Tysiąc bochenków . Zapiski z zaplecza wojny - Serhyj Syniuk, Krzysztof Petek - ebook

Tysiąc bochenków . Zapiski z zaplecza wojny ebook

Serhyj Syniuk, Krzysztof Petek

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rosja nie wygra tej wojny. Wojacy Putina mierzą się z całym społeczeństwem. Do walki wysłano młodych chłopaków z rosyjskiego pokolenia bezideowych, konsumpcyjnych cwaniaków. Naprzeciw nich stają zdesperowani obrońcy Ukrainy, którzy odzyskali swój kraj przed zaledwie trzema dekadami. Ich głęboki patriotyzm każe im trwać na posterunku i walczyć o każdy dom.

Żołnierze walczą na froncie – a reszta społeczeństwa na zapleczu. Bibliotekarki lepią pierogi, urzędnicy pieką chleb, a babuszki częstują pasztecikami... Tutaj trwa prawdziwy wyścig z czasem. Dzielni ludzie powstrzymują agresora. Bez karabinów. I o nich przede wszystkim jest ta książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 213

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WerZiel

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka! Bardzo polecam wszystkie książki autora Krzysztofa Petka. Niosą czytelnika w różne strony świata i zawsze czegoś uczą.
00

Popularność




Słowo wstępne

Słowo wstępne

Cóż mądrego o woj­nie może napi­sać czło­wiek, który nie zmaga się z nawał­nicą na pierw­szej linii frontu, nie mieszka choćby w obwo­dzie czer­ni­how­skim bądź kijow­skim?

W skarbcu lite­ra­tury świa­to­wej znaj­dują się dzieła zarówno auto­rów, któ­rym udało się prze­żyć wojnę, jak i tych, któ­rzy nie widzieli jej na oczy; cho­ciażby Prze­mi­nęło z wia­trem, powieść napi­sana przez Mar­ga­ret Mit­chell sześć­dzie­siąt pięć lat po woj­nie Pół­noc-Połu­dnie. Autorka doko­nała swo­istej lite­rac­kiej zemsty za mili­tarną klę­skę swo­jej małej ojczy­zny. To kla­rowna demon­stra­cja faktu, że czę­sto osta­teczne zwy­cię­stwo w woj­nie odno­szą nie ci, któ­rzy hero­icz­nie wal­czyli, ale ci, któ­rzy umie­jęt­niej bar­dziej bły­sko­tli­wie o tym napi­sali.

W pierw­szej deka­dzie powo­jen­nej pojawi się wiele ksią­żek i fil­mów o boha­te­rach i ofia­rach. Ale ich prze­kaz byłby nie­pełny bez opo­wie­ści o zaple­czu kon­fliktu. To klu­czowe zada­nie niniej­szego tek­stu: zacho­wa­nie pamięci o pierw­szych dniach wojny na tyłach frontu. Prze­cież doświad­cze­nie kon­flik­tów minio­nego stu­le­cia mówi, że dla wielu kra­jów pierw­szy cios agre­sora oka­zał się śmier­telny, a nie­od­wra­calny roz­łam spadł na pozba­wioną ochrony, prze­ra­żoną lud­ność cywilną. Wio­sna 2022 roku w Ukra­inie to doświad­cze­nie kraju, który oparł się pierw­szemu cio­sowi znacz­nie sil­niej­szego wroga. Ukra­iń­ski pisarz Anton San­chenko napi­sał: „Ludy roz­ma­wiają ze sobą za pomocą ksią­żek”. Zatem ta książka jest zapi­sem uni­kal­nego doświad­cze­nia, któ­rym Ukra­ina teraz dzieli się ze świa­tem, a przede wszyst­kim – ze swo­imi sojusz­ni­kami.

Oczy­wi­ście nie da się objąć jedną parą oczu całej pano­ramy wyda­rzeń w pierw­szych mie­sią­cach rosyj­skiej agre­sji. Dla­tego dzię­kuję pol­skiemu współ­au­to­rowi Krzysz­to­fowi Pet­kowi za zapro­po­no­waną kon­cep­cję książki, a ukra­iń­skim pisa­rzom: Ole­nie Zachar­czenko, Walen­ty­nie Lulicz, Ser­hi­jowi Hri­di­nowi, Bra­ciom Kapra­now, Wik­to­rowi Jan­ke­wy­czowi, Ole­nie Lotoc­kiej, Daryi Kor­nij za odpo­wie­dzi na moje pyta­nia i cenne posty w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. A przede wszyst­kim za ich tek­sty. Spe­cjalne podzię­ko­wa­nia należą się mojej sta­łej współ­au­torce Alek­san­drze Tar­czew­skiej, która spi­sała rela­cje w warun­kach abso­lut­nie nie­na­da­ją­cych się do two­rze­nia cze­go­kol­wiek.

