za słodki, nie za ostry. Jeśli mój profil będzie podobny do innych, zniknie w gąszczu banałów. Profil musi być jak reklama, czyli trafić w sedno, zainteresować, rozśmieszyć, przykuć uwagę. Musi wywołać emocje, zdecydowane: albo gorące albo chłodne, jak będą letnie, nikogo nie zwabię.
Czasu mam przecież niewiele.
Muszę to zrobić szybko, a potem równie szybko się stamtąd wynieść. Zależy mi przecież, aby nikt w szkole o tym nie wiedział. Wprawdzie Anki nie przebiję, bo kim przebić Dorocińskiego, ale może przynajmniej nie wyjdę na fajtłapę i nie przyniosę sobie wstydu, pod warunkiem że znajdę chłopaka na osiemnastkę.
A więc najpierw fotka.
Znalazłam taką w bardzo dużym zbliżeniu. Widać tylko oczy. Tak, to zdecydowanie mój atut. Zamieściłam też drugą, ukazującą całą moją figurę, w dodatku w bikini. Stoję na plaży zwrócona twarzą do morza, mam rozwiane włosy. Oczywiście, może to wyglądać na totalną ściemę, ale tak nie jest, więc nie mam sobie nic do zarzucenia. Ma być tajemniczo i jest.
A ogłoszenie wymyśliłam takie:
Jeśli mieszkasz w Katowicach,
jeśli uważasz, że jesteś dobrym aktorem,
zagraj zakochanego we mnie chłopaka na mojej osiemnastce.
Teatr i ja czekamy na Ciebie.
Podpisałam się nickiem Julia.
Niech już będzie Julia, skoro szukałam kogoś, kto byłby jak Romeo.
Choćby tylko na jeden wieczór.
Więcej szczegółów nie podałam.
Żadnego telefonu, który by funkcjonował w sieci, jestem ostrożna.
Wystarczy e-mail, ale specjalnie na tę okazję założony, nie ten, z którego korzystam na co dzień. Brałam pod uwagę opcję, że w moim mieście jest kilku utalentowanych chłopaków i uda mi się kogoś zwerbować do tego niebanalnego zadania aktorskiego.
Założyłam, że spotkam się z nim przed imprezą i zdecyduję, czy odpowiada mi jego wygląd, a także oszacuję, czy uda mu się zagrać mojego chłopaka na jeden wieczór. Byłam bardzo zadowolona po założeniu profilu i zredagowaniu wieloznacznie brzmiącego ogłoszenia.
Zajęło mi to cały wieczór, prawdziwy wyczyn. Teraz czekałam na efekty, zacierając ręce, jak mała rozrabiaczka, której udało się zrobić babci psikusa. Aż uśmiechnęłam się do tamtych czasów, kiedy wymyślałam coraz to nowe opowieści, a babcia wyglądała na zaskoczoną i udawała, że uwierzyła, czyli dała się nabrać.
Teraz jednak chodziło zdecydowanie o coś więcej: moje „być albo nie być” na urodzinowej imprezie, którą zamierzałam urządzić w teatrze Korez. Tego jeszcze w naszej klasie nie było! „Urodziny w teatrze? Zwariowałaś!”, mówiono nie tylko po kątach, ale wszyscy, dokładnie wszyscy zaproszenie przyjęli i potwierdzili swoje przybycie. Anka swoim zwyczajem uśmiechała się pod nosem, tylko Sabina, która ostatnio nerwowo reaguje na wszystko, postanowiła dowiedzieć się więcej.
– Mam nadzieję, że w tym „tyjatrze” nie tylko sztuką nas będą karmić do zamulenia, ale i browarka postawią z okazji dojrzałości, bo jak nie, to szkoda czasu i atłasu – powiedziała, spojrzawszy na mnie pytająco.
Zauważyłam też, że znów użyła sformułowania jak z książki.
– Nie potwierdzam, nie zaprzeczam, wybór należy do zaproszonego.
– Nie bądź taka tajemnicza i elokwentna, Olka, kota w worku kupowały nasze babcie, bo już matki tak cnoty nie strzegły – drążyła Saba.
– Nie przyjdziesz, nie zobaczysz – trzymałam się swego.
– „Nie ma jak szpan, bosko jest, ach! Nie ma jak szpan, rewelacja” – zanucił Wojtek.
– Wojtuś, trafiłeś w rzeczy sedno. Szpan nade wszystko. Inaczej mówiąc, szlachetny snobizm na oryginalność, co was nie powinno dziwić, bo na prawo i lewo się chwalę, że chcę do szkoły aktorskiej, więc teatr jest jak najbardziej na miejscu.
Kiedy wspomniałam o szkole aktorskiej, Saba się wykrzywiła, jakby zjadła trzy cytryny pod rząd. Szybko jednak zmieniła minę z kwaśnej na rozbawioną. Zapamiętałam tę zmianę min, bo mi się bardzo teatralne wydawały.
– Jednym słowem: dupa jeża nietoperza, nie ma jak szpan, bosko jest, snob to pan, a nie jeż, rób, co chcesz, bosko jest, rewelacja, degustacja i hibernacja – Wojtek improwizował, a Saba wybijała mu rytm na ławce.
Gdyby nie dzwonek na lekcje, to zabawa by się nieźle rozkręciła.
