Magda.Doc - Marta Fox - ebook + książka

Magda.Doc ebook

Marta Fox

0,0

Opis

Osiemnastoletnią Magdę poznajemy w dramatycznym momencie życia, gdy dowiaduje się, że jest w ciąży. Jak doszło do tego, że zdolna i pracowita dziewczyna wpadła w tak poważne tarapaty? Jak przeżyje to brutalne wejście w dorosłość?

Magda.doc to pełna dramatyzmu, ale i epizodów humorystycznych oraz wewnętrznego ciepła, mądra powieść o dojrzewaniu.

Przyjaciół Magdy informujemy, że mogą dowiedzieć się o jej dalszych losach z książki Paulina.doc.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Rok wydania: 2012

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Fotografia na okładce:

Hanna Kucia

Redakcja:

Danuta Sadkowska

LEKTURA DLA GIMNAZJUM

© Copyright by Marta Fox

ISBN 978-83-7568-953-2

Wydawnictwo Siedmioróg

ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg

www.siedmioróg.pl

Wrocław 2012

WSTĘP

AUTORKA

POWIEŚCIOPISARKA I POETKA. Marta Fox – urodzona 1.01.1952 roku; autorka powieści, głównie dla młodzieży, poetka, krytyk literacki i teatralny. Jako pisarka zadebiutowała w 1989 roku (opowiadanie Gra), wcześniej była nauczycielką w katowickim liceum.

Trafnie diagnozuje zachowania i stany psychiczne młodzieży, a życiowe prawdopodobieństwo, wyraziście zarysowane postaci, walory językowe (np. znajomość slangu uczniowskiego) zapewniają jej powieściom niesłabnące powodzenie.

LAUREATKA NAGRÓD. Jest laureatką wielu głównych nagród w ogólnopolskich konkursach literackich, swoje utwory publikuje także w licznych czasopismach, m.in. „Odrze”, „Poezji”, „Gońcu Teatralnym”.

Niektóre z tytułów jej powieści dla młodzieży: Batoniki Always miękkie jak deszczówka (1994), Agaton – Gagaton: jak pięknie być sobą (1994), Magda.doc (1996), Paulina.doc (1997).

TREŚĆ

CZAS I MIEJSCE. Akcja książki rozgrywa się w Katowicach w czasie od 1 listopada 1994 do 2 czerwca 1995 roku.

GŁÓWNA BOHATERKA. Główną bohaterką jest Magdalena Szymaniuk, uczennica czwartej klasy licealnej. Poznajemy ją w chwili, gdy podejrzewa, że zaszła w ciążę z Łukaszem Madejskim, szkolnym kolegą, z którym przeżyła swoją seksualną inicjację.

Treść całego pamiętnika stanowią zwierzenia bohaterki zapisywane w pliku Magda.doc. Opisuje tam ona swoje problemy, emocje i zdarzenia, jakie miały miejsce pomiędzy poczęciem dziecka i jego urodzeniem.

PROBLEMY. Nagłe i brutalne wejście w dorosłość znajduje jednak szczęśliwy finał. Magda dzięki swojej odwadze i determinacji pokonuje kolejne przeszkody. Rodzi córkę, czuje się bardzo szczęśliwa i wolna. Wolna od złej miłości matki, od ludzkiej nieżyczliwości i własnych lęków.

BOHATEROWIE

Magda – zdolna, inteligentna, bardzo dobra uczennica, w swoim środowisku uchodząca za kujona. W ten sposób rówieśnicy próbują uzasadnić jej odmienność i niechęć do ich płytkiej ideologii. Dziewczyna, mimo pewnego wyobcowania, jest przekonana o słuszności swoich wyborów. Jest silna, ambitna i pewna siebie. Jednak prawdziwy powód jej niezależności tkwi w warunkach, w jakich żyje. Wcześnie osierocona przez ojca, z którym łączyła ją silna więź, mieszka z matką, która zajęta jest głównie pracą i sobą, a córkę traktuje przedmiotowo i oschle. Magda, spragniona prawdziwego uczucia, lecz bardzo jeszcze niedoświadczona, naiwnie lokuje swoją pierwszą miłość w związku z nazbyt przez nią idealizowanym Łukaszem. Szybko przekonuje się, że problemy, jakie z tego związku wynikają, musi rozwiązywać sama. Dzięki ambicji i konsekwencji, mimo przeciwności, udaje się jej skończyć szkołę i zdać maturę z wzorowymi ocenami. Swojego doświadczenia nie traktuje w kategoriach krzywdy od losu. Śmiało podejmuje wyzwanie, choć jest przecież młodą dziewczyną snującą plany na piękną przyszłość, tzn. przyszłość, która respektuje właściwą kolejność zdarzeń. Magda na naszych oczach przeistacza się z podlotka w dojrzałą kobietę. Napiętnowana wiecznym poczuciem winy, stale podsycanym przez matkę, wyzwala się ostatecznie z tej emocjonalnej pułapki i zaczyna żyć własnym, szczęśliwym życiem.

Matka – wydaje się osobą nieczułą, a nawet okrutną. Magda mówi o niej: „Zawsze się jej bałam, bo mnie biła”. Sposób, w jaki traktuje córkę, dowiedziawszy się o ciąży, mógłby świadczyć o egoizmie i bezduszności matki. Z jej młodzieńczych pamiętników wynika jednak, że była nastolatką w gruncie rzeczy podobną do Magdy, tylko dojrzewającą w innych czasach. Nagła i zbyt szybka śmierć męża sprawiła, że zamknęła się we własnym świecie, większość czasu poświęcając żmudnej pracy nauczycielki i coraz bardziej oddalając się od córki. Jest rozczarowana, zgorzkniała, niespełniona i nieszczęśliwa. Skłócona z losem za sposób, w jaki ją doświadczył, nie chce bliskości, którą mogłaby znaleźć pod własnym dachem.

Łukasz Starszy (ojciec) – dobrze sytuowany, zaradny, operatywny. Pomagając Magdzie, usiłuje zrekompensować dziewczynie niedojrzałość syna (wspiera ją finansowo, znajduje mieszkanie, zapewnia opiekę lekarską). Podziwia jej odpowiedzialność, współczuje złych stosunków z matką, otacza niemal ojcowską opieką.

Łukasz – atrakcyjny chłopak, który swoje powodzenie wykorzystuje do kolejnych miłosnych podbojów. Mieszka z ojcem, matka przebywa za granicą. Nieodpowiedzialny, niesamodzielny – stanowi wyraźne przeciwieństwo dla Magdy. Boi się jej miłości i obwinia dziewczynę za to, co się stało, odmawiając jej opieki, a nawet współodpowiedzialności. Bez skrupułów akceptuje zamianę ról ze swoim ojcem.

Bartek – od dawna zabiega o względy Magdy. Gdy ta powierza mu swój sekret, stara się ją zrozumieć i bez urazy oferuje szczerą pomoc. Zostają przyjaciółmi. Miły, wyrozumiały, odpowiedzialny.

Dżordż – komputerowy powiernik i adresat wypowiedzi Magdy, traktowany przez nią ze szczerością i sympatią.

PROBLEMATYKA

WSPÓŁCZESNOŚĆ.Magda.doc jest umiejętnie osadzoną we współczesnych realiach powieścią dla młodzieży o dojrzewaniu. Dojrzewanie to naznaczone jest typowymi dla wieku nastoletniego problemami, jak pierwsza miłość, przyjaźń, konflikt pokoleniowy, krytyczne postrzeganie szkoły, bunt wobec rzeczywistości.

Autorka książki z dużą wnikliwością śledzi procesy socjologiczne i psychologiczne w środowisku młodzieży, nie dochodząc przy tym jednak do uproszczonych uogólnień, jednoznacznych puent.

RÓŻNORODNOŚĆ. Charakteryzowane środowiska są niejednorodne. Rówieśnicy głównej bohaterki reprezentują zróżnicowane typy charakterologiczne i zachowania. Koleżanki ze szkoły w poszukiwaniu miłosnych wrażeń uprawiają seks przypadkowo, jednak bezkarnie (podobnie jak Łukasz). Według relacji Magdy są przeciętne, nieciekawe, toteż nie zasługują na jej zaufanie.

Jest jeszcze Bartek, chłopak wrażliwy i mądry, który, gdyby nie zrządzenie losu, mógłby zostać właściwym partnerem Magdy.

Podobne zróżnicowanie dotyczy pokolenia starszego, reprezentowanego przez matkę, dyrektorkę, Łukasza-seniora, stryja, ciotkę Jeannette. Ponownie mamy do czynienia z antynomicznym zestawieniem postaci. Głównym kryterium podziału jest stosunek powieściowych postaci do Magdy.

KONFLIKT POKOLENIOWY. Konflikt pokoleniowy, mimo iż przebiega tu klasycznie (matka–córka), prowokuje do wielu przemyśleń i wniosków. Dzięki prezentacji dwóch światów zyskujemy obraz różnych osobowości i systemów wartości, które nie mają większej szansy na wspólny mianownik. Uwaga Magdy, a także i nasza, skupia się na poszukiwaniu przyczyn takiego braku porozumienia (temu m.in. służy lektura pamiętnika matki). Ostatecznej odpowiedzi jednak nie znajdujemy.

Inny charakter stosunków rodzinnych obserwujemy na przykładzie Łukasza i jego ojca. Choć niewiele wiemy o ich wzajemnych codziennych zachowaniach, widzimy tu sytuację jakby odwróconą – syn uzyskuje pomoc ojca, który całą odpowiedzialność za jego dezynwolturę i lekkomyślność przejmuje na siebie.

PIERWSZA MIŁOŚĆ. Pierwsza miłość przedstawiona jest w powieści dość drastycznie. Magda, która przecież wyróżnia się z grona rówieśników rozsądkiem i dojrzałością, paradoksalnie zostaje ukarana za swoją pierwszą miłość. Zafascynowana Łukaszem, nie dostrzega, że dla niego jest tylko kolejną zdobyczą mającą potwierdzić męskość. Za tę pomyłkę musi drogo zapłacić. Zostaje upokorzona i poniżona (sceny z matką i dyrektorką), musi sprostać licznym problemom, obcym przeciętnej osiemnastolatce. Może to jednak właśnie ona, a także Bartek, który nie może zrealizować swojego uczucia do Magdy, właściwie ilustrują tezę autorki o tym, że życiowe problemy można znosić z godnością i że nawet te największe da się pokonać?

DOBRA PRZYJAŹŃ. Przyjaźń prawdziwą, bezinteresowną, wolną od zawiści, egoizmu uosabia Bartek, który przedkłada pomoc Magdzie nad urażoną dumę i niespełnione uczucie. To właśnie on jako pierwszy (poza Dżordżem) poznaje sekret dziewczyny. Ona natomiast pomaga mu w nauce i cieszy się z jego dobrych wyników maturalnych.

Szczególna przyjaźń łączy Magdę i Łukasza Starszego. Mimo różnicy wieku dobrze czują się w swoim towarzystwie, a ich układ staje się coraz bardziej partnerski.

