Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterka tej książki niejedno ma imię - mogłaby od biedy nazywać się Bridget Jones, której wrażliwość zamiast whisky ostrzyła Anne Sexton. Mogłaby nazywać się Świętą Wyuzdaną Anais Nin, spotykającą swoje setne erotyczne spełnienie. Mogłaby nawet przez chwilę stać się przestraszonym facetem, który rozpoznaje kobiecość w sobie i nie wie za bardzo, co z nią zrobić. Na pewno jest kobietą, która zrozumiała, dlaczego Van Gogh obciął sobie ucho, a także dobrze wie, co znaczy cienka czerwona linia, która oddziela światło od ciemności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki:
Janusz Stobiński
Przygotowanie wydania elektronicznego:
Michał Nakoneczny, 88em.eu
© Copyright by Siedmioróg
ISBN 978-83-7791-551-6
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg
www.siedmiorog.pl
Wrocław 2016
Wróciłam z Budapesztu z mocnym postanowieniem, że skoro przez pięć dni spacerowałam po Wyspie Małgorzaty albo wylegiwałam się na trawniku, na ławce, w słońcu, jak na kocicę z poprzedniego wcielenia przystało, to teraz muszę się solidnie zabrać do pracy (nie cierpię słowa solidnie). Obiecuję sobie to już od dawna, ale nijak zrealizować nie potrafię. Za dużo się dzieje w moim życiu, za gwałtownie, a do tego jeszcze dochodzą godziny spędzone (mam nadzieję, że nie stracone!) w Internecie, więc doba staje się za krótka i tylko żelazna dyscyplina może mnie uratować. Przecież tak naprawdę to tęsknię już od dawna do rytmu stałych godzin pisania, przeplatanych tylko kawą, herbatą i wyprowadzaniem psów na sikanie. Przecież tak naprawdę to lubię żyć przy biurku i na półce z książkami. Trzeba tylko wpaść w ten rytm, poddać mu się i pisać codziennie, bez względu na to, czy się jest zmęczonym czy nie i czy się ma na to czas. Czas musi się mieć. Codziennie. Choćby przez dwie godziny.
Wymyśliłam sobie tak: jeśli mam wydać zbiór opowiadań, skomponowanych tak jak poprzednie, czyli połączonych z moimi wierszami, skoro to mają być opowiadania z poprzednich książek (jedno będzie nowe i kilka nowych wierszy też!), to chciałabym, aby jednak ta „zbiorcza” książka czymś się różniła. Czymś. Niechby ta praca nie była tylko redakcyjna, niech bym sama siebie przy okazji uporządkowała. Będę więc poprzedzała kolejne opowiadania anegdotkami o tym, w jakich klimatach powstawały. Co z tego wyniknie, nie wiem; nie wiem też, czy to jest dobry pomysł, czy zainteresuje on Czytelników i czy takie wspominki rzeczywiście mnie „poukładają”, a nie „porozbijają”. Bardzo lubię być poukładana, tak samo jak lubię mieć porządek na biurku. Rzecz w tym, że nigdy go nie mam, a jeśli się zdarzy, że coś ogarnę i uporządkuję, to moje dziewczynki się niepokoją, co widać w nagłym zainteresowaniu moim samopoczuciem.
Zaczynam te wspominki w sobotnie popołudnie, ciepłe, wilgotne i parne. Kończy się czerwiec, o wakacjach mogę zapomnieć jeszcze na trzy tygodnie.
Od Gry się zaczęło.
Napisałam to opowiadanie, dokładnie pamiętam, 31 grudnia 1988 roku, w ciągu kilku godzin, w zeszycie w kratkę. Mam go jeszcze. Nie lubię kratkowanych zeszytów, ale na pewno innego wtedy pod ręką nie miałam. Jak często (chciałam napisać: jak zwykle, to byłoby bliższe mojej ówczesnej rzeczywistości) nigdzie na zabawę sylwestrową nie wychodziłam. Po raz kolejny dałam się przekonać ówczesnemu mężowi, że nie ma to jak w domku cichy kąt i ciepły piec. Kiedy robiłam kwaśną minę, przypominał, że jutro, w Nowy Rok, są moje urodziny i nie powinnam w tym dniu być zmęczona, nie mówiąc już o tym, że należałoby przyjąć gości odpowiednim śledzikiem, którego przygotowuję na wiele sposobów i najlepiej. Udobruchana, przekonana, pogłaskana, usiadłam w kącie i przekonywałam z kolei siebie, że jest dobrze, bardzo dobrze i że bardzo mi radośnie.