Gapiłam się w ekran z nadzieją, że natychmiast pojawią się oferty, w kilka minut po zamieszczeniu ogłoszenia, ale skrzynka wciąż była pusta. Najchętniej bym potrząsnęła laptopem albo walnęła nim o blat biurka, jak pies pustą miską o podłogę. Pusto było aż do dziesiątej wieczorem, potem się zaczęło.
Najpierw przyszedł SMS od Anki, tej samej treści, co kiedyś: Jak było?
Potem propozycje nie do odrzucenia na portalu randkowym.
Jedno i drugie było irytująco-intrygujące.
Jak było? – napisała Anka.
Na pewno do mnie ćwierkasz? – odpowiedziałam.
Ja się nie mylę, nie licz na to – odpisała Anka.
Pytaj konkretnie – wysłałam kolejną wiadomość.
OK. Nie wiedziałam, że chcesz opowiadać ze szczegółami. Pytam konkretnie: Jak było w łóżku z Danielem?
Zamurowało mnie.
A więc to tak!
Anka myśli, że po imprezie w pubie wyszłam z Danielem i wylądowaliśmy w łóżku, w wiadomym celu. Do pewnego miejsca ma rację, odrobina prawdy w tym jest: wyszliśmy i wylądowaliśmy. Ale – na szczęście – w porę oprzytomniałam, a Daniel nie zrobił nic wbrew mnie. Dlaczego więc Anka wścibsko dopytuje?
Nikomu się nie chwaliłam.
Mam nadzieję, że Daniel tym bardziej.
Skąd to złośliwe pytanie, w dodatku zadane mi po raz drugi?
Na poprzednie nie odpowiedziałam, bo mama wróciła i zaczęłyśmy gadać. Sprawdziłam, ciągle miałam tę wiadomość wśród innych, nie skasowałam jej. Bardziej niż samo pytanie zdziwiło mnie wtedy to, że Anka do mnie pisze, czego do tej pory nie robiła. Ilekroć widziałam szyderczy uśmiech Anki, przypominał mi się ten SMS. Szkoda, że od razu nie zapytałam, o co chodzi. Teraz już wiem.
W naszej klasie są trzy dziewczyny, które po każdym spotkaniu z chłopakiem relacjonują z detalami, co i jak z nim robiły. Nie trzeba być zaprzyjaźnionym, by się dowiedzieć. To nie jest zwierzenie dla przyjaciółki, tylko reality show, publiczne obnażanie się, by inni słyszeli. A gdyby mogli zobaczyć, byłoby jeszcze lepiej. Show jest dla każdego, nie tylko dla wybranych. Czym szersza widownia, tym większe show.
Co ciekawe, nikt z słuchaczy nie komentuje. Jeśli ktoś się odzywa, to raczej po to, by podsycić pytaniem opowieść. „Jak to? Naprawdę? Tak zrobił? A co ty na to? Jak było?” – to najczęstsze pytania, ale nie są zadawane po to, by odpowiedź ograniczyła się do wymyślnego przysłówka – w rodzaju: bosko, odjazdowo, hardcorowo – czy subtelnego gestu – na przykład głębokiego westchnięcia połączonego z uśmiechem i wywróceniem oczami.
Chodzi o to, by opisać coś bardzo dokładnie.
Fizjologicznie się sponiewierać, jak w filmie pornograficznym. Im więcej na wierzchu, tym większe porno. Żadne tam soft nikogo nie ucieszy, żadna wersja light nie wchodzi w grę. Do tego mile widziane są wulgaryzmy, funkcjonujące w opowieści nie jak przekleństwo wyrażające emocje, ale jak przecinek.
Skąd to wszystko wiem?
Wiem, bo słucham. Mogłabym się wypiąć, ale ciekawość bierze górę, więc uczestniczę biernie w tym reality show. Powiem więcej: czasem sterczę tam z rozdziawioną z ciekawości gębą, niestety. I choć potem czuję obrzydzenie do siebie, to przecież nie jestem lepsza od koleżanek.
Uczestniczę w tym ich sex party i niewiele się tym samym różnię od ciekawskich gapiów, którzy muszą na własne oczy zobaczyć wypadek samochodowy, by potem opowiadać, jaka była masakra. No, mówię ci, ręka, noga, mózg na ścianie. Nie najlepsze tym sobie wystawiam świadectwo, ale jestem, jaka jestem, co nie znaczy, że nie chciałabym być inna. Najczęściej na początku roku obiecuję sobie poprawę, składając, a nawet wypisując noworoczne postanowienia. Z ich realizacją bywa już różnie.
Co odpowiedzieć Ance?
Tłumaczyć się? Wyjaśniać? Ance? Nigdy w życiu. Nie uwierzy w żadne zaprzeczenia. Poza tym tylko winni się tłumaczą. Ona nie jest moją przyjaciółką, więc dlaczego ma nadzieję na zwierzenia? Czyżby mnie zaliczyła do tych opowiadających? Może myśli, że skoro słucham innych, to i o sobie opowiem. Ona jest pewna, że zostaliśmy z Danielem łóżkową parą, i jest ciekawa pikantnych szczegółów.
OK, będzie miała szczegóły.
Jest we mnie nieubłagana dzikość, okrutniejsza niż głodny tygrys lub ryczące zwierzę – wystukałam.
W chwilę potem miałam bynajmniej niesubtelną odpowiedź: Porąbało cię.
Nie mnie. Szekspira. To cytat: Romeo i Julia, akt V, scena 3 – odpisałam.
