Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tytuł książki jest nazwą pliku w komputerze, na którym bohaterka pisze swój sekretny dziennik. Paulina.doc jest książką pełną napięć i namiętności, ukazuje toksyczny związek Magdy z matką, uroki macierzyństwa Magdy oraz blaski jej pierwszej miłości. Czytelnicy dowiedzą się, kogo naprawdę pokochała Magda i dlaczego ta miłość skłóciła ją na powrót z matką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 212
Rok wydania: 2012
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja Danuta Sadkowska
© Copyright by Marta Fox
ISBN 978-83-7568-954-9
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90
50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg
www.siedmioróg.pl
Wrocław 2012
4 czerwca 1995 roku – niedziela
Mamo,
Droga Mamo,
Kochana Mamusiu,
czy pamiętasz, że jestem Twoją córką? Wolałabym być córeczką, a najlepiej kochaną córeczką. Mam na imię Magdalena. Wolałabym być Magdą albo nawet Madzią. Albo jakkolwiek. Bylebym była dla Ciebie. Więc piszę list. Próbowałam telefonować. Słyszałam Twój głos i wtedy nie mogłam z siebie wydobyć żadnego dźwięku. Niegrzecznie odkładałam słuchawkę, nawet nie próbując udawać, że to pomyłka. A potem czekałam. Wyobraź sobie, że siedziałam nieruchomo, zaciskałam kciuki obu rąk, mając nadzieję, że tym zaciskaniem doprowadzę do tego, że zatelefonujesz, Mamo. Mówiłam sobie jak w filmach: come on, come on... do telefonu i zadzwoń do mnie, przecież numer znasz. Nie zrobiłaś tego nigdy. Więc piszę.
Chciałam Ci powiedzieć, Mamo, że sama jestem mamą. Urodziłam Paulinkę. Jest zdrowa i piękna. Czy Ty o mnie też tak myślałaś, gdy mnie urodziłaś? Czy też tak się cieszyłaś, jak ja się cieszę? Pomyślałam, że tak właśnie było, musiało być, bo każda matka kocha swoje dziecko, więc i Ty mnie musiałaś kochać. Prawda?!
Dlaczego teraz jest inaczej? A może nie jest? Może ja sobie wymyśliłam, że jest. Dlatego piszę, Mamo. Piszę z nadzieją, że się odezwiesz do mnie. Czasami mi się wydaje, że wszystko, co się wydarzyło, jest jakimś snem, z którego nie mogę się obudzić. Krzyczę, wołam, a moje słowa toną w przestrzeni kosmicznej i nie docierają do Ciebie. Więc wołam jeszcze raz. Mamo, obudź mnie! Obudź się! Zobacz – rzeczywistość nie jest snem. Jest Paulinka-Kruszynka, jestem ja, jest moje maturalne świadectwo, z najlepszymi stopniami, jest dom, w którym mieszkam, jest Dżordż, na którym piszę. Mamo, Ty też musisz być. Więc przyjdź do mnie. Zobacz moją dziewczynkę. Zobacz mnie.
Zrobiłam wszystko, abyś nie musiała się za mnie wstydzić. Zrobiłam więcej niż inne dziewczyny. I nie po to, by Ciebie skrzywdzić. Ani siebie. Stało się! Chciałam napisać – po prostu stało się. Ale teraz widzę, że nie powinnam, bo u Ciebie nigdy i nic nie było „po prostu”. Właściwie mnie wychowałaś, bo nie zaprzepaściłam tego, co we mnie dobre.
Nie ukrywam żalu do Ciebie. Nie możemy jednak udawać, że dla siebie nie istniejemy. Nieporozumienia między ludźmi wynikają stąd, że nie potrafią sobie do końca wszystkiego opowiedzieć. Chciałabym to zrobić, gdybyś Ty zechciała. I nie mów, proszę, że nie masz czasu. Nie odtrącaj mnie tym razem. Zasługuję na to, byś się odezwała: zdałam maturę, urodziłam zdrowe dziecko, zamierzam jeszcze zostać studentką i nie zmarnować ani jednego roku, mimo że wolałabym tylko cieszyć się Paulinką i jej czas poświęcać. Sprężę się, zobaczysz. Powiedz, czy jak zostanę studentką, to będziesz się przyznawała do mnie i przyjdziesz zobaczyć swoją wnuczkę, Paulinkę? Powiedz, jakie warunki muszę spełnić, żeby mieć znowu Mamę, która odezwie się do mnie i zadzwoni?
Przyznaję: z zaciśniętymi pięściami spełniałam Twoje marzenia. Nosiłam nawet granatową spódniczkę. Teraz jednak chciałabym porozmawiać z Tobą jak kobieta z kobietą i jak matka z matką.
Czy Ty również chcesz tego?
Czy możesz odezwać się do mnie i powiedzieć, że już poskromiłaś swój żal i pogodziłaś się z wszystkim, co jest... bo jest?
Czy możesz to zrobić, Mamo?
Jeżeli już możesz, to napisz do mnie. Albo zatelefonuj. Czekam. Czekać będę cierpliwie. I z nadzieją, że to zrobisz, uśmiechniesz się do mnie, bo dni się uśmiechają, szczególnie te, w których pojawiła się Paulinka.