SZKOŁA PO GOMBROWICZU. Szkoła postrzegana jest przez Magdę, podobnie jak inne elementy rzeczywistości, dość krytycznie. Dzieje się tak nie tylko z uwagi na przykrą reakcję dyrektorki na wieść o ciąży uczennicy. Magda negatywnie ocenia nauczycieli („Każdy nauczyciel, choćby najlepszy, ma w sobie coś z mojej matki”) i samą instytucję („Nienawidzę szkoły z jej poddaństwem, bezdusznością, nieżyczliwością”).

Trzeba przyznać, że niektóre jej uwagi są trafne i tworzą realistyczny rysunek szkolnej rzeczywistości. To życiowe prawdopodobieństwo wynika zapewne z nauczycielskiej praktyki samej autorki. Ostatecznie powstaje obraz wprawdzie subiektywny, jednak dość ponury. Cóż, widać tak właśnie jest odbierana szkoła nie tylko przez uczniów (niewiele zresztą zmieniona od czasów Gombrowiczowskiego profesora Pimki).

Pomimo swego krytycyzmu, główni bohaterowie są jednak bardzo dobrymi uczniami.

FORMA

DZIENNIK KOMPUTEROWY. Powieść ujęta jest w formę komputerowego dziennika (patrz definicja 1.). Bohaterka prowadzi go na bieżąco, nieraz wraca do wcześniejszych zdarzeń. Opisuje fakty i przeżycia osobiste, eksponuje indywidualny punkt widzenia. W swoich zapiskach uwzględnia dialogi, elementy charakterystyki, opisu, monologi wewnętrzne, listy, cytaty, aforyzmy. Narracja jest subiektywna, pierwszoosobowa.

Taki układ powieści nawiązuje do tradycji dziennika intymnego (patrz definicja 2.), wykorzystywanego już wcześniej w książkach dla młodzieży, np. w Słonecznikach Haliny Snopkiewicz.

DZIENNIK MATKI. Równolegle do zwierzeń głównej bohaterki poznajemy dziennik jej matki, dzięki któremu zapoznajemy się bliżej z tą postacią i przenosimy się w rzeczywistość lat sześćdziesiątych. Pozornie jest to autonomiczny wątek, w rzeczywistości jednak służy on akcji właściwej – prowadzi do konkluzji o zasadniczym podobieństwie obydwu nastoletnich światów.

AKCJA. Kompozycja akcji jest klasyczna (ekspozycja, kulminacja, rozwiązanie).

Interesującym uzupełnieniem pamiętnika są werystyczne ilustracje – bilety na imprezy kulturalne, wyniki badań, zdjęcia.

Pewne niedookreślenia postaci i niedopowiedzenia akcji uzasadnia fakt, iż książka ma swoją kontynuację w kolejnej powieści Marty Fox pt. Paulina.doc.

DEFINICJE

1. DZIENNIK – zespół prowadzonych z dnia na dzień zapisków, od ściśle dokumentacyjnych, których zadaniem jest utrwalenie bieżących wydarzeń (diariusz), do takich, które zbliżają się do wypowiedzi literackich. Dziennik nie stanowi z góry założonej konstrukcji, o jego układzie (z zasady chronologicznym) decyduje nie zamiar kompozycyjny, ale bieg wypadków, które autor utrwala. Składające się nań zapisy mogą być zróżnicowane pod względem kompozycyjnym i tematycznym.

2. DZIENNIK INTYMNY – jedna z głównych form dziennika (obok dziennika podróży), istotna dla literatury zwłaszcza od czasów romantyzmu. Zaczął się kształtować na przełomie XVIII i XIX wieku (przede wszystkim we Francji), co pozostawało w związku z formowaniem się nowych koncepcji ludzkiej osobowości, kładących nacisk na indywidualizm i przeżycia osobiste. Dziennik intymny ma z reguły charakter otwarty, tzn. nie jest z góry komponowanym dziełem, składa się z szeregu zapisów, dotyczących rozmaitych problemów i tematów, zróżnicowanych formalnie, związanych ściśle z sytuacją autora. Jedynym obowiązującym porządkiem jest układ chronologiczny zapisów, zgodnie z datami ich powstawania, prowadzący w odbiorze czytelniczym do rekonstrukcji osobowości autora.

W literaturze polskiej najbardziej znane są dzienniki Stefana Żeromskiego, Zofii Nałkowskiej, Witolda Gombrowicza.

JĘZYK

POTOCZNOŚĆ. Styl pamiętnika jest kolokwialny. Do mowy potocznej zbliżają go m.in. leksyka i frazeologia uwzględniające elementy slangu uczniowskiego (np. „OK”, „bajery”, „baba z polwy”, „pic na wodę”), wulgaryzmy oraz składnia – dominują zdania krótkie, nierozwinięte, konstrukcje równoważnikowe.

TRADYCJA GATUNKU. Taki tok narracji odwołuje dziennik Magdy do tradycji pamiętnika mówionego, ujawnia pewne podobieństwo do Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego, także poprzez zastosowanie neologizmów (np. „zbanalić”, „burmistrzują”).

ALUZJE LITERACKIE. Mimo potoczności języka pełne odczytanie tekstu wymaga pewnego przygotowania literackiego. Decydują o tym liczne aluzje kulturowe (zwłaszcza literackie, o różnym stopniu skomplikowania, choć na ogół odnoszące się do lekturowego materiału szkoły średniej), aforyzmy, cytaty.

IRONIA. Bohaterka często jest w swojej narracji ironiczna, również autoironiczna ( „Obie prace napisałam celująco. To się nazywa kujoństwo”). Wykazuje się też poczuciem humoru („mogę pisać o nicości, w której tkwię jak Heraklit w gównie”), często gorzkim, ale przez to adekwatnym do kontekstu.

PODSUMOWANIE

Książka Magda.doc zasługuje na swoją popularność wśród młodzieży. Nie tylko bowiem przedstawia typowe dla wieku dojrzewania problemy, ale mądrze wskazuje, jak sobie z nimi radzić. Młodemu człowiekowi bliska zapewne jest także jej stylistyka.

Autorka porusza tematy powszechne, ale przecież wciąż niełatwe. Kreśli dość klasyczne postaci literackie, na wskroś jednak rzeczywiste i aktualne.

Może wciąż warto potwierdzać humanistyczną wiarę w możliwości człowieka, mówić o miłości. Bo przecież „Świat bez miłości jest światem martwym” (Albert Camus – ulubiony pisarz Magdy…).

PROPOZYCJE TEMATÓW DO REALIZACJI (DYSKUSJI)

1. Czarne i białe – ocena moralna bohaterów książki.

2. Rzeczywistość Magdy.doc – bliska Ci czy daleka?

3. Literackie powroty – znane toposy w powieści Marty Fox.

4. Literatura w literaturze – szukamy w książce odwołań i aluzji kulturowych. (Może być w formie grupowego konkursu).

5. Dopisz dalsze losy bohaterów powieści. (Możesz je zweryfikować poprzez lekturę Pauliny.doc).

6. Przyjaźń, miłość, rodzina – etosy współczesnego świata?

7. Co znaczy dojrzałość? (Gra w skojarzenia).

8. Problemy dojrzewania – jak je oswajać i rozwiązywać?

9. Uwierz w siebie – różne metody uczące samoakceptacji, np. autosugestia przez afirmację, wizualizację. (Lekcja z wykorzystaniem literatury z zakresu współczesnej psychologii).

Wstęp opracowała

Dorota Żytkiewicz

Magda.doc

1 listopada 1994 roku – wtorek

Najtrudniej zacząć. Najtrudniej napisać pierwsze zdanie i przekonać siebie do rozmowy z sobą, skoro nie potrafię i nie chcę rozmawiać z nikim innym. A przychodzą mi do głowy różne pierwsze zdania, na przykład: „Ogary poszły w las” albo „Wykopać grób”. Do żadnej z tych książek już bym nie wróciła. Popioły przeczytałam, przyznaję, bez większych oporów, z dużą nawet przyjemnością i zachłannością. Kamień na kamieniu bez zachłanności, ale za to z poczuciem dobrze, jak to się mówi, spełnionego obowiązku, bo to ponoć lektura, którą człowiek ze średnim wykształceniem znać powinien, jeżeli chce mieć rozeznanie w literaturze trochę powyżej przeciętnej, do czego roszczę sobie pretensje.

Dzisiaj powinnam zacząć od „Wykopać grób”. Niech będzie jeszcze smutniej i niech ten smutek mnie zeżre, jak kość psa. Odwrotnie: jak pies kość, jak deszcz złość, jak wściekłość. Powinnam napisać o tym, że… uroczysty dzień Wszystkich Świętych był chwilą do refleksji nad przemijaniem i marnością, i nicością, i tym podobnymi bajerami. Cóż jednak mogę napisać o nicości, w której tkwię jak Heraklit w gównie. Albo o marności, która jeszcze do niedawna wcale mnie nie dotykała bezpośrednio, chociaż powodów nadmiernych do bezmyślnej wegetacji nie miałam.

Ależ bredzę. Muszę zacząć od początku.

Śnieg nie pada. Jeszcze tej jesieni nie padał. Deszcz też nie. Cmentarze są więc suche i listopad na razie nie przypomina tamtego listopada, w którym umierał mój ojciec, ani dnia, w którym był grzebany. Właśnie wróciłam z jego grobu, gdzie, jak na dobrą córkę przystało, nie uroniłam ani jednej łzy, chociaż bardzo się starałam, a nawet zmuszałam się, by płakać. Jak wtedy, gdy byłam mała, miałam na przykład 10 lat i matka tłukła mnie za byle przewinienie w tajemnicy przed ojcem i bardzo chciała, abym zaczęła prosić: – Nie bij mnie już więcej, mamusiu kochana, już nie będę, już się poprawię, obiecuję. Nie pamiętam, w czym miałam być lepsza, w czym się poprawiać. Pamiętam jedynie, że nie wyciskałam z siebie ani łez, ani skruchy, ani obietnicy. Nie potrafiłam tego zrobić. Coś się we mnie zatrzaskiwało. Jak drzwi, jak okno, jak książka z zaznaczoną stroną, której mimo znaku nie było można znaleźć. To oczywiście rozwścieczało matkę jeszcze bardziej i dodatkowo mnie karała za upór, krnąbrność i milczenie. Na pogrzebie ojca też nie płakałam, co było niewybaczalne, nieludzkie, niewdzięczne i Bóg mnie za to pokarze.

Możliwe, że już to się stało. Stało się na pewno, choć wątpię, by Bóg mieszał się aż tak bardzo w moje życie. Myślę, że ma ważniejsze sprawy do załatwienia. A to, co moja matka nazwie karą boską, jest po prostu moją głupotą, w której uczestniczyłam z własnej woli. Albo chorobą ojca, której on się poddał łagodnie, jakby zrezygnował zbyt szybko. Czego mu nie wybaczyłam do tej pory. A teraz znów rozpamiętuję, bo jest ku temu okazja z racji święta i mojego pisania.

Nie jestem zrozpaczona, załamana, nie wpadam w histerię. Odrobina nadziei we mnie kołacze. Patrzę na swoją gębę w lustrze, gdy włosy splatam w dwa warkocze, wykrzywiam ją na kilka sposobów. I już wyobrażam sobie następne dni ze śniegiem, deszczem, wrzaskiem matki, lamentem Łukasza. Właściwie jestem spokojna i nie rozumiem, skąd we mnie ten spokój. Coraz to przyłapuję się na tym, że boli mnie szczęka, bo zbyt mocno zaciskam zęby. Wystarczy jednak rozluźnić ten ucisk, by ból szybko minął.

