Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rosja nie wygra tej wojny. Wojacy Putina mierzą się z całym społeczeństwem. Do walki wysłano młodych chłopaków z rosyjskiego pokolenia bezideowych, konsumpcyjnych cwaniaków. Naprzeciw nich stają zdesperowani obrońcy Ukrainy, którzy odzyskali swój kraj przed zaledwie trzema dekadami. Ich głęboki patriotyzm każe im trwać na posterunku i walczyć o każdy dom.
Żołnierze walczą na froncie – a reszta społeczeństwa na zapleczu. Bibliotekarki lepią pierogi, urzędnicy pieką chleb, a babuszki częstują pasztecikami... Tutaj trwa prawdziwy wyścig z czasem. Dzielni ludzie powstrzymują agresora. Bez karabinów. I o nich przede wszystkim jest ta książka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 213
Słowo wstępne
Cóż mądrego o wojnie może napisać człowiek, który nie zmaga się z nawałnicą na pierwszej linii frontu, nie mieszka choćby w obwodzie czernihowskim bądź kijowskim?
W skarbcu literatury światowej znajdują się dzieła zarówno autorów, którym udało się przeżyć wojnę, jak i tych, którzy nie widzieli jej na oczy; chociażby Przeminęło z wiatrem, powieść napisana przez Margaret Mitchell sześćdziesiąt pięć lat po wojnie Północ-Południe. Autorka dokonała swoistej literackiej zemsty za militarną klęskę swojej małej ojczyzny. To klarowna demonstracja faktu, że często ostateczne zwycięstwo w wojnie odnoszą nie ci, którzy heroicznie walczyli, ale ci, którzy umiejętniej bardziej błyskotliwie o tym napisali.
W pierwszej dekadzie powojennej pojawi się wiele książek i filmów o bohaterach i ofiarach. Ale ich przekaz byłby niepełny bez opowieści o zapleczu konfliktu. To kluczowe zadanie niniejszego tekstu: zachowanie pamięci o pierwszych dniach wojny na tyłach frontu. Przecież doświadczenie konfliktów minionego stulecia mówi, że dla wielu krajów pierwszy cios agresora okazał się śmiertelny, a nieodwracalny rozłam spadł na pozbawioną ochrony, przerażoną ludność cywilną. Wiosna 2022 roku w Ukrainie to doświadczenie kraju, który oparł się pierwszemu ciosowi znacznie silniejszego wroga. Ukraiński pisarz Anton Sanchenko napisał: „Ludy rozmawiają ze sobą za pomocą książek”. Zatem ta książka jest zapisem unikalnego doświadczenia, którym Ukraina teraz dzieli się ze światem, a przede wszystkim – ze swoimi sojusznikami.
Oczywiście nie da się objąć jedną parą oczu całej panoramy wydarzeń w pierwszych miesiącach rosyjskiej agresji. Dlatego dziękuję polskiemu współautorowi Krzysztofowi Petkowi za zaproponowaną koncepcję książki, a ukraińskim pisarzom: Olenie Zacharczenko, Walentynie Lulicz, Serhijowi Hridinowi, Braciom Kapranow, Wiktorowi Jankewyczowi, Olenie Lotockiej, Daryi Kornij za odpowiedzi na moje pytania i cenne posty w mediach społecznościowych. A przede wszystkim za ich teksty. Specjalne podziękowania należą się mojej stałej współautorce Aleksandrze Tarczewskiej, która spisała relacje w warunkach absolutnie nienadających się do tworzenia czegokolwiek.
Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do wydania tej książki.
Dla naszej i waszej kultury! Za wolność waszą i naszą!
Serhyj Syniuk
Jutro była wojna1
Krzysztof Petek
Przed ponad dekadą uczyłem młodych ludzi technik maskowania, ratownictwa i pokonywania trudnych terenów. Międzynarodowy Obóz Dziennikarsko-Survivalowy „Polowanie na przygodę” pomyślany był jako zetknięcie dwóch kultur, spotkanie polskiej i ukraińskiej młodzieży, pokazanie nastolatkom, że praca reportera wiąże się z podróżami, wyprawami, eksploracją. Powtarzałem im: „Mieszkamy w Europie. Nie szkolę was na wypadek wojny, bo to już przeszłość. Ale może się zdarzyć katastrofa, powódź, zaginięcie, może trzeba będzie wziąć udział w akcji poszukiwawczej?”.
Od 2010 roku samochodami terenowymi przemierzamy z przyjaciółmi zachodnią Ukrainę. Od Lwowa aż po zonę – Czarnobyl i Prypeć. Poznaję kulturę Ukrainy i siłą rzeczy porównuję ją z rosyjską, z którą też było mi dane się zetknąć podczas podróży po Syberii i Dalekim Wschodzie.
Rosjanie i Ukraińcy, pozornie podobni, ulepieni są z innej gliny. Już we Lwowie, gdzie trochę świadomie zatrzymał się czas, czuć atmosferę europejską. To bardziej Galicja niż Ruś.