Twoja córka
Magdalena
5 czerwca 1995 roku – poniedziałek
Dżordż, zobacz (!), wreszcie napisałam list, który siedział we mnie za długo. Urodziłam go, jak Paulinkę, w takich samych bólach... Musiałam to zrobić. Dla dobra własnego. Czuję się lżej, choć jeszcze nie znam żadnego rozwiązania, które mogłoby mi pomóc w przywróceniu sytuacji do tzw. normy. Tylko – co to jest norma?
Czy ja się mieszczę w normie?
Czy też poza nią wystaję?
Teoria jest teraz nieważna. Rzeczywistość skrzeczy, jak w dramatach Wyspiańskiego. Więc muszę jej podołać.
Wrzuciłam list do skrzynki od razu, jeszcze wczoraj. I dobrze. Bo kto wie, czy dzisiaj zrobiłabym to samo. Może w ostatniej chwili rozerwałabym kopertę, spojrzała na druk i wystraszyła się słów rozmemłanych, rozlazłych, tego dupolizusostwa, tej pokory i wszystkiego, co jest w liście.
A przecież nie byłam nieszczera, pisząc. Pisałam z potrzeby serca, a nie z chłodnej kalkulacji.
Teraz aż mnie trzepie ze złości.
Po jaką cholerę tak się płaszczyłam, Dżordż?
Po co ta cała żebranina?
Siłą nikogo nie można zmusić do miłości. I w ogóle: o czym ja mówię – o jakiej miłości? Mogłabym wreszcie wyzbyć się mrzonek i zobaczyć tylko to, co jest, a nie co chciałabym widzieć.
Jest Paulinka.
Paulinka śpi. Ojciec Paulinki nie czuje się ojcem, choć nie mówi, że nim nie jest, bo w to chyba wierzy.
Jest Bartek.
Przyjdzie do mnie (do nas) za chwilę.
Jest Łukasz Starszy.
Ojciec Młodszego Łukasza, dziadek Paulinki, jakby na to nie spojrzeć. Odwiedza nas prawie codziennie, choćby na chwilę. Zawsze przedtem telefonuje, pytając czy może przyjść.
Słońce świeci coraz wyżej i mocniej.
Lato się zbliża.
Moja dziewczynka będzie miała dużo naturalnej witaminy D3.
Może to jest najważniejsze?
* * *
Źle się dzień rozpoczyna. Za wiele w nim pretensji, żalu, i złości. Przeszłość nie daje mi spokoju. Coraz to nowe obrazy wyłażą z niej i harcują we wszystkich kierunkach. Nie wiem, czy walczyć z nimi, wyrzucać je z siebie, czy też pozwolić im się rozgościć. Jeszcze nie wiem, czy lepsze jest upychanie po kątach swoich bólów, czy też postawienie ich na środku pokoju i patrzenie na nie z boku. Z pewnej odległości. Czy wtedy się patrzy inaczej? Czy jak coś skrzętnie chowam, to bardziej boli i bardziej się we mnie rozrasta? Czy ja tym chowaniem przydaję mocy wszystkiemu, co chciałabym zapomnieć i co złe? A może lepiej zobaczyć złe dni, które były, takie, jakie były. Powiedzieć sobie, że były, i postarać się, by nigdy już nie wróciły w takiej samej postaci?
* * *
Paulinka śpi.
Mój rozum widać też śpi, bo budzą się w nim upiory.
* * *
Taka upiorna scenka na przykład:
Mam 7 lat i dwa dyndające warkoczyki. Tornister i granatowy fartuszek z białym, przypinanym na guziczki kołnierzykiem. Wracam ze szkoły do domu razem z koleżankami. Przechodzimy obok przedszkola, w którym kiedyś było nam dobrze. Jest ciepło. Dzieci bawią się w ogródku. Mówimy naszej pani dzień dobry i przychodzi nam ochota, by pohuśtać się na dobrze znanych huśtawkach i poopowiadać naszej pani z przedszkola, jak teraz inaczej jest w szkole. Nie wiem, jak długo zatrzymujemy się w ogródku.
Wracam jednak do domu później, niż powinnam. Czas przejścia ze szkoły do domu moja matka wymierzyła na zegarku.
Wchodzę wesoła i chcę opowiedzieć, jak fajnie było w przedszkolu.
– Spóźniłaś się – słyszę. – Przyszłaś o całe pół godziny później. Gdzie byłaś?
Zaczynam się tłumaczyć i drżeć jednocześnie, bo widzę, że matka bierze do ręki pasek (pamiętam go bardzo dobrze, to był warkocz pleciony ze skórzanych rzemieni). Każe mi zdjąć tornister i buty. Ciągnie mnie do kuchni, na sam jej środek Chyba gotował się wtedy kalafior, bo gdy teraz odnawiam w pamięci tamten obraz, czuję ten wstrętny zapach... do dzisiaj nienawidzę zapachu gotującego się kalafiora i jeżeli nawet lubię go jeść, to wymyślam różne sposoby, by jego zapach nie rozszedł się po mieszkaniu i nie wniknął w kąty.
Matka zaczyna mnie bić. Tym rzemieniem. I pyta, skandując dobitnie:
– Gdzie-by-łaś-i-le-ra-zy-ci-mó-wi-łam-że-ze-szko-ły-wra-ca-się-pros-to-do-do-mu...
Nie krzyczę, nie wrzeszczę, nie proszę – nie bij mnie, mamo.
Zaciskam zęby.
Po chwili zaczynam wymiotować.