Dzię­kuję wszyst­kim, któ­rzy przy­czy­nili się do wyda­nia tej książki.

Dla naszej i waszej kul­tury! Za wol­ność waszą i naszą!

Ser­hyj Syniuk

Jutro była wojna

Jutro była wojna1

Krzysz­tof Petek

Przed ponad dekadą uczy­łem mło­dych ludzi tech­nik masko­wa­nia, ratow­nic­twa i poko­ny­wa­nia trud­nych tere­nów. Mię­dzy­na­ro­dowy Obóz Dzien­ni­kar­sko-Survi­va­lowy „Polo­wa­nie na przy­godę” pomy­ślany był jako zetknię­cie dwóch kul­tur, spo­tka­nie pol­skiej i ukra­iń­skiej mło­dzieży, poka­za­nie nasto­lat­kom, że praca repor­tera wiąże się z podró­żami, wypra­wami, eks­plo­ra­cją. Powta­rza­łem im: „Miesz­kamy w Euro­pie. Nie szkolę was na wypa­dek wojny, bo to już prze­szłość. Ale może się zda­rzyć kata­strofa, powódź, zagi­nię­cie, może trzeba będzie wziąć udział w akcji poszu­ki­waw­czej?”.

Od 2010 roku samo­cho­dami tere­no­wymi prze­mie­rzamy z przy­ja­ciółmi zachod­nią Ukra­inę. Od Lwowa aż po zonę – Czar­no­byl i Pry­peć. Poznaję kul­turę Ukra­iny i siłą rze­czy porów­nuję ją z rosyj­ską, z którą też było mi dane się zetknąć pod­czas podróży po Sybe­rii i Dale­kim Wscho­dzie.

Rosja­nie i Ukra­ińcy, pozor­nie podobni, ule­pieni są z innej gliny. Już we Lwo­wie, gdzie tro­chę świa­do­mie zatrzy­mał się czas, czuć atmos­ferę euro­pej­ską. To bar­dziej Gali­cja niż Ruś.

Na rynku gra orkie­stra. Prze­chod­nie tań­czą, uśmie­chają się, by po trzech minu­tach odejść gdzieś w sobie tylko zna­nych celach. Dołą­czam do nich, pro­sząc do tańca dłu­go­włosą kobietę z moc­nym maki­ja­żem. Wiru­jemy przez minutę, prze­su­wa­jąc się wzdłuż ściany ratu­sza.

– Skąd jeste­ście? – pyta.

– Z Pol­ski.

– Pozdro­wie­nia dla Pol­ski! – Mruga do mnie, wyko­nuje jesz­cze dwa obroty i wska­kuje do tram­waju, bo jej dwójka wła­śnie nad­je­chała.

Opro­wa­dzani przez Ser­hyja Syniuka, zwie­dzamy kate­drę ormiań­ską, basztę pro­chową, arse­nał, targ sta­roci. Wokół ludzie otwarci i życz­liwi. Tak samo w Krze­mieńcu, gdy podzi­wiamy ruiny słyn­nego zamku, któ­rym w XVI wieku wła­dała kró­lowa Bona. Podob­nie w zna­nym z Sien­kie­wi­czow­skiej try­lo­gii Zba­rażu, gdzie zosta­jemy powi­tani z hono­rami, niczym goście spe­cjalni. Szumsk przyj­muje nas rów­nie przy­jaź­nie – a bur­mistrz nie tylko znaj­duje dla nas czas, ale i czę­stuje kanap­kami!

Zwie­dza­jąc Tar­no­pol i Kijów, widzę oczy­wi­ście nie­do­in­we­sto­wane osie­dla, miesz­kam w hotelu, który raduje mnie o tyle, że odno­szę wra­że­nie, jak­bym wró­cił do lat 70. Ale prze­cież podró­żu­jąc po Pol­sce, spo­ty­kam rów­nie archa­iczne hote­liki, pen­sjo­naty czy nawierzch­nię dróg pamię­ta­jącą czasy, któ­rych ja sam nie pomnę.

Dopiero po kilku wizy­tach w Ukra­inie zauwa­żam, co fak­tycz­nie różni jej miesz­kań­ców od Rosjan.

Otóż w Moskwie, Irkucku, Jakucku czy Pie­tro­paw­łow­sku Kam­czac­kim spo­ty­ka­łem wycią­gnięte przy­jaź­nie dło­nie. Ale w roz­mo­wach prze­wi­jała się przede wszyst­kim iden­ty­fi­ka­cja z pań­stwem jako źró­dłem siły. Mocy. Potęgi.