Tym razem musiało zamurować Ankę, bo długo milczała. Może potrzebowała więcej czasu, by zatrybić. Dziś nie ma mody na uczenie się na pamięć wierszy, a co dopiero kwestii z dramatów. Dopiero po kilkunastu minutach przyszła odpowiedź: Ja tak łatwo nie odpuszczam. I nie przegrywam. Czego ona ode mnie chce? Wniosek nasunął mi się jeden: Anka jest moim wrogiem. Daniel ją porzucił, więc teraz będzie się mścić. Jest pewna, że Daniel kręci ze mną, a ja z nim. Nie odpuści mi, będzie ze mną walczyć.
Próbowała Daniela niecnie poniżyć, posługując się kuzynem aktorem, a teraz wyraźnie wzięła mnie na celownik. I podejrzewam, że to samo zrobi z każdą inną dziewczyną, która okaże Danielowi sympatię i zainteresowanie. Ciekawe, czy Anka przyjdzie na moją osiemnastkę do teatru. Przyjdzie, przyjdzie, nie daruje sobie okazji. Zdziwi się, bo na pewno nie zobaczy mnie u boku Daniela.
Ani trochę nie podobało mi się to, co się zaczęło dziać wokół mnie. Zamiast się skupić na maksymalnym zapięciu szpanerskiej imprezy, zastanawiałam się, co też Anka wymyśli. Złość aż w niej kipiała. Potrzeba zemsty wychodziła uszami. Pomyślałam, że przez to nie potrafi racjonalnie myśleć i największą krzywdę robi sama sobie. Prościej byłoby zwyczajnie o tym porozmawiać, ale najprostsze rozwiązania bywają też najtrudniejszymi.
Rozpoczęłyśmy niebezpieczną grę.
Niełatwo będzie ją przerwać, bo nikt nie chce być nieznaczącym pionkiem. Każdy myśli, by coś ugrać dla siebie. Anka została odstawiona na boczny tor, ale chce być na głównym, dlatego zaczepia. Nie wiem, co w niej siedzi, więc muszę mieć teraz wyostrzone zmysły, bo nie wiadomo, z której strony zaatakuje. A zrobi to ponownie, czuję.
Anka jest zgrabną i wysportowaną dziewczyną. Wysoką, jak na młode pokolenie przystało. Ponoć świetnie pływa. Wprawdzie nie widziałam, ale słyszałam, jak opowiada na przerwie o treningach na basenie i zawodach, w których bierze udział. Kilka razy widziałam ją w parku, na Muchowcu, biegała. Pędziłam na rolkach i kiedy ją mijałam, pomachała mi. Nie od razu skojarzyłam, że to ona, ale jak minęłam ją po raz drugi, nie miałam wątpliwości.
Gdybym wiedziała, w co się pakuję, kiedy zaczęłam odpowiadać na przytulanki Daniela, może nie byłabym taka hojna w odwzajemnianiu ich. Gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem, mawiała babcia, kiedy mama zaczynała gdybać, zastanawiając się nad swoimi życiowymi wyborami. W powiedzonkach starszego pokolenia jest dużo mądrości, która młodym na nic, bo chcą na własnej skórze doświadczyć życia. I uczyć się na własnych błędach.
Teraz muszę się skupić na ofertach randkowych.
Z ciekawych odpowiedzi wyłowiłam trzy, każdemu chłopakowi nadałam znaczące imię. Dostałam też inne propozycje, których nie warto cytować, bo nie były ani śmieszne, ani intrygujące, tylko od początku do końca głupie, niektóre bezczelnie obleśne, pisane na pewno przez starych satyrów, którzy logują się na portalach, udając młodzieniaszków. Nie przypuszczałam, że tak łatwo przyjdzie mi znaleźć chętnych. Sprawa nie jest przesądzona, ale jak na początek, dobrze się rozwija.
Wybrani panowie napisali:
Pewniak:
Mam talent. Mam czas. Mam pomysł.
Konkretny:
Nadaję się do tego zadania. Podaj stawkę za godzinę.
Romantyk:
Och, jakim szczęściem jest miłość na jawie,
Gdy już sen o niej sprawia taką rozkosz.
Chętnie zagram Romea, o Julio. Choćby na jeden urodzinowy wieczór.
Spotkajmy się przedtem w realu, a przekonasz się, że to właśnie mnie szukałaś.
Ciekawa jestem, który z listów by najbardziej ujął klasowe koleżanki.
Dla mnie każdy ma w sobie coś ciekawego.
Przyssałam się najpierw do pierwszej propozycji, czyli Pewniaka. Trzy razy „tak”. Zdecydowane, mocne, pewne siebie. Odpisałam:
Dobrze. Bądź jutro w południe na rynku, pod teatrem, z pomysłem.
Próbowałam wyobrazić sobie, jak wygląda Pewniak stojący pod teatrem. Chciałam, aby był wysoki jak topola, oczywiście smukły, z jasnymi, rozwianymi włosami, opalony. Uwodzicielski jak Brad Pitt, tylko o połowę młodszy. Kiedy powiedziałam o tym mamie, parsknęła śmiechem.
– Czy myślisz, że młody Brad Pitt był uwodzicielski? Mężczyźni tak mają, że im starsi, tym przystojniejsi. Los jest dla nich łaskawszy, bo przystojnie się starzeją – rozpoczęła wykład, ale nagle zorientowała się, że wcieliłam jej sugestię w życie.