Matka przestaje mnie bić i zaczyna płakać.
Biegnie do łazienki i przynosi wiadro z wodą i szmatą. Każe mi sprzątać. Sprzątam, choć nie mogę sobie poradzić z wyciśnięciem dużej szmaty. Matka odtrąca mnie i sama wyciera podłogę.
Ciągle płacze.
Kalafior śmierdzi.
Stoję na środku kuchni.
Znowu robi mi się niedobrze i ciemno przed oczami.
Matka siada przy stole, zapala papierosa i mówi:
– Podejdź i przeproś mnie.
Nie ruszam się wcale.
– Podejdź – mówi głośniej i podaje rękę do pocałowania. – Powiedz swojej mamie, że ją kochasz i że już będziesz grzeczną dziewczynką, która ze szkoły wraca prosto do domu.
Podchodzę. Całuję ją w rękę.
– Kocham ciebie, mamo – mówię.
I wtedy chyba po raz pierwszy myślę, że kiedyś ją zabiję. Jak będę duża.
* * *
Okropnie się czuję, Dżordż. Może nie powinnam ci o tym opowiadać. Może moja wyobraźnia jest spaczona żalem i skrywaną długo złością. Wcale nie jest mi lżej.
Chce mi się płakać, ale nie mogę sobie na ten luksus pozwolić.
Za chwilę przyjdzie Bartek, za chwilę Paulinka zacznie kwilić, żebym ją nakarmiła. Ma zegarek w brzuszku. Równiutko co trzy godziny się budzi i chce jeść.
Z zamkniętymi oczkami szuka mojej piersi. Porusza tak śmiesznie i szybko usteczkami, a potem przypina się do mnie jak mały rzep i wysysa ze mnie to, co mogę jej dać. Po piętnastu minutach ssania zasypia znowu. Kładę ją sobie wtedy na ramieniu i czekam kilka minut, aby jej się leciutko odbiło. Dopiero po tym małym beknięciu mogę ją położyć. Tego nauczyłam się jeszczew szpitalu. Nie wiem, dlaczego tak trzeba, ale trzeba. Muszę dokładniej poczytać na temat pielęgnacji takich jak Paulinka kruszynek.
wieczorem
Dobrze, że Bartek przyszedł. Rozwiał swoim wejściem moją przeszłość. Nie poszliśmy na spacer, bo Bartek powiedział, że Paulinka jest za mała na spacery. Muszę poczekać, aż skończy dwa tygodnie. Tak powiedziała jego mama. Wystraszyłam się, że lekkomyślnie chciałam własne dziecko wydać na słoneczko, na wiaterek, jak w tej piosence o Oli, która poszła do przedszkola.
Nagle dotarło do mnie, że ja nic tak naprawdę nie wiem o opiekowaniu się niemowlakiem. Wydawało mi się, że jeżeli ja się czuję dobrze i jest ciepło, to możemy wyjść z domu. Bartek powiedział, że powinnam sobie wszystko przeczytać o tak zwanym połogu i o tym, jak w nim o siebie dbać. I że nie powinnam szarżować jak głupia wiejska baba, która w nie tak dawnych czasach rodziła dziecko na miedzy i otrząsnąwszy się z lekka po tym urodzeniu, w chwilę potem szła w pole. Dziecko zostawiając oczywiście na tej miedzy, zawinięte w chuścinę. Dziwiłam się, skąd Bartek o tym wie, a on powiedział, że go babcia karmi takimi opowiastkami. Ale czasy się zmieniły. Przynajmniej na naszym osiedlu nie ma pól i miedz. Więc i ja powinnam się zachowywać inaczej.
Tak czy owak przekonał mnie, bo fajnie o tym wszystkim opowiadał.
Z kim ja mam na ten temat porozmawiać? Widzę, że nie wystarczy mi tutaj tylko książkowa wiedza. I powinnam posłuchać rad innych mam, które już mają konkretne, praktyczne doświadczenia.
* * *
Jeszcze chciałabym napisać o Bartku, o ważnej rozmowie, nas dotyczącej. Ale ponieważ nie wiem, jak to w sobie poukładać, co o tym myśleć i jak się uspokoić, więc dzisiaj nie będę pisała. Może jutro. Może jutro inaczej będzie wyglądała ta rozmowa. Po co się spieszyć? Po co pędzić?
Moje dni też wyglądają teraz inaczej. O tym również napiszę jutro. A teraz przejrzę dzisiejsze gazety, które mi Bartek przyniósł. Mam jeszcze godzinę do następnego karmienia. I nie powiem, bym się czuła jak skowronek. Moje noce są przerwane karmieniami. Śpię więc po kawałku.
Więc, do jutra, Dżordż.
* * *
6 czerwca 1995 roku – wtorek
Myślałam, że nie będę miała czasu dla Ciebie, Dżordż. Albo że będę go wykradała sobie i Paulince. Nie wiem, skąd się wzięło we mnie przeświadczenie, że jak na świat przychodzi maleństwo, to kobieta pada na pysk, lata ze zmierzwionym włosem, ma bałagan w domu i ani odrobiny uśmiechu. Czeka tylko, aż mąż wróci z pracy, a wtedy ona mu każe pieluchy... prać, prasować pieluchy, rozwieszać pieluchy. Niech mąż wie, jaka ciężka jest dola kobiety siedzącej w domu i opiekującej się dzieckiem. Bo on tam w pracy oczywiście wypoczywa i kiedy już do domu wraca, to powinien po swoim wypoczynku w pracy dom ogarnąć i jeszcze żonę hołubić.