31 grudnia 1988 roku przed północą Gra była skończona. Moje pierwsze opowiadanie. Za godzinę miałam ukończyć 37 lat. Zrobiło mi się lekko, jakbym coś ciężkiego zrzuciła ze swoich ramion. A może i trochę pewniej, jakbym znalazła w sobie nową przestrzeń, której istnienia nie podejrzewałam. Czy wtedy mogłam pomyśleć, że ta przestrzeń zawładnie mną, że stanie się moim nowym życiem? Może i mogłam, ale nie pomyślałam. Przed północą wypiłam lampkę jakiegoś świństwa, które u nas popularnie nazywa się szampanem. Może nawet byłam zadowolona z tego, że nie muszę całować nie znanych mi ludzi i cieszyć się tylko dlatego, że istnieje obowiązek radosnego witania Nowego Roku.
Po kilku tygodniach przepisałam opowiadanie na maszynie „Erica”. Niczego nie poprawiałam. Pierwsze opowiadanie napisałam tak, jakbym od lat je nosiła w sobie i dopiero wtedy pozwoliła mu z siebie wyskoczyć, gdy nabrało kształtów ukończonych i zamkniętych. Teraz już wiem, że to jest moja metoda pracy. Do biurka siadam wówczas, gdy wszystko jest już we mnie uporządkowane i gdy na pewno mam wymyślone pierwsze, najważniejsze zdanie. Nieraz posądzałam siebie o lenistwo, a potem przekonywałam się, że nie mogłam zacząć pisać, ponieważ brakowało mi jeszcze jakiegoś szczegółu, który koniecznie chciałam wykorzystać, nie wiedząc o tym.
Na spotkaniach autorskich często słyszę pytania: – Czy marzyła pani o tym, by zostać pisarką? Jak to się stało, że zaczęła pani pisać? – Nie marzyłam – odpowiadam. Marzyłam o czymś zupełnie innym. – Zaczęłam pisać, bo odkryłam w sobie inną przestrzeń. „Skąd się ta przestrzeń bierze we mnie?” – pytałam samą siebie słowami Wisławy Szymborskiej i równie bezradnie jak ona odpowiadałam: „Nie wiem”.
Moje dziewczynki miały inną odpowiedź, chyba prostszą i bardziej przekonującą: – Mamusi się coś porobiło – mówiły. I zapewne nie były dalekie od prawdy.
Minęło kilka następnych tygodni, kiedy zdecydowałam się wysłać Grę na Ogólnopolski Konkurs Literatury Miłosnej w Lubinie, przyrzekając sobie jednocześnie, że interesuje mnie tylko Grand Prix i Miedziany Amor. Jeśli go nie dostanę, nie będę dalej pisać. Pomogłam sobie, oczywiście, czarami. Na brązowej kopercie położyłam podkowę znalezioną w sosnowym lesie, otaczającym babciną chatę. W tym dążeniu po laur nie było mojej zarozumiałości. Po prostu: jeśli się coś zaczyna w wieku 37 lat, to trzeba zacząć dobrze lub wcale. Nie przeżyłabym zniewagi w stylu: „na druk jeszcze za wcześnie”, napisanej na marginesie tekstu przez któregoś z redaktorów działu literackiego w jakimś czasopiśmie.
Tak więc miało być. Tak miało się stać. Nie byłam spóźnionym debiutem (krytycy mają takie wygodne określenie), bo wszystko ma swoje miejsce i swój czas. Przypadków nie ma, nie istnieją i niejeden mądry umysł czynił na ten temat wywody. Przywiozłam Miedzianego Amora, ważącego kilka kilogramów, i ukryłam go we wnęce na tapczan, jakbym ukrywała swoją winę lub grzech.
Gra wyrosła z moich fascynacji prozą Julio Cortazara… Boże mój, co ten facet ze mną zrobił. O tym wspomnę jutro, a dziś jeszcze wpiszę mój wiersz pt. Spowiedź, w którym spowiadam się ze swoich literackich grzechów i spełnień (niektórych, oczywiście).
Moim pierwszym kochankiem był Thor Heyerdahl
Pozwoliłam mu się porwać na Wyspy Wielkanocne a potem
uwierzyłam że to dla mnie zorganizował tę wyprawę
zatrzymał czas i ustawił kamienne figury które zaczęły mi
się zwierzać w chwili gdy samotnie siedziałam na stożku
wygasłego wulkanu i patrzyłam na księżyc leżący między
morzem i niebem
Prawdziwej namiętności nauczył mnie jednak św. Jan od Krzyża
i od tej pory budziłam się w płomieniach miłości
których żar ranił mnie czule i dawał przedsmak
życia wiecznego
Samotność dzieliłam razem z Franzem Kafką
i razem z nim umierałam ze strachu
wiele nocy w różnych łóżkach tego świata
spędziłam z Cortazarem aż w końcu wyruszyłam
z nim w podróż w osiemdziesiąt światów dookoła dnia.