– Olka, ty mnie nie strasz, naprawdę zamieściłaś ogłoszenie?
Kiwnęłam głową.
– Czy ty wiesz, na co się narażasz?
– Jestem grzeczną córeczką, kiedy mama podsuwa pomysł, córeczka go realizuje. Słuchaj matki swojej i ojca swego, hi, hi!
– Przecież żartowałam.
– Czasem mądrze żartujesz.
– Olka, ale ja sobie nie życzę, abyś ty…
– Mamuś, na szczęście, to nie jest koncert życzeń, tylko mój wybór, choć twój pomysł, i to już postanowione. Oby się jak najszybciej udało, bo jak przyjdę sama na urodziny, to przegrywam na wszystkich frontach.
– Popełniasz błąd, córeczko. Na co ci te gierki? Ileż to razy mówiłam, że kobieta nie powinna dodawać sobie wartości mężczyzną. Wartość nosisz w sobie, to twój blask jest ważny, a nie odbite światło mężczyzny! Dlaczego tych słów matki nie wcielasz w życie? – rozsierdziła się na dobre.
– Nie jesteś ciekawa, jakie inne propozycje otrzymałam? – przerwałam mamie kolejny wykład.
– To były jeszcze inne? – spojrzała na mnie zgorszona, ale już wiedziałam, że ją zaciekawiłam.
– Co sądzisz o panu Konkretnym? – przeczytałam jej ofertę, odgrywając szefa, który zna swoją wartość.
– Jaką masz pewność, że on się dobrze wywiąże z tego zadania?
– Żadnej, przecież może totalnie ściemniać. Skoro jednak mówi o stawce za godzinę, to może jest zawodowym aktorem, teraz aktorzy szukają różnych prac.
– Tak czy owak, musimy go sprawdzić! – Mama wyraźnie przechodziła na moją stronę, mało tego, zapalała się do rzuconego mimochodem pomysłu, jakby już zasiadała w jury konkursu Osiemnastka The Best.
Policzki jej się zaróżowiły, przekładała gazety na stoliku, układała je raz z jednej strony, raz drugiej. Zawsze tak robi, jak się rozkręca, czy to w swoich opowieściach, czy też w słuchaniu innych, ale tylko wtedy, kiedy się angażuje. Zaraz zaproponuje zaparzenie zielonej herbaty i wspólną debatę. Metodycznie, dokładnie. Najlepiej, gdyby można było rozrysować plan działań, dodać do niego scenariusz przewidujący przebieg zdarzeń.
– Jeszcze jest trzeci konkurent, mamo.
– Konkurent, ho, ho, konkurent! Czy wiesz, co mówisz, moja panno?
– Konkurent do roli, mamo, a nie do mojej ręki.
– Raczej konkurent do kasy.
– Ten trzeci nie mówi o kasie, to Romantyk, tak go nazwałam.
– Podejrzane.
– Dlaczego? Nie ufam dzisiejszym romantykom, szczególnie tym w młodym wieku.
– Nie wiem, ile on ma lat. Cytuje Szekspira i chce być jak Romeo, choćby na jeden wieczór.
– Tylko nie to, Olka, już lepszy tamten, co chce zagrać za kasę.
– Dlaczego?
– Pomyśl, córeczko, przecież znasz tekst tej tragedii.
Mama już wypijała trzecią czarkę zielonej herbaty, która ponoć dobrze robiła na wszystko, więc jak już była zaparzona w specjalnym dzbanku, to celebrowałam picie razem z mamą, udając, że wierzę w czary-mary tego napoju, przypominającego, no cóż tu ukrywać, siuśki ciotki Jóźki, jak kiedyś powiedział tata, uciekający od tej herbaty w drugi koniec salonu.
Zaczęłam myśleć na głos: Romeo jest zakochany w Rozalinie, która mu skąpi swych wdzięków. Im bardziej skąpi, tym bardziej jest zakochany. Zakrada się na bal wydany przez Capulettich, by oglądać swoje bóstwo, tymczasem… Julia na tymże balu ma się zbliżyć do Parysa, który o nią zabiega.
– A pani Capuletti – wtrąciła mama – tłumaczy Julii, że mężczyzna to księga, której treści pięknieją, jak kobieta go obłapi niczym okładką i… kiedy on stanie się mężem, to wtedy wartość kobiety rośnie.
– Mamuś, to stare dzieje, dziś nikt tak nie myśli.
– I tu się mylisz, kochana, dziś jest podobnie, bo kobieta samotna musi być pięć razy lepsza od zamężnej, by ktoś zwrócił na nią uwagę, a mężatka, poprzez sam fakt bycia nią, ma zdecydowanie lepsze miejsce w hierarchii społecznej.
– Stop, stop, nie chcę słuchać tych seksistowskich głupot! Nie wierzysz w to, co mówisz, dziś są inne czasy, mamo.
– Tak? Jesteś pewna?
– Oczywiście! Wartość kobiety mierzy się poziomem jej intelektu, wykształcenia, urody, kobiecości, inteligencji emocjonalnej, kreatywności.
Mama wypiła duszkiem resztę zielonej herbaty wprost z dzbanka i zaczęła się rozglądać za czymś słodkim do przekąszenia.
– Naprawdę w to wierzysz?
– No jasne!