U Ukra­iń­ców tego nie widzę. Wielki patrio­tyzm – tak! Realne uwiel­bie­nie dla odro­dzo­nej przed trzema deka­dami ojczy­zny – ow­szem! Ale nie bez­na­miętne posłu­szeń­stwo.

Przez ostat­nie dwa­na­ście lat byłem świad­kiem ogrom­nej meta­mor­fozy spo­łecz­nej w Ukra­inie. Z grupy bied­nych, pokie­re­szo­wa­nych przez histo­rię ludzi zmie­nili się w naród coraz bar­dziej świa­domy, czym jest spo­łe­czeń­stwo oby­wa­tel­skie. I nie zrów­nuję ich z Danią czy Nor­we­gią, mam na myśli raczej roz­po­czę­cie pro­cesu zmiany postawy z ONI (wła­dza) i MY (pod­dani) na powszechne MY – oby­wa­tele.

Ser­hyja Syniuka wyło­wi­łem w roku 2005 z grupy poetów i pisa­rzy, któ­rzy przy­je­chali do Pola­nicy-Zdroju na Mię­dzy­na­ro­dowy Festi­wal Poezji. Wyróż­niał się strzę­pia­stą czu­pryną i talen­tem wokal­nym. Ponad wszystko jed­nak dobrze mówił po pol­sku, nie bał się wdać w dys­ku­sję i pozwa­lał zro­zu­mieć ukra­iń­ski punkt widze­nia – i na histo­rię, i na współ­cze­sność.

Wieża wido­kowa we Lwo­wie – naj­wyż­sza wieża ratu­sza na obsza­rze Ukra­iny, © Shut­ter­stock / Silvan­Bach­mann.

W ciągu kilku lat spo­ty­ka­li­śmy się w tej samej miej­sco­wo­ści, pro­wa­dząc roz­mowy i wspól­nie gra­jąc na gita­rach. On pre­zen­to­wał tra­dy­cyjne pie­śni ukra­iń­skie, ja odwdzię­cza­łem się poezją śpie­waną i pio­senką tury­styczną. Mogli­śmy tak do rana, bo – i oto dopiero łama­nie ste­reo­ty­pów! – obaj byli­śmy nie­pi­jący. Do dziś jeste­śmy, a jakże!

Z cza­sem utwier­dzi­łem się w prze­ko­na­niu, że takie trudne dys­ku­sje są nam potrzebne. Wręcz konieczne. Roz­mowy histo­ry­ków, poli­to­lo­gów – wcale nie poli­ty­ków! – pozwolą obu stro­nom zro­zu­mieć się wza­jem­nie, ponad podzia­łami podać sobie ręce i budo­wać przy­szłość. Bo tylko ona sta­nowi zmienną, zależną od naszych decy­zji.

Teraz, przy god­nym podziwu zry­wie Pola­ków, takie oczysz­cze­nie doko­nuje się samo­czyn­nie i kiedy powró­cimy do dys­ku­sji o prze­szło­ści, tło będzie nieco inne. Tak to widzę.

Wtedy, w Pola­nicy, po raz pierw­szy spo­tka­łem czło­wieka widzą­cego histo­rię ina­czej, niż głosi powszechny u nas prze­kaz. I przy­po­mnia­łem sobie słowa jed­nego z moich wykła­dow­ców histo­rii dok­tryn poli­tycz­nych. Twier­dził, że póki będziemy funk­cjo­no­wać w regu­łach ple­mien­nych i sta­wiać patrio­tyzm ponad powszechny huma­nizm i wza­jemny sza­cu­nek, każdy kraj będzie pisał wła­sną histo­rię, w odmienny spo­sób cen­zu­ro­wał te same wyda­rze­nia i rela­ty­wi­zo­wał moral­nie dzia­ła­nia prze­róż­nych postaci.

Wów­czas zro­dził się pomysł zor­ga­ni­zo­wa­nia w Ukra­inie szko­le­nio­wego obozu dla mło­dzieży – na wzór wypraw survi­va­lo­wych, jakie pro­wa­dzi­łem w Pol­sce.

Latem 2010 roku z trzy­dziestką nasto­lat­ków ruszy­li­śmy do Lwowa, po czym prze­sko­czy­li­śmy do Szum­ska, nie­wiel­kiego mia­steczka na pół­noc­nych rubie­żach obwodu tar­no­pol­skiego, zawie­szo­nego mię­dzy tra­dy­cyj­nym tar­giem, impo­nu­ją­cym gma­chem urzędu a aspi­ra­cjami, by ścią­gnąć tu tury­stów i inwe­sto­rów.

Już wów­czas zasko­czyło mnie kilka spo­łecz­nych mecha­ni­zmów.