Wtedy zrozumiałam że szukanie jest moim znakiem
emblematem łażących po nocy bez celu i wtedy
uwierzyłam, że suma moich działań nie może być
równa życiu i zaczęłam przyjmować to co się dzieje być
w harmonii z trwaniem i kochać życie bez względu na
logikę bo dopiero wtedy można pojąć jego sens jak uczył mnie
Dostojewski z którym też spędziłam wiele dni i nocy
Cierpiałam razem z Marquezem a potem z Carpentierem
i wiedziałam że cierpię i trudzę się dla ludzi których
nigdy nie poznam bo tak to już jest że zawsze tęskni
się za szczęściem większym niż to które jest
Mann przekonał mnie że czas nie mija
lecz kręci się w kółko
Muszę przyznać że była również w moim życiu kobieta
która żyła na amfetaminie duszy
Anne Sexton uwiodła mnie swoim bólem i siłą
z jaką chciała wyfrunąć ze swojej głowy i pozbyć
się kraba który zżerał jej serce.
O tym wszystkim opowiem Tobie Eligiuszu braciszku
w brązowej sutannie który jesteś z kości i krwi
a nie tylko z duszy w przestrzeni
Opowiem Tobie Eligiuszu braciszku który jesteś
z papierosem w zębach i z nowym wierszem w oczach
Myślę że wysłuchasz mnie w skupieniu i nie będziesz
dla mnie bardziej surowy niż Twój Pan
Opowiem Tobie braciszku a wtedy stanę się bielsza
ponad śnieg ponad śnieg bielsza się stanę
i pójdę do nieba wprost z własną poduszką
i w ciepłych skarpetkach
wieczorem…
Zielony pomidor – to ja. Tak nazywa mnie Włodek Trofimiak, fotografik, mój przyjaciel mieszkający w Niemczech, który w lutym tego roku, podczas mojego pobytu w Norymberdze, zrobił mi najładniejsze zdjęcia, jakie mam. Najładniejsze, bo Włodek jest superfotografikiem i wie, jak pstryknąć w aparacie, abym się sama sobie podobała. Zazwyczaj marudzę, mówiąc, że źle „wyszłam”. Dlaczego? To proste: bo mi się naiwnie wydaje, że w rzeczywistości jestem ładniejsza, szczuplejsza, nie patrzę tępo nie wiadomo gdzie i myślę choć trochę. Na zdjęciach Włodka mam w sobie coś z dawnej dziewczynki, nie jestem spięta, nie robię min, które miałyby mnie uduchowić, uśmiecham się zwyczajnie i nie jest to żaden z moich numerowanych uśmiechów. Włodek przesłał mi zdjęcia do komputera. I tam sobie siedzą, ponieważ jestem „zielonym pomidorem” (dodam: komputerowym) i nie wiem, jak zrobić z nich użytek. To i tak cud, że umiałam skorzystać z programu, który pozwolił mi te fotografie rozpakować i otworzyć.
Wydawało mi się, że minęły czasy, w których bezwiednie kasowałam w komputerze napisane wcześniej teksty. Niestety, zielony jest ponoć kolorem nadziei, a nadzieja sprzyja naiwnym. Właśnie przed godziną udało mi się wyciąć ze 100-stronicowego pliku opowiadanie Gra. Chciałam je wkleić tutaj, po wierszu Spowiedź, a pod nim napisać o Cortazarze. Nie zdążyłam tego zrobić. Najpierw poczułam zapach palonego plastiku, potem zobaczyłam, że siedzę w dymie, równocześnie usłyszałam pstrykanie podobne do tego, które wydają palone „zimne ognie”. Zaintrygowana tym jawnym spiskiem, postanowiłam wykryć jego źródło. Nie musiałam długo szukać. Właściwie obok moich stóp iskrzył kabelek pokropiony prawdopodobnie wodą z kwiatków, o których podlewaniu przypomniałam sobie w chwili popołudniowej dla nich czułości. Woda kapała z wysokości, kabelek był nieudolnie zlepiony taśmą izolacyjną, więc się zbuntował. Przez kilka chwil podziwiałam siebie za rozsądek.
Postanowiłam najpierw ratować Alberta (to imię mojego obecnego komputera), którego kabelki były w sieci z innymi i iskry też mogły je dosięgnąć. Wychodziłam z pisanego tekstu wyuczonymi kroczkami. Albert zapytał mnie, czy ma coś zrobić. Natychmiast kliknęłam mu, że tak, bo „tak” daje więcej nadziei niż „nie”. I w ten właśnie sposób pozbyłam się opowiadania Gra. Nigdzie go nie mogę znaleźć, a tym samym nie będę go mogła wkleić poniżej i pozostaje mi tylko ponowne przepisywanie. Mieszkanka nie puściłam z dymem. W samą porę wkroczyła do akcji Aga i, nie szczędząc mi złośliwości na temat nabożnej czci wobec Alberta, odłączyła, co trzeba, resztę przykrywając moim (o, zgrozo!) swetrem, który uwielbiam, bo rośnie razem ze mną.
– Nie garb się – powiedziałem. – Na stare lata będziesz miała takie kłopoty z kręgosłupem, jakie ma teraz moja matka.