Na rynku gra orkiestra. Przechodnie tańczą, uśmiechają się, by po trzech minutach odejść gdzieś w sobie tylko znanych celach. Dołączam do nich, prosząc do tańca długowłosą kobietę z mocnym makijażem. Wirujemy przez minutę, przesuwając się wzdłuż ściany ratusza.
– Skąd jesteście? – pyta.
– Z Polski.
– Pozdrowienia dla Polski! – Mruga do mnie, wykonuje jeszcze dwa obroty i wskakuje do tramwaju, bo jej dwójka właśnie nadjechała.
Oprowadzani przez Serhyja Syniuka, zwiedzamy katedrę ormiańską, basztę prochową, arsenał, targ staroci. Wokół ludzie otwarci i życzliwi. Tak samo w Krzemieńcu, gdy podziwiamy ruiny słynnego zamku, którym w XVI wieku władała królowa Bona. Podobnie w znanym z Sienkiewiczowskiej trylogii Zbarażu, gdzie zostajemy powitani z honorami, niczym goście specjalni. Szumsk przyjmuje nas równie przyjaźnie – a burmistrz nie tylko znajduje dla nas czas, ale i częstuje kanapkami!
Zwiedzając Tarnopol i Kijów, widzę oczywiście niedoinwestowane osiedla, mieszkam w hotelu, który raduje mnie o tyle, że odnoszę wrażenie, jakbym wrócił do lat 70. Ale przecież podróżując po Polsce, spotykam równie archaiczne hoteliki, pensjonaty czy nawierzchnię dróg pamiętającą czasy, których ja sam nie pomnę.
Dopiero po kilku wizytach w Ukrainie zauważam, co faktycznie różni jej mieszkańców od Rosjan.
Otóż w Moskwie, Irkucku, Jakucku czy Pietropawłowsku Kamczackim spotykałem wyciągnięte przyjaźnie dłonie. Ale w rozmowach przewijała się przede wszystkim identyfikacja z państwem jako źródłem siły. Mocy. Potęgi.
U Ukraińców tego nie widzę. Wielki patriotyzm – tak! Realne uwielbienie dla odrodzonej przed trzema dekadami ojczyzny – owszem! Ale nie beznamiętne posłuszeństwo.
Przez ostatnie dwanaście lat byłem świadkiem ogromnej metamorfozy społecznej w Ukrainie. Z grupy biednych, pokiereszowanych przez historię ludzi zmienili się w naród coraz bardziej świadomy, czym jest społeczeństwo obywatelskie. I nie zrównuję ich z Danią czy Norwegią, mam na myśli raczej rozpoczęcie procesu zmiany postawy z ONI (władza) i MY (poddani) na powszechne MY – obywatele.
Serhyja Syniuka wyłowiłem w roku 2005 z grupy poetów i pisarzy, którzy przyjechali do Polanicy-Zdroju na Międzynarodowy Festiwal Poezji. Wyróżniał się strzępiastą czupryną i talentem wokalnym. Ponad wszystko jednak dobrze mówił po polsku, nie bał się wdać w dyskusję i pozwalał zrozumieć ukraiński punkt widzenia – i na historię, i na współczesność.
W ciągu kilku lat spotykaliśmy się w tej samej miejscowości, prowadząc rozmowy i wspólnie grając na gitarach. On prezentował tradycyjne pieśni ukraińskie, ja odwdzięczałem się poezją śpiewaną i piosenką turystyczną. Mogliśmy tak do rana, bo – i oto dopiero łamanie stereotypów! – obaj byliśmy niepijący. Do dziś jesteśmy, a jakże!
Z czasem utwierdziłem się w przekonaniu, że takie trudne dyskusje są nam potrzebne. Wręcz konieczne. Rozmowy historyków, politologów – wcale nie polityków! – pozwolą obu stronom zrozumieć się wzajemnie, ponad podziałami podać sobie ręce i budować przyszłość. Bo tylko ona stanowi zmienną, zależną od naszych decyzji.
Teraz, przy godnym podziwu zrywie Polaków, takie oczyszczenie dokonuje się samoczynnie i kiedy powrócimy do dyskusji o przeszłości, tło będzie nieco inne. Tak to widzę.
Wtedy, w Polanicy, po raz pierwszy spotkałem człowieka widzącego historię inaczej, niż głosi powszechny u nas przekaz. I przypomniałem sobie słowa jednego z moich wykładowców historii doktryn politycznych. Twierdził, że póki będziemy funkcjonować w regułach plemiennych i stawiać patriotyzm ponad powszechny humanizm i wzajemny szacunek, każdy kraj będzie pisał własną historię, w odmienny sposób cenzurował te same wydarzenia i relatywizował moralnie działania przeróżnych postaci.
Wówczas zrodził się pomysł zorganizowania w Ukrainie szkoleniowego obozu dla młodzieży – na wzór wypraw survivalowych, jakie prowadziłem w Polsce.
Latem 2010 roku z trzydziestką nastolatków ruszyliśmy do Lwowa, po czym przeskoczyliśmy do Szumska, niewielkiego miasteczka na północnych rubieżach obwodu tarnopolskiego, zawieszonego między tradycyjnym targiem, imponującym gmachem urzędu a aspiracjami, by ściągnąć tu turystów i inwestorów.
