Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jacek Paluchiewicz na tropie przygody. Nowe wcielenie Tomka Wilmowskiego!
Legendarne El Dorado od czasów konkwisty chronione jest przez inkaskie tajne stowarzyszenie. Celem tej grupy jest zatarcie śladów wiodących do Miasta Złota.
Znany podróżnik, Jacek Paluchiewicz, przedziera się ze swoją wyprawą przez dżunglę. Wszyscy wiedzą, że ich celem jest zlokalizowanie legendarnego Paititi. Ale tylko szef wyprawy zdaje sobie sprawę, że stawka jest znacznie wyższa. W Andach, w rejonie, który Palki od dwóch lat uznawał za prawdopodobną lokalizację El Dorado, rozbił się tajny wojskowy samolot, przewożący selektywny wirus genetyczny…
Pościgi, walki i tajemnicze obrzędy przenoszą czytelników z dżungli do miast Południowej Ameryki, do Watykanu i Waszyngtonu.
„El Dorado. Jeden z najbardziej fascynujących mitów w historii ludzkości pozostaje wciąż w sferze imaginacji. Niektórzy uważają, że to i lepiej, bo w chwilach, kiedy zawodzi codzienność, człowiek chętnie ucieka w świat fantazji, snując marzenia o jakiejś wyspie skarbów, która intryguje i rozpala wyobraźnię. Pozbawiony tego snu, poczułby się zawiedziony.
Moja wyprawa w poszukiwaniu El Dorado nie przyniosła sukcesu. Jednak dzięki wyobraźni Krzysztofa, który asystował mi podczas penetracji Amazonii, na chwilę mogłem się stać odkrywcą Krainy Złota. Polecam tę lekturę także ze względu na jej charakter poznawczy. Oto prawdziwa Amazonia, z jej surowym pięknem i realnymi zagrożeniami”.
Jacek Pałkiewicz, eksplorator, odkrywca źródeł Amazonki, autor książki El Dorado. Polowanie na legendę
Dziennikarz, pisarz, instruktor survivalu, Krzysztof Petek, proponuje prawdziwe kino akcji, połączone z rzetelnym opisem amazońskiej dżungli, wyglądu i obyczajów zamieszkujących ją plemion i sprawdzonych na własnej skórze trudach wyprawy przez niezmierzony ocean zieleni.
Książka rekomendowana przez Jacka Pałkiewicza!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Sylwii – bo każda droga zaczyna się od idei.
Dziękuję.
K.
Drewniany kubek wypadł z zastygłej dłoni gwardzisty, stuknął z głuchym łoskotem o napierśnik i szerokim łukiem poszybował w stronę ciężkiej drewnianej ławy. Lekki stukot odbił się echem od ścian kaplicy, kiedy garnuszek zetknął się z marmurowymi płytami.
Naczynie jeszcze chwilę się toczyło, wreszcie znieruchomiało gwałtownie w głębokim cieniu, odnajdując nierówność w posadzce. To właśnie w tym miejscu przed trzystu sześćdziesięciu laty Michał Anioł ustawił jedną z podpór rusztowania. W ciągu siedmiu lat pracy spędzał na nim długie godziny, pieczołowicie odtwarzając na mokrym tynku biblijną scenę Sądu Ostatecznego.
Wysoki mężczyzna uzbrojony w miecz i halabardę nie powiódł wzrokiem za drewnianą zgubą. Padł jak podcięty toporem pień młodej sosny, a kiedy głowa uzbrojona w hełm stuknęła o kamień, już nie żył. Przez chwilę jeszcze porzucona halabarda gryzła tynk ostrą końcówką, by upaść na pierwszy stopień ołtarza z głuchym metalicznym dźwiękiem. Jakby sama Śmierć odrzuciła swą naostrzoną kosę. Ale nic z tego — dla Pani Ciemności była tu jeszcze praca do wykonania…
Drugi gwardzista, strzegący dotąd małych drzwi po prawej stronie ołtarza, zastygły z przerażenia, wpatrywał się w plamę mroku pod ławą, choć nie mógł już dostrzec w ciemności naczynia z trucizną. Potem przeniósł pełen zdumienia wzrok na martwego strażnika. Błysk zrozumienia mignął w jego oczach, gdy odwracał się do mnicha w ciemnym kapturze. W ostatnim świadomym odruchu odrzucił wreszcie trzymany w dłoni kubek, który wychylił przed sekundą. Przez twarz okoloną szeroką brodą przemknęło przerażenie. Na nic więcej nie miał czasu. Rysy wykrzywił mu grymas bólu, spięte mięśnie policzkowe uniosły górną wargę, odsłaniając żółte zęby. Prawą dłonią złapał się za gardło i szarpnął, jakby próbował wyrwać z niego truciznę. Dwa niewielkie strumienie popłynęły z rozerwanych tkanek, zalewając szyję gęstą krwią, w nocnym półmroku niemal czarną. Jak rażony gromem halabardzista runął pod nogi starego człowieka, roztrzaskując twarz o kamienną posadzkę. Wzrokiem żebrał o litość, której nikt już nie mógł mu ofiarować.