Chyba się za dużo naczytałam artykułów w pismach dla kobiet.
Bo niby skąd u mnie takie wyobrażenia? Może z filmów, których też się naoglądałam w nadmiarze. Polskich filmów oczywiście, w których pieluchy się suszą w każdej części ciasnego mieszkania, a ona zgnębiona, zdeptana, nóg nieczująca... Dziecko oczywiście wrzeszczy (dlaczego moje nie wrzeszczy?). Mąż wpada z siatkami. Pyta, czy jest coś do jedzenia, o ona odpowiada, że jak sobie ugotuje, to będzie, więc on kawałek chleba bierze w rękę, kawałek starej kiełbasy w drugą, popija to mlekiem prosto z butelki i zaczyna się babrać w pieluchach. Ona dziecko na rękach trzyma, potrząsa nim coraz mocniej, a dziecko tym bardziej wrzeszczy, im bardziej ona potrząsa.
STOP.
Zagalopowałam się.
Tak to musiało kiedyś wyglądać, na filmach sprzed kilkunastu lat.
Teraz jest inaczej.
Nie wiem, jak się pierze pieluchy.
Łukasz Starszy przywozi mi pampersy. Kupuje je hurtem.
Zakładam je Paulince, a posikane czy pokupkane wyrzucam do specjalnego worka. Mam kilka tak zwanych tetrowych pieluch, które za czasów mojego niemowlęcego sikania były w powszechnym użyciu. Próbowałam je użyć dla mojej dziewczynki, ale ona ma solidne sikanie, bo mimo ceratki zakładanej do środka pieluchy, przesikała wszystko, łącznie z kocykiem, prześcieradłem w łóżeczku i materacykiem.
Nie przeraziło mnie to ani trochę, a nawet się poczułam dumna, bo mogłam na swoim balkonie zamanifestować obecność mojego dziecięcia i wywiesić te prześcieradełka, pieluszki i kaftaniczki, niczym rodzina panny młodej prześcieradło po nocy poślubnej, będące dowodem jej skalanego dopiero w tę noc dziewictwa.
* * *
Dobrze mi.
Nic mnie nie boli.
Nigdzie się nie śpieszę.
Czasami tylko dopada mnie lęk i ściska w środku. Jakbym czegoś zapomniała, nie zrobiła, dokądś nie poszła. Ale szybko się uspokajam, bo wiem, że nic nie muszę, nie mam na głowie niczego poza moją dziewczynką i sobą. Wiem, że jestem dla niej tylko i dla siebie.
Jeszcze ogólny bałagan we mnie. Ale się pozbieram. Zaplanuję dzień wedle rytmu Paulinki. Znajdę czas na czytanie książek, na rozmowy z Bartkiem, z Łukaszem Starszym, na zakupy, może na film w telewizji.
* * *
Bartek.
No, właśnie, Bartek. Jest inny. Inny inną innością. Jakby i on wydoroślał dzięki mojemu macierzyństwu. Przybiegł zadowolony i roztrzepany. Cmoknął mnie na powitanie, ale mnie nie przytulił. Usiadł obok. I dużo mówił o niczym, próbując czemuś zapobiec, coś zagłuszyć, do czegoś nie dopuścić. Takie odnosiłam wrażenie. Przyglądałam mu się z drugiego fotela i czułam, że to już nie jest ten Bartek, który kiedyś ode mnie oczu nie odrywał. Nie wytrzymałam więc i zapytałam:
– Czy wpadłeś tylko na chwilę i bardzo się śpieszysz?
– Nie – powiedział – nie śpieszę się nigdzie, przyszedłem specjalnie do ciebie. Do was – poprawił się i uśmiechnął też jakoś inaczej.
Paulinka zakwiliła, więc poderwaliśmy się jednocześnie. Podeszłam do łóżeczka. Bartek stanął za mną. Bardzo blisko, tak że czułam jego oddech na szyi.
W sekundę potem mnie pocałował w to obchuchane na szyi miejsce. Nie odwróciłam się, choć serce mi podskoczyło.
Wzięłam Paulinkę na ręce, a wtedy Bartek znów spojrzał na nas z boku.
– Boisz się jej? – zapytałam.
– Boisz? – nie, to nie tak – powiedział – dlaczego miałbym się bać?
– Bo tak dziwnie patrzysz.
– Patrzę, bo ładnie wyglądacie...
– A jednak się boisz.
– Nie boję się, Magdo... to znaczy boję się w tym sensie, że nie wziąłbym jej na ręce, aby nie zrobić swoją niezgrabnością jakiejś krzywdy.
– I nie wykąpałbyś jej?
– Na pewno nie.
– A Łukasz się odważył ją kąpać.
– To on ciebie odwiedza? – zapytał Bartek zdziwiony.
– Łukasz Starszy – wyjaśniłam.
– Łukasz Starszy ma wprawę, bo już swojego syna wyniańczył.
– Ty też mógłbyś mieć wprawę... gdybyś zechciał.
– Nie mógłbym.
– Bo nie chcesz móc ani chcieć – dodałam lekko zirytowana.
– Magda, o czym my mówimy? Do czego ty mnie próbujesz przekonać?