Już wówczas zaskoczyło mnie kilka społecznych mechanizmów.
W sklepach nie było prawie nic. Mleko w kartonie, słone masło, podejrzane wędliny… Za to na targu, trzysta metrów dalej – wszystko, co potrzebne! Świeże mięso, nowalijki, dowolne przyprawy, narzędzia, olej jadalny i do samochodu, zegarki, lakier i tabletki przeciwbólowe. A kto nie chciał pędzić na gwarny targ, mógł kupić jajka, mleko czy sery pod konkretnym adresem na obrzeżach miasta. Każdy coś hodował, uprawiał, produkował, świadczył usługi – i nierzadko w grę wchodził handel wymienny.
Wbrew pozorom było to bardzo budujące i odświeżało stosunki społeczne, choć utrudniało prowadzenie obozu, podczas którego na wszystkie koszty winienem zdobyć fakturę.
W Szumsku nie było mowy o anonimowości. Brakowało tam supermarketu, kas samoobsługowych, wreszcie – w roku 2010 – jedynie w nielicznych miejscach dało się płacić kartą. Plus? Taki, że ludzie stale wchodzili w interakcje. Trzeba było się przywitać, zamienić kilka słów, opowiedzieć, skąd się przybyło… Szybko rozeszła się wieść, że Polacy stacjonujący w Kutiance pod Szumskiem za darmo podwożą w obie strony landroverami. I zaczęły się ustawiać niemal kolejki. A my z przyjemnością, przy okazji zakupów czy wizyt w mieście, zabieraliśmy i rolników, i nauczycielkę, i starszą panią, której we dwóch musieliśmy pomagać dostać się do wysoko zawieszonego terenowego pojazdu. Bardzo serdecznie przyjął nas także ówczesny burmistrz, Volodymyr Pletyuk.
W Kutiance, wiosce oddalonej od Szumska o kilkanaście kilometrów, życie płynęło spokojnie, niemal sielankowo. Skromne, lecz zadbane domy, czasem o fantazyjnych kolorach elewacji, z okien unosił się zapach barszczu. Nie było widać pośpiechu, jaki serwuje zachodnia cywilizacja.
Może wynikało to z niemożności osiągnięcia pewnego statusu, ale pewnie też z faktu, że nie było tam takiego parcia, społecznego wymogu, niewypowiedzianej konieczności.
Obóz namiotowy założyliśmy na wskazanej przez administrację polanie, nad sztucznym zbiornikiem nieopodal Kutianki.
Wojsko wypożyczyło nam dwudziestoczteroosobowy namiot, który wiele już przeszedł, ale jako świetlica i jadalnia na wypadek słoty służyć mógł doskonale. Pierwsze dni obozu survivalowego mijają zawsze pod znakiem tworzenia infrastruktury. Stawialiśmy namioty, budowaliśmy toaletę, prysznic, kuchnię, badaliśmy źródła wody, miejsca do kąpieli, kreśliliśmy plany okolicy.
W takim ferworze zastało nas czterech milicjantów. Tak, milicjantów – bo dopiero pięć lat później, w 2015 roku, ukraińska milicja została przekształcona w Narodową Policję Ukrainy.
Funkcjonariusze imponującej postury, w mundurach i szerokich płaskich czapkach, przywołali mnie i zapytali, jak sobie radzimy.
– Doskonale, niczego nam nie potrzeba – odparłem.
– A posterunek? Mamy założyć posterunek?
Dłuższą chwilę czułem się zdezorientowany.
– Tutaj? W obozie? – wydukałem. – Po co?
– No, dla bezpieczeństwa.
Cóż za pomysł, żeby w kącie namiotu-świetlicy dzień i noc siedział milicjant?!
Przekonałem ich więc, że doskonale sobie radzimy, a oni zapowiedzieli, że będą czasem wpadać i kontrolować, czy jest bezpiecznie. Tego nie mogliśmy im zakazać. Ale też nie zamierzaliśmy robić niczego zabronionego przez ukraińskie prawo.
– Pamiętajcie, na obozie z młodzieżą zakazany jest alkohol – dodał jeden z milicjantów, unosząc dłoń.
– Nie ma problemu – odparłem odruchowo. – U nas nikt nie pije.
Nie zapomnę wyrazu ich twarzy. Trzy razy jeszcze powtórzyli, że naprawdę nie wolno pić, bo będą mandaty, a ja trzykrotnie zapewniłem, że ten problem nas nie dotyczy.
Od następnego dnia pojawiali się o różnych porach, czasem strasząc młodych wartowników, bo ci sami milicjanci ubrani w dresy wyglądali naprawdę groźnie.
Dali spokój po tygodniu.
Podczas kolejnych wyjazdów autami terenowymi poznałem całą zachodnią Ukrainę.