Jedyny ratunek dla mnie to tkwić w teraźniejszości tak bardzo, by nie myśleć o przyszłości. Stąd pomysł, by odpalić ten plik w komputerze. I powtarzać tę czynność, nawet gdy nie będę miała siły nic wystukać. Zanurzyć się w datach, godzinach, czynnościach. Realizować punkt po punkcie. Nie pozwolić, by coś mnie dotknęło jeszcze boleśniej. Uodpornić się, zesztywnieć.

Nie jestem oryginalna. Sentymentalnie usposobione panienki już wcześniej wpadły na pomysł, by wyzwierzać się papierowemu pamiętnikowi. I zamykać go przed wścibskimi oczami matek. Mogłabym również zablokować komputer. Ale po co? Kogo obchodzi to, co ja robię przy swoim biurku? Moja matka nie ma zielonego pojęcia, gdzie nacisnąć, by uruchomić komputerowego Dżordża. Nie zagląda mi również do kartek, książek, zeszytów. Sama siedzi w swoich kartkach i zeszytach. W książkach coraz mniej. Mogę więc spokojnie drukować wszystko, co zapiszę, bez obawy, że ona podejrzy. A gdyby nawet… Nie zależy mi. Tak się czuję, jakbym nie miała nic, na czym mi zależy.

***

Zaglądam do dziennika mojej matki z czasów, gdy ona była w maturalnej klasie. Kiedyś wyrzuciła do kosza dwa grube zeszyty. Wyciągnęłam je zaintrygowana, schowałam głęboko, a po ich krótkiej i nudnej lekturze – zapomniałam, że istnieją. Aż do dzisiaj. Tak właśnie. Bo dzisiaj już wiem, że czeka mnie jeszcze więcej złego. Wiedziałam też wczoraj. Ale ponieważ nic jakoś nie czuję, więc i ta wiedza wprowadza mnie jedynie w zdumienie, nic poza nim.

***

Jutro 6 lekcji w szkole, w tym sprawdzian z biologii. Z polskiego Rozmowy z katem. Żeby było weselej, przeczytałam sobie Camusa Rozważania o gilotynie. Jutro zobaczę Łukasza. I ciekawe, co też poczuję. Wściekłość? A może satysfakcję, wynikającą z tego, że ja już wiem albo podejrzewam, a on nie. Wszystko więc przed nim, co też ma swoje dobre strony, jak by na to nie patrzeć. Myślę, że w środku mam kamień zamiast serca. I dlaczego on we mnie właśnie? Ten kamień?

***

Moja matka w dzienniku pod datą 1 listopada 1968 roku (piątek) tak pisała:

Co mam robić? Krzyczeć? Płakać? Nie potrafię. Nie potrafię robić tego, co chcę. Przecież ja mam maturę na karku… Leżę w łóżku i patrzę w sufit, mając przy tym świadomość jałowości takich zachowań.

Trochę niżej zapisuje cytat z Popiołu i diamentu Andrzejewskiego, który dla jej rocznika był lekturą obowiązkową, a dla mojego zdecydowanie zakazaną, bo przedstawiającą rzekomo zafałszowany obraz rzeczywistości polskiej itp., itd. i gówno mnie to obchodzi, bo Maciek Chełmicki to jest to, jak coca-cola, gdy byłam mała. I jak przelot samolotem do Londynu.

A cytat jest… no, no, do zastanowienia się. I to nie nad bohaterem powieściowym i nie nad jego postawą, ale nad moją matką, bo to ona go wybrała spośród innych fragmentów:

Zdradzać się przed ludźmi oznacza głupotę. Zdradzać się przed samym sobą – słabość i niedostateczną dyscyplinę. Trzeba samemu być w pancerzu, żeby drugich w pancerze zakuć. Pewne myśli, uczucia i odruchy należy w sobie bezwzględnie i bezlitośnie zabijać. Trzeba być pewnym siebie jak precyzyjnego instrumentu.

***

Nie zdradzam się przed ludźmi. Tłumię w sobie i myśli, i uczucia. Oczywiście „pewne”. Nie jestem „precyzyjna” jak instrument. Nie wiem np., co powiem jutro Łukaszowi i jak. Nie wiem, kiedy powiem matce i dlaczego. Może tylko dlatego, że z nią mieszkam. A może dlatego, by zobaczyć jej minę. Mina zdradzi ją przede mną. Ona zdradzi się miną, a jeszcze bardziej słowami. A ja teraz zdradzam się przed sobą. Ale nie czuję, by to była moja słabość albo brak dyscypliny. Zdradzam się właśnie dlatego, by znaleźć siłę do niezdradzania się przed innymi. Różnica jest taka jeszcze: nie chcę nikogo zakuwać w pancerz. W głębi serca, którego przecież nie mam – chciałabym wyzwolić się z pancerza, w którym tkwię. Z klatki. Wyfrunąć jakoś. Jak Piotruś Pan albo jak sen o lekkości, o balonie, porywającym zamiast Tadka Niejadka – mnie właśnie.

***

I dosyć na dzisiaj. Rozpoczęłam. Machina ruszyła. Trwać w niej. Na razie do rana. Zachowaj. Drukuj. Drukowana będzie strona 1-5 dokumentu Magda.doc. Zamknij plik. Czy chcesz zachować zmiany w Magda.doc? OK. Wyjść z Windowsa. Pójść do łazienki. Wejść pod prysznic. Zasnąć do jutra.

2 listopada – środa

To wcale nie takie proste zmobilizować się do codziennego zasiadania przed komputerem i zapisywania tego, co dzisiaj i co kiedyś. Postanowiłam jednak, więc danego sobie słowa dotrzymam. Nie wiem wprawdzie, czy uda mi się zawsze coś powiedzieć, ale spróbuję spędzać z Dżordżem co najmniej godzinę w każdym dniu, choćbym miała tylko gapić się w ekran, nie wydobywając z siebie żadnego słowa.

***

Wczoraj na cmentarzu powiedziałam ojcu czule, że wziął dupę w garść i zostawił mnie na pastwę matki, własnej wyobraźni i teoretycznej wiedzy, którą posiadam w dobrej ilości, sądząc po otrzymywanych w szkole stopniach. Teoria z praktyką nie zawsze jednak idzie w parze. Na pewno nie odkrywam nowych lądów takimi stwierdzeniami. Nie znam na przykład wszystkich zawiłych zasad ortografii, a błędów ortograficznych nie robię. Jeżeli mam wątpliwości, sprawdzam, a jeżeli nie mam możliwości sprawdzenia w danym momencie, po prostu omijam lub zastępuję czymś innym. Samochód prowadzę nieźle, choć trudno byłoby mi na poczekaniu wytłumaczyć zasadę działania silnika dwusuwowego lub czterosuwowego.

W szkole było zwyczajnie. I na dodatek zimno. Palacz palił widać o połowę mniej, skoro nikogo wczoraj tutaj nie było. Nie cierpię zimna. Marzną mi ręce, stopy i nos. Siedzę skulona i w dwójnasób spięta. Na dużej przerwie podszedł do mnie Bartek i podał mi kubek z gorącą czekoladą. Jak dla mnie – za słodka, ale wypiłam, a on skorzystał z okazji, by postać obok przez chwilę. Tę scenkę zauważył przechodzący właśnie Łukasz. Uśmiechnął się tak, że wszystko we mnie zakołatało. Na myśl o rozmowie, którą powinnam z nim przeprowadzić jak najszybciej, ale ciągle nie wiem, jak to zrobić.

– Tak trzymaj – powiedział w stronę Bartka. – O kobiety trzeba dbać, stary, wiem coś o tym – dodał – mnie każda porzuca, bo nie kupuję im gorącej czekolady.

– Spadaj – powiedział Bartek – na szczęście Magda woli czekoladę niż twoje rady.

– A skąd ty możesz wiedzieć, co Magda woli? Wątpię, żeby znajdowała czas na coś więcej poza książkami, szkołą i doskonaleniem angielskiego. To prawdziwa mniszka, wszyscy o tym wiedzą. Chyba tracisz czas, stary.

– Spadaj, powiedziałem.

Patrzyłam w okno. Jeszcze trzy miesiące temu byłabym dziko zadowolona, słysząc podobną rozmowę. Teraz jednak robiło mi się słabo. Najpierw się bałam rumieńców, które mogłyby mnie zdradzić, a teraz czułam, jak wszystkie one ze mnie uciekają.

– Dosyć tego – powiedziałam stanowczo – spadajcie obaj, chcę być sama.

– A nie mówiłem – chełpił się Łukasz – ona chce być sama, stary, czujesz, co to znaczy… sama chce być. Podajcie jej szezlong, by spoczęła w samotności mnisiej.

– Spadaj – powtórzyłam dobitnie.

– W porządku, nie ma sprawy – powiedział Łukasz.

– Tego nie byłabym taka pewna – zasyczałam jeszcze bardziej rozwścieczona.

Łukasz odszedł uśmiechnięty, jak na początku.

Bartek pozostał.

– Jest mi niedobrze – powiedziałam, siadając na tornistrze i chowając głowę w kolanach.

– Też masz się kim przejmować.

Usiadł obok.

– Przyniosę ci drugą czekoladę, chcesz?

– Nie chcę czekolady.

– To może herbatę?

– Chcę być sama.

– Chyba zwariowałaś. Sama… Jeszcze zemdlejesz i będę cię miał na sumieniu. Może zaprowadzę cię do higienistki?

– Bartek, zamknij się.

– Czy coś się stało? – zapytał facet z bioli, który dyżurował w czasie przerwy solidnie, w przeciwieństwie do innych nauczycieli.

– Magda źle się czuje – powiedział Bartek.

– Rzeczywiście, blada jesteś. Czy są jakieś powody?

– Są – powiedziałam.

– No to idź do domu, a Bartek niech cię odprowadzi.

– Tego jeszcze brakowało – jęknęłam.

– Nie możesz pójść sama, chyba że zadzwonię po twoją matkę.

– No, nie, przecież właściwie nic mi nie jest… czy wszyscy się umówili, aby mi dzisiaj życie umilać?… Dobrze, pójdę do domu, a Bartek mnie odprowadzi – zgodziłam się potulnie.

– I szybko wróci z powrotem – dodał facet z bioli, jakby w obawie, że Bartek zapomni wrócić.

***

Jestem więc w domu trochę wcześniej. Może i lepiej. Gdybym miała po raz drugi dzisiaj zobaczyć Łukasza, nie wiem, jak to by się dla mnie skończyło. Muszę coś z sobą zrobić. Jakoś się uodpornić na niego i na wszystkich wokół. Przecież wiem, że prawdziwe trudności dopiero przede mną. Jakiś plan działań trzeba opracować. Ustalić po kolei, z kim mam najpierw rozmawiać. I jak. Dlaczego on był taki zadziorny?