Niewysoki, lecz barczysty benedyktyn nad obu martwymi wykonał znak krzyża. Nie interesował się nimi więcej. Te dwie niewinne ofiary dopisał do długiej splamionej krwią listy ludzi, których musiał usunąć w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Liczył się bowiem tylko cel. Wielki, święty, tajny. Dla niego przywdział mnisie szaty w kwiecie wieku, z bólem odsuwając miecz i miłość do kobiety…
Natalio! Czy jesteś jeszcze wśród żywych? Czy pamiętasz ogród pełen dalii? Tak kochałaś czarne dalie… Odebrał mi ciebie CEL, dla którego musiałem poświęcić wszystko.
Dla niego uczył się, pracował, ukrywał swoje prawdziwe imię. Na całe ćwierć wieku stał się Janem z Copparo, osłaniając mgłą zapomnienia sławne nazwisko przodków. A przecież był pośród nich sam papież Aleksander VI, ojciec wyrodnego rodzeństwa Lukrecji i Cezarego Borgiów. Dawne to dzieje, całe wieki temu… Teraz kalendarze wskazują koniec dziewiętnastego stulecia, przeklęty czas, gdy jego bliscy pochopnie przekazali Bibliotece Watykańskiej bezcenne rodzinne zbiory, a on ze ściśniętym sercem dowiedział się, że wkrótce będą mogli w ich treści zagłębić się wszelkiej maści świeccy rozdrapywacze historii.
Papież Leon XIII jest człowiekiem pozbawionym rozumu — tłumaczył sobie Jan z Copparo. — Zezwolenie obcym na wstęp do archiwów Biblioteki to idea krótkowzroczna, która obróci się przeciw potędze Kościoła. Wiedział o tym Mistrz Dawid, nakazując właśnie mnie, Niccolo Borgii, przywdzianie mnisiego habitu.
I oto spełniło się…
Sople chłodnego księżycowego światła wpadły nagle przez wysoko położone, sklepione łukowo okna. Sąd Ostateczny, nad którym Michał Anioł pracował na zlecenie papieża Klemensa VII, zalśnił upiornie srebrnym blaskiem. Ale mnich nie spojrzał nawet w półmrok, gdzie tuż nad futryną drzwi po lewej aniołowie budzili dusze zmarłych. Nie interesowali go także gwardziści. Już nie.
W migotliwym świetle zawieszonych na ścianach kaganków spomiędzy fałd habitu wyjął pęk kluczy różnej wielkości. Spieszył się, wsuwając jeden z nich w odpowiedni otwór. Przekręcił — i oto znalazł się w niewielkiej salce. Na ścianach pomieszczenia tonącego w mroku zobaczył wieszaki przystosowane do przechowywania papieskich szat liturgicznych.
Gwardziści nie strzegli jednak dzień i noc dostępu do papieskich szat — musieli stać tam z zupełnie innego powodu, pilnując skarbu po stokroć cenniejszego od zdobnego odzienia. A on wiedział, co chronią.
Rozejrzał się uważnie, nasłuchując. Wiedział, że ma co najwyżej trzy godziny. Później zmiennicy gwardzistów podniosą alarm. A wówczas znajdzie się w śmiertelnej pułapce.
— Trzy godziny to dużo — szepnął do siebie, sięgając po mniejszy klucz. — Wystarczy, by odnaleźć drogę do skarbu niewiernych… Ale i tak muszę się spieszyć. Czas, ściga mnie czas!