W trasie zaprzyjaźniliśmy się z uczniami i nauczycielami z maleńkiej szkoły w wiosce Stożek, niegdyś polskiej. Budynek z kuchnią, kolorowymi, pomalowanymi fantazyjnie ścianami i niewielką salą gimnastyczną sprawiał przytulne wrażenie. Dyrekcja oddała do naszej dyspozycji jedną klasę, na podłodze rozłożono materace i ugoszczono nas nie tylko posiłkami, ale i tańcami oraz ukraińskimi pieśniami, które wykonywali zarówno uczniowie, jak i nauczyciele.
Rok później, tuż przed kolejną wyprawą, ogłosiłem niezobowiązującą zbiórkę dla szkoły. Tornistry, kolorowe zeszyty, przybory… I okazało się, że potężny landrover ledwie może pomieścić pudła z darami. Po wojnie znów ogłoszę zbiórkę. Oby jak najszybciej.
Następnego dnia przez Zbaraż ruszyliśmy do miasta obwodowego. Tarnopol, stolica okręgu, jest bezsprzecznie magiczną metropolią. I oby taką pozostała, cokolwiek się zdarzy w najbliższym czasie. Wiele odnowionych budynków, piękny zamek, hotele… Ale najprzyjemniej spędzało się czas w niedużych knajpkach i restauracjach rozsianych wzdłuż wschodniego brzegu rozlewiska rzeki Seret.
Tama zbudowana na południu spiętrzyła rzekę, tworząc zbiornik o szerokości pół kilometra. Otaczające go deptaki i parki, czyste i oświetlone, niosły atmosferę oddechu i spokoju. Pizza, burgery czy lokalne potrawy nie były najtańsze, ale warte swojej ceny.
Włóczyliśmy się małymi grupkami po zakamarkach miasta, aż metropolia usnęła po północy. Powrót do hotelu Ruta-Tur przy ulicy Medowa stanowił prawdziwy skok w czasie.
Nie chodziło tylko o to, że mieliśmy ograniczony budżet wyprawy. Zależało mi, by pokazać młodszemu pokoleniu, jak wyglądały hotele w okresie socjalizmu – bo to mogła być ostatnia okazja. Oby chociaż jeden taki obiekt pozostał nietknięty!
Zaparkowaliśmy przed szarym, niepozornym budynkiem. Bardziej przypominał dawny dom kultury niż miejsce noclegowe. W środku widać było wspomnienie minionego przepychu – recepcja ze skórzaną kanapą, na ścianach kasetony, schody i podłoga w kaflach tworzących szachownicę.
Tu, w Ruta-Tur, urzekła mnie konstrukcja hydrauliczna. Bardzo tradycyjny i klasyczny prysznic z dwoma kurkami zasilał równocześnie poprzez dodatkowe kolanko z zaworem jeszcze inne urządzenia. Nad umywalką nie było dodatkowej baterii. Ruchomy, długi kran znad wanny obracało się, by woda lała się do misy umywalki. Taka mała racjonalizacja.
Dla odmiany podczas kolejnej wyprawy przenocowaliśmy w Hotelu Tarnopol. Niby tylko trzy gwiazdki, ale osobiście dołożyłbym jedną od ręki. Elegancko, ekskluzywnie, ciepło. Szerokie łoża, wielopunktowe oświetlenie, kabina prysznicowa, nowoczesna toaleta, ręczniki, szlafroki i mydełka. Wielojęzyczna, miła obsługa. Jest powiew nowoczesności, brak tylko nuty sentymentu, dla której wracamy do tamtych hotelików.
Ostatnim miastem, które odwiedziliśmy, był Kijów.
Trzymilionowa stolica Ukrainy zrobiła na mnie wrażenie zupełnie innego świata. Po dniach przedzierania się samochodami terenowymi przez kolorowe wioski, turlania przez miasteczka po resztkach asfaltu i noclegach w hotelikach zamrożonych w czasie nagle szeroką autostradą wróciliśmy do współczesności, stając w korkach pośród drogich nowoczesnych pojazdów, odbijających się w niezliczonych szybach oszklonych drapaczy chmur.
Jak informował Serhyj, Kijów ma niewiele zabytków i prawie wszystko, co zobaczymy, jest stosunkowo nowe.
– Każda armia na przestrzeni wieków – mówił – nie pomijając radzieckiej, co wchodziła do Kijowa, równała go z ziemią. O, tu widzicie cerkiew Świętego Andrzeja. Zabytek! Osiemnasty wiek! Ale oczywiście po wojnach, pożarach wywołanych piorunami, po zamienieniu na pół wieku w muzeum, dopiero w ostatnich latach została odrestaurowana. A tu macie Złote Wrota. I tu możemy wsiąść do metra, jednego z najgłębszych na świecie, i pojechać do Soboru Sofijskiego, tam z wieży będzie cudny widok na stadion Dynama Kijów i na Majdan Niezależności, czyli Plac Niepodległości.
Chyba właśnie ten wielki plac ze statuą zrobił na mnie największe wrażenie. Nawet nie ze względu na wielkość, ale na historię. To tu przecież tak niedawno Ukraińcy walczyli twardo o demokrację, o prawo do współdecydowania o swoim kraju. Przeciwstawiali się dyktatorskim zapędom władz.