Gwałtownie wyprostowała plecy, ale nie odwróciła się do mnie ani też nic nie powiedziała, zajęta krojeniem marchewki na sok. A liczyłem na to, że jeszcze gwałtowniej zareaguje na moją uwagę, której, wiedziałem, nie lubiła. Nie odwróciła się, więc nie zobaczyłem jej piersi ze sterczącymi brodawkami, które tak wyraźnie rysowały się, obciśnięte trykotem.
– Oczywiście, będzie jeszcze dokładniej kroiła tę pieprzoną marchewkę, nic nie mówiąc – pomyślałem.
To niemożliwe, aby nie domyślała się, że wśród wszystkich możliwych uczuć ogarnia mnie też strach o nią, może zupełnie nieuzasadniony, a jednak strach. Dziewczyny takie jak ona instynktownie przeczuwają wszystko na długo przed tym, zanim utwierdzą się w domysłach. Wyszedłem z kuchni bez słowa. W końcu przecież skończy tę papraninę i przyjdzie do mnie, choćby po to, aby pomilczeć.
– Jesteś gnojek, wiesz – powiedziała.
– Wiem. I jeszcze… złodziej wieczności, boży kundel, rozganiacz chmur, wieprz astralny. Całe szczęście, że mam tę kulturę, aby umieć siebie odpowiednio nazwać.
– Rozdział 31, strona 217 – powiedziała, uśmiechając się.
Już wiedziałem, że przestaje się dąsać, a więc będziemy mogli posłuchać ulubionych ragtime’ów i tylko od czasu do czasu rzucić jakieś słowo.
– Czy ty nie widzisz, głupia, że się martwiłem? Nie przyszłaś do szkoły, nie odbierałaś telefonów. Skąd mogę wiedzieć, co w twojej szanownej aczkolwiek stukniętej łepetynie się pokiełbasiło?
Milczała.
Siedziała, jak zwykle, na dywanie wśród rozrzuconych książek, notatek, płyt. Patrzyła gdzieś tam. Może szukała w myślach odpowiedniego cytatu, aby nie mówić własnymi słowami. To nie byłoby najgorsze, bo oznaczałoby, że podjęła rozpoczętą przeze mnie zabawę i wszystko potoczy się jak dawniej, jak nieraz.
– Przecież nie możesz mi zrobić tego numeru i nie przyjść na maturę, przecież wiesz, że ja…
– Wiem, że ty, i wiem, że nie mogę – wtrąciła. – Nie mogę, przynajmniej nie mogę jeszcze teraz. Ale w końcu przyjdzie taki moment.
– Jaki moment? Co ty znowu wygadujesz? – zapytałem i zaraz pożałowałem tych pytań.
To też nie był odpowiedni moment na takie pytanie, na tyle już znałem jej reakcje i wiedziałem, albo raczej mgliście wyczuwałem, że każde następne pytanie tylko ją rozdrażni, wskutek czego bardziej zamknie się w sobie. Może nawet do tego stopnia, że moje pukanie do drzwi albo telefon, jeżeli nawet zostaną odebrane, i tak zakończą się słowami: – Nie mam siły na rozmowę.
Męczyły mnie takie sytuacje, nie potrafiłem ich sobie tłumaczyć racjonalnie, a podzielić się swoimi wątpliwościami nie miałem z kim, nie chciałem i nie mogłem, choćby ze względu na zawartą między nami umowę, która też jakoś tak milcząco i półsłówkami się dokonała. Jakikolwiek bunt z mojej strony oznaczałby zniszczenie wszystkiego, co zbudowaliśmy, oznaczałby przerwanie gry i zabawy, z którą było mi dobrze, odkąd wszedłem w ten Magdaleno-świat, a właściwie tak powoli i systematycznie wpadłem w niego, że nigdzie już nie było nawet szczeliny, w jaką mógłbym się wkraść i przeniknąć na zewnątrz. Zresztą wcale tego wtedy nie chciałem. Nasza gra doprowadzała nas przecież i do tych chwil, w których mogliśmy się tarzać po dywanie albo po tapczanie i wspólnie wygrywać najbardziej namiętne melodie.
Jej piersi, jej ciało o tym najdroższym ze wszystkich zapachów, jej szepty, jęki, krzyki, kiedy już wcale nad sobą nie panowała i szeptała tylko swoje słowa, mocniej, Tom, jesteś ze mną, jesteś we mnie, natura jest cudowna, Tom… Na samo wspomnienie tych chwil dostawałem dreszczy i najchętniej bym ją teraz, natychmiast przewrócił do tyłu, przytrzymał jej ręce i wszedł w nią do końca, bez wstępnych pieszczot, bez zbędnych słów, tylko dwa oddechy razem splecione, dwie śliny stanowiące jedną, dwa rytmy zlewające się już po pierwszych ruchach w jeden. Dopiero później dotykanie i głaskanie, finezje bez końca, bez wskazówek, bez poleceń.