– Do niczego, Bartku – powiedziałam, już spokojna i trochę chyba zawstydzona. – Do niczego – powtórzyłam i poprosiłam, żeby Bartek wyszedł z pokoju, bo chcę Paulinkę karmić.
– I nie mogę przy tym być? – zapytał szczerze zaskoczony.
– Ja karmię piersią, Bartku.
Nie ukrywał swojego absolutnego zdziwienia, gdy zapytał:
– Nie butelką? Myślałem, że piersią karmiły tylko nasze babcie, bohaterki dawnych powieści, no i jeszcze żona Wyspiańskiego. Widziałem na obrazie.
– Taka moda powraca – wyjaśniłam – jeżeli będę karmiła piersią, to Paulina będzie zdrowa i nic jej się nie przyplącze, bo moje mleko zawiera takie różne odpornościowe bajery, kapujesz?
– A karmienie piersią jest rzeczą wstydliwą, dlatego powinienem wyjść z pokoju... tak?
– Nie powinno być rzeczą wstydliwą, ale dla mnie jest tak intymną, że wstydliwą.
– A gdyby tu był ojciec dziecka, to też byś mu kazała wyjść z pokoju?
– Tak, bo on nie jest mi bliższy niż ty. W ogóle nie wiem, czy kiedykolwiek był mi bliski.
Bartek wykonał jakiś gest ręką, nic przez chwilę nie powiedział, tylko zbliżył się do drzwi.
A potem się odwrócił i zapytał głośno, głośniej niż zwykle:
– Magda, czy ty mi kiedyś opowiesz, jak to się stało? Jak to wszystko się stało?
– Spróbuję – wyszeptałam.
– Myślałem... – rozpoczął Bartek niepewnie – myślałem... Czy ty wiesz, Magda, że ja jeszcze nie miałem żadnej dziewczyny? W takim fizycznym sensie. I że jestem najprawdziwszą dziewicą?
– Ja też tak się czuję, jakbym nie miała jeszcze żadnej dziewczyny.
Uśmiechnął się leciutko.
– To znaczy – żadnego chłopca – poprawiłam się. – Naprawdę tak się czuję, Bartku, mimo że jestem już matką.
Spojrzałam mu prosto i zdecydowanie w oczy.
* * *
Paulinka rzuciła się na moją pierś jak głodomór. Ssała tak intensywnie, że musiałam nią lekko tarmosić, by raczyła zwolnić uścisk. A ona, uparciuch, gryzła mnie jeszcze bardziej. Po prostu gryzła, choć przecież zębów nie ma i co najmniej przez pół roku mieć nie będzie.
Łzy zaczęły mnie dusić w gardle, bynajmniej nie z tego matczynego bólu, tylko z ogólnie parszywej sytuacji, która właśnie miała miejsce. Bo niby czego ja oczekuję od tego Bogu ducha winnego Bartka? O czym z nim rozmawiam? Na co liczę? Na to, że będzie kąpał moje dziecko, niańczył moje dziecko, cieszył się moim dzieckiem jak swoim? Na co ja, do diabła, czekam? Czy na to, że Bartek zakocha się we mnie jeszcze bardziej i nieważne stanie się dla niego to, że mam dziecko z Łukaszem?
On tylko pierś dumnie wypnie i powie:
moja ci ona,
z dzieciątkiem na ręku,
z dziewictwem, którego nie ma, choć ma,
z matką, którą ma, choć nie ma,
ze świadectwem maturalnym, czerwonym paskiem ozdobionym,
z angielskim na blachę wyuczonym,
z włosem jasnym rozwianym
i życiem u zarania skopanym?
Na to liczyłam? Że tak właśnie powie?
Wściekłość mnie na siebie ogarnęła.
Na siebie!
Położyłam Paulinę do łóżeczka, odczekawszy chwil kilka, aby usłyszeć z jej gardziołka ten charakterystyczny dźwięk, dający znać, że jak ją położę, to na pewno nie wyleci jej z mordki zwarzone mleko.
Zajrzałam do pokoju. Bartek łaził po nim od jednej półki z książkami do drugiej.
– Idź do domu – powiedziałam – chcę być sama.
Odwrócił się gwałtownie i chyba miał łzy w oczach.
Albo tak mi się wydawało.
Albo chciałam, by je miał.
– Ale jutro przyjdę, dobrze?
Nie odpowiedziałam nic.
Po chwili usłyszałam dźwięk zamykanych drzwi.
Mogłam wreszcie usiąść w fotelu i płakać tak głośno, jak tylko mi się chciało.
7 czerwca 1995 roku – środa
Nie przyszedł.
Zatelefonował wieczorem, że nie miał odwagi. Moich łez i złości boi się bardziej niż dawniej. Chciałby dobrze, a wychodzi źle.
Nie umie się znaleźć w nowej sytuacji.
Tak powiedział: w nowej sytuacji.
Milczałam.
Nie wiedziałam, jak zareagować i czy w ogóle warto jakkolwiek.
Nowa sytuacja! Kurczę blade!
Wystraszyła go nowa sytuacja! A niby po co nam stara sytuacja?
Po co nam, do diabła, to, co już przerabialiśmy?!
Po co to, co już było?
Każda sytuacja jest nowa, to proste jak drut.
Łatwo się wytłumaczyć stwierdzeniem: sytuacja mnie przerosła. A ja nie chcę, by mnie cokolwiek przerastało. To ja chcę przerastaćcokolwieki wszystkie możliwe przyszłe sytuacje. Tak mi dopomóż Bóg i wszyscy święci!