Minąłem strzelisty Pomnik Niepodległości i zatrzymałem się pod wielkim zegarem wmontowanym w trawnik. Oto aleja Bohaterów Niebiańskiej Sotni. Brzmi może metafizycznie, ale tak po prostu nazwano wszystkich, którzy zginęli podczas działań Euromajdanu (Rewolucji Godności) w okresie między grudniem 2013 a lutym 2014 roku w Kijowie.
Nie mogłem powstrzymać westchnienia, gdy oglądałem kolejno fotografie młodych ludzi, ale i pokolenia ich rodziców. Zginął 7 stycznia 2014 roku. Poległa 23 grudnia 2013 roku.
A dziś, gdy oglądam zdjęcia z tamtej chwili, przed oczyma wyobraźni rysuje mi się aleja ofiar rosyjskiej agresji. Ileż kilometrów musiałaby już liczyć?
Tymczasem przed kilku laty skąpany w słońcu Kijów tętnił życiem, jak większość europejskich metropolii. Wielokolorowa społeczność studentów, przybyłych z kilku kontynentów, raczyła się piwem na trawnikach i oglądała „śpiewające fontanny” – piękny pokaz hydroartystyczny spleciony z grą świateł i muzyką klasyczną. A nad tym wszystkim wisiał wielki, naprawdę wielki transparent z napisem: WOLNOŚĆ JEST MOJĄ RELIGIĄ. Dreszcz mną wstrząsa, gdy uświadamiam sobie, że właśnie przyszło im krwawo dowodzić, iż nie była to czcza promocja miasta.
Mrowisko. Kafejki, bary, sklepy. Sprzedawcy okularów. Człowiek z małpką, która daje się fotografować – oczywiście nie za „dziękuję”. Staruszka, która – według opowieści Serhyja – płaci mafii grube dolary za zezwolenie na żebranie w okolicy stacji metra. Sam zresztą widzę, jak zgięta wpół i wsparta na lasce prosi turystów o pomoc – ale zaraz robi sobie przerwę, prostuje się i kupuje kawę w ulicznej budce.
Po chwili na innym placu natykam się na woja w kolorowym stroju. Rozdaje baloniki dzieciom i daje się fotografować – w przeciwieństwie do małpki, absolutnie za darmo.
A potem pojechaliśmy dalej i zrozumiałem memento Czarnobyla.
Ich świat zmienił się na zawsze 26 kwietnia 1986 roku. Eksplozja czwartego bloku elektrowni Czarnobyl poruszyła całą światową opinię, wywołała dyskusje, pytania, poczucie niepewności. Otworzyła furtkę realnym rozmowom o alternatywnych źródłach energii. Ale przede wszystkim radykalnie i na zawsze zmieniła życie tych, którzy mieszkali w strefie. W zonie.
Nie wjeżdżaliśmy tam własnymi samochodami. Pomijając wielokrotnie wyższą cenę, ryzyko było zbyt wielkie. Gdyby podczas opuszczania zony wykryto na naszych pojazdach radioaktywny pył, automatycznie zostałyby one skonfiskowane i zniszczone. Nie stać mnie na to.
Autokar powoli przekraczał granicę – i to w dosłownym znaczeniu, bo strefa oddzielona była wysokim płotem, szlabanami, budkami z czytnikami promieniowania (choć to tylko dla wychodzących). Paszport, bilet, lista. Tylko pełnoletni mieli prawo tu wejść.
Długie spodnie, skarpety, solidne buty. Długi rękaw. Takie zasady.
Zarastające od lat ścieżki i drogi przywodziły na myśl scenerię amerykańskich thrillerów. Mimo słońca panował tu półmrok, w tle widniały częściowo zrujnowane, ciągnące się w las budynki mieszkalne. Wioski, osady. Domy, stodoły, chlewnie, komórki, stajenki…
Cisza.
Miasteczko Czarnobyl wcale nie zostało opuszczone. Z dwunastowiecznej osady rozrosło się znacznie, choć kiedy tam przybyłem, na dwustu pięćdziesięciu kilometrach kwadratowych mieszkało ledwie pół tysiąca osób. Były jednak domy, sklep, pomniki. Działał i hotel „Dziesiątka”.
Mnie interesowały jednak pozostałości po opuszczonych, wcześniej tętniących życiem obszarach.
Oto przedszkole. Przy drodze, w zagajniku. Dzieci tu dowożono. Po katastrofie, mającej miejsce w sobotę, już nie wróciły do swoich zabawek, które do dziś są niemymi świadkami rozpadu ich świata.
Oto sama elektrownia. Potężna kopuła-sarkofag chroniąca ludzi przed promieniowaniem. Sasza, nasz przewodnik, żartował, że za sto tysięcy lat będzie można ją zdjąć, to wtedy przyjdziemy zobaczyć, czy nam nie zaszkodzi. Do tego czasu jest chroniona i naprawiana, bo tylko wariat mógłby chcieć ją naruszyć…
Oto i Prypeć. Aż skóra mi cierpnie!