Pamiętam, powiedziała kiedyś po naszych szaleństwach:
– Wiesz, Tom, my się kochamy jak dwaj…
– Wiem – dokończyłem – jak dwaj muzycy, którzy się łączą, ażeby grać razem sonaty.
– Ładnie powiedziane – dodała, uśmiechając się, jak zwykle, delikatnie. – Fortepian grał swoją partię, a skrzypce swoją, i z tego wynikła sonata, a sonaty były takie piękne.
– Tak, kochana – zakończyłem, przerywając jej rozmarzenie. – Rozdział 20, strona 111.
Zerknąłem na Mag zza swoich marzeń i wspomnień. Nie, to zdecydowanie nie był najlepszy ku temu moment. Teraz powinienem wyjść, nawet bez słów i bez odwracania się, może tylko gdzieś tak przelotem dotknąć jej włosów, a potem, nie odwracając się, podnieść rękę do góry i poruszyć palcami. Na pewno będzie mnie kątem obserwować i czekać na ten gest, którego wspólnie używaliśmy od czasu, gdy po raz czwarty zobaczyliśmy „Kabaret” i Lizę Minelli, w ten właśnie sposób żegnającą się z przyjacielem. Wstałem i mimo ustaleń z samym sobą, odezwałem się:
– Zadzwonię wieczorem, przeczytam ci, jakie są moje ogólne wrażenia z tego nowego filmu.
– Musisz szczegółowo, ogólne wrażenie nie istnieje, rozdział 15, strona 79 – powiedziała.
– Hej, hej…
Wybiegłem w podskokach. Nie było więc aż tak źle ani groźnie, choć pamiętam, że ogólne wrażenie, jakie wyniosłem z tego spotkania, nie napawało mnie tak do końca optymizmem.
– Widzę, że panna M. dzisiejszą noc spędziła z Franzem Kafką. Chyba nie było najrozkoszniej, prawda? Biorąc pod uwagę fakt, że facet wiekowy… – próbowałem dowcipkować.
– Wszak wiesz: im kot starszy, tym, pospolicie mówiąc, ogon jego twardszy. I dąb, choć mieścy przyschnie, choć list na nim płowy, przed-się stoi potężnie, bo ma korzeń zdrowy – wyrecytowała szybko. – Tak zwykł mawiać… mistrz?
– No, właśnie… mistrz… w porządku, jeden zero dla ciebie.
– Tom, masz luki w Kochanowskim. Czy ty naprawdę nie chcesz, czy nie możesz tego spamiętać? Przecież czytaliśmy wszystkie fraszki razem.
– Czy ty zawsze musisz być taka mądra, taka uczona, taka doskonała? Drażnisz mnie.
– Nawet wiem, czym: swoją manią doskonalenia się, podartymi pantoflami, niechęcią do…
– Ha! – wrzasnąłem. – Rozdział 1, strona 19.
Zaczęła mnie całować radośnie. Dotknąłem jej piersi i już, natychmiast, chciałem ją mieć.
– Tutaj, w kuchni? – zapytała.
– Tak, tutaj, zaraz, natychmiast…
Wbiłem ją na siebie gwałtownie. Była bardzo wilgotna. Zawsze mnie pragnęła tak dziko, jeżeli oczywiście wyczułem odpowiedni moment, gotowość do, na przykład, kuchenno-podłogowych szaleństw.
– Z-kim-ci-jest-le-piej-z-Kaf-ką-czy-ze-mną? – skandowałem w rytm silnych w niej poruszeń.
Widziałem jej białe zęby w rozkosznym grymasie, czułem chłodne stopy na plecach i jej ręce w moich rozgrzebanych włosach. Długo zazwyczaj nie mogła się uspokoić. Drżała wtulona w moje ramię.
– Tylko ty, Tom, tylko z tobą – powiedziała już spokojnie. – To nic, dobrego, Tom. To może być niebezpieczne w moim przypadku – dodała.
To nie było takie zwyczajne wyznanie. Zdarzało się, że czasami usłyszałem coś specjalnie dla siebie, ale prawie nigdy w ten sposób. Zazwyczaj mówiła mi to w trakcie naszej zabawy literackiej, wtedy łatwiej jej było wycofać się z gry, obrócić wszystko w żart, pociągnąć mnie za rękaw, pokazać nową książkę czy płytę. Wyznania w takiej sytuacji, być może – próbuję odtwarzać jej sposób rozumowania – do czegoś zobowiązywały, coś naprawdę znaczyły. A tego chyba bała się najbardziej.