Ale najpierw ja sama sobie muszę dopomóc, bo jak sobie nie pomogę, to nawet Panu Bogu nie będzie się chciało na mnie spojrzeć, ani dać mi szansy.
Ależ jestem wściekła!
Jakbym się szaleju nażarła. Jakbym kłębek drutu kolczastego połknęła.
Jestem brzydka jak noc listopadowa.
I czuję się jak ta królewna, co mieszkała za siedmioma górami, siedmioma rzekami, siedmioma lasami, siedmioma morzami... i wszędzie miała daleko. Pamiętała jednak, że najlepsze kasztany rosną na Placu Pigalle i że Zuzanna lubi je tylko jesienią.
Hallo, Dżordż, poradzimy sobie?
Paulinko, dodaj mi skrzydeł,
niech nad zniewieściałym wzlecę światem,
gdzie słowo ciałem się stanie,
a Wallenrod Belwederem,
a Magda King Kongiem lub innym stworem.
Do dna piekła nam jeszcze daleko, mimo wszelkich atrakcyjnych na ten temat dywagacji, no nie?
* * *
Andrzej Bursa
Dno piekła
Na dnie piekła
ludzie gotują kiszoną kapustę
i płodzą dzieci
mówią: piekielnie się zmęczyłem
lub: piekielny dzień miałem wczoraj
Mówią: muszę się wyrwać z tego piekła
i obmyślają ucieczkę na inny odcinek
po nowe nieznane przykrości
ostatecznie nikt im nie każe robić tego wszystkiego
a są zbyt doświadczeni
by wierzyć w możliwość przekroczenia kręgu
mogliby jak ci starcy
hodowani dość często w mieszkaniach
(przeciętnie na dwie klatki schodowe jeden starzec)
karmieni grysikiem
i podmywani gdy zajdzie potrzeba
trwać nieruchomo w proroczym geście
z dłońmi uniesionymi ku górze
ale po co
dokładne wydeptywanie dna piekła
uparte dążenie
z pełną świadomością jego bezcelowości
ach ileż to daje satysfakcji.
* * *
Będzie dobrze, Dżordż.
Będzie dobrze, Paulinko. Mamusia zadba o ciebie, o siebie też, naprawdę.
12 czerwca 1995 roku – poniedziałek
Trochę mnie ta chandra potrzymała.
Nawet Łukasz Starszy zauważył, że zgarbiło się życie we mnie.
Listu od Matki nie mam.
Tydzień minął.
Nie chce mi się czytać ani też nic innego robić. Paulinka grzeczna, więc pokładam się razem z nią i patrzę na jej kruchość, za którą jestem odpowiedzialna. Jestem odpowiedzialna za nią przede wszystkim, już nie tylko za siebie. Już nie tylko siebie mam, Dżordż.
Nie piszę więcej, bo zaczynam marudzić.
15 czerwca 1995 roku – czwartek – Boże Ciało
Łukasz Starszy chciał nas zabrać do parku, ale nie mam siły. Patrzę tylko na moje najprawdziwsze dziecko, które najprawdziwiej urodziłam. Patrzę w nie jak sroka w kość i myślę, że dla niego, dla niej, zrobię wszystko. Pójdę nawet do łazienki zadbać o siebie, umyć głowę. Chyba nie myłam jej przez kilka dni. Włosy związuję w koński ogon i niech tam sobie będą takie mało puchate, a bardziej ulizane.
Paulinka ma na główce śliczny meszek. Z tyłu coraz bardziej jej się wyciera, od leżenia na kocyku.
* * *
Listu od matki nie mam. Ani telefonu. Nie chcę napisać, że tego się mogłam spodziewać. Może jest bałagan na poczcie i list się gdzieś zawieruszył? Albo listonosz go zgubił. Wszystko być może. Powinnam być bardziej przezorna i wysłać list pocztą poleconą. Polecić go uwadze mojej matki. Mieć pewność, że został jej dostarczony. A tak: jaką mam pewność, poza tą, że list napisałam i wysłałam?
Poczekam. Poczekam cierpliwie.
No tak, ale co potem? Wysłać jeszcze raz ten sam list, zaznaczając, że robię to po raz drugi? Bo pisać następnego nie miałabym siły.
19 czerwca 1995 – poniedziałek
Bartek przychodzi.
Jakby nie pamiętał o naszej ostatniej rozmowie. Jest ciepło, nawet bardzo, więc mogę wychodzić z Paulinką na spacer. Najpierw ją wietrzyłam po kilkanaście minut na balkonie, a od trzech dni spaceruję po osiedlowych ścieżkach. Dzisiaj zapragnęłam wstąpić do „Ewy” – knajpki, w której przecież nieraz bywałam i w której zbierała się cała nasza licealna młódź. Zaproponowałam to Bartkowi, ale się najszczerzej oburzył.
– Przecież tam pełno dymu od papierosów! – zaprotestował. – Chyba nie zamierzasz truć swojego dziecka! – dorzucił z prawdziwą troską w oczach.
Przez sekundę chciałam, by się pomylił i powiedział: – naszego dziecka. I nawet wydawało mi się, że to właśnie słyszałam. Ale oczywiście słyszałam to, co napisałam, i bez przesady, bez przesady, nie tak łatwo innym o pomyłkę, gdy chodzi o rzeczy najważniejsze.