Pięćdziesiąt tysięcy ludzi mieszkało w nowoczesnym jak na owe czasy mieście, zbudowanym w środku lasu, w bezpośrednim sąsiedztwie elektrowni. Wybuch nastąpił pół kilometra od granic miasta! Ewakuacja była ogromnym przedsięwzięciem logistycznym. Z Kijowa przyjechały wszystkie autobusy podmiejskie i sukcesywnie wywiozły mieszkańców – w tym piętnaście tysięcy dzieci – „na tydzień”, w ramach działań prewencyjnych. Oczywiście nigdy tu już nie wrócili.
Chodziłem wielokrotnie po Prypeci. Opuszczonej, zarastającej drzewami, obsypującej się, pozbawionej szyb i świateł. Ale w trzy dekady przyroda nie pożarła jeszcze szesnastopiętrowych wieżowców, szkół, sklepów, przedszkoli, magazynów, domów kultury i komitetów partii.
Basen w szkole jest pusty, za to stołówka pełna masek przeciwgazowych, których używali ratownicy.
Hotel Polesie już nigdy nie będzie przyjmował legalnych gości.
W mieszkaniach wieżowców niewiele pozostało mebli i wyposażenia, działali tu przecież całe lata nielegalni szabrownicy. Ciekawe, swoją drogą, w ilu zakątkach Związku Radzieckiego ktoś, kto kupił „okazyjnie” pralkę czy telewizor, po paru tygodniach zaczynał się źle czuć i po roku umierał na chorobę popromienną…
Po mieście wolałem chodzić z grupą rosyjskojęzyczną.
Dlaczego?
Grupa anglojęzyczna składała się z Anglików, Amerykanów, Hiszpanów, Niemców, Francuzów, Nowozelandczyków, nawet Włochów i Polaków. I wciąż słyszeli: „Tam nie wolno! To miejsce jest zakazane! To oglądamy tylko z zewnątrz!”.
Tymczasem w grupie rosyjskojęzycznej byli Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini, Tadżykowie, Uzbek, Kazach, Litwin i kilku Polaków. Sami swoi!
Kiedy pytałem Saszę, czy można wejść na antenę „Oko Moskwy” (sto pięćdziesiąt metrów wysokości), słyszałem: „Nie wolno, ale teraz jest chwila przerwy, wrócę tu za piętnaście minut”.
Gdy zapytałem, czy można wejść na dach dziesięciopiętrowego bloku w Prypeci, odrzekł: „Nie wolno, ale ja mam teraz przerwę na śniadanie. Jak zjem bułkę, będę gwizdał”.
Zdążyliśmy.
Wrażenie robił stadion. Gdybym nie wiedział, że chodzę po płycie boiska, do głowy by mi to nie przyszło! Boisko zarosły drzewa wysokie na kilka pięter, a ścieżka wiła się przez ten gąszcz. Nikt tam już nie rozegra meczu, nikt nie będzie kibicował, siedząc na zmurszałej i omszałej ławce.
W zdewastowanej bibliotece znalazłem książkę i stała się ona namacalnym memento, po które tam właściwie pojechałem. Nowyj mir – głosił tytuł. „Nowy świat”. A wydano ją w roku 1984. Dwa lata później świat tych ludzi się skończył. Musieli porzucić wszystko i z jednym pakunkiem pożegnać Prypeć.
Jeśli cieszyły ich nowe mieszkania, świeżo zdobyta pralka automatyczna, zakupiony na raty lub za talon zaporożec, nowe stanowisko pracy albo premia za wniosek racjonalizatorski – wszystko to zapadło się w jednym atomowym stosie.
Zabierałem do zony co roku, w rocznicę katastrofy, nowych ludzi, aby zrozumieli to wielkie memento.
W drodze powrotnej Serhyj zaproponował nocleg w ośrodku wypoczynkowym dla literatów w Irpieniu. Zaniedbane nieco, ale w swoim czasie wykwintne drewniane domki ugościły nas, dając wytchnienie i przypominając lata, gdy nawet kemping dla literatów miał swoją salę kominkową i Dom Pracy Twórczej.
A potem przez kolorową Buczę pojechaliśmy w stronę polskiej granicy.
Nie zobaczymy już tych miejsc.
W Dom Pracy Twórczej trafiła pierwsza spadająca na Irpień rakieta.
Bucza została zdewastowana.
Pozostanie pamięć.
Jestem absolutnie zdecydowany wznowić te wyprawy. Po wojennej zawierusze znów skieruję samochody terenowe do domu Serhyja, Olega, Niny i innych Ukraińców. Ale to będzie inny kraj. Inni ludzie. Zranieni na kilka pokoleń. Stwardniali, doświadczeni.
Będziemy pomagać w odbudowie, uwieczniać tę tragedię. Bo żadna dotychczas wojna w Europie nie pozwalała zebrać na bieżąco tak wielu materiałów świadczących o ludobójstwie, dramatach, zwykłym draństwie.