Zapalił niewielki kaganek, osłonił go dłonią i stąpając cicho, dotarł do przeciwległej ściany pomieszczenia. Między solidnym drewnianym regałem a mocno poczerniałym obrazem pozostał metr wolnej przestrzeni. Właśnie tu, niemal twarzą dotykając ściany, zatrzymał się. Odetchnął głęboko, jakby musiał dokonać ostatecznego kroku.
Wybrał płaski kluczyk i wetknął w prawie niewidoczną szparę. Po chwili cichy zgrzyt oznajmił uniesienie zapadki zamka. Pchnięta ściana ujawniła doskonale zamaskowane drzwi.
Bez wahania wszedł i zatrzasnął je za sobą, przyczepiając pęk kluczy do sznura opasującego habit.
W ten sposób jednym krokiem odsunął od siebie ćwierć wieku intryg i tajnej polityki, które doprowadziły go do stanowiska zaufanego doradcy papieża. Zatrzasnął wrota mrocznej tajemnicy, skrywającej blisko dwadzieścia ofiar, z których większość uznana została za zmarłych we śnie lub w wypadku.
Tej nocy wypełni się Przeznaczenie!
Z rękawa wyjął pergamin z naszkicowanym planem. Nie może się z nim rozstać — podziemne korytarze, których próg właśnie przestąpił, ciągnęły się ponoć czterdziestokilometrowym labiryntem pod całym Watykanem. Zagubienie się w tych lochach oznaczałoby podwójną klęskę: nie dotrze do upragnionej mapy i nie wróci do świata żywych, aby Mistrzowi Dawidowi ukazać drogę do chwały.
Podziemia przywitały go chłodem i chmurami kurzu zawieszonego w nieprzeniknionej ciemności. Owinął się mocniej habitem i wyżej uniósł kaganek.
— Korytarz w prawo — wyrecytował z pamięci, ale dla pewności raz jeszcze zerknął na plan. — Co uczyni Ojciec Święty, gdy pojmie, że zaufany doradca wykradł mu z sypialni pęk najpilniej strzeżonych kluczy, by przestąpić progi Tajnego Archiwum?
Nikt nie odpowiedział, a on sam od nikogo nie oczekiwał odpowiedzi. Kiedy uczyni, co należy, słowa papieża nie będą miały żadnego znaczenia. Tajemnica nie wpadnie w niepowołane ręce, a on sam zniknie, rozpłynie się…
Od początku kamienne korytarze prowadziły od sali do sali. Ściany zastawione były stołami i regałami pełnymi oprawnych w skórę ksiąg i zwojów papirusów. Wszędzie piętrzyły się stosy zszarzałych od kurzu listów i dokumentów związanych rzemieniami i konopnymi sznurami. Powiadano, że w samym Tajnym Archiwum umieszczono ich około miliona.
Mijał je bez zainteresowania, choć mogłyby odpowiedzieć na setki zagadek, które badacze historii musieli zawiesić w próżni.
W lewo, schody w dół, znowu w lewo… Teraz na rozwidleniu w prawo…
Jeśli nie zawodzi go zmysł orientacji, powinien znajdować się teraz głęboko pod Kaplicą Sykstyńską.
Skórzane sandały całkowicie zagłuszały dźwięk kroków, tylko lekko migoczący płomień ukazywał przebytą drogę, pozostawiając za czarnym habitem złocistą zanikającą poświatę. Uciekał w wąskie korytarze, rozświetlał niewielkie prostokątne komnaty pełne prastarych ksiąg. Mnich pewnym krokiem wędrował podziemiem, choć nie dane mu było nigdy wcześniej stąpać po tych kamieniach. Wstęp miał tu tylko sam papież, a od kilku lat także Jacobo Venari, osobisty stróż głowy Kościoła, dzięki wielkiemu zaufaniu Ojca Świętego penetrujący bez ograniczeń każdy zakamarek Watykanu.
Zakapturzony benedyktyn dążył według planu w bardzo konkretne miejsce. Był spokojny, czuł jedynie, jak narasta w nim euforia, radość zwycięstwa ostatecznego i wiecznego. Niczego niepokojącego nie dostrzegł, nie usłyszał żadnych kroków. Był pewien, że w całych nieskończonych archiwach jest teraz absolutnie sam… A jednak, zgodnie ze swoim wyszkoleniem, zachowywał czujność.