Bartek powiedział, że teraz cała ekipa ze szkoły przesiaduje w „Ragtime Pubie”, z drugiej strony osiedla, bo tam jest wybieg, czyli stoliki i parasole na zewnątrz, w dodatku wszystko ogrodzone, w miarę ciche i w ogóle: z fajną atmosferką. Od czego to zależy, że w jednej knajpce jest atmosferka, a w drugiej nie ma? Nie pomoże najładniejsze wnętrze, gdy nie będzie odpowiednich ludzi. A więc atmosfera, a tym samym „być – nie być” nowej knajpki zależy od ludzi, od ekipy, jak mówi Bartek, czyli od nas.
Poszliśmy do „Ragtime Pubu”.
Wszyscy siedzący przy piwku albo coca-coli wiedzieli, że ja to ja i że Bartek nie jest ojcem mojego dziecka, bo tego typu pogłoskom gorąco zaprzeczyłam. Tylko Bartek wiedział o Łukaszu. Poznał Łukasza Starszego, więc mimo że nigdy mu niczego nie powiedziałam wprost i tak się domyślał.
Fajnie było w pubie. Chyba lepiej niż w „Ewie”. Radośniej. Taras okolony był czerwonymi pelargoniami. Z pułapu daszku przed wejściem zwisały czerwone surfinie. Pomyślałam, że teraz będę tutaj przychodzić. Po co przypominać sobie miejsca, gdzie kiedyś topiłam lęki w czerwonym winie?
Ustawiłam wózek w prawym ocienionym kącie. Sama natomiast usiadłam tak, by słońce grzało i opalało moje ramiona. Bartek patrzył na mnie czule. A może tak mi się wydawało. Całkiem zwyczajnie właziłam w swoje dżinsy. Nie opinały mnie bardziej niż przedtem, to znaczy – przed zajściem w ciążę. Nic się we mnie właściwie nie zmieniło. No, może poza tym, że jeszcze bardziej widoczna była moja talia, ponieważ podkreślał ją większy niż poprzednio biust. Włosy miałam długie, jasne i puchate. Widziałam spojrzenia innych chłopców i przyznaję, że sprawiało mi to prawdziwą przyjemność. Jakbym w ich oczach szukała potwierdzenia własnej urody, a może i wartości. Z gruntu to złe myślenie – wiem z psychologicznych książek o asertywności i pozytywnym myśleniu. A jednak w takich momentach teoretyczna wiedza była mi mniej przydatna. Wystarczyło, że jest słońce, Paulinka w wózeczku, Bartek patrzący na mnie i inni chłopcy patrzący. Miałam nadzieję, że z zaciekawieniem i podziwem.
Chętnie napiłabym się zimnego piwa, ale przecież nie mogłam go wypić ze względu na Paulinkę, więc poprosiłam Bartka, by mi przyniósł sok z marchwi. Sobie też przyniósł sok, więc uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością, w sposób, który tylko my mogliśmy zrozumieć bez słów. Dotknął mojej ręki, nie bacząc na to, że jesteśmy obserwowani.
– Chciałem zapytać – rozpoczął niepewnie – chciałem zapytać...
– Nie – przerwałam mu zdecydowanie – dzisiaj ci nie opowiem, „jak to się stało”. To nie jest dobre miejsce do takiej opowieści. A poza tym nie wiem, czy już potrafiłabym o tym opowiadać.
– Ja nie o tym. Opowiesz mi, kiedy sama zapragniesz... Chciałem zapytać... chciałem zapytać, Magdo, czy ty mogłabyś mnie pokochać.
Wyrzucił wreszcie z siebie to pytanie i odetchnął z ulgą.
Za to we mnie wszystko się zacisnęło znaną mi obręczą w okolicy żołądka. Przełknęłam szybko trochę marchewkowego soku, ale to oczywiście w niczym mi nie pomogło.
Bartek patrzył odważnie w moje oczy.
– Odpowiedz, czy potrafiłabyś i czy mogłabyś – upierał się, dotykając ponownie mojej ręki. Chciałam uciec przed tym dotykiem, mimo że był bardzo miły i mi potrzebny. Chciałam w ten sposób uciec przed odpowiedzią, przed jakimikolwiek deklaracjami, by nie popełnić głupstwa, by nie dać sobie żadnej nadziei. Ani Bartkowi. Bartek jednak przytrzymał moją rękę. A wtedy... wtedy powiedziałam:
– Mogłabym, Bartku, ale nie wiem, czy potrafiłabym to zrobić, nie krzywdząc ciebie.
– Jaka ty jesteś racjonalna – oburzył się – czy na ciebie nie może nic po prostu spłynąć niespodziewanie, zawładnąć tobą do reszty?
– Już raz mną zawładnęło do reszty i błyskawicznie – odparowałam.
– Więc teraz postanowiłaś rozsądnie rozważyć wszelkie za i przeciw, tak?
– To nie tak, Bartku.
– A więc jak?
– Nie wiem. Wiem, co mnie czeka za godzinę, gdy Paulina zamiauczy, a poza tym to nic naprawdę nie wiem.
Bartek posmutniał.
– Nie chcę ci obiecywać, ale (spojrzałam na niego)... strasznie mi dobrze, gdy jesteś, i bardzo chciałabym, żebyś był. Więc jeżeli możesz być tak, jak teraz, to kiedyś niepotrzebne będą pytania.