Klasówę z bioli napisałam dobrze. Mam nadzieję, że tak, jak by facet z bioli sobie życzył. U niego przecież nie wystarczy wiedzieć. Jeszcze trzeba myśleć jak on i tabelki rysować zgodnie z jego sposobem myślenia. Na szczęście dla nas – facet nie ukrywa metod. Kto więc chce, może je stosować, a wtedy łatwiej dostać najlepszą ocenę. Lekcja polskiego była nudna, ale może dlatego, że to dopiero wstęp do lektury. Darowałam sobie angielski i informatykę. Nie szkodzi. Sama poćwiczę, a dzisiaj i tak mam dwie godziny konwersacji u Longmana. Ale to dopiero o piątej. Przede mną więc całe pięć godzin.

Przy biurku posiedzę do pierwszej. Muszę się uspokoić po szkolnych niespodziankach, z którymi sobie nie poradziłam tak, jak powinnam. Muszę przewidywać sytuacje, reżyserować je, narzucać tempo i temat rozmowy. Ja więc tę rozmowę powinnam rozpoczynać i za skarby świata nie dać się wyprowadzić z równowagi. Niech w szkole myślą, że jestem dumna i blada, silna i do nikogo niepodobna. Niech nazywają mnie mniszką, pensjonarką czy jeszcze jakoś tam. Nie zamierzam się zmienić. Jedno jest pewne: niedługo wszystkich zaskoczę, burząc im wyobrażenia o mnie. I na tym musi polegać moja przewaga: mam czas, by się do różnych wersji wydarzeń przygotować.

***

Matki nie ma. Będzie dopiero wieczorem, gdy wrócę około wpół do ósmej do domu. Prawdziwy z niej pracoholik. Nie potrafi już być sama z sobą, ani ze mną. Mało jej pracy w dziennej szkole, więc tyra jeszcze w wieczorowej. A potem w domu, ślęcząc nad poprawianiem prac pisemnych, od których umysł jej się szatkuje, jak sama mówi. Jej nie chodzi tylko o pieniądze. Raczej o to, by wytrzebić z siebie wszystkie myśli i marzenia, by w takim być kieracie, który nie pozwoliłby jej zastanowić się nad sobą. I nie daj Bóg coś jej zmienić w tym rozkładzie jazdy. Muszę się podporządkować i robię to, by uniknąć nieporozumień, nie mówiąc już o awanturach, których, na szczęście, dawno już nie było. Nie jest to trudne. Wystarczy, że zrobię, co do mnie należy, a co zapisane w harmonogramie, wiszącym na lodówce. Przywiozłam z Anglii takie śmieszne magnesiki i nimi przyklejamy kartki. Dzisiaj muszę, jak co dzień, wytrzeć podłogi, podlać kwiaty i kupić jarzyny w budce obok bloku. Większość tych jarzyn i tak ja zjadam. Matka obiady je w stołówce, a ja w domu, bo nie mam w szkole stołówki. Mogłabym jadać poza domem. Taką wersję też próbowałyśmy uzgodnić. Zrezygnowałam z niej jednak. Wolę sobie sama coś zrobić. Z niedzieli zazwyczaj zostaje coś na dwa następne dni, a w pozostałe wymyślam drobiazgi jarzynowo-naleśnikowo-makaronowe na sto sposobów. Polubiłam nawet to pichcenie.

Nie to jednak jest teraz dla mnie ważne. Opowiadam o wszystkim, by swoje życie zobaczyć również w szczegółach zwyczajnych, szaroburych. Dzisiaj nie muszę nic gotować, wystarczy tylko odgrzać. I do tego świeżą surówkę z marchwi.

Już mi lepiej, spokojniej.

Nie chcę myśleć o Łukaszu, przynajmniej teraz. A jego słowa ciągle mi brzęczą w uszach. I jeszcze ten uśmiech, który powraca. Nie tak dawno całowałam ten uśmiech.

Nie, dosyć. Na dzisiaj dosyć Łukasza.

***

Dlaczego łatwiej mi się dogadać z nauczycielami niż z koleżankami i kolegami w klasie? Nieuleczalny ze mnie przypadek. Dla niektórych klasowy kujon, w dodatku niekoleżeński. Nauczyciele pogodzili się z myślą, że jestem typ tak zwany aspołeczny i żadnych funkcji w samorządzie szkolnym pełnić nie będę ani publicznie występować. Potrafię jednak walczyć o swoje, co mi zresztą bez trudu przychodzi, bo żadnych kłopotów z nauką nie mam. Ogólnie piątkowa, a nawet szóstkowa jestem. Aż wstyd. Zdążyłam się jednak do tego wstydu przyzwyczaić. Koledzy przestali mnie zapraszać na imprezy weekendowe, gdy przekonali się raz czy drugi, że nie żłopię piwa, nie bywam w dyskotekach i pubach. Nawet w tzw. wysoko postawionych domach wprawiałam wszystkich w osłupienie, gdy na pytanie: – Czego się napijesz? – odpowiadałam: Lampkę wytrawnego martini lub campari z sokiem grapefruitowym. Nie przepadam za jednym ani za drugim, najbardziej lubię sok z marchwi i winogron, ale blefowałam, nie wiedząc wtedy po co. Teraz mi się wydaje, że wiem po co. Chyba bardzo chciałam, aby mnie ktoś polubił ze wszystkimi niemodnymi manierami, z moim sobkostwem, kujoństwem, zarozumialstwem i całym pozostałym dobytkiem inwentarza. Także z okularami, które noszę.

Myślałam, że jak będę tajemnicza, to ktoś się mną zainteresuje, będzie chciał dotrzeć do mojego środka, rozwikłać jakąś zagadkę. A tu się okazało, że nikt nie ma ochoty myśleć o środkach! Po co im dziwadła, gdy może być prościej, zwyczajniej i kto wie, czy nie ciekawiej. Może myśleli, że się zgrywam, a może nic nie myśleli, tylko po prostu mieli dosyć wszystkiego, co nie ich. Tak czy owak: dobrnęłam do czwartej klasy, w której przyjdzie mi jeszcze wszystkich wprawić w zdumienie, choć wcale mi już na tym nie zależy i też bardzo bym chciała, aby było zwyczajnie i po prostu. Ale to nie u mnie.

Koniec pisania na dzisiaj, jeżeli chcę ze wszystkim zdążyć. Teraz sprzątanie, lekcje na jutro, coś zjeść i na angielski. Sprzątać mogę z walkmanem, aby powtórzyć słownictwo z poprzednich zajęć.

3 listopada – czwartek

Czuję się dobrze. Rano wstaję bez żadnych problemów. Wskakuję w dres i biegam piętnaście minut wokół bloków, między trawnikami. Drzew tutaj jeszcze nie ma. To znaczy: nie widać ich, są za małe i zlewają się z krzewami okalającymi trawniki. Moje bieganie tak wygląda, jak na amerykańskim filmie, gdzie wszyscy biegają. Wolałabym wychodzić z psem, ale w naszym domu zwierząt być nie może. Byłoby mniej sterylnie z nimi, więcej kurzu, psiej sierści, a poza tym trochę radości przy powitaniach i smutku przy rozstaniach. Po co radość ma być, skoro może jej nie być programowo, przepisowo, urzędowo. Coraz częściej tak właśnie myślę i utwierdzam się w przekonaniu, że moja matka nie zniosłaby widoku, gdy pies się na mnie rzuca z radością i gdy ja się do niego tulę. Ale to nieważne. Zdążyłam już to zaakceptować, co nie znaczy, że się pogodziłam. Kiedyś (!) będę miała swój dom, a w nim dużo ludzi i zwierzęta.

Po bieganiu wchodzę pod prysznic. Mydlę ciało leśnym żelem i spłukuję ciepłą wodą. Tylko ciepłą, bo nie cierpię zimnej, dlatego katorgą był obowiązkowy basen w klasie drugiej, w którym woda była dla mnie zawsze za zimna, choćby nie wiem jak była ciepła dla innych. I zawsze za brudna. Na szczęście to już minęło i nikt mi nie każe pływać na ocenę ani dla przyjemności. Teraz nawet lekcje wf-u są w szkole milsze, bo mamy nowe szatnie, jeszcze nie zaśmierdziałe, i co najważniejsze: prysznice z ciepłą wodą. A w dodatku udało nam się panią namówić, by lekcję kończyła kilka minut wcześniej, abyśmy mogły wejść pod prysznic, spłukać ćwiczeniowy pot i jeszcze zdążyć na następną lekcję. Każdy chciałby mieć lekcje wf-u na ostatniej w szkole godzinie, a nam się to raz w tygodniu zdarza, więc dobrze jest.

Dzisiaj nie mdlałam na widok Łukasza, ale też nie miałam odwagi nic powiedzieć, choć przez chwilę próbowałam. Zderzyliśmy się przy wychodzeniu ze szkoły. Uśmiechnął się cudnie, jak zawsze, błysnął białymi zębami i powiedział:

– Cześć, Magda.

– Hej – powiedziałam i chciałam go zatrzymać oczami. – Łukasz – dodałam, on spojrzał pytająco i przytulił jakąś kasztanową i wysoką, i szczupłą. – Kiedy indziej – powiedziałam, machając rękawiczką.

Wróciłam do domu dłuższą drogą. Śnieg ani deszcz ciągle nie pada. Chciałam posiedzieć na ławce przy skwerku, ale szybko poczułam, że to żadna przyjemność. Wiało jak diabli. Wróciłam więc i usiadłam przed Dżordżem, by trochę jemu i sobie poopowiadać. Powinnam zachować rytm w pisaniu. Stała mniej więcej pora powinna mi w tym pomóc. Matki nie ma, wróci za trzy godziny, nie wcześniej, mogę więc czuć się panią na trzech pokojach z kuchnią i łazienką.

Myślę o Łukaszu. A może bardziej o tej kasztanowej. Czy z nią robi to samo, co ze mną? Czy to samo odczuwa? Czy też zabrał ją do swojego pokoju na górze? O czym rozmawiają, jakiej muzyki słuchają? Jaki sok piją? Łukasz ma duży dom i dwie lodówki w kuchni. W jednej są same napoje. Łukasz ma w tym domu wszystko, czego zapragnie. Ma nawet komputer podłączony do Internetu, może więc porozumiewać się z matką, mieszkającą w Północnej Karolinie, w Boon, także i w ten sposób. Gdy tylko za nią zatęskni, już pisze. A ona do niego. Widziałam na własne oczy i smutek mnie dopadł okropny, bo nagle zrozumiałam, że też chciałabym tęsknić za matką, a jakoś nie mogę. I myślę tutaj o tęsknocie, która rodzi się bez względu na to, czy ktoś jest blisko, czy daleko. Za ojcem tęskniłam nawet wtedy, gdy był w pracy i wiedziałam, że po południu wróci. Tęskniłam, bo chciałam mu coś opowiedzieć, pochwalić się, pożalić albo pójść z nim do parku, na karuzelę, do kina, gdziekolwiek. Tęskniłam, bo wiedziałam, że on też tęskni i że jest ciepły w środku dla mnie.