Pierwszy szelest doszedł do jego uszu, kiedy dotarł do ósmej komnaty. Omiatał właśnie żółtym światłem kaganka dwa stosy ksiąg zalegające na szerokim blacie, gdy z korytarza dotarło ciche chrupnięcie. Jakby ktoś twardą podeszwą rozgniótł wysuszoną grudkę ziemi. Albo…
— Szczury — uspokajająco szepnął do siebie, odkładając na bok paczki z korespondencją Piusa IX z Wilhelmem Hohenzollernem. Chętnie zerknąłby do tajnych listów z roku 1871, kiedy to Włosi zajęli Watykan, przenieśli stolicę młodego państwa z Florencji do Rzymu, a papież ogłosił się więźniem Watykanu. Ale nie dziś. Nie w tych okolicznościach.
Odsunął także księgi z judaistycznymi apokryfami z początków czwartego wieku, kiedy Sobór Nicejski ustalał pierwsze kanony wiary chrześcijańskiej. Od tamtego czasu owe dzieła wciągnięte były na indeks ksiąg zakazanych, choć oficjalnie powstał on dopiero w roku 1559 pod naciskiem generalnego inkwizytora, Giovanniego Pietra Caraffy.
Chrupot się powtórzył, tym razem nieco głośniej.
— Wstrętne gryzonie… Jest!
Niemal krzyknął, gdy w jego rękę wpadł opasły tom, oprawiony w ciemną skórę. Zbliżył kaganek i odczytał wyblakły tytuł: Divisione Archivio de la Antigua Compania, 1540–1773.
A więc to nie mrzonki! Te dokumenty istnieją naprawdę, choć wielu zaklinało się, że należą jedynie do świata legend! Wskazówki były precyzyjne!
Chciwie rzucił się do kartkowania księgi, będącej niczym innym, jak zestawem sprawozdań jezuickich wysyłanych do papieża w czasie podboju Ameryki Południowej.
— Musi tu być! Musi! — szeptał do siebie rozgorączkowany, nie mogąc opanować drżenia rąk. Wiedział, że jeśli nie znajdzie tego, po co tu przyszedł, ofiara jego życia warta będzie tyle, co życie marnego szczura, nadgryzającego starą księgę w sąsiedniej komnacie.
Oddech przyspieszał, palce zaciskały się gorączkowo na kaganku, którego nierówny płomień drgał teraz, wprawiając cienie w konwulsyjny taniec. Palce lewej dłoni przerzucały kolejne stronice… I nagle zamarły.
— Trzydzieści i osiem — szepnął mnich po długiej chwili bezdechu. — Tu jesteście. Ćwierć wieku na to czekałem, ojcze Lopez, ojcze Aquaviva, ojcze Vitelleschi…
Przerzucił wzrokiem kilkustronicowy list, aż dotarł do kunsztownie wyrysowanej mapy. Mapa! Jest wszystko, czego szukał!
Gdy dotarło do niego, o jak wielką stawkę toczy się gra, oczy zwilgotniały mu ze szczęścia. Czyn ten doprowadzi w końcu do posadzenia na tronie Piotrowym prawdziwego ojca świata. Tak mi dopomóż Bóg!
Postawił kaganek na jednej z ksiąg, lewą dłoń oparł na otwartym woluminie i równym szarpnięciem wydarł z niego brązową mapę.
W samym jej centrum, pośród zaznaczonych wzgórz i rzek widniał czerwony krzyż, a nad nim napis: „Paititi”.
Zatrzasnął księgę z impetem, wepchnął pod pozostałe i z radością wsunął mapę pod pachę. Chciał po raz ostatni rzucić na nią okiem, ale wstrzymał ruch głowy, gdy za plecami usłyszał kolejne chrupnięcie. Znacznie bliżej niż dotychczas…
Szeroki czarny kaptur benedyktyna drgnął, kiedy zaskwierczał płonący dotąd równo na pulpicie kaganek. Błękitno-żółty płomień zakołysał się niemal niedostrzegalnie, wprawiając znów w taniec czarne cienie.