W skle­pach nie było pra­wie nic. Mleko w kar­to­nie, słone masło, podej­rzane wędliny… Za to na targu, trzy­sta metrów dalej – wszystko, co potrzebne! Świeże mięso, nowa­lijki, dowolne przy­prawy, narzę­dzia, olej jadalny i do samo­chodu, zegarki, lakier i tabletki prze­ciw­bó­lowe. A kto nie chciał pędzić na gwarny targ, mógł kupić jajka, mleko czy sery pod kon­kret­nym adre­sem na obrze­żach mia­sta. Każdy coś hodo­wał, upra­wiał, pro­du­ko­wał, świad­czył usługi – i nie­rzadko w grę wcho­dził han­del wymienny.

Wbrew pozo­rom było to bar­dzo budu­jące i odświe­żało sto­sunki spo­łeczne, choć utrud­niało pro­wa­dze­nie obozu, pod­czas któ­rego na wszyst­kie koszty winie­nem zdo­być fak­turę.

W Szum­sku nie było mowy o ano­ni­mo­wo­ści. Bra­ko­wało tam super­mar­ketu, kas samo­ob­słu­go­wych, wresz­cie – w roku 2010 – jedy­nie w nie­licz­nych miej­scach dało się pła­cić kartą. Plus? Taki, że ludzie stale wcho­dzili w inte­rak­cje. Trzeba było się przy­wi­tać, zamie­nić kilka słów, opo­wie­dzieć, skąd się przy­było… Szybko roze­szła się wieść, że Polacy sta­cjo­nu­jący w Kutiance pod Szum­skiem za darmo pod­wożą w obie strony lan­dro­ve­rami. I zaczęły się usta­wiać nie­mal kolejki. A my z przy­jem­no­ścią, przy oka­zji zaku­pów czy wizyt w mie­ście, zabie­ra­li­śmy i rol­ni­ków, i nauczy­cielkę, i star­szą panią, któ­rej we dwóch musie­li­śmy poma­gać dostać się do wysoko zawie­szo­nego tere­no­wego pojazdu. Bar­dzo ser­decz­nie przy­jął nas także ówcze­sny bur­mistrz, Volo­dy­myr Ple­tyuk.

W Kutiance, wio­sce odda­lo­nej od Szum­ska o kil­ka­na­ście kilo­me­trów, życie pły­nęło spo­koj­nie, nie­mal sie­lan­kowo. Skromne, lecz zadbane domy, cza­sem o fan­ta­zyj­nych kolo­rach ele­wa­cji, z okien uno­sił się zapach barsz­czu. Nie było widać pośpie­chu, jaki ser­wuje zachod­nia cywi­li­za­cja.

Może wyni­kało to z nie­moż­no­ści osią­gnię­cia pew­nego sta­tusu, ale pew­nie też z faktu, że nie było tam takiego par­cia, spo­łecz­nego wymogu, nie­wy­po­wie­dzia­nej koniecz­no­ści.

Obóz namio­towy zało­ży­li­śmy na wska­za­nej przez admi­ni­stra­cję pola­nie, nad sztucz­nym zbior­ni­kiem nie­opo­dal Kutianki.

Woj­sko wypo­ży­czyło nam dwu­dzie­stocz­te­ro­oso­bowy namiot, który wiele już prze­szedł, ale jako świe­tlica i jadal­nia na wypa­dek słoty słu­żyć mógł dosko­nale. Pierw­sze dni obozu survi­va­lo­wego mijają zawsze pod zna­kiem two­rze­nia infra­struk­tury. Sta­wia­li­śmy namioty, budo­wa­li­śmy toa­letę, prysz­nic, kuch­nię, bada­li­śmy źró­dła wody, miej­sca do kąpieli, kre­śli­li­śmy plany oko­licy.

W takim fer­wo­rze zastało nas czte­rech mili­cjan­tów. Tak, mili­cjan­tów – bo dopiero pięć lat póź­niej, w 2015 roku, ukra­iń­ska mili­cja została prze­kształ­cona w Naro­dową Poli­cję Ukra­iny.

Funk­cjo­na­riu­sze impo­nu­ją­cej postury, w mun­du­rach i sze­ro­kich pła­skich czap­kach, przy­wo­łali mnie i zapy­tali, jak sobie radzimy.

– Dosko­nale, niczego nam nie potrzeba – odpar­łem.

– A poste­ru­nek? Mamy zało­żyć poste­ru­nek?

Dłuż­szą chwilę czu­łem się zdez­o­rien­to­wany.

– Tutaj? W obo­zie? – wydu­ka­łem. – Po co?

– No, dla bez­pie­czeń­stwa.

Cóż za pomysł, żeby w kącie namiotu-świe­tlicy dzień i noc sie­dział mili­cjant?!