Zawsze myślałam, że Łukaszowi można zazdrościć wszystkiego: ojca, który też ma na imię Łukasz, matki, która go nie porzuciła, tylko wyjechała, urody, jaką otrzymał w spadku po rodzicach, bogatego domu. Wszystkiego. Zadurzyłam się w nim okropnie. I z góry założyłam, że nie mam u niego żadnych szans, bo wszystkie dziewczyny w szkole chciałyby chodzić z Łukaszem. Zanim zrozumiałam, że to Łukasz może nie mieć u mnie szans – już jest za późno. I dla Łukasza, i dla mnie, o czym ja już wiem, a on pozostaje ciągle w błogiej nieświadomości. Zburzę mu tę błogość wkrótce i Bóg mi świadkiem, jak bardzo tego nie chcę.

***

Wczoraj wieczorem czytałam wiersze Eugenia Montale i wybrałam coś dla siebie:

W nieprzewidzianym

jedynie nadzieja. Ale mówią mi,

że głupotą jest wmawiać to sobie.

i drugi fragment:

W sieci, która nas więzi, szukaj

zerwanego oka, wyskakuj, uciekaj!

Bardzo bym chciała uciec, ale nie wiem, jak się to robi, dlatego pozostaję i czekam, aż na wszystko będzie za późno, aż wszystko się okaże samo z siebie, aż się stanie. I ciekawe, co ja z tym zrobię. I co inni zrobią. Chyba ciekawość trzyma mnie w ryzach i organizuje we mnie spokój, który pozwala, by dni płynęły, lekcje toczyły się dokładnie jak życie Barbary w Nocach i dniach, z czym akurat jestem na bieżąco, bo w kujoństwie swoim powtarzam także i to, czego nie muszę.

4 listopada – piątek

Piątek mógłby być miły, gdyby po nim nie następowała sobota i niedziela. To, co dla jednych jest darem, dla mnie staje się katorgą. W sobotę moja matka dłużej śpi, a ja muszę siedzieć cicho w swoim pokoju, by jej nie zbudzić, nie trzasnąć drzwiami od łazienki, nie zaszurać w kuchni. Mój rytm jest taki, że nie potrafię spać dłużej, a w dodatku, gdy tylko się obudzę, już chciałabym wybiec, pooddychać przestrzenią nie tylko swojego pokoju. Muszę jednak siedzieć cicho, jak mysz za miotłą. Na szczęście tylko do dziewiątej, bo wtedy matka wstaje i zbiera się do wyjścia. O jedenastej rozpoczyna lekcje w szkole wieczorowej (!). Niestety, wraca już o trzeciej. I co tu dalej robić? Jesteśmy dla siebie miłe, każda zajmuje się tym, co powinna i co ustalone, ale jest tak poważnie, tak bardzo poważnie, że zdechnąć można od ciężaru tej powagi. Czuję nienormalność sytuacji. Gniecie mnie ona i duszę się. W dodatku nie mam dokąd pójść. Za zimno na park. Pozostaje kino lub koncert. Korzystam z tych ucieczek nawet wbrew sobie i swoim chciejstwom. Myślę, że matka męczy się podobnie. Ona ma jeszcze telewizor. Ja też mam w swoim pokoju, ale mniej mnie do niego ciągnie.

Telewizor fajnie się oglądało z ojcem. Kawa wtedy pachniała. Mogłam usiąść obok i czuć się bezpiecznie. Matka też siedziała z nami. Nie ciążyła mi jej obecność tak, jak obecnie. Teraz czuję napięcie, sztywność jakąś. Czekam na układnie postawione pytania o to, czy już lekcje odrobiłam i czy nie mam w szkole problemów. Tak, jakby problemy musiały być tylko w szkole! A poza nią?

Czy ja już poza szkołą nie żyję? Odpowiadam więc, że odrobiłam i że nie mam. I od razu się jeżę tak bardzo, że muszę wyjść z pokoju, by nie usłyszeć, ile to kurzu zgromadziło się na telewizorze, widać niezbyt dokładnie powycierałam. Szkoła, telewizor, kurz na meblach, na oknach, na książkach. A o ciemnej, mrocznej duszy tak nie łaska porozmawiać? O oknach, które łączą, a nie dzielą? O lampie, która świeci i przytula?

Marzy ci się, Magdusiu, kurna chata! Rzeczywiście, lepiej wyjdź i nie dręcz matuli swoim nędznym widokiem! Zamknij drzwi za sobą i nos w sos, rogi czy nogi w pierogi, karaluchy pod poduchy, prztyki-patyki-zielone guziki-bomby-miny-karabiny! Karuzela z Madonnami, grochówka z kiełbaskami, ciastko z dziurką, figa z makiem, z pasternakiem! A na deser kocie gówno na bigos!

***

W porządku, w porządku. Jestem wściekła i daję upust swoim złościom. Gdzieś przecież muszę. A zaczęło się od głupiej szmaty przed drzwiami, którą zapomniałam zamoczyć. Każdemu przecież może się zdarzyć zapomnieć. Stop! Nie każdemu. Ja jestem wyjątkiem. Nie mogę zapominać o swoich świętych, szmacianych obowiązkach. Więc po co się wściekam i dzielę włos na czworo, jakbym mało miała prawdziwych problemów! Już po sposobie, w jaki otwierała drzwi, wiedziałam, że zaraz wybuchnie. I nie myliłam się.

– Szmata! – wrzasnęła matka. – Zaplątałam się w szmatę na własnej wycieraczce, bo oczywiście nie miał jej kto wypłukać, zamoczyć. A przecież ciapa na dworze (rzeczywiście zaczęło padać) i błoto wnosi się wprost do domu… Ale kogo to może obchodzić, możemy utonąć w tym świństwie, przewrócić się o śmieci i wszystko w porządku, a dwie baby w domu, aż wstyd…

– No, właśnie, dwie baby – wtrąciłam niepotrzebnie.

No i wtedy się zaczęło.

Usłyszałam o roli wdowy w dzisiejszych czasach, o tym, jak trudno samotnie wychowywać upartą córkę (też coś… jakby mnie w ogóle od śmierci ojca ktoś wychowywał), o tym, że ona sobie żyły wypruwa i poświęca się dla mnie, a ja nie pamiętam, aby tę głupią, pieprzoną szmatę wypłukać i położyć na wycieraczce, skoro czarno na białym napisane i w dodatku powieszone na lodówce, że ja mam to zrobić. Nikt inny, tylko ja! Bezduszna, niewdzięczna, uparta jak kozioł w kapuście. Skoro tak, to ona mi jeszcze pokaże. No właśnie, pokaże, jeszcze ją popamiętam i będę ja coś chciała wcześniej czy później, a wtedy ona mi przypomni o tej szmacie i o wszystkich innych nie zamoczonych w moim życiu szmatach! No, pewnie,

z dziećmi trzeba surowo

zamiast płaszcza łach

ubierz łach

zapnij łach

szanuj łach

ten łach to moja praca

moje wyprute żyły

ten łach

moje stracone złudzenia

moje niedoszłe posłannictwo

moje złamane życie

moja martwa perspektywa

wszystko ten łach

ubierz łach

zapnij łach

szanuj łach.

Bursa miał rację, a więc nie jestem samotna, on też czuł podobnie.

Weź szmatę

zamocz szmatę

pamiętaj o szmacie

szmatą, w szmacie, o szmato!

***

– Ależ to tylko szmata, mamo – próbowałam coś powiedzieć.

Niepotrzebnie.

Tylko zaogniłam sytuację.

I trzask drzwiami.

I raz jeszcze: łup nimi.

W porządku – myślę – sobota i niedziela będą milczące, co nam na dobre wyjdzie. Matka będzie czekała, aż ją przeproszę, a ja tego nie zrobię. W ten sposób mam trochę czasu dla siebie bez udawania, że żyję życiem rodzinnym i dobrze mi z tym. Kiedyś bym się dręczyła i te nadprogramowo ciche dni by mnie uwierały. Teraz już nie, bo przecież jestem jak głaz. I to prawda święta. Z nieba wzięta.

5 listopada – sobota

Mogę tylko modlić się jak Marek Aureliusz i prosić:

o pogodę ducha – aby godzić się z tym, czego zmienić nie można,

o odwagę – aby zmieniać to, co zmienić można,

i o mądrość – aby umieć odróżniać jedno od drugiego.

6 listopada – niedziela

Już późno.

Niech się wreszcie skończy ta niedziela.

Powiedziałam dzisiaj matce: – Przepraszam.

Rano uświadomiłam sobie, że przecież ona nigdzie nie wyjdzie, a trzeba będzie zjeść razem obiad. Przeprosiłam dla świętego spokoju. Prześcigałyśmy się potem w nic nie znaczących uprzejmościach. Uczyłam się historii, czytałam Sołżenicyna. Wszystko po to, by poprawić sobie nastrój (!?). Wieczorem wsiadłam w samochód i pojechałam do kina na Fortepian. Zamurowało mnie do reszty. Nic o tym nie napiszę.

***

Moja matka pod datą 5 listopada 1968 roku (wtorek) napisała:

Oglądałam film produkcji włoskiej… [gdzie go oglądała, w kinie czy w telewizji?] pod tytułem Błędne gwiazdy Wielkiej Niedźwiedzicy. Główną rolę grała Claudia Cardinale… [ki diabeł, muszę sprawdzić w jakimś leksykonie filmowym]. Brat, siostra – wielka miłość we wczesnej młodości. Ona wychodzi za mąż. Miłość zmysłowa do brata wygasa. Inaczej jest z Giannim. W nim nic nie wygasło, namawia siostrę, by z nim została, bo nie może uwierzyć, że wielkie uczucia przemijają. Sandra postanawia wrócić do męża. Gianni popełnia samobójstwo. Czy rzeczywiście Sandra wróci? Podjęła taką decyzję, nie wiedząc o śmierci brata. Co teraz zrobi? Ona wróci. Ona musi wrócić. Ale nigdy już nie zazna spokoju.

Chciałabym zobaczyć ten film. Może jest na kasetach wideo. A może w filmotece jakiegoś klubu filmowego?

Zapisać. Sprawdzić.

***

Nie miałam kiedy myśleć o Łukaszu ani o sobie. To dobrze. Powoli kamienieję jeszcze bardziej. Badam swoją wytrzymałość. Nałkowska powiedziała, że rzeczywistość jest do przeżycia, bo nie cała dana jest w doświadczeniu. Też tak myślę. A chciałabym jeszcze, aby nie wszystko do mnie docierało wprost. To znaczy, abym nie żyła w pełnej świadomości. Nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, co pewne fakty znaczą. Aby fakty odebrały mi uczucia. Skąd jednak mogę wiedzieć, jak to będzie, gdy już będzie? „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Szymborska. Pamiętam z podstawówki. Ale przydaje mi się i teraz, gdy literaturą obozową i łagrową karmieni jesteśmy w szkole do granic możliwości.

7 listopada – poniedziałek

Oglądałam Balety tatrzańskie Kilara. Korzystam z okazji, bo Opera Śląska w poniedziałki przyjeżdża do Teatru Śląskiego. Mogłabym pojechać do Bytomia, ale w ten sposób oszczędzam czas, nie mówiąc o benzynie, którą kupuję za własnoręcznie zarobione pieniądze. W tym tygodniu będę pracowała podwójnie, by nadrobić lekcje z poprzedniego (dzieci były zagrypione). To dobrze. Mniej czasu pozostanie mi na myślenie o sobie i Łukaszu. O Baletach nic nie będę pisała. Ochy i achy to w stylu mojej matki, gdy miała 18 lat, a nie w moim. To trzeba po prostu przeżyć i zachować dla siebie. Zasejfować w swoim twardym dysku na wieczne nieoddanie.