Kiedy dzwoniłem do Mag z noworocznymi życzeniami, skrupulatnie i na wiele sposobów przemyślanymi, nie wiedziałem, że ten rok będzie aż tak ważny w moim życiu. Oczywiście, piękne życzenia diabli wzięli, bo gdy tylko powiedziałem: – Mag… – reszta słów gdzieś zagnieździła się w moim środku i tylko śmiech Magdy mnie rozluźnił. W końcu ustaliliśmy, że życzymy sobie tego samego: zdać maturę, i to dobrze, zdać egzamin na studia (to ja) i przeczytać wspólnie dużo dobrych książek. Ta rozmowa trwała długo, już nie potrafię jej odtworzyć, wiem tylko, że na jej zakończenie powiedziałem: – Mag, rozdział 7, strona 48 – specjalnie dla nas. Ten rozdział zaczynał się od słów: „Dotykam twoich ust, palcem dotykam brzegu twoich ust” i był wyznaniem moich uczuć i marzeń. Bałem się reakcji, więc odłożyłem słuchawkę. Ta noc, przypuszczam, nie tylko dla mnie była bezsenna. Mogłem wszystko stracić albo wszystko zdobyć.
Czekałem na telefon. W południe zdecydowałem się wyjść z domu, aby się gdzieś pobłąkać i jeszcze raz od początku wszystko przeanalizować. W drzwiach zastałem list. Od niej. Czytałem go w nieskończoność, jak wariat, ale wiedziałem już, że nadejdzie to, o czym marzyliśmy.
* * *
„Prowadzimy niebezpieczną grę, Tom – pisała Mag. – Będziemy cierpieć. To nieuniknione. Obudziłam się. Myślałam, że w takim letargu dotrwam do jakiegoś tam momentu. A teraz? Takie rzeczy się we mnie dzieją, że nawet Søren Kierkegaard nie wiedziałby, co o tym myśleć. Czy wiesz, jaki był mój największy błąd?… Że już niczego od życia nie oczekiwałam.
Prowadzimy niebezpieczną grę, Tom. Musil mówił, że bywają okresy, gdy życie wyraźnie zwalnia bieg, jak gdyby się wahało, czy iść dalej, czy też zmienić kierunek. Wtedy może przydarzyć się nieszczęście. Wiem… magia. Może i magia. Ale ja poruszam się jak we mgle, jak w filmie o zwolnionym tempie.
Tom, a jeżeli nieszczęście jest przebudzeniem? Odejściem od siebie zamkniętej, siebie uśpionej? Jeżeli jest tym, na co się czekało, aby raz jeszcze mocno, intensywnie, szalenie żyć? Doprawdy, kondycja ludzka nie zna granic. Ileż razy można się podnosić i padać? Ileż razy można czuć się jak spadający z drzewa liść? Czuję, jakbym miała w ręku uchwyt drzwi, które wiodą na drugą stronę.
Prowadzimy niebezpieczną grę, Tom. Będę próbowała się uwolnić. Chciałam zrobić z siebie Przybyszewską, uwierzyć, że można przekroczyć pewne granice i żyć tylko życiem mentalnym. Znów będę (jestem) w piekle? I miotam się. Tylko że ja niszczę wszystko, aby potem cierpieć jeszcze bardziej. Szczęśliwe życie i piękne wzory nie dla mnie. Miałam żyć już tylko ostrożnie. Brać ostrożnie. Dawać ostrożnie. Nie mów nic, powiesz, gdy przyfruniesz, może do snu, może do poduszki. Widać tak karty zostały rozdane. Musimy stwarzać nie tylko nasze dusze, ale i ciała, ty i ja. Już czuję ten paraliżujący dotyk, bo on taki być musi, nie inny. O niczym innym teraz nie marzę, jak poddać się tej sile, a potem skończyć, choćby tak jak Safona. I może dla tych, którzy spojrzą z zewnątrz, moje szaleństwo będzie głupotą, ale dla mnie już staje się świętością. Czujesz chłód mojej ręki? Ona czeka na dotyk, który z pająkiem tylko staje w zawody”.
Chyba wtedy szalałem ze szczęścia. Na pewno płakałem. Zadzwoniłem. Chciałem powiedzieć, że ją kocham od dawna, że się bałem, marzyłem… Nie wyszedłem jednak poza powtarzanie jej imienia.
– Przyjdź, nie mów nic – wyszeptała.
Gdybym wtedy zrozumiał ten list tak jak dzisiaj, gdybym wyczytał z niego wszystko, co się w nim czaiło. Gdybym zobaczył strach Mag, gdybym…
Któregoś dnia wpłynęła do klasy w nowym ciuchu, szałowo uszytym.
– Ja pierd… – gwizdnął Piotr i w pół słowa zamknął ręką dziób. Oczywiście udała, że nie słyszy, choć drobny ni to uśmiech, ni to grymas dowodził, że nie pogardziła tym niewyszukanym komplementem. Coraz trudniej było mi ukrywać swoje uczucia, udawać, że łączy nas tylko intelektualne porozumienie. Wiedziałem jednak, że to moja, nasza jedyna szansa, przynajmniej do matury, a to już niedługo, a potem tylko egzamin na studia.