Prze­ko­na­łem ich więc, że dosko­nale sobie radzimy, a oni zapo­wie­dzieli, że będą cza­sem wpa­dać i kon­tro­lo­wać, czy jest bez­piecz­nie. Tego nie mogli­śmy im zaka­zać. Ale też nie zamie­rza­li­śmy robić niczego zabro­nio­nego przez ukra­iń­skie prawo.

– Pamię­taj­cie, na obo­zie z mło­dzieżą zaka­zany jest alko­hol – dodał jeden z mili­cjan­tów, uno­sząc dłoń.

– Nie ma pro­blemu – odpar­łem odru­chowo. – U nas nikt nie pije.

Nie zapo­mnę wyrazu ich twa­rzy. Trzy razy jesz­cze powtó­rzyli, że naprawdę nie wolno pić, bo będą man­daty, a ja trzy­krot­nie zapew­ni­łem, że ten pro­blem nas nie doty­czy.

Od następ­nego dnia poja­wiali się o róż­nych porach, cza­sem stra­sząc mło­dych war­tow­ni­ków, bo ci sami mili­cjanci ubrani w dresy wyglą­dali naprawdę groź­nie.

Dali spo­kój po tygo­dniu.

Pod­czas kolej­nych wyjaz­dów autami tere­no­wymi pozna­łem całą zachod­nią Ukra­inę.

W tra­sie zaprzy­jaź­ni­li­śmy się z uczniami i nauczy­cie­lami z maleń­kiej szkoły w wio­sce Sto­żek, nie­gdyś pol­skiej. Budy­nek z kuch­nią, kolo­ro­wymi, poma­lo­wa­nymi fan­ta­zyj­nie ścia­nami i nie­wielką salą gim­na­styczną spra­wiał przy­tulne wra­że­nie. Dyrek­cja oddała do naszej dys­po­zy­cji jedną klasę, na pod­ło­dze roz­ło­żono mate­race i ugosz­czono nas nie tylko posił­kami, ale i tań­cami oraz ukra­iń­skimi pie­śniami, które wyko­ny­wali zarówno ucznio­wie, jak i nauczy­ciele.

Rok póź­niej, tuż przed kolejną wyprawą, ogło­si­łem nie­zo­bo­wią­zu­jącą zbiórkę dla szkoły. Tor­ni­stry, kolo­rowe zeszyty, przy­bory… I oka­zało się, że potężny lan­dro­ver led­wie może pomie­ścić pudła z darami. Po woj­nie znów ogło­szę zbiórkę. Oby jak naj­szyb­ciej.

Następ­nego dnia przez Zba­raż ruszy­li­śmy do mia­sta obwo­do­wego. Tar­no­pol, sto­lica okręgu, jest bez­sprzecz­nie magiczną metro­po­lią. I oby taką pozo­stała, cokol­wiek się zda­rzy w naj­bliż­szym cza­sie. Wiele odno­wio­nych budyn­ków, piękny zamek, hotele… Ale naj­przy­jem­niej spę­dzało się czas w nie­du­żych knajp­kach i restau­ra­cjach roz­sia­nych wzdłuż wschod­niego brzegu roz­le­wi­ska rzeki Seret.

Tama zbu­do­wana na połu­dniu spię­trzyła rzekę, two­rząc zbior­nik o sze­ro­ko­ści pół kilo­me­tra. Ota­cza­jące go dep­taki i parki, czy­ste i oświe­tlone, nio­sły atmos­ferę odde­chu i spo­koju. Pizza, bur­gery czy lokalne potrawy nie były naj­tań­sze, ale warte swo­jej ceny.

Włó­czy­li­śmy się małymi grup­kami po zaka­mar­kach mia­sta, aż metro­po­lia usnęła po pół­nocy. Powrót do hotelu Ruta-Tur przy ulicy Medowa sta­no­wił praw­dziwy skok w cza­sie.

Nie cho­dziło tylko o to, że mie­li­śmy ogra­ni­czony budżet wyprawy. Zale­żało mi, by poka­zać młod­szemu poko­le­niu, jak wyglą­dały hotele w okre­sie socja­li­zmu – bo to mogła być ostat­nia oka­zja. Oby cho­ciaż jeden taki obiekt pozo­stał nie­tknięty!

Zapar­ko­wa­li­śmy przed sza­rym, nie­po­zor­nym budyn­kiem. Bar­dziej przy­po­mi­nał dawny dom kul­tury niż miej­sce noc­le­gowe. W środku widać było wspo­mnie­nie minio­nego prze­py­chu – recep­cja ze skó­rzaną kanapą, na ścia­nach kase­tony, schody i pod­łoga w kaflach two­rzą­cych sza­chow­nicę.