– To w takim razie dlaczego aż tak ci zależy, by na osiemnastce stawić się z przystojniakiem u boku? Nie możesz przyjść sama? Będziesz się czuła gorzej, mniej wartościowo?
– To jest gra, mamo.
– Na czym ma polegać ta gra?
– Na niusach! Aby było o czym gadać. Liczy się ciekawy temat, plotka, intryga. Kto z kim i dlaczego. Moja wartość jako kobiety nie ma tu nic do rzeczy. W klasie nikt nie będzie się pochylał nad moim intelektem, nikogo nie obchodzi, czy znam Szekspira, czy nie. Tu się gra innymi pionkami.
– I tobie się to podoba?
– Podoba, nie podoba, to jest moje być albo nie być w klasie, mamo.
Rozzłościłam się.
Mama rozpoczęła swoje filozoficzne dywagacje, te pogaduszki o wartościach. Za kilka dni moje urodziny, a nie mam chłopaka. Jak nie zrobię castingu i nie złapię przystojniaczka, to wypadnę z klasowego obiegu. Na koniec roku trzeba zostawić mocny akcent. Tym bardziej że zamierzamy z mamą przenieść się do innego miasta, o czym w szkole jeszcze nikt nie wie, więc nie mogę odejść tak bezbarwnie, bez chwały.
Moja osiemnastka to musi być mocne uderzenie, rzecz wyjątkowa, niezapomniana, o której i młodsze roczniki będą opowiadać. Trzeba zostawić po sobie wrażenie, stać się legendą, do której każdy będzie dodawał coś swojego. By wszyscy wiedzieli, że tutaj byłam. Potrzebuję czegoś takiego jak napis wyryty na ławce albo zostawiony w publicznej toalecie.
– Olka, nie szalej, to nie ma sensu, proszę. Nie zauważyłam, abyś się przyjaźniła z kimś ze szkoły. Dlaczego nagle zaczęło ci tak zależeć na tej klasie?
– Bo tak. I już. Tobie nie zależy na opinii studentów i profesorów?
– W sensie zawodowym zależy, oczywiście.
– Mamo, to dyskusja na inny czas. Przy okazji pogadamy, ale teraz muszę znaleźć chłopaka na osiemnastkę i nic mojego postanowienia nie zmieni. I nie myśl, że jestem głupia.
– Nigdy nie powiedziałam, że jesteś głupia.
– Ale nie raz tak pomyślałaś.
– Ola, to naprawdę głupie, co mówisz.
– No proszę, proszę, jednak głupie… Mamuś, boisz się i dlatego mieszasz jak czarownica w kotle. Uduszę się tym gadaniem, z którego nic dobrego dla mnie nie wynika. Idę się pokręcić po osiedlu.
Wybiegłam z domu, jakby mnie ktoś gonił.
Miałam dość słów.
Mama uwielbia dzielić włos na czworo.
Rozmowa, którą zawsze nazywa dyskusją, jest jak niekończąca się opowieść. Kiedyś wspomniałam o tym w klasie. Nikt mi nie uwierzył.
„Gadać ze starymi?”
„O czym? Po co?”
„Chyba ci się pogorszyło, Olka”.
„Ze starymi trzeba krótko”.
„Oni nie mają czasu i to trzeba uszanować”.
Modne słowo to „uszanować”.
Uszanuj moje milczenie, mój kaprys, moje wrzaski, moje decyzje.
Uszanuj bez słów.
U mnie w domu jest inaczej.
Mama chce najpierw zrozumieć.
Aby zrozumieć, chce o tym porozmawiać, wysłuchać moich racji, porównać ze swoimi, przedyskutować. Dopiero wtedy może szanować, nawet jeśli to nie jest po jej myśli.
Kiedy się robi za gęsto od słów, uciekam do lasu.
Nie po to, by pozabijać słowa, ale by je wyspacerować.
Teraz się uparłam i dobrnę do końca. Wbrew temu, co myśli mama. Nawet jeśli ma rację, mówiąc, że niepotrzebnie wpisuję się w klasowy szpan i snobistycznie marzę o osiemnastce nad osiemnastkami. Kto wie, czy niepoddanie się tej modzie nie byłoby jeszcze bardziej snobistyczne.
Gdyby tak zrezygnować z uroczystości urodzinowej… To byłoby coś.
Gdyby tak nie robić imprezy, nie przyjmować życzeń, odklepywanych wedle formułki „szczęścia, zdrowia, pomyślności”, tylko wyjechać na samotną wyprawę w góry. Przytulać się do brzóz. Leżeć na mchu. Wymoczyć nogi w strumieniu. Spać w śpiworze, pod rozgwieżdżonym niebem. Rano bosą stopą chodzić po zroszonej trawie. Ciągle nie wiem, co lubię bardziej, naturę czy kulturę, urodziny wśród świerków czy w teatrze.
Z mojego osiedla do lasu jest nie więcej niż pół kilometra.
Pobiegłam. Najpierw szybko, jakby w złości, potem zwolniłam. Po godzinie wróciłam szybkim krokiem. Na dworze było gorąco, choć już zmierzchało. Mama „uszanowała” moją ucieczkę, nie zatelefonowała ani razu.
W domu pachniało ciastem czekoladowym.