Moi rodzice byli nią zachwyceni. Widzieli aż nazbyt namacalnie jej wpływ na mnie od czasu, gdy zacząłem siedzieć w domu, czytać, uczyć się, chodzić regularnie na treningi. I pomyśleć, że powtarzałem drugą klasę liceum z powodu języka polskiego… Zmieniłem szkołę bez większych nadziei na jakąkolwiek odmianę. Postanowiłem się przemycić, nie wychylać i robić tylko to, co najbardziej konieczne. Aż do momentu, gdy napisałem wypracowanie na temat: „Jak wyobrażam sobie raj?”. Otrzymałem zeszyt z podkreślonym już pierwszym zdaniem: „Raj wyobrażam sobie jak niekończącą się bibliotekę”. Na marginesie był dopisek: Borges, a pod spodem recenzja, będąca właściwie prywatnym listem (taki miała zwyczaj, nie tylko w stosunku do mnie), wychwalającym mój styl, oczytanie itp. Nie miałem pojęcia, że tak właśnie raj wyobrażał sobie Borges, ale być może wyczytałem to gdzieś i przyjąłem jako swoje.
Do Mag zbliżałem się powoli, stopniowo, aż w końcu kiedyś poszedłem pod jej dom. Wracała obładowana książkami. Torba na ramieniu, reklamówka z oberwanymi uchwytami pod pachą i jeszcze jakieś czasopismo w ręku. Chciałem, aby to wszystko jej wypadło i rozsypało się na chodniku. Nie czekałem długo.
– Czy pani należy do kobiet, pod którymi most potrafi się załamać tylko dlatego, że na niego weszły, do tych, co szlochają, gdy wspomną los loteryjny, na który właśnie padło pięć milionów, a który dopiero co leżał na wystawie?
– Cortazar, „Gra w klasy”, rozdział 1, strona 21 – powiedziała rozbawiona.
To była jej ulubiona powieść, często o niej mówiła. I tak rozpoczęła się nasza zabawa. Wymieniliśmy później własne egzemplarze tych samych książek, aby porównać, które z wyrażeń i zwrotów zostały przez nas podkreślone. Porozumiewaliśmy się, cytując jako pytanie lub odpowiedź odpowiednie fragmenty. Chciałem tak z nią rozmawiać, więc wertowałem tę książkę codziennie. Nie mogłem przypuszczać, dokąd nas ta zabawa zaprowadzi, tak samo jak Mag nie mogła przewidzieć, na ile się jej poddam i na ile jej podołam.
Mieszkała sama, na dziesiątym piętrze. Zamiast wizytówki na jej drzwiach przyklejony był kolorowy motyl. Jej mieszkanie różniło się od tych, jakie znałem. Nie przypominało w niczym mieszkania moich rodziców, bo właściwie nie było w nim mebli, albo raczej tego, co u nas zwykło się za meble uważać. Cały pokój zagospodarowany był regałami i książkami, małym stolikiem, jednym krzesłem i szerokim tapczanem. Koniec.
– Pozbieraj szklanki z półek, Tom – powiedziała.
– Miała pani gości?
– Nie, sama wypiłam tyle herbat.
– W ciągu tygodnia chyba?
– Nie wiem, chyba od wczoraj… do mnie nikt nie przychodzi… to znaczy, od dłuższego już czasu nikt.
– Ile herbat można wypić, proszę pani, w ciągu dnia?
– Nie wiem, Tom, policz, ale myślę, że tyle, ile mate…
Wyszedłem od niej ze stosem książek do przeczytania. Wracałem tam coraz częściej, aby wygodnie rozsiąść się w jakimś kącie i rozmawiać o wszystkim. W sposób bałaganiarski przeskakiwać z tematu na temat, od perypetii bohaterów literackich do własnych problemów. Potrafiła słuchać i tłumaczyć, utożsamiać się z moimi myślami, nawet z Jolką, o której często mówiłem. O niej samej wiedziałem niewiele, ale i tak wydawało mi się, że znam ją dobrze, o wiele lepiej niż swoich kolegów, niż Jolkę, z którą kochałem się już od pół roku. Zrozumiałem, że już nigdy nie będę tym, kim byłem dotąd: małym chłopcem, który goni za piłką, ciska książki w kąt, aby biec do dziewczyny, bo akurat u niej chata wolna.
Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem Nostromo, że pokonam, przeniosę, zdobędę, zdam, nauczę się, wygram. Nasza przyjaźń zobowiązywała mnie do tego. Być może już wtedy robiłem wszystko dla niej i przez nią, z korzyścią aż nazbyt wymierną dla siebie, świadom i tego, że rodzice są ze mnie dumni, że uwierzyli we mnie po raz pierwszy od pamiętnego repetowania klasy.
– Źle sypiasz, Mag – powiedziałem któregoś wiosennego dnia, gdy już powoli kasztany zakwitały i absolutnie wiadomo było, że matura się zbliża, więc trzeba będzie ją zwyciężyć.