Tu, w Ruta-Tur, urze­kła mnie kon­struk­cja hydrau­liczna. Bar­dzo tra­dy­cyjny i kla­syczny prysz­nic z dwoma kur­kami zasi­lał rów­no­cze­śnie poprzez dodat­kowe kolanko z zawo­rem jesz­cze inne urzą­dze­nia. Nad umy­walką nie było dodat­kowej bate­rii. Ruchomy, długi kran znad wanny obra­cało się, by woda lała się do misy umy­walki. Taka mała racjo­na­li­za­cja.

Dla odmiany pod­czas kolej­nej wyprawy prze­no­co­wa­li­śmy w Hotelu Tar­no­pol. Niby tylko trzy gwiazdki, ale oso­bi­ście doło­żył­bym jedną od ręki. Ele­gancko, eks­klu­zyw­nie, cie­pło. Sze­ro­kie łoża, wie­lo­punk­towe oświe­tle­nie, kabina prysz­ni­cowa, nowo­cze­sna toa­leta, ręcz­niki, szla­froki i mydełka. Wie­lo­ję­zyczna, miła obsługa. Jest powiew nowo­cze­sno­ści, brak tylko nuty sen­ty­mentu, dla któ­rej wra­camy do tam­tych hote­li­ków.

Ostat­nim mia­stem, które odwie­dzi­li­śmy, był Kijów.

Trzy­mi­lio­nowa sto­lica Ukra­iny zro­biła na mnie wra­że­nie zupeł­nie innego świata. Po dniach prze­dzie­ra­nia się samo­cho­dami tere­no­wymi przez kolo­rowe wio­ski, tur­la­nia przez mia­steczka po reszt­kach asfaltu i noc­le­gach w hote­li­kach zamro­żo­nych w cza­sie nagle sze­roką auto­stradą wró­ci­li­śmy do współ­cze­sno­ści, sta­jąc w kor­kach pośród dro­gich nowo­cze­snych pojaz­dów, odbi­ja­ją­cych się w nie­zli­czo­nych szy­bach oszklo­nych dra­pa­czy chmur.

Jak infor­mo­wał Ser­hyj, Kijów ma nie­wiele zabyt­ków i pra­wie wszystko, co zoba­czymy, jest sto­sun­kowo nowe.

– Każda armia na prze­strzeni wie­ków – mówił – nie pomi­ja­jąc radziec­kiej, co wcho­dziła do Kijowa, rów­nała go z zie­mią. O, tu widzi­cie cer­kiew Świę­tego Andrzeja. Zaby­tek! Osiem­na­sty wiek! Ale oczy­wi­ście po woj­nach, poża­rach wywo­ła­nych pio­ru­nami, po zamie­nie­niu na pół wieku w muzeum, dopiero w ostat­nich latach została odre­stau­ro­wana. A tu macie Złote Wrota. I tu możemy wsiąść do metra, jed­nego z naj­głęb­szych na świe­cie, i poje­chać do Soboru Sofij­skiego, tam z wieży będzie cudny widok na sta­dion Dynama Kijów i na Maj­dan Nie­za­leż­no­ści, czyli Plac Nie­pod­le­gło­ści.

Chyba wła­śnie ten wielki plac ze sta­tuą zro­bił na mnie naj­więk­sze wra­że­nie. Nawet nie ze względu na wiel­kość, ale na histo­rię. To tu prze­cież tak nie­dawno Ukra­ińcy wal­czyli twardo o demo­kra­cję, o prawo do współ­de­cy­do­wa­nia o swoim kraju. Prze­ciw­sta­wiali się dyk­ta­tor­skim zapę­dom władz.

Miną­łem strze­li­sty Pomnik Nie­pod­le­gło­ści i zatrzy­ma­łem się pod wiel­kim zega­rem wmon­to­wa­nym w traw­nik. Oto aleja Boha­te­rów Nie­biań­skiej Sotni. Brzmi może meta­fi­zycz­nie, ale tak po pro­stu nazwano wszyst­kich, któ­rzy zgi­nęli pod­czas dzia­łań Euro­maj­danu (Rewo­lu­cji God­no­ści) w okre­sie mię­dzy grud­niem 2013 a lutym 2014 roku w Kijo­wie.

Nie mogłem powstrzy­mać wes­tchnie­nia, gdy oglą­da­łem kolejno foto­gra­fie mło­dych ludzi, ale i poko­le­nia ich rodzi­ców. Zgi­nął 7 stycz­nia 2014 roku. Pole­gła 23 grud­nia 2013 roku.

A dziś, gdy oglą­dam zdję­cia z tam­tej chwili, przed oczyma wyobraźni rysuje mi się aleja ofiar rosyj­skiej agre­sji. Ileż kilo­me­trów musia­łaby już liczyć?