Ale to będzie czas przyszły.
To będzie inny kraj.
To, co było, pozostanie już tylko w naszej pamięci.
Bo to było wczoraj.
A jutro – była wojna.
Dzień wcześniej, czyli w oczekiwaniu na nieuchronne
Serhyj Syniuk
Z Olesią, moim spóźnionym i niezasłużonym szczęściem, uciekliśmy z miasta obwodowego na wieś jeszcze dwa lata przed wojną, po wyborach prezydenckich w 2019 roku.
Już kilka dni po tym, jak nasz mądry naród, a dokładniej trzy czwarte tych wyborców, którzy przyszli do lokali wyborczych i zagłosowali… no, tak, jak zagłosowali, inwestorzy zagraniczni zaczęli wycofywać się ze swoich projektów w Ukrainie. Czasami bez żadnego wyjaśnienia. Czasem tłumacząc enigmatycznie: „Przecież sami wszystko rozumiecie”. Odpływ funduszy inwestycyjnych natychmiast spowodował zmniejszenie liczby miejsc pracy.
W efekcie któregoś dnia ja również przestałem być redaktorem pracującym dla miłej spółki z ograniczoną odpowiedzialnością i pożegnałem się z przyzwoitą pensją. Cóż było robić?
Odkurzyłem dyplom rówieńskiego Państwowego Instytutu Kultury i poszedłem do pracy w Bibliotece Publicznej im. Juliusza Słowackiego w Krzemieńcu. Dodam tylko, że redaktorowi w bibliotece płacono tylko o hrywnę więcej niż pani sprzątającej…
Później, powołując się na trudności związane z koronawirusem, obniżano lub opóźniano wypłatę i tego mikrego wynagrodzenia. Czasami wydawało się, że ludzie, którzy uparcie trzymali się swoich miejsc pracy w humanistycznej sferze budżetowej – nauczyciele, lekarze, pracownicy kultury – byli celowo wpędzani nie tylko w biedę, ale w to, co Polacy wymownie i pięknie nazywają nędzą2.
Komuś z nowo powstałej ukraińskiej elity naprawdę zależało, by doprowadzić ukraińską inteligencję do takiej rozpaczy, jaką wywołuje tylko beznadziejna bieda. Zwłaszcza jeśli do biedy dodać demonstracyjne prześladowanie opozycji, zaniedbywanie narodowej przestrzeni kulturalnej i informacyjnej oraz jawny nepotyzm. A w drugiej połowie 2019 roku było tego naprawdę dużo. I nie napawało to optymizmem.
Krótko mówiąc, obliczyliśmy dochody oraz wydatki i okazało się, że pensji bibliotekarza, nawet łącznie z zasiłkami wypłacanymi matce małego dziecka i sporadycznymi honorariami za własne książki i redagowanie cudzych, nie wystarcza na opłacenie mieszkania i mediów oraz na to, by mieć co jeść przynajmniej dwa razy w tygodniu.
Dlatego przenieśliśmy się do wiejskiej chaty.
Zbudował ją czotowy (starszy sierżant) Armii Czynnej Ukraińskiej Republiki Ludowej, Metodij Staszyba, który w 1920 roku walczył po stronie polskiej „za naszą i waszą wolność”. W okresie międzywojennym prowadził aktywną proukraińską pracę oświatową. Za to Rosjanie aresztowali go wkrótce po „złotym wrześniu” w 1939 roku. Dokładnie 26 czerwca 1941 roku, przed ucieczką Rosjan z Krzemieńca, strażnicy z miejscowego więzienia wypędzili osadzonych na dziedziniec i rozstrzelali ich. Wśród nich był Metodij Staszyba.
Opowiadają, że w kilka dni po rozstrzelaniu przyszedł do swojej rodzinnej wsi. Napił się wody ze studni. Wykopał za chlewem coś podłużnego i ciężkiego. I poszedł do lasu.
Od tamtej pory nikt go nie widział.
A w tym stosunkowo dużym i gustownym domu po drugiej wojnie światowej mieściła się jakiś czas szkoła, potem ośrodek medyczny. Później zaś w budynku zamieszkała felczerka Raisa Mińkowska wraz z mężem, rekordzistą Związku Radzieckiego w podnoszeniu ciężarów, Pawłem Łapsiukiem.
Ich wnuczką i spadkobierczynią jest Olesia, matka naszego syna Danyła, który codziennie zachwycał nas nowymi figlami i niezmiennie dobrym apetytem. Napisaliśmy tam wspólnie scenariusz pod tytułem Plaga, o Ukraińcach i Polakach walczących z epidemią dyfterytu na Wołyniu późną jesienią 1920 roku. Dzieło wkrótce przyniosło nam radość – zdobyło nagrodę specjalną za najlepszą pracę historyczną na najbardziej prestiżowym ukraińskim konkursie literackim Koronacja Słowa.