– Kiedyś, kiedyś – zamamrotał.
– Wolałbyś, abym określiła konkretnie datę, tak? Na przykład 13 września.
– Dlaczego dopiero 13 września? – zdziwił się.
– No dobrze, wolisz 29 sierpnia, tak?
– Wolę, bo to zawsze kilkanaście dni szybciej.
– Bartku, nie śpiesz się do niczego. Teraz czekają nas egzaminy. Musimy je zdać. A ty przecież zamierzasz studiować w Warszawie.
– Zamierzam, oczywiście, że zamierzam, ale przecież z Warszawy za 2 godziny i 45 minut jestem u ciebie, jeżeli zechcesz.
– Bartku – powiedziałam, choć już głos nieźle mi się załamywał – rób swoje i myśl o sobie. I – błagam – nie każ mi czynić żadnych zobowiązań, bo to ponad moje siły. Teraz piję sok z marchwi i mam ochotę płakać na twoim ramieniu – tak czuję.
– Więc zrób to.
– Tutaj? Jeżeli siebie znam, to nie mam pewności, czy zrobiłabym to w domu, a co dopiero tutaj, gdy wszyscy wokół tylko czyhają, by zobaczyć, jak zamanifestujemy nasze uczucia.
– Magda, to nie o manifestację chodzi, tylko o ciebie, o twoją blokadę, o twoje diabelskie drzazgi, które każą ci pamiętać o tym, co było złe, i nie pozwalają otworzyć się na dobre.
– Jesteś za dobry, Bartku – powiedziałam już spokojniejsza – i myślę, że zasłużyłeś na lepszy los.
– Jeżeli tak myślisz, jak mówisz, to zasłużyłem na ciebie.
– Więc poczekajmy, dobrze? Poczekajmy, by zobaczyć, co wyniknie z naszych dobroci i drzazg.
Tym razem ja dotknęłam jego policzka i wstałam, szurając plastykowym fotelem. Bartek przytrzymał moją rękę na policzku i pocałował wewnętrzną jej część.
– Zaaakochana para – zaśpiewał dryblas przy stoliku obok.
Uśmiechnęłam się do niego.
Bartek wyprowadził z kąta wózek z Paulinką. Był jakby pewniejszy siebie, a w dodatku śliczny, naprawdę śliczny, jeżeli tak w ogóle można powiedzieć o wysokim, szczupłym i przystojnym chłopcu, który w niczym nie przypominał Łukasza. Na szczęście.
* * *
23 czerwca 1995 – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
27 czerwca 1995 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
29 czerwca 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
1 lipca 1995 roku – sobota
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
2 lipca 1995 roku – niedziela
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
8 lipca 1995 roku – sobota
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
10 lipca 1995 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
12 lipca 1995 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
13 lipca 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
15 lipca 1995 roku – sobota
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
15 lipca 1995 roku – sobota
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
19 lipca 1995 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
20 lipca 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
24 lipca 1995 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
25 lipca 1995 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
26 lipca 1995 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
27 lipca 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
28 lipca 1995 – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
10 sierpnia 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
11 sierpnia 1995 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
14 sierpnia 1995 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
16 sierpnia 1995 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
21 sierpnia 1995 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
28 sierpnia 1995 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
31 sierpnia 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
10 września 1995 roku – niedziela
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
16 września 1995 roku – sobota
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
20 września 1995 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
28 września 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
30 września 1995 roku – sobota
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
4 października 1995 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
9 października 1995 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
12 października 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
17 października 1995 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
19 października 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
24 października 1995 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
26 października 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
31 października 1995 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
2 listopada 1995 roku – Dzień Zaduszny – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
9 listopada 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
16 listopada 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
24 listopada 1995 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
1 grudnia 1995 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
6 grudnia 1995 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
14 grudnia 1995 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
22 grudnia 1995 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
23 grudnia 1995 roku – sobota
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
24 grudnia 1995 roku – niedziela – Wigilia Bożego Narodzenia
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
29 grudnia 1995 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
4 stycznia 1996 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
10 stycznia 1996 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
12 stycznia 1996 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
22 stycznia 1996 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
26 stycznia 1996 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
6 lutego 1996 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
8 lutego 1996 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
10 lutego 1996 roku – sobota
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
11 lutego 1996 roku – niedziela
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
12 lutego 1996 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
13 lutego 1996 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
14 lutego 1996 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
20 lutego 1996 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
27 lutego 1996 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
1 marca 1996 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
6 marca 1996 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
7 marca 1996 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
12 marca 1996 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
15 marca 1996 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
18 marca 1996 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
20 marca 1996 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
22 marca 1996 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
26 marca 1996 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
28 marca 1996 roku – czwartek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
30 marca 1996 roku – sobota
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
2 kwietnia 1996 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
3 kwietnia 1996 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
5 kwietnia 1996 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
6 kwietnia 1996 roku – sobota
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
9 kwietnia 1996 roku – wtorek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
12 kwietnia 1996 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
15 kwietnia 1996 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
19 kwietnia 1996 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
22 kwietnia 1996 roku – poniedziałek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
26 kwietnia 1996 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
1 maja 1996 roku – środa
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
3 maja 1996 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI
10 maja 1996 roku – piątek
KUP KSIĄŻKĘ W PEŁNEJ WERSJI