Tym­cza­sem przed kilku laty ską­pany w słońcu Kijów tęt­nił życiem, jak więk­szość euro­pej­skich metro­po­lii. Wie­lo­ko­lo­rowa spo­łecz­ność stu­den­tów, przy­by­łych z kilku kon­ty­nen­tów, raczyła się piwem na traw­ni­kach i oglą­dała „śpie­wa­jące fon­tanny” – piękny pokaz hydro­ar­ty­styczny sple­ciony z grą świa­teł i muzyką kla­syczną. A nad tym wszyst­kim wisiał wielki, naprawdę wielki trans­pa­rent z napi­sem: WOL­NOŚĆ JEST MOJĄ RELI­GIĄ. Dreszcz mną wstrząsa, gdy uświa­da­miam sobie, że wła­śnie przy­szło im krwawo dowo­dzić, iż nie była to czcza pro­mo­cja mia­sta.

Mro­wi­sko. Kafejki, bary, sklepy. Sprze­dawcy oku­la­rów. Czło­wiek z małpką, która daje się foto­gra­fo­wać – oczy­wi­ście nie za „dzię­kuję”. Sta­ruszka, która – według opo­wie­ści Ser­hyja – płaci mafii grube dolary za zezwo­le­nie na żebra­nie w oko­licy sta­cji metra. Sam zresztą widzę, jak zgięta wpół i wsparta na lasce prosi tury­stów o pomoc – ale zaraz robi sobie prze­rwę, pro­stuje się i kupuje kawę w ulicz­nej budce.

Po chwili na innym placu naty­kam się na woja w kolo­ro­wym stroju. Roz­daje balo­niki dzie­ciom i daje się foto­gra­fo­wać – w prze­ci­wień­stwie do małpki, abso­lut­nie za darmo.

A potem poje­cha­li­śmy dalej i zro­zu­mia­łem memento Czar­no­byla.

Ich świat zmie­nił się na zawsze 26 kwiet­nia 1986 roku. Eks­plo­zja czwar­tego bloku elek­trowni Czar­no­byl poru­szyła całą świa­tową opi­nię, wywo­łała dys­ku­sje, pyta­nia, poczu­cie nie­pew­no­ści. Otwo­rzyła furtkę real­nym roz­mo­wom o alter­na­tyw­nych źró­dłach ener­gii. Ale przede wszyst­kim rady­kal­nie i na zawsze zmie­niła życie tych, któ­rzy miesz­kali w stre­fie. W zonie.

Nie wjeż­dża­li­śmy tam wła­snymi samo­cho­dami. Pomi­ja­jąc wie­lo­krot­nie wyż­szą cenę, ryzyko było zbyt wiel­kie. Gdyby pod­czas opusz­cza­nia zony wykryto na naszych pojaz­dach radio­ak­tywny pył, auto­ma­tycz­nie zosta­łyby one skon­fi­sko­wane i znisz­czone. Nie stać mnie na to.

Auto­kar powoli prze­kra­czał gra­nicę – i to w dosłow­nym zna­cze­niu, bo strefa oddzie­lona była wyso­kim pło­tem, szla­ba­nami, bud­kami z czyt­ni­kami pro­mie­nio­wa­nia (choć to tylko dla wycho­dzą­cych). Pasz­port, bilet, lista. Tylko peł­no­letni mieli prawo tu wejść.

Dłu­gie spodnie, skar­pety, solidne buty. Długi rękaw. Takie zasady.

Zara­sta­jące od lat ścieżki i drogi przy­wo­dziły na myśl sce­ne­rię ame­ry­kań­skich thril­le­rów. Mimo słońca pano­wał tu pół­mrok, w tle wid­niały czę­ściowo zruj­no­wane, cią­gnące się w las budynki miesz­kalne. Wio­ski, osady. Domy, sto­doły, chlew­nie, komórki, sta­jenki…

Cisza.

Mia­steczko Czar­no­byl wcale nie zostało opusz­czone. Z dwu­na­sto­wiecz­nej osady roz­ro­sło się znacz­nie, choć kiedy tam przy­by­łem, na dwu­stu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trach kwa­dra­to­wych miesz­kało led­wie pół tysiąca osób. Były jed­nak domy, sklep, pomniki. Dzia­łał i hotel „Dzie­siątka”.

Mnie inte­re­so­wały jed­nak pozo­sta­ło­ści po opusz­czo­nych, wcze­śniej tęt­nią­cych życiem obsza­rach.

Oto przed­szkole. Przy dro­dze, w zagaj­niku. Dzieci tu dowo­żono. Po kata­stro­fie, mają­cej miej­sce w sobotę, już nie wró­ciły do swo­ich zaba­wek, które do dziś są nie­mymi świad­kami roz­padu ich świata.