– Źle, nawet bardzo źle – powiedziała. – A najgorsze są sny, powtarzające się, te same, choć w innych okolicznościach. Śni mi się, że jestem aresztowana i mam stanąć przed sądem, oskarżona o jakąś zbrodnię. Nigdy nie wiem dokładnie, o jaką, ale wiem, że to coś haniebnego, coś, co od dawna udawało mi się ukrywać i nagle wszyscy o tym wiedzą…
Pocieszałem ją wakacjami.
– Tak, tak, Tom – mówiła. – Dlaczego nie przyjmować tego, co się dzieje, bez prób tłumaczenia, bez świadomości porządku i nieporządku, rozdział 2, strona…
Chciałem ją dotknąć tym samym dotykiem, jak wtedy, po raz pierwszy.
– Jestem szczęśliwa – krzyknęła – ergo: bez przyszłości…
– Bzdury, przecież wiesz, że ja tylko tę szkołę… potem egzamin… wyjedziemy, uciekniemy, będziemy razem, damy sobie radę. Tylko mi nic nie mów o różnicy wieku i doświadczeń – ubiegłem w porę jej słowa. – Dziesięć lat to jest nic w porównaniu z wiecznością… jeśli chcesz, pozwolę urosnąć mojej brodzie, abym wyglądał poważniej od ciebie.
Kochaliśmy się potem zachłannie, słuchając płyt, pijąc raz herbatę, raz kawę. Marzyłem o tym, aby patrzeć na nią śpiącą, oswajać strachy, dotykać piersi bez końca, zapomnieć o tym, że już niedługo spotkamy się po przeciwnej stronie zielonego stołu i będę musiał wtedy zapomnieć o jej ciele, widzieć w niej tylko ciało pedagogiczne, choć tak bardzo moje. Widzieć w niej Państwową Komisję Egzaminacyjną i mówić mądrze, aby nie zawieść, aby wygrać.
W tym dniu nie zdążyliśmy zrobić tego, co było zaplanowane. Bo Mag, zgodnie z zasadą Cortazarowskiej Luisy-Magi-Dobrej Wróżki (rozdział 20, strona 102), opowiedziała mi, jak wyglądało jej życie przedtem, zanim została ze mną. Chciałem wiedzieć, nawet bardzo, bynajmniej z męskiej, głupiej próżności i ciekawości, chciałem, aby mówiła, bo to był jedyny, naprawdę jedyny sposób, aby wszystko, co było, zostawić za drzwiami i być tylko ze mną w pokoju.
To nie była smutna opowieść, albo przynajmniej nie była w smutny sposób opowiedziana.
– Wiem, że gdybym miała szansę wrócić do przeszłości i zmienić coś w swoim życiu, niczego nie zmieniłabym radykalnie. Najwyżej drobiazgi, jakieś drobne gesty inaczej postawione, ale te same pytania.
Wtuliłem nos w jej szyję, tak między uchem a ramieniem, i wdychałem zapach, już nasz, wspólny, nie tylko jej. Czułem ciepło, nie tylko drżenie mięśni, które jeszcze uspokoić się nie mogły, patrzyłem w jej oczy, przenikałem przez szkła, szkła zdejmowałem, odkładałem na dywan, aby zobaczyć, co jest w tych oczach na dnie. Chciałem uwierzyć, że jeszcze tyle chwil przed nami, które się staną, ale nie wiadomo, jak i gdzie, a na razie zapadaliśmy się w siebie, zjednoczeni wszystkim, co nam dano.
Nie odzyskała przytomności. Nie pojechaliśmy na wakacje, choć wszystko było przygotowane i choć nie zawiodłem jej nadziei ani w szkole, ani na egzaminach wstępnych.
Chciałem zostać wtedy w nocy, ale powiedziała:
– Biegnij do domu, Tom, przed sobą mamy dwadzieścia nocy nad morzem. Przecież wiesz, że mieszkam tu, niedaleko.
Na poduszce znalazłem nabazgraną kartkę, skreśloną jeszcze w chwilach przytomności: „Dostojewski, Aforyzmy, strona tytułowa”. Sprawdziłem: „Gdyby na świecie wszystko działo się rozumnie, to nic by się nie działo. Możemy poznać tylko to, co w danym momencie widzimy własnymi oczami. Początek i koniec rzeczy jest dla człowieka zawsze fantastyczny”.
Tak, Mag, tak, Mag… Ileż to już lat minęło, ileż lat nie zaglądam do „Gry w klasy”, nie szukam kibucu, nie czekam na Białe Niebo, Białą Lokomotywę… Czasami myślę, że nasze życie przypominało złą literaturę.
Cóż ci mogę dać teraz, oprócz słów, którym nikt nie da wiary? Tak, Mag, a „pamięć przestrzeloną dźwigam już ja…” Cortazar, rozdział… głupi Tom… To Lipska, Antologia Lama, strona…