8 listopada – wtorek

Chodzę spać wcześnie. Przed dziesiątą jestem w łóżku. Jeżeli nie rozbudzam zanadto swojej wyobraźni faktami, które mnie dotyczą, a pozostaję jedynie w przedmiotach na szkolne jutro, to zasypiam bez kłopotów. Po skończeniu lekcji angielskiego z moimi dzieciakami (wyjątkowo rozbrykane były dzisiaj) czytałam zapiski w matki dzienniku. Narzeka, że nie spała przez dwie noce (na pewno przesadza, jak zwykle), bo przygotowywała referat z polskiego o Żeromskim i uczyła się WOP-u – to wiadomości o Polsce. Chyba odpowiednik naszego WOS-u, czyli wiedzy o społeczeństwie. Marudzi również, bo poszła nie przygotowana z PW, co znaczy przysposobienie wojskowe. Podejrzewam, że to odpowiednik naszego przysposobienia obronnego, ale my to mieliśmy tylko w klasie I liceum i kto by się takim przedmiotem przejmował. Uczyła się także do klasówki z higieny. Zupełnie nie wiem, co to takiego. Pełno jakichś głupich przedmiotów mieli. Moja matka też udzielała lekcji. I w dodatku uczyła matematyki dziewczynę z klasy VIII. Już ja wolę uczyć angielskiego. Ale zbytniej satysfakcji mi to nie daje. Może dlatego, że jedna nauczycielka w rodzinie wystarczy. Pracuję dla chleba, jak powiedziałby Lechoń. No, może na cukierki. Na chleb nie muszę. Na razie.

9 listopada – środa

Widziałam Łukasza. Uśmiechnął się życzliwiej, a ja zaraz zapomniałam o wszystkim, co złe. Zapragnęłam wrócić do ostatnich dni sierpnia i jeszcze raz wszystko przeżyć, tylko inaczej. Gdybym mogła zasnąć i obudzić się w sierpniu… Raz jeszcze spotkać opalonego Łukasza w środku miasta, raz jeszcze pójść z nim na lody do Misia (tam są najlepsze), raz jeszcze śmiać się tak, jak nigdy potem i jak kiedyś przedtem, gdy jeszcze ojciec mnie tam zabierał. Gdybym mogła cofnąć czas, byłabym najszczęśliwsza. Wprawdzie nie wiem, czy udałoby mi się być z Łukaszem do teraz, ale też mądrzejsza o „teraz” wiem, że nie dążyłabym do takiego obrotu spraw na siłę. Chciałabym siebie usprawiedliwić, znaleźć jakieś wytłumaczenie, mające psychologicznie ugruntowane podstawy, ale to dla mnie za trudne. Próbuję jedynie jakoś trwać codziennie i robić to, co zapisane na kartce, wypunktowane przez matkę lub przeze mnie samą. Lata dyscypliny robią swoje. Teraz nawet sranie w banię wpierw ustalam i wpisuję w swój komputerowy kalendarz. A jednak (i to najdziwniejsze!) zdarzyły się sprawy jakby spoza mojego kontrolowanego układu, jakby nie ze mnie, jakby to nie ja, tylko diablęta, czarne kocięta, z tysiąca i jednej, nie mojej nocy, z korzeni baobabów, które się rozrosły, rozpleniły. O baobabach potem. Jutro.

10 listopada – czwartek

Dni biegną jak głupie. Narastają szybko, jak korzenie baobabów. No, właśnie… o nich chciałam pisać. Jestem w takim nastroju, że mogę. Przysięgam: nic nie wiem o tych potwornych drzewach poza tym, co Saint-Exupéry napisał w Małym Księciu. Dlatego w moim wyobrażeniu są magicznie potworne. Wrosły mi w wyobraźnię wprost z rysunku na stronie 21. I takie już pozostały. Mogłabym pokusić się o jakąś sensowną wiedzę, udokumentowaną bardziej naukowo, a mniej literacko, bardziej racjonalnie, a mniej bajkowo. Nie zrobiłam tego i nie zrobię. Już za późno. Już nie chcę. Niech ten bajkowy obrazek we mnie pozostanie na zawsze, niech będzie dla mnie wielkim ostrzeżeniem i ciepłą chwilą, którą spędzałam z tatą, gdy mi czytał Małego Księcia, ciągle od nowa, od początku, więc wreszcie nauczyłam się go na pamięć, co mi nie przeszkadzało, abym tatę dalej prosiła o czytanie. Lgnęłam do jego głosu jak pies, który nie ma pojęcia, na czym polega wierność, choć cały jest wiernością. Czasami próbował ominąć jakiś fragment albo skrócić go o kilka słów. Nic z tego. Dojrzałam, upomniałam się o nieprzeczytane słowa.

I ciągle pamiętam, że baobaby nie są krzewami, tylko drzewami tak dużymi, jak kościoły. I że wyrastają z ziaren straszliwych, które trzeba wyrwać zaraz po wykiełkowaniu, bo gdy baobab wyrośnie, to nie można się go pozbyć. Zajmie całą planetę. Całą moją duszę, jeśli ona jest planetą. Przeorze ją korzeniami, rozsadzi w drobny mak i nic z niej nie zostanie dla mnie. Jest na to rada. Pamiętam ją:

Jest to kwestia dyscypliny – powiedział mi później Mały Książę. – Rano, po umyciu się, trzeba robić bardzo dokładną toaletę planety. Trzeba się zmusić do regularnego wyrywania baobabów, i to natychmiast po odróżnieniu ich od krzewów róży, do których są w młodości bardzo podobne. Jest to praca bardzo nudna, lecz bardzo łatwa…

Pamiętam, jak tatuś kończąc rozdział o baobabach grzmiał głosem tego przedziwnego pisarza (o nim dowiedziałam się później wielu ciekawych rzeczy i przeczytałam inne jego książki): „dzieci, uważajcie na baobaby!”. Tata mówił, że moja dyscyplina powinna się zacząć od mycia zębów rano, zakręcania kranów, wypicia kakao na śniadanie i zjedzenia czegoś, choćby najmniejszego (nigdy nie cierpiałam śniadań), a potem dopiero wykonywania swoich innych obowiązków. Zawsze pamiętałam o baobabach.

Raz jeden zapomniałam. Spojrzałam w oczy Łukasza i zapomniałam. Ucieszyłam się, że go spotkałam w środku miasta i pod koniec wakacji, że się do mnie uśmiechnął, że chwycił mnie za rękę i że wszystko stało się tak zwyczajnie i najcudowniej, tak że musiałam myśleć tylko o różach, zapominając o baobabach.

***

Muszę przerwać pisanie. Rozmarzam się. A poza tym czekają mnie drobne robótki domowe. To też jest kwestią dyscypliny, a w moim przypadku także zaoszczędzenia sobie wymówek i nerwów, które powinnam traktować delikatnie z wielu powodów. Jak zwykle podleję kwiaty, wymyję podłogi i łazienkę. Dla mojej matki ważniejsze jest to, abym miała czas na umycie umywalki niż na ugotowanie sobie zupy z proszku. Na szczęście polubiłam zupki wietnamskie z makaronem, mające orientalne nazwy i zupełnie podobną konsystencję: nieodmiennie jest tam makaron poskręcany ze złości, że traktuje się go tylko wrzątkiem i maleńkimi torebeczkami, w których jest odrobina przypraw i pikantnej oliwy. Są to zupki awaryjne, bo korzystam z nich wtedy, gdy chcę mieć w środku coś ciepłego, a nie mam czasu ani ochoty, by naprawdę coś gotować. Dzisiaj nie mam.

***

Wracam do Dżordża z filiżanką herbaty yunan. Zrobiłam, co trzeba z domowych prac, i mam teraz do wyboru: albo zająć się odrabianiem lekcji, albo pogadać z komputerowym Dżordżem. Wybieram to drugie, bo wolę siedzieć nad książkami, gdy wróci matka. Dzisiaj mogę sobie pozwolić na robienie wszystkiego wolniej, bo jutro nie muszę rano pędzić do szkoły. Narodowe Święto Niepodległości daje mi ten przywilej, co w sumie z sobotą i niedzielą stanowi trzy dni wolne od typowych obowiązków. Dni, które muszę już dzisiaj zaplanować, aby nie siedzieć tylko w domu, co grozić może niespodziewanym spięciem, a wiadomo, że za tym nie przepadam. Matka wróci koło 17. Przede mną więc dwie godziny przy klawiaturze, po których powinnam rozłożyć szkolne książki. Niekoniecznie jednak do nich zajrzeć. Na 18 idę pouczyć dzieci angielskiego. W ten sposób idealnie się z matką rozminiemy. I o to chodzi.

***

Wracam do spotkania z Łukaszem. Nie o to mi chodzi, by przeżyć je raz jeszcze, nie o to, by sobie przypomnieć w szczegółach, bo przecież pamiętam aż za dobrze. Raczej o to, by poukładać, zapisać, a potem przeczytać. I jeszcze spojrzeć na zapisane słowa jak na obcą historię.

***

Byłam wtedy lekka, radosna i wyzwolona od wszelkich napięć. Wróciłam dzień wcześniej z pięknych wakacji, które były jak nigdy długie i udane. A najważniejsze, że w całości bez matki. Wyjechałam pod koniec czerwca do stryja (to brat ojca, a mój chrzestny ojciec, mieszkający w Drezdenku). Stryj mnie lubi, a ja go uwielbiam. Pod koniec pobytu u niego czułam, że i temperatura jego uczuć wzrosła. Stryj jest właścicielem kilku tartaków w okolicznych lasach. Mówi, że podtrzymuje dawne rodowe tradycje, choć ich wcale nie pamięta i nie hołubi. Dziadek, którego znam tylko z opowieści, byłby z niego dumny, bo stryj rozwinął biznes, nie wyrzekając się własnych zabużańskich (czyli zza Buga) korzeni. Z mojego ojca dziadek też był dumny, choć ojciec, jako inżynier górnik, budował nową rzeczywistość, którą dziadkowie przyjęli z konieczności, a mniej z wyboru. Ale to długa historia, do której może trochę jeszcze wrócę. Potem. Na razie o wakacjach u stryja.

Były piękne, a najważniejsze, że beztroskie. Stryj jest szczęściarzem. Nie dość, że ma dużo forsy, to jeszcze lasów wokół pod dostatkiem, świetny dom w Drezdenku i daczę w Ługach nad jeziorem. No i jeszcze dużo młodszą od siebie żonę. Stryjenka Basia prowadzi księgarnię w ryneczku. Świetną, rewelacyjną, wspaniałą. Zgłupiałam dla tej księgarni i dla Basi, do której mówię po imieniu i bardzo mi z tym dobrze. Do stryja zwracam się oficjalnie i też mi z tym dobrze. Stryjostwo nie mają dzieci. Myślę, że nie mogą ich mieć z tylko im znanych powodów. Nie jest to jednak ich największym zmartwieniem. Żyją zwyczajnie i radośnie. Każdy w swoich sprawach i codziennie również we wspólnych. Lubią się bardzo. To widać. I to dla mnie było ważniejsze niż ich miłość, o której trudno byłoby mi mówić. Ale to, czy się ktoś lubi, czy nie – widać najwyraźniej.