Czyżby mama zdobyła się na heroiczny wysiłek samodzielnego wypieku, który zdarzał jej się nie częściej niż dwa razy w roku, z okazji świąt? Zanim zajrzałam do kuchni, weszłam pod prysznic, spłukałam z siebie pot i kurz. Ubrałam się w trykotową piżamkę z krótkimi rękawami i spodenkami, żadne tam falbaneczki i koszuleczki.
– Hello, mama, czyżbyś postanowiła mnie utuczyć? Abym była bardziej apetyczna w dniu urodzin? – zapytałam, wchodząc do kuchni, gdzie brzęczały filiżanki.
Na talerzu znajdował się pachnący mały torcik. Był brązowy, polany czekoladą. Mama właśnie dekorowała go płatkami migdałów i kawałkami orzechów włoskich.
– Zmieniasz fach, mama? Nauczanie literatury francuskiej już cię nie rajcuje?
– Ola, co za język! Nie pasuje do tego wykwintnego dania zrobionego w trzy minuty.
– Żartujesz!
– Nie żartuję, przecież wiesz, że nie lubię się katować kuchennymi posługami, co nie znaczy, że nie lubię zjeść czegoś pysznego.
– Jak to zrobiłaś?
– Najpierw usiądźmy i spróbujmy, może dzieło niewarte będzie zachwytu.
Mama przelała do filiżanek herbatę zaparzoną w porcelanowym dzbanku. O dziwo, czarną, żadne tam zielone miziu-miziu. Ukroiła dwa kawałki ciasta, dodała po łyżce lodów bakaliowych. Deser wyglądał kusząco. Smakował jeszcze lepiej.
– Rewelacja! – wykrzyknęłam. – Trzy minuty? Niemożliwe!
– No, powiedzmy, osiem, razem z pieczeniem.
– To i tak cud. Mów, jak to zrobiłaś.
Podsunęła mi kartkę wyrwaną z kalendarza, takiego w dawnym stylu, gdzie do każdego dnia były dołączone jakiś przepis bądź ciekawostka.
Składniki:
1 jajko,
4 łyżki mąki,
4 łyżki cukru,
2 łyżki kakao,
3 łyżki oleju,
3 łyżki mleka,
pół łyżeczki proszku do pieczenia.
Krok pierwszy: wymieszać składniki. Można dodać orzechy lub rodzynki.
Krok drugi: wlać ciasto do szklanego naczynia i wstawić do mikrofalówki.
Krok trzeci: piec w mikrofalówce aż trzy minuty.
I już!
Jak widać, to najprostsze i najszybsze ciasto na świecie.
Wystarczy dla czterech albo i dla sześciu osób, gdyby porcje miały być tak małe, jak te serwowane we Francji.
Czekolada na wierzchu to już dodatek, który nie jest obowiązkowy, podobnie jak orzechy i migdały. Oczywiście, ciasto z tymi dodatkami jest jeszcze lepsze.
Wyraźnie odżyłam po dawce słodkich kalorii.
Mogłam więc dokończyć rozmowę na temat chłopaka z ogłoszenia.
– Mamo, pyszne, ale zmienię temat. Wrócę do literatury, ha, ha! A konkretnie do tragedii Szekspira. Romeo zobaczył Julię i natychmiast zapomniał o Rozalinie. Zakochali się w sobie na śmierć i życie. Julia mu wdzięków nie skąpiła, bo aż się rwała do miłości, co zauważyła jej niania Marta. Julia miała lat trzynaście, kiedy spędziła namiętną noc z ukochanym, a ja kończę osiemnaście, to chyba różnica, prawda?
– Zauważ jednak, że najpierw wzięła z ukochanym tajemny ślub, a dopiero potem skonsumowali małżeństwo – przypomniała mama.
– Skonsumowali, ha, ha, fajnie. Konsumpcja ważna rzecz, mamo, dziś bez konsumpcji ani rusz, przecież jesteśmy pokoleniem konsumpcyjnym, prawda? Ale nie bój się, nie dam się skonsumować bez miłości.
Po zjedzeniu kawałka ciasta czekoladowego mama sięgnęła po krówkę. Krówki lubi nie tylko z powodu ich specyficznej słodyczy, ale też dlatego, że na każdym papierku znajduje się jakiś zabawny tekst. Czasem cukierki
je tak długo, aż żart na kolejnym papierku się powtórzy. Ciekawe, że u mamy ilość zjedzonych krówek nie wpływa na wagę. To z powodu ciasnej skóry, jak mówi babcia. Mam nadzieję, że odziedziczyłam taką ciasną skórę po mamie. Inna rzecz, że nie ciągnie mnie do słodyczy aż tak, bym się bez nich nie mogła obyć.
– No to jak, mamuś, który z trzech chłopaków z ogłoszenia powinien wypaść najlepiej, na którego stawiasz?
– Na drugiego, czyli Konkretnego. Jeśli dobrze wywiąże się z zadania, dostanie honorarium i będzie mógł o tobie zapomnieć. Po prostu, transakcja, bez żalu, zawodowo.
– A co będzie, jeśli się w sobie zakochamy, jak Romeo i Julia, od pierwszego wejrzenia?
– Trzeba by mieć wyjątkowe szczęście, kochana, najlepiej jednak nie łączyć zadań zawodowych z życiem osobistym.