To nie szczury… One nie powodują zawirowań powietrza…
Ze skupionego mnicha w jednej chwili przeistoczył się w czujnego skrytobójcę. Prawa dłoń nieznacznym ruchem wydobyła krótki, niezwykle ostry sztylet. Ostrze zniknęło za nadgarstkiem, aby nagły błysk odbitego światła nie ostrzegł przeciwnika. Kciuk zaciskał się mocno na końcówce rękojeści. Dawno minęły czasy, kiedy jako młokos, szkolony nie tylko w liturgii łacińskiej, popełniał podstawowe błędy. Nie zamierzał odciąć sobie własnych palców, gdyby czubek sztyletu zatrzymał się na żebrach przeciwnika, a rozpędzona dłoń przesunęła się po zimnej stali.
Lekko pochylił się do przodu. Poruszył lewą ręką, jakby chciał sięgnąć po kolejną księgę. Gest miał na ułamek sekundy odwrócić uwagę przeciwnika. To wystarczy.
Z szybkością zdumiewającą u człowieka w tak podeszłym wieku uskoczył w prawo, pod łuk przyporowy, jednocześnie strącając z blatu kaganek. Odwrócił się i w świetle niknącego płomienia dostrzegł postać, której nigdy nie spodziewałby się tu zastać…
Zamiast wykonać kolejne kilka kroków, by w ciemności zmylić pogoń, zdumiony, bez tchu, zatrzymał się. Choć kaganek zgasł, przed oczyma mnicha wciąż majaczył potężny, nienaturalnie wysoki wojownik odziany w wysokie buty i krótką plecioną spódniczkę. Jego pierś chronił miedziany pancerz. Czarne włosy osłaniała kolorowa przepaska, a muskularna ręka unosiła broń przypominającą maczugę.
— Inka… — wyszeptał struchlały benedyktyn i odruchowo uniósł sztylet.
Było jednak za późno. Za późno na skuteczną obronę, na ucieczkę, na dokończenie misji, która rozpoczęła się w innych czasach, na innym kontynencie.
Sztylet zetknął się z przedramieniem napastnika, przeciął nawet skórę, ale nie uratowało to ofiary przed ciosem.
Poczuł uderzenie w czubek głowy. Obezwładniający ból przeszył całe ciało, promieniście rozchodząc się aż po końce palców. Stracił kontrolę nad ciałem i runął w mrok; cios nie pozbawił go jednak świadomości.
I tego żałował najbardziej.
Inkaski wojownik — albo ten, który za wojownika chciał uchodzić — zapalił kaganek i przeciągnął mnicha do sąsiedniej sali. Nie zwracając uwagi na broczące krwią ramię, przywiązał mu ręce i nogi do belki, która jakby specjalnie na tę okazję została tu przyniesiona. Wirujący sufit powoli uspokajał się, ale kiedy wróciła władza w kończynach, grube sznury nie pozwalały nawet marzyć o wolności.
Strużka krwi — jego czy napastnika? — zasychała już na policzku, gdy tajemniczy wojownik pochylił się nad leżącym, uzbrojony tym razem w sztylet z obsydianu. Stojący na kamiennej podłodze kaganek oblewał złotawą poświatą częściowo zamaskowaną twarz, wydobywając z mroku kwadratową szczękę.
Mnich milczał. Wiedział, że to koniec. Przegrał, a jego czas minął. Przez myśl nawet nie przemknęło mu błaganie o pomoc. Śmierć to wyzwolenie. Tylko dlaczego nadchodzi tak podstępnie, ukradkiem, tuż przed zwieńczeniem wielkiego dzieła?!
Wojownik rozciął szybkim ruchem habit. Oczy leżącego rozszerzyły się w przerażeniu, gdy obsydianowy sztylet zatopił się w skórze, rozcinając ją na wysokości żeber.
Zabij mnie, weź moje życie, już! — chciał krzyknąć, ale wciąż milczał, choć dojmujący ból ciętej skóry niemal wyrywał okrzyk z piersi.
A napastnik — rodem z innego świata i odległych czasów — pochylił się, nucąc jednostajną melodię w języku keczua. Jan z Copparo znał jedynie kilka słów w tym języku, ale rozpoznał starą inkaską pieśń. Jej słowa okazały się w ogóle ostatnimi, jakie przyszło mu usłyszeć:
Człowiek przychodzi i odchodzi
I nie wraca nigdy.
W zbroczonej krwią klatce piersiowej mnicha zatonęła nagle dłoń wojownika. Przebiła warstwę mięśni, rozsunęła żebra.