W przerwach między obowiązkami rodzicielskimi i pracą literacką porządkowaliśmy naszą chatę i całe gospodarstwo. Połataliśmy dach, oczyściliśmy i obsadziliśmy zaniedbany ogródek warzywny, wzmocniliśmy krokwie zniszczone przez pleśń, wyposażyliśmy łazienkę, wyrzuciliśmy spaloną kuchenkę i zbudowaliśmy elegancki, wygodny piec.
Śledząc media społecznościowe, dostrzegliśmy, że staliśmy się częścią licznej grupy ludzi, których dopadły równie przyjemne zmartwienia. Dziesiątki rodzin w latach 2019–2021 przeniosły się z bogatszych, ale tchnących niepewnością miast na wieś, gdzie brak centralnego ogrzewania i gazu nie stanowi problemu krytycznego, gdzie w niektórych miesiącach można zbierać owoce z gałęzi, a warzywa z grządki, jeśli oczywiście nie jest się leniwym i wcześniej się je zasadzi. A pieniądze? Oczywiście są potrzebne, ale znacznie rzadziej.
Z pasją pisała na Facebooku o swoim chutorze poleskim powieściopisarka Olena Zacharczenko, zadomawiał się we wsi pod Charkowem znany poeta i krytyk literacki Rostislav Melnykiv, przeniósł się z Tarnopola do Łanowców poeta i tłumacz prozy z języka polskiego Jurij Matewoszczuk.
Dla wielu inteligentów ukraińskich ten przedwojenny kryzys był swoistą szczepionką, próbą generalną sytuacji, w której trzeba wziąć odpowiedzialność za siebie i najbliższych, przetrwać dzięki własnym wysiłkom i łasce Bożej – i dalej robić swoje.
Może właśnie dlatego wojna na pełną skalę była dla wielu z nas, ukraińskich literatów, długo oczekiwaną „niespodzianką” – agresję rosyjską przepowiadano już przecież od lat dziewięćdziesiątych. I nie chodzi tu tylko o wróżby politologów i emerytowanych generałów. Doskonale znaną i chyba najbardziej niezwykłą książką o przyszłej inwazji rosyjskiej i jej konsekwencjach jest powieść Ołeksandra Irwaneća Riwne/Rowno. Nawiasem mówiąc, powieść została wydana także po polsku.
Ja również zastosowałem pewne środki ostrożności.
Na przykład w ubiegłym roku obsiałem dużą część naszego ogrodu nie pietruszką, kabaczkiem i marchewką, lecz pszenicą jarą, aby mieć mąkę na własny chleb na zimę, bo kto wie, co się stanie z tym kupowanym w sklepie. A po zebraniu, wysuszeniu i zmieleniu pszenicy jarej zasiałem cały ogród pszenicą ozimą. Bo kto wie, kiedy to „kto wie” się skończy. A następnej zimy też będziemy potrzebować chleba.
W powietrzu czuliśmy zapach niepewności.
Nie bez powodu niemal wszystkie wieczorne rozmowy na ławkach i przy kuchennym stole przy kieliszku prędzej czy później zamieniały się w dyskusje o nadchodzącym starciu rosyjsko-ukraińskim. Dyskutowali nie tylko pisarze i nauczyciele historii, ale także lekarze, sportowcy i traktorzyści. Niektórzy uważali, że bezpośrednia inwazja zbrojna Rosji jest nieunikniona, że na pewno do niej dojdzie, ale jeszcze nie teraz. Po olimpiadzie, po uruchomieniu Nord Stream 2, po przyjęciu na uzbrojenie w Rosji czołgu „Armata”… Inni twierdzili, że to niemożliwe, i wierzyli, że Putin nie zaatakuje, ponieważ po wyborach w 2019 roku znowu ma w Kijowie posłuszny rząd, który sam zniszczy Ukrainę, a co z niej zostanie – zawinie i z kokardką przygotuje jako prezent dla Rosjan.
O tym wszystkim rozprawiali głównie mężczyźni. Kobiety słuchały i wyciągały bardziej pragmatyczne wnioski.
Jesienią 2020 roku powróciła moda na domowe konserwy w szklanych słoikach, która, jak się mogło wydawać, z powodu masowego upowszechnienia zamrażarek już dawno temu odeszła w niepamięć. Pełną parą zaczęły pracować autoklawy, przetwarzając wieprzowinę i fasolę na domowe gulasze, a kabaczki, patisony, marchew i cebulę na gęste i pożywne sałatki z masłem i ryżem.
W listopadzie w kilku sklepach na terenie gminy nagle wykupiono sól. Całą. Następnego dnia była z powrotem na półkach – ale dzwonek już zadzwonił. Potem młode panienki i kobiety zaczęły kupować zapałki. W ciągu trzech miesięcy cena zapałek wzrosła dwukrotnie – z pięćdziesięciu kopiejek do hrywny za paczkę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.Jutro była wojna – film w reżyserii Jurija Kary, tzw. kino rozrachunkowe, na podstawie powieści Borysa Wasiliewa pod tym samym tytułem [przyp. aut.]. [wróć]
2. Warto dodać, że starsi ludzie na Wołyniu używają tego samego słowa bez potrzeby tłumaczenia [przyp. aut.]. [wróć]