Mama ma dużo racji, oburzając się na te podchody, które wyczyniamy w klasie i szkole. Czasem sama mam ich dość. Wolałabym zwyczajnie: aby przyjaciółka była przyjaciółką, chłopak nie umizgiwał się do koleżanki z równoległej klasy, aby można było porozmawiać bez podtekstów. Zwyczajnie, czyli szczerze, ufając, wierząc, że to, co powiem, nie obróci się przeciwko mnie.
Dziadek często mawia, cytując Biblię: „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi”. Od Złego, czyli od diabła, szatana. A kim jest diabeł? Złem, które siedzi w nas. Nie chcę jednak od razu przytaknąć mamie. Gdyby świat był prosty, byłby też nudny.
My młodzi potrzebujemy adrenaliny. Jesteśmy wychowani na kinie akcji. Szybko, szybko, ekscytacja i fascynacja, a nie jakieś tam barany łażące po wrzosowisku i obłoczki pierzaste, przepływające nad ich głowami. „Ruchy, ruchy”, jak mawia Damian, klasowy człowiek sukcesu, biorący udział w wyścigu szczurów i zwyciężający, gdzie się da, dobry we wszystkich dziedzinach. Szybko, byle szybciej, byle błyskotliwiej, zabawniej. Na powolność będzie czas na emeryturze, jeśli dożyjemy, oto dewiza naszego pokolenia.
Może w tym roku będzie koniec świata?
Wszystkie horoskopy uwzględniają kataklizmy. Słynny jasnowidz też przepowiada totalne zmiany. Uśmiałam się, kiedy koleżanka mamy stwierdziła: „Koniec świata? Dlaczego akurat w roku, kiedy spłacę kredyt mieszkaniowy? To jawna niesprawiedliwość”.
Mama ma rację, sprzeciwiając się modzie na wystawne osiemnastki. Babcia mówi, że jest w tej modzie coś z powiedzenia „Zastaw się, a postaw się”, popularnego w jej pokoleniu. Weź pożyczkę, ale zrób takie wesele, by innym oczy na wierzch wyszły. Ludziom nigdy się nie dogodzi i choćby było najlepiej, to zawsze znajdą się tacy, którym nie braknie powodów do narzekania. Niby się zgadzam z opinią mamy i babci, ale jednocześnie nie chcę im przyklasnąć.
Przecież osiemnaście lat czekam na ten dzień, na magiczną granicę, w której uśmiechnie się do mnie wolność! I miałabym z tej okazji zrezygnować z patrzenia, jak moim koleżankom i kolegom oczy wychodzą z orbit, gdy zafunduję im zabawę, w jakiej jeszcze nie uczestniczyli?
Niech tylko mi się ta impreza uda, niech tylko zrealizuję swoje marzenia o snobistycznym czadzie urodzinowym, wtedy zacznę nad sobą pracować, by myśleć inaczej. Jako dorosły człowiek wezmę na swoje barki obietnicę powrotu do słusznych wartości, przekazywanych mi przez rodziców. Przedtem jednak chcę przeżyć wieczór uniesień, tryumfu i radości. Wieczór życzeń i prezentów. Wieczór trzepotania długimi rzęsami, zagęszczonymi specjalną metodą u kosmetyczki, i wieczór fleszy.
Obiecuję sobie, że od jutra zacznę nowe życie, podobnie jak ciocia Basia, która z kolei od jutra zamierza się odchudzać. Powiesiła sobie nawet nad łóżkiem karteczkę z tą obietnicą. Budzi się rano i widzi, że dziś nic nie trzeba, że dziś można jeszcze podjadać pomiędzy głównymi posiłkami i nie wysilać się na siłowni. Zawsze jest jakieś jutro, i dla mnie, i dla cioci.
Rozpoczęłam casting.
Umówiłam się pod teatrem, w centrum miasta, w środku dnia, z Pewniakiem, tym, co ma czas, pomysł i talent. Urwałam się z lekcji. Wystylizowałam się na dziewczynę niepozorną. Włosy splotłam w dwa warkocze. Wsadziłam na głowę czapkę z solidnym daszkiem. Zero makijażu. Do tego ciemne okulary, duże, tak zwane muchy, no logo. T-shirt z dziwacznymi stworkami, wąskie spodnie z cienkiego dżinsu. Do tego mały plecak przerzucony przez ramię.
Nawet mama by mnie nie rozpoznała.
Aha. Buty: sandałki, paznokcie elegancja-Francja, pomalowane bezbarwnym lakierem, stópki jak u niemowlęcia, wypielęgnowane. Nie sądzę jednak, by wzrok Pewniaka sięgał tak nisko. Żadnej biżuterii. Za to mała ośmiornica na prawym przedramieniu, naklejka z jakiegoś czasopisma dla dzieci, świetnie udająca tatuaż. Ręczę, że Pewniak w nią uwierzy. Mama się kiedyś nabrała, o babci nie mówiąc.
Specjalnie przyszłam przed czasem i czaiłam się pod teatrem od strony ulicy Teatralnej, by mieć dogodne pole do obserwacji i dać sobie kilkuminutową przewagę. Od strony ulicy Warszawskiej postawiono stoliki z parasolami reklamującymi jakieś piwo. Chyba i kawy się tam można napić, ale nie mam pewności. Żar lał się z nieba niczym piwo do wysokich szklanic.