Dziki, pierwotny ryk wydobył się z ust ofiary. Tysięcznym echem odbił się od wiekowych ścian labiryntu, brzmiał długo, zanikając, w miarę jak dusza umęczonego opuszczała ciało. Przeszedł wreszcie w charkot i w niczym nie przypominał dźwięków, jakie wydawać może człowiek.
W wybuchu oślepiającego bólu mężczyzna przestał na tę ostatnią sekundę nosić imię Jana z Copparo. Na powrót stał się Niccolo Borgią, trzydziestopięcioletnim żołnierzem, z miłości do Natalii Bertucci gotów walczyć, ranić, zabijać albo… zostać mnichem.
Wśród przebłysków bólu przywołał z pamięci jej krągłą, gładką twarz, ogromne oczy, częściowo przysłonięte jasnymi lokami. Widział jej unoszące się w ekstazie krągłe piersi, czuł paznokcie wbijające się w jego plecy… I smutek, gdy żegnała go po raz ostatni, świadoma, że nie spotkają się już nigdy. Nigdy.
Gdzie jesteś, moja cudowna Natalio?
W ostatnim przebłysku świadomości, gdy przestał być mnichem, gdy opadł z niego pancerz konspiratora, a cel jego dwudziestopięcioletniej działalności nie znaczył więcej od wiatru w polu — pozostał tylko złamanym, skrzywdzonym człowiekiem, który z dziecięcym zdziwieniem poczuł, że czyjeś chłodne palce dotykają jego serca…
— Niech Wasza Świątobliwość nie patrzy — niemal błagalnie proponował Jacobo Venari, odpowiedzialny za bezpieczeństwo wewnętrzne rezydencji papieskiej. — To widok niegodny oczu Ojca Świętego…
— Niegodny? — Leon XIII zatrzymał się i wyprostował. Zbliżał się do dziewięćdziesiątki, ale potrafił myśleć trzeźwo. Był przecież nie tylko papieżem. Przez te wszystkie lata, jeszcze jako Gioacchino Pecci, apostolski nuncjusz w Belgii, widział niejedno, i żaden nieboszczyk nie był w stanie go przerazić. — Prowadź, Jacobo, mój wielki nos mówi mi, że sprawa godna jest rozpatrzenia.
Minęli poskręcane ciała gwardzistów, zostawiając przy nich papieską świtę, nieuprawnioną do przekroczenia progów Tajnego Archiwum. Labiryntem korytarzy dotarli do ósmej komnaty. I wtedy nagle Leon XIII stał się tylko starym, zmęczonym człowiekiem. Jego ramiona opadły, plecy przygarbiły się mocniej, a wstrzymany na chwilę oddech wybuchł chrapliwie pośród niemal pustych szaf.
— Teraz pojmujesz, Ojcze Święty, dlaczego pragnąłem, by twoje oczy tego nie oglądały?
Papież powoli pokręcił głową, nie odrywał jednak wzroku od martwego mnicha, którego zmaltretowane ciało oświetlało osiem potężnych gromnic.
— Owszem, pojmuję — zgodził się. — Ale wiem i to, że cokolwiek Bóg zsyła na świat, dla ludzi jest przeznaczone i znakiem dla nich się staje. A znak to niebywały, przyznać musisz… Będę zmuszony udzielić naszemu medykowi pozwolenia, by tu wszedł. Poprowadzisz go tak, aby za bardzo rozglądać się nie zechciał. A cóż ty tu robiłeś, Janie? I któż wprowadził cię w te tajne komnaty?…
Ostatnie słowa szepnął do martwego benedyktyna, pochylając się lekko nad ciałem, nie na tyle jednak, aby zamoczyć szaty w plamie gęstej krwi.
Odpowiedź nie przyszła, ale nikt nie spodziewał się jej od człowieka, któremu ktoś wyrwał serce, by ciepłe jeszcze wetknąć w rozwarte krzykiem usta.
Mnich leżał z rękami przywiązanymi do długiej belki wysoko nad głową. Mocne rzemienie supłały też jego kostki, do tej samej belki mocując nogi ofiary. W półmroku ginęła prawa część twarzy mężczyzny, za to lewa, aż po oko zalana krwią, oświetlona była wystarczająco, by opowiedzieć, co się wydarzyło.
— Cóż za bestialstwo… — westchnął papież.