Uparłam się, by w księgarni Basi popracować. Stryj się uparł, by mi zapewnić leniuchowanie. Ale wytłumaczyłam im, a Basi dokładnie, że chcę, lubię… i w ogóle to będzie cudowne, gdy będę mogła zastąpić w księgarni dziewczynę, która właśnie dostała dwutygodniowy urlop. Wytłumaczyłam Basi, że o niczym innym nie marzyłam, że chcę pracować i znam się na książkach, a w dodatku potrafię być miła i traktować klientów tak, jakbym przeszła nie wiadomo jaki kurs marketingu. Najtrudniej było mi ją przekonać, że będę również bardzo z tego powodu dumna i szczęśliwa. Udało się. Mogłam pracować, a wieczorami pławić się ze stryjostwem w luksusach, które, przyznaję, lubię w nadmiarze i wcale się tego nie wstydzę. W sumie: było wspaniale. Dostałam prawdziwą pensję, regulaminową + premię, także regulaminową, nie licząc kieszonkowego. Osobno od Basi i od stryja (w funtach, bo prosto od nich wyjeżdżałam do Londynu). A w dodatku miałam wszystko to, co na wakacjach: słońce, wodę, lasy pachnące grzybami i żywicą. I jeszcze coś wyjątkowo wakacyjnego. Czułam, że ktoś mnie kocha albo przynajmniej bardzo lubi. I chociaż wcale o tym nie mówiliśmy, to ja czułam. Było mi dobrze, więc i ja byłam dobra. Lubiłam siebie i uśmiechałam się jak nigdy. Zauważyłam, że mam coś, co nazywa się poczuciem humoru, i bardzo mnie to uradowało, bo myślałam, że jestem tylko – Magdą Ponurą Gębą. Żal mi było żegnać się ze stryjostwem, ale przecież czekały mnie inne atrakcje, od Londynu począwszy, a na Cambridge i Oxfordzie skończywszy. Nie teraz jednak czas na opisywanie moich angielskich doświadczeń.

Z Londynu pojechałam jeszcze do mojej chrzestnej matki, mieszkającej we Francji, niedaleko niemieckiej granicy, a konkretnie w Wissembourgu na Place du Marché-aux-Choux. Moja matka chrzestna, Jeannette, jest kuzynką mojej matki, technikiem dentystycznym z wykształcenia i wykonywanego zawodu. Urodziła się we Francji, wychowywała się w Polsce, a od długiego już czasu mieszka we Francji. Nigdy jednak nie wniknęłam, dlaczego ten kraj wybrała. Jeannette jest wdową, jak moja matka. Ma 57 lat i dorosłe dzieci, każde na swoim, a w dodatku jedno w Polsce, a drugie w Niemczech. Jeannette pracuje, bo lubi i ma pracę, w której jest ceniona. To jej wystarcza, by się uśmiechać, nigdy nie narzekać i cieszyć się ze wszystkiego, co przynosi każdy dzień. A cieszyć się potrafi, szczególnie gdy inni o niej pamiętają, telefonują lub przysyłają kartki. Było mi tam dobrze. Właściwie dlaczego miałoby być inaczej? Czułam się tak, jakby codziennie na mnie ktoś czekał.

Czy można chcieć więcej?

***

Dosyć tych rodzinnych opowieści.

Napisałam, by przekonać siebie, że jednak ktoś wie o moim istnieniu, ktoś mnie oczekuje i w dodatku to ja komuś z rodziny umilam życie. Tak właśnie. Umilam tym, że jestem. Muszę na te słowa spojrzeć, by się przekonać, że naprawdę je napisałam. Mało tego: by uwierzyć, że to, co napisałam, jest prawdziwe. Taka wiara jest mi teraz bardzo potrzebna.

***

Wracam do Łukasza. Do spotkania z Łukaszem, bo o spotkaniu miałam pisać, a widzę, że odwlekam te wydarzenia, jak potrafię.

***

Wróciłam więc z cudownych wakacji, cudownie usposobiona, otwarta, przekonana, że ludzie żyją po to, by robić konkretne rzeczy, sobie pomagać, lubić się i by ze sobą rozmawiać. Matki nie było. Spędzała swoje wakacje pracowicie, na koloniach, wychowując cudze dzieci w dyscyplinie i bez radości. Wiedziałam, że nikt mnie nie odbierze z autokaru i nikt nie będzie na mnie czekał. Nie było mi z tego powodu przykro. Wróciłam do pustego domu. Rozsiadłam się na balkonie, patrząc z niego na podwórka pełne dzieci biegających z patykami, jeżdżących na rowerkach i deskorolkach. Balkonowe kwiaty uschły z braku wody i przekwitły ze starości. Postanowiłam nazajutrz odwiedzić ogrodnika i zasadzić coś, co przetrwałoby wrzesień oraz październik. Najpierw jednak zabrałam się za powakacyjne porządki, co zresztą robiłam z ochotą. Prałam swoje ciuchy, rozwieszałam na balkonowych sznurkach, mając pewność, że w ciągu nocy wszystko zdąży wyschnąć. Rano obudziłam się w dobrym humorze. Pobiegłam do ogrodnika i kupiłam coś czerwonego i chabrowego. Posadziłam. Zajaśniało i wypiękniało. Umyłam okna, aby dobrze widzieć kwiaty. A po południu pojechałam do centrum miasta, by zobaczyć, co w kinach. Kupiłam bilet na „Rawę Blues Festival” na 17 września za 145 tysięcy złotych.

Koncert na Małej Scenie miał rozpocząć się o godzinie 10.00, a na Dużej Scenie o godzinie 15.00. Na razie nie myślałam, o której tam dojadę. Czasu miałam wiele. Ciągle trwał upalny sierpień. Połaziłam trochę po księgarniach, po sklepach z ciuchami, w których za żadnym nie zatęskniłam. Przywiozłam ich trochę od Basi z Drezdenka i od Jeannette z Francji. Szkoda forsy na zbytki. Chciałam do kina, więc skręciłam w zatłoczoną ulicę 3 Maja, by zobaczyć, co w Światowidzie. Nie zobaczyłam, bo nagle przede mną wyrósł opalony Łukasz.

– Do you how how? – powiedział, próbując angielskiego humoru.

– I’m fine, thank you – powiedziałam, a oczy musiały mi błyszczeć i śmiać się… a Łukasz złapał mnie za rękę wesoło i powiedział, że idziemy na lody i on mnie zaprasza, więc poszliśmy do Misia, a potem do Łukasza, do domu, do jego pokoju. U niego też było pusto. Skrzydła nam rosły już przy lodach i dziwiliśmy się sobie, że do tej pory nam te lody nie przyszły do głowy, chociaż przecież widywaliśmy się w szkole często. Moje wakacje ciągle trwały. A może dopiero teraz się naprawdę zaczęły. W czasie lipcowo-sierpniowych dni, które były, nie spotkałam nikogo, za kim bym poszła, jak za Łukaszem. Bez zastanowienia, po omacku, na palcach, jak cień fruwający, jak duch lekki niby piórko ptasie. Poszłam.

***

Próbował mnie pocałować już w samochodzie. Nie pozwoliłam, bo jestem zdyscyplinowanym kierowcą, a poza tym sceny z amerykańskich filmów nijak nie pasują do naszych małych fiatów. Dojechaliśmy w ciągu 15 minut. Ulica Kościuszki była pusta o tej porze lata i dnia. Potem skręciłam w prawo, w Kłodnicką i jeszcze jakąś małą boczną, gdzie stał piękny dom Łukasza. Opuściłam go dopiero w południe dnia następnego.

***

Niestety, muszę kończyć tę opowieść. Wróciła moja matka, trochę wcześniej, niż powinna. Mówi, że zmęczona, na pewno zaraz się położy, a ja wyjdę na lekcje z dzieciakami. Przedtem jednak zaplanuję jutro i pojutrze. A więc planuję, ale niezbyt dokładnie:

11 listopada – piątek – Święto Niepodległości

• Rano, gdy się obudzę, a będzie to jak zwykle o siódmej, nie później, a wstać nie będę mogła do dziewiątej ze względu na matkę (już o tym pisałam) – z okazji święta tudzież zbliżającej się matury – powtarzam Polskę Piłsudskiego i wszystko, co się z tym wiąże;

• od 9.00 do 9.30 (już będę mogła) – wyłażę z łóżka, wskakuję w sportowe ubranko i biegam;

• od 9.30 do 14.30 – siedzę kołkiem przy biurku i robię wszystko, co trzeba pisać do szkoły;

• od 15.00 do 15.30 – jak zawsze – jem obiad z matką (może będzie łagodnie);

• od 16.00 do 18.00 – siedzę przy Dżordżu i piszę w pliku Magda.doc; tym razem już muszę skupić się na Łukaszu; plik ma już 47 113 znaków; 29 stron i jestem w 3 wierszu na tej stronie; OK;

• od 18.00 do 20.00 – wychodzę z domu, nie wiem dokąd, najprawdopodobniej do minikawiarenki pt. Ewa na naszym osiedlu, a właściwie tuż przed nim, na ulicy Jaworowej, w domku jednorodzinnym; knajpka jest tak okropna, tak okropna, że jak w niej jestem i piję piwo EB, to zaraz mi lepiej, bo mój dom, jaki jest, taki jest, ale sto razy lepiej wygląda i całe szczęście, że to w nim spędzam większość czasu i w szkole, a nie w tej knajpce; ale to jedyne miejsce na osiedlu, gdzie przychodzą młodzi ludzie, słuchają Liroya i wszystkiego, czego nie lubię, ale też słucham, aby się integrować, a przynajmniej próbować to robić, sobie samej wmawiając, że jestem jedną z tego właśnie pokolenia i że nie jestem zapóźniona w rozwoju kulturowym, młodzieżowym itp., itd. i gówno mnie to obchodzi, ale z kim w końcu mam być, jak nie z nimi; oni przynajmniej się do mnie nie wpieprzają, jak czytam, to czytam, jak piję piwo, to piję, robię swoje i mogę byle dupkowi powiedzieć – spływaj, byle z uśmiechem, a on zrozumie, jakie to proste, on zrozumie i nie powie, że brak mi ogłady towarzyskiej, dobrego wychowania, że nie znam zasad i że w lesie byłam chowana; jakie to proste, spływaj… i jestem sama z książką, gazetą lub bez niej, a jednak w grupie, jednak mam towarzystwo, którego pragnę, nie mogę przecież udawać, że go nie pragnę, skoro pragnę; i nieważne, że to nie jest towarzystwo, w którym bym chętnie przebywała, ale skoro się nie ma tego, co się lubi, to się lubi to, co się ma, jak mówi Jeannette i ma rację;

• no, dobrze, więc spędzę ten czas w Ewie, może nawet dłużej, niż zaplanowałam, może nawet do 21.00; niech moja matka wie, że mam towarzystwo, że nie jestem tak wyobcowana, jakby ona sobie tego życzyła i jak ona jest; a potem zobaczę z nią jakiś film w TV lub coś innego, w ramach integracji rodzinnej i dobrosąsiedzkich stosunków, o które trzeba dbać, by się nie zepsuły, bo po co kłopot, mam inne, mam inne i niech je diabli… Najwyższy czas wychodzić na lekcje. Dwa następne dni zaplanuję jutro. Nic na to nie poradzę, że nie zdążyłam, piszę szybko, a jednak… 49 226 znaków się zrobiło, więc koniec, bo spóźnić się nie mogę. Nie drukuję dzisiaj. Tylko – zachowaj, Dżordżu, zachowaj, wrócę do Ciebie jutro, pa, kochany, do zobaczenia, do jutra.