Gdzie będą się załatwiać ci amatorzy złocistego napoju, którym jedna szklanica smakuje od razu na drugą, pomyślałam. Może w kawiarni teatralnej, mieszczącej się przy Scenie Kameralnej, która latem zarabia na piwie? Obawiam się jednak, że niekulturalny piwosz, polskim zwyczajem, szybciej znajdzie bramę niż wejdzie do teatru, przejdzie koło portierni i zejdzie schodkami w dół.
Czułam niepokój, przyznaję, więc rozmyślałam o głupotach. Po raz pierwszy w życiu umówiłam się z nieznajomym, i od razu w tak nietypowym celu. Przyglądałam się zza węgła młodym ludziom spacerującym po placyku przed teatrem, siedzącym na murku okalającym skwer lub na schodach wiodących do teatru. Jedni popijali wodę wprost z plastikowej butelki, inni zajadali lody. Było leniwie, nikt się nie śpieszył i nie wyglądało, by ktoś na kogoś czekał.
Nagle od strony kawiarnianych parasoli zobaczyłam wysokiego chłopaka z czerwoną różą w ręku. Szedł powoli, rozglądając się dookoła. Serce mi podskoczyło do gardła. Wyglądał świetnie, jak Michał Żebrowski w młodości. Wprawdzie nie wiem, jak wtedy Żebrowski wyglądał, ale załóżmy, że właśnie tak. Umiarkowana elegancja połączona z umiarkowaną nonszalancją. Rozchełstana koszula, co lubię. Przy okazji uświadomiłam sobie, że Daniel podobnie nie dopinał koszul.
Chłopak rozglądał się dyskretnie. Raz czy dwa podsunął różę pod nos, jakby chciał ją powąchać, choć wiadomo przecież, że ani te od kwiaciarek na rynku, ani te z kwiaciarni nie pachną. Zapach zachowują jedynie róże hodowane w ogrodzie. Odczekałam trzy minuty, nie dłużej, i odważyłam się podejść. Zdecydowanie, zawadiacko trochę niby na luzie, choć w środku dygotałam.
– Cześć, to ja, Julia. „Złożę los mój u twych stóp, gotowa iść za tobą na kraj świata” – powiedziałam wyraźnie kwestię Julii z aktu drugiego, ze sceny drugiej, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha.
Chłopak otworzył oczy i rozdziawił gębę.
Patrzył na mnie, jakby zobaczył zjawę straszącą o północy w zamczysku, a może myślał, że zwariowałam.
W ciągu sekundy uprzytomniłam sobie pomyłkę.
To nie on. Nie na mnie czeka.
Co mam teraz zrobić?
Uciec w prawo czy w lewo?
Za którym zaułkiem szybciej zniknę?
– Co się tak gapisz, Romeo, Julii nie poznajesz?! – wrzasnęłam, zamiast ratować się ucieczką.
– To chyba… – zająknął się chłopak.
Nie pozwoliłam mu dokończyć.
– Żadna pomyłka, mój drogi, po prostu założyłam się z tymi, co liżą lody, zerknij na prawo, tylko dyskretnie, że dostanę tę różę od ciebie, więc nie masz wyjścia: róża albo życie.
Chłopak ni to się uśmiechnął, ni to skrzywił.
Wahał się, nie wiedział, co zrobić.
– Posłuchaj, nie masz wyjścia, lepiej klęknij przede mną i daj mi tę różę, a ja natychmiast sobie pójdę i będzie po wszystkim.
Teraz chłopak był już absolutnie przekonany, że ma do czynienia z wariatką, i na wszelki wypadek postanowił jej się nie sprzeciwiać. Klęknął wedle instrukcji, pocałował mnie w rękę i podał różę. Zerknęłam na liżących lody. Wyglądali, jakby im się języki przykleiły do zmrożonych gałek i jakby nie mogli ich oderwać. Oczy mieli tak zamulone, jak krowy na pastwisku.
Najważniejsze: trzymałam różę w ręku i mogłam uciec, by ratować własną skórę i zatuszować fatalną pomyłkę. Tak właśnie powinnam zrobić, ale diabeł mnie podkusił, bo miałam widownię. W jednej sekundzie podskoczyłam do nieznajomego i cmoknąwszy go w policzek, powiedziałam głośno:
– „Ach, Romeo, Romeo, czemuż ty jesteś Romeo?”
Zakręciłam się na pięcie i odchodziłam powoli, kołysząc biodrami. Coś mnie znów podkusiło, by się obejrzeć, i zobaczyłam, jak do chłopaka dobiega dziewczyna w krótkiej spódniczce, na bardzo wysokich obcasach i z rozmachem uderza go w twarz. Nie pozostało mi nic innego, jak ukryć się ponownie za rogiem budynku teatru i ochłonąć. Kiedy wyjrzałam, dziewczyny już nie było, a chłopak trzymał dłoń przy twarzy i dreptał w kółko. Ci z lodami pokładali się ze śmiechu. Inni siedzieli jak przedtem, leniwie, chyba niczego nie zauważyli.
Dupa mać, pomyślałam, choć prawie nie używam brzydkich słów.
Sytuacja wymagała ode mnie niecodziennej ekspresji, usprawiedliwiłam się.
Jestem spalona! Spalona na całej linii.
Do godziny dwunastej pozostały cztery minuty.
Co mnie podkusiło, aby przyjść dziesięć minut wcześniej, zamiast poczekać do ostatniej chwili? „Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu” mawia mama i jak zwykle ma rację, o czym przekonuję się po fakcie.
Najpierw pozbyłam się róży.