— Pozwolę sobie przypomnieć, Wasza Świątobliwość, że w Bolonii przed dziesięciu laty zdarzył się podobny mord — szeptem poinformował Jacobo Venari. — Jezuita odwiedzający nocą bazylikę zginął, przywiązany do żerdzi w identyczny sposób. Wyrwano mu serce i wetknięto w usta…
Namiestnik Kościoła pokręcił głową.
— Krwi wiele — dostrzegł. — Jakby żył jeszcze, gdy czyjaś ręka pozbawiała go serca.
— Jako i tam, w Bolonii.
Papież rozejrzał się szybko. Dostrzegł stos ksiąg i kilka rulonów dokumentów starszych chyba od samego Kościoła świętego. Uniósł świecę.
— Po coś tu przybył, Janie? Może ścigałeś kogoś, kto zakradł się do Archiwum po tajne dokumenty… Potrzeba nam straże wzmocnić, Jacobo. A klucze? Skąd morderca miał klucze?
— Nie wiem, Ojcze. Papieskie klucze są doskonale strzeżone. Gdy biskup Castañeda poszedł obudzić Waszą Świątobliwość, sprawdził wszystko. Były na miejscu. Zabraliśmy je, ale tutaj wszedłem sam. Uczyniłem to, przewidując, że nagła śmierć gwardzistów musi się wiązać z Tajnym Archiwum.
Papież jeszcze przez chwilę w milczeniu przyglądał się stosowi ksiąg.
— Czegokolwiek szukał, nie znalazł, bądź napastnik zabrał to ze sobą. Ale mogło być i tak, że żadnemu z nich nie dopisało szczęście, i tajemnica, która obu ich tu sprowadziła, wciąż spoczywa na tych półkach. Każ przenieść do biblioteki na górze wszystko, co znajduje się w tej komnacie.
— Do wyłącznej dyspozycji Waszej Świątobliwości?
Papież pozwolił sobie na zignorowanie pytania. Ze świecą w dłoni podążył w stronę wyjścia, najwyraźniej doskonale orientując się w labiryncie podziemnej biblioteki.
Nagle się zatrzymał. Jakiś szczegół nie dawał mu spokoju. Przez chwilę marszczył czoło, pocierając je dłonią usianą plątaniną spękanych żyłek. Dopiero w pół minuty później, gdy zniecierpliwiony bezruchem Jacobo poruszył kagankiem, do głowy papieża przyszło pytanie, na które bardzo chciał uzyskać odpowiedź.
— Dziwne to i tajemnicze wydarzenie, a wieść o nim poza nasz krąg wydostać się nie ma prawa. Każda jednak kwestia z nim związana musi zostać wyjaśniona. Dowiedz się, Jacobo, dlaczego dzisiejszego ranka zdrów jeszcze wczoraj biskup Esteban Castañeda miał świeżo opatrzone prawe ramię.
— Delta trzy, Delta! Tracę wysokość… chyba… i nic tu nie działa!
Pilot pociągnął lekko drążek sterowy do siebie, dodając mocy, i samolot uniósł się skokowo na wysokość pięciuset metrów. W chwilę później jednak opadł jak blaszany model zrzucony ze stołu przez pięciolatka.
Wydobywający się z dysz strumień gorących oparów spotykał się z wilgotnym nocnym powietrzem, unoszącym się nad zwartym dywanem palm, drzewiastych paproci i dzikich bananowców. Zielone za dnia, a teraz czarne korony poruszyły się mocno, gdy samolot w ostatniej chwili wystrzelił ponad ocean liści, by wznieść się znów na kilometr w górę.
— Nie wiem, czy mnie słyszycie, Delta! — mówił do mikrofonu pilot. Gardło miał ściśnięte, ale starał się wyraźnie artykułować słowa. — Gdy pojawiłem się nad wzgórzem, wszystkie urządzenia zwariowały! Nie działa nawigator DGPS, żyro, a wysokościomierz wskazuje raz osiem tysięcy, raz zero. Nic nie widzę, deszcz siecze coraz mocniej! Delta, jeśli mnie słyszycie, znajdźcie mnie, gdziekolwiek wyląduję czy spadnę! Za sto dwie godziny ta łajza wyleci w powietrze i będzie za późno! I przekażcie…
Pilot nigdy nie dokończył zdania. Nie wiedział, że potężne wzgórze, zawierające w sobie tysiące ton żelaza, zakłóciło nie tylko wskazania pozycji i wysokościomierza. Sztuczny horyzont odchylił się także, i pilot, przekonany, że leci poziomo, zmierzał wprost w stronę płaskiej czarnej plamy rysującej się między drzewami.