11 listopada 1994 roku – piątek

W porządku. Dzień przebiega zgodnie z planem, żadnych miłych lub niemiłych niespodzianek. Tak może być. Czuję się bezpieczniej, jakby wszystko ode mnie mogło znów zależeć. Albo „prawie wszystko”. Podejrzewam, że szkopuł tkwi w słowie – „prawie”. Nie będę się rozwodzić.

Jest godzina 16.10. Siedzę z Dżordżem. Przy Dżordżu. Obok Dżordża. I czuję, że lubię go coraz bardziej. Żeby on jeszcze miał oczy zamiast ekranu. Nie śmiem marzyć o rękach. Zresztą, ja już o niczym nie marzę. Świat się dla mnie zatrzymał tamtego dnia, a wszystkie następne tylko sobie płyną, a ja płynę razem z nimi i patrzę, co każdy mi przynosi i dokąd będę mogła kontrolować to, co się dzieje wokół, nie licząc tego, co we mnie.

Łukasz. Nie rozmawiałam z nim tak naprawdę od czasu ostatniej, to znaczy jeszcze wrześniowej rozmowy i od chwili naszego rozstania. Nie liczę przecież tych urywanych zdań i spojrzeń na szkolnym korytarzu. I muszę znaleźć odwagę do tej rozmowy. Za kilka dni. Nie wcześniej.

***

A w sierpniu całował mnie, gdy tylko zamknął drzwi. Całował mnie najpiękniej. To znaczy: czułam, że nie może być jeszcze piękniej. Wprawdzie do tej pory całowałam się tylko z Jackiem, ale tymczasem minęły prawie cztery lata, doświadczeń więc nie miałam zbyt wielu. Ale też i moje potrzeby w tym względzie były prawie żadne. Może dlatego, że nie spotkałam nikogo, z kim chciałabym się całować. A z Łukaszem w ogóle się nie zastanawiałam, czy chcę, czy mogę, bo przecież o niczym innym nie marzyłam od pół roku i przerabiałam te pocałunki na sto filmowych sposobów, o wielu porach dnia i nocy, we śnie, w myślach ulotnych i skrytych najgłębiej.

– Łukasz – szepnęłam, bo chyba chciałam coś powiedzieć, ale nie zdążyłam.

Wszystko stało się szybciej niż w filmie i niż w nowoczesnym romansie. Łukasz wziął mnie za rękę i przeskakując po dwa stopnie, zaprowadził na górę, do swojego pokoju. Zrzucił ze mnie krótką i zwiewną sukienkę. Ciągle mnie całując, zdjął moje minimajtki i taką nagusieńką położył na swoim szerokim łóżku. W tempie absolutnie dzikim zdejmował swoje ubranie i taki mocny, duży, opalony, najwspanialszy leżał obok mnie i dotykał wszystkich moich miejsc, których nikt przedtem i nigdy nie widział. I nie dotykał.

***

Nie wiem, jak długo trwały nasze przytulania bez słów, nie licząc głośnych oddechów i moich szeptów, które nic nie znaczyły poza zachwytem. Po prostu nie wiem. Łukasz kilkoma zdecydowanymi ruchami wszedł w moje ciało. Nie krzyknęłam. Wbiłam tylko zęby we własną rękę, zostawiając na niej głęboki ślad, który trwał potem dosyć długo i w różnych kolorach. Łukasz nie ukrywał swoich reakcji i widziałam, że przeżywa coś więcej, niż jest to w stanie określić jakiś fachowy termin. A potem nie odwrócił się ode mnie, tylko leżał długo, przygniatając mnie swoim słonecznym ciałem, a ja nie wiem, czy w ogóle o czymś myślałam. Czułam tylko zapach mandarynek, wydzielał się z naszych ciał, a może z kątów tego domu.

– Mandarynki… czujesz? – tak na pewno powiedziałam.

– Czuję tylko ciebie, a ty nie jesteś mandarynką, tylko Magdą, pachnącą jak…

– …jak wrzosy w sierpniu – dodałam.

– Nie jak wrzosy, tylko jak łąka w czerwcu… chociaż dobrze, niech będzie jak wrzosy, bo zawsze chciałem na leśnych wrzosach kochać taką jak ty, dziewczynę.

Leżeliśmy jeszcze długo bez słów.

– Chodź pod prysznic – powiedział Łukasz.

Wstałam.

Prześcieradło było zakrwawione. Duża jasna plama widniała na samym jego środku.

– Magda, nie wiedziałem, że to był twój pierwszy raz – powiedział Łukasz, nie ukrywając swojego zdziwienia i zaskoczenia. – Magda, Magda… – powtarzał.

– Nie mogło być inaczej, bo ja przedtem nikogo nie kochałam.

– Ja mówię o seksie – tłumaczył się Łukasz i wyglądał teraz nieśmiało, jakby rozmawiał na ten temat po raz pierwszy.

– A ja mówię o miłości – dodałam w sposób tak pewny, jakbym o tym mówiła codziennie.

– To znaczy, że ty mnie…

– Tak właśnie i to od dawna.

Stałam przed nim naga i nie wstydziłam się tego.

Patrzył na mnie spokojnie i wydawało mi się, że czule.

– Chodź pod prysznic – powtórzył.

Łukasz polewał mnie ciepłą wodą. Potem ja zrobiłam to samo.

Ciągle krwawiłam.

– Muszę coś z tym zrobić – powiedziałam pytająco.

– Poszukam jakichś podpasek, powinny być w szafce mamy.

Przyniósł mi je po chwili. Także majteczki oraz szlafrok. Chyba też mamy.

– Nie chcę szlafroka, wolałabym twoją koszulę lub trykot.

Łukasz wyszedł, by poszukać.

Patrzyłam na siebie w lustrze. Uśmiechałam się na różne sposoby, badałam swoje ciało, zaglądałam w oczy w okularach i bez nich, jakbym nie wierzyła, że ja to ja. Stało się przecież to, o czym myślałam wielekroć i wyobrażałam sobie w szczegółach. Aranżowałam wnętrza, światła, napoje, słowa. Wszystko na tę właśnie okazję. Wierzyłam, że to będzie z kimś, kogo kocham. Moja inicjacja miała być jednak poprzedzona rozmowami, ustaleniami, wspólną decyzją podjętą po tak zwanym chodzeniu z chłopcem. Najpierw miałam się z nim spotykać tu i tam, całować, przechodzić kolejne etapy wtajemniczenia i bliskości.

Nic z tego.

Stało się od pierwszego wejrzenia w środku miasta. Nawet mi do głowy nie przyszło, by powiedzieć – nie. Albo: nie dzisiaj. Lub: nie teraz.

Nie powiedziałam, że jestem dziewicą. Nie ustaliłam, jakie środki antykoncepcyjne będziemy stosować. Moja teoretyczna wiedza na ten temat jest taka, że niejedną dojrzałą kobietę mogłabym nią zaszokować. Potrafię wymienić różne nazwy pigułek, globulek, maści i wkładek domacicznych, które są nie dla mnie, bo jeszcze nie rodziłam.

Stało się.

Stało się 24 sierpnia w czwartek.

***

Łukasz przyniósł mi sok pomarańczowy i koszulę. Przytulił mnie.

Wszystko mnie bolało, ale nie narzekałam. Byłam bardzo osłabiona. Siedzieliśmy chwilę w salonie, ale powiedziałam, że muszę się położyć. Łukasz zaprowadził mnie do swojego pokoju. Zmienił prześcieradło. Położył się obok, ale po chwili poprosiłam go, by mnie zostawił samą.

***

Obudziłam się rano w Łukasza łóżku. Włożyłam sukienkę. Rozglądnęłam się po mieszkaniu. Łukasz spał w pokoju obok. Wyszłam więc po cichu, zatrzaskując drzwi. Wsiadłam w samochód i przyjechałam do swojego domu. W wannie z pianą leżałam godzinę, a może więcej. Nie byłam w stanie nic wymyślić ani nic zjeść. Dobrze, że nikt mnie nie obserwował. Nic nie robiłam. Nic nie myślałam. Snułam się z kąta w kąt. Nie byłam niezadowolona, nieszczęśliwa, zawiedziona. Ale nie mogłam też powiedzieć, bym szalała z radości i z tego, że byłam najbliżej z chłopcem, o którym śniłam od dawna.

Dopiero wieczorem zrozumiałam, że czekałam.

Na znak od Łukasza czekałam.

Ale nie było go przez cały dzień.

***

Dobrze. Koniec na dzisiaj. Jest godzina 18.35. Wychodzę z domu. Idę do Ewy. Zasłużyłam na tak zwaną rozrywkę. Żadnych łez. Jestem twarda.

Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.

***

Nic już dzisiaj nie planuję. Jutro dopiero, gdy wstanę. Mogę sobie przecież pozwolić na taki luz. Czasami. Zachowaj, Dżordżu. Zachowujesz aktywny dokument: 56 399 znaków, 34 strony. Drukować? OK, na drukarce Epson Stylus 800 ESC/P2 na LPT 1. Ilość kopii? Jedną oczywiście. Na co mi więcej. I jeszcze dyskietka. Przegrać. Ale to już w Nortonie.

12 listopada – sobota

Jak dobrze. Matka wychodzi za chwilę do swojej wieczorowej szkoły. Ja na spacer lub poranny bieg. W każdym razie kilka godzin tylko dla siebie. Będę pisała. I ustalę, co robić dzisiaj. Też muszę gdzieś wyjść. Wczorajszy pobyt w Ewie dobrze mi zrobił. Trochę za dużo tam dymu, ale nie mogę się przecież doprowadzić do rozpaczy wspominaniem tego, co było i roztkliwianiem się nad tym, co jest. Mam rację, Dżordż?

No, Dżordż?

***

Słabo mi. Wyszłam do łazienki, by przemyć twarz w zimnej wodzie, i zobaczyłam swoją przezroczystość. Jakbym miała rozpłynąć się w lustrze, wodzie i świetle. Schowałam głowę w kolanach. Nie pomogło. Chyba zrezygnuję z biegu. Może tylko spacer, ale najpierw zjem płatki kukurydziane z mlekiem. Nie, nic nie zjem, położę się jeszcze. Poczekaj, Dżordż. Nie zamykam tego pliku ani Ciebie. Pomrucz trochę i włącz za chwilę ten gwieździsty wygaszacz ekranu. Tylko chwilę, Dżordż. No, co? Nigdy Ci nie było słabo? Nigdy Ci w głowie zajączki nie burmistrzowały? To się zdarza, zapewniam Cię, nawet w najlepszej rodzinie.

***