Inna sprawa, że do pilotowania samolotu AV-8C Harrier potrzeba specjalnych umiejętności, na których opanowanie pilot nie miał zbyt wiele czasu. I choć ten model z roku 1984 był jeszcze zupełnie sprawny, czekała go nagła i tajemnicza zagłada.
Zgodnie z żądaniami pilota dziób samolotu przechylił się w lewo i w dół i w pełnym pędzie swoimi jedenastoma tonami uderzył w płaską powierzchnię, potężnymi bocznymi wlotami powietrza zasysając hektolitry wody, glonów, liści i gnijących gałązek.
— …i przekażcie… — padło z głośnika, po czym rozległ się głośny huk. Jeszcze przez kilka sekund niezidentyfikowane odgłosy oddawały dźwiękowy obraz katastrofy, przywołując w wyobraźni łamiące się skrzydła samolotu, wyginające poszycie, odrywane koła. Wreszcie zapadła cisza.
— Od tego zależy życie milionów ludzi — padło z ust barczystego mężczyzny, który sięgnął właśnie po swoją szklaneczkę. Wydawało się, że jego potężne dłonie ją zmiażdżą, ale nie, ujęły cienkie szkło z gracją i wprawą.
Restauracja hotelu Estelar Miraflores w Limie miała bardzo wydajną klimatyzację, Palki usiadł więc daleko od nawiewu. Nie lubił nagłych zmian temperatury. Nie lubił też, gdy ktoś obcy nadstawiał uszu w jego obecności, a tu, blisko starego fortepianu, nikt nie mógł ich podsłuchać.
W tej chwili jednak pożałował, że nie siedzi przy samej dyszy zimnego powietrza. W trzy sekundy pot wystąpił mu na kark, za to w ustach wyschło na popiół.
— Skoro tak, kapitanie Maurer, to dlaczego nie wyślecie tam swoich marines? Czy ja mogę zrobić więcej niż wasi komandosi?
— Jestem pułkownikiem — obruszył się krótko ostrzyżony mężczyzna. Musiał jednak wybaczyć rozmówcy, siedzieli bowiem ze szklaneczkami w dłoniach, ubrani w koszule i płócienne spodnie, nie w mundury. — Byłem gotów na to pytanie. Otóż nie możemy tam posłać naszych ludzi, bo ci wariaci wysadzą laboratorium, i to paskudztwo się ulotni. To cholerni fanatycy! I nie możemy zesłać tam niby-wyprawy, bo mają swoich ludzi w administracjach całego świata. Zaraz by wiedzieli.
— A o mnie nie będą wiedzieli? — Palki uniósł nad głowę egzemplarz „Con Nuestro Peru”. Na pierwszej stronie jego twarz uśmiechała się do czytelników, zapowiadając kolejne poszukiwania Miasta Złota.
— Tak. Wiedzą — skinął wojskowy. — Wiedzą też, że tę wyprawę przygotowywał pan od roku i że nie ma ona nic wspólnego z ich działalnością. Dadzą wam więc spokój. Tego jednak — wojskowy wskazał palcem — proszę użyć tylko w sytuacji absolutnego zagrożenia. Mogą wykryć sygnał częstotliwości NASA.
Palki westchnął i obrzucił bacznym spojrzeniem pancerny telefon satelitarny, leżący przed nim na stoliku.
— A lokalizator?
Pułkownik położył obok płaskie urządzenie z wyświetlaczem. Przypominało tablet.
— Czy mam rozumieć, że pan się zgadza?
Palki westchnął i zapatrzył się z góry na kanciaste, skąpane w zachodzącym słońcu wieżowce pięćdziesiątego pierwszego dystryktu Limy. Znad La Pampilla pomarańczowy blask uderzył go prosto w oczy. Odwrócił wzrok i sięgnął po szklaneczkę z tradycyjnym koktajlem pisco, ale nie smakował mu już tak jak przed godziną.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © Krzysztof Petek, 2013All rights reserved
Projekt okładki Krzysztof Kibart www.designpartners.com
Wydanie I
ISBN 978-83-7785-265-1
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com