Oto sama elek­trow­nia. Potężna kopuła-sar­ko­fag chro­niąca ludzi przed pro­mie­nio­wa­niem. Sasza, nasz prze­wod­nik, żar­to­wał, że za sto tysięcy lat będzie można ją zdjąć, to wtedy przyj­dziemy zoba­czyć, czy nam nie zaszko­dzi. Do tego czasu jest chro­niona i napra­wiana, bo tylko wariat mógłby chcieć ją naru­szyć…

Oto i Pry­peć. Aż skóra mi cierp­nie!

Pięć­dzie­siąt tysięcy ludzi miesz­kało w nowo­cze­snym jak na owe czasy mie­ście, zbu­do­wa­nym w środku lasu, w bez­po­śred­nim sąsiedz­twie elek­trowni. Wybuch nastą­pił pół kilo­me­tra od gra­nic mia­sta! Ewa­ku­acja była ogrom­nym przed­się­wzię­ciem logi­stycz­nym. Z Kijowa przy­je­chały wszyst­kie auto­busy pod­miej­skie i suk­ce­syw­nie wywio­zły miesz­kań­ców – w tym pięt­na­ście tysięcy dzieci – „na tydzień”, w ramach dzia­łań pre­wen­cyj­nych. Oczy­wi­ście ni­gdy tu już nie wró­cili.

Cho­dzi­łem wie­lo­krot­nie po Pry­peci. Opusz­czo­nej, zara­sta­ją­cej drze­wami, obsy­pu­ją­cej się, pozba­wio­nej szyb i świa­teł. Ale w trzy dekady przy­roda nie pożarła jesz­cze szes­na­sto­pię­tro­wych wie­żow­ców, szkół, skle­pów, przed­szkoli, maga­zy­nów, domów kul­tury i komi­te­tów par­tii.

Basen w szkole jest pusty, za to sto­łówka pełna masek prze­ciw­ga­zo­wych, któ­rych uży­wali ratow­nicy.

Hotel Pole­sie już ni­gdy nie będzie przyj­mo­wał legal­nych gości.

W miesz­ka­niach wie­żow­ców nie­wiele pozo­stało mebli i wypo­sa­że­nia, dzia­łali tu prze­cież całe lata nie­le­galni sza­brow­nicy. Cie­kawe, swoją drogą, w ilu zakąt­kach Związku Radziec­kiego ktoś, kto kupił „oka­zyj­nie” pralkę czy tele­wi­zor, po paru tygo­dniach zaczy­nał się źle czuć i po roku umie­rał na cho­robę popro­mienną…

Po mie­ście wola­łem cho­dzić z grupą rosyj­sko­ję­zyczną.

Dla­czego?

Grupa anglo­ję­zyczna skła­dała się z Angli­ków, Ame­ry­ka­nów, Hisz­pa­nów, Niem­ców, Fran­cu­zów, Nowo­ze­land­czy­ków, nawet Wło­chów i Pola­ków. I wciąż sły­szeli: „Tam nie wolno! To miej­sce jest zaka­zane! To oglą­damy tylko z zewnątrz!”.

Tym­cza­sem w gru­pie rosyj­sko­ję­zycz­nej byli Rosja­nie, Ukra­ińcy, Bia­ło­ru­sini, Tadży­ko­wie, Uzbek, Kazach, Litwin i kilku Pola­ków. Sami swoi!

Kiedy pyta­łem Saszę, czy można wejść na antenę „Oko Moskwy” (sto pięć­dzie­siąt metrów wyso­ko­ści), sły­sza­łem: „Nie wolno, ale teraz jest chwila prze­rwy, wrócę tu za pięt­na­ście minut”.

Gdy zapy­ta­łem, czy można wejść na dach dzie­się­cio­pię­tro­wego bloku w Pry­peci, odrzekł: „Nie wolno, ale ja mam teraz prze­rwę na śnia­da­nie. Jak zjem bułkę, będę gwiz­dał”.

Zdą­ży­li­śmy.

Czar­no­byl­ska zona to popu­larny punkt na mapie tury­stycz­nej Ukra­iny, fot. Clay Gil­li­land / Wiki­pe­dia.

Wra­że­nie robił sta­dion. Gdy­bym nie wie­dział, że cho­dzę po pły­cie boiska, do głowy by mi to nie przy­szło! Boisko zaro­sły drzewa wyso­kie na kilka pię­ter, a ścieżka wiła się przez ten gąszcz. Nikt tam już nie roze­gra meczu, nikt nie będzie kibi­co­wał, sie­dząc na zmur­sza­łej i omsza­łej ławce.

W zde­wa­sto­wa­nej biblio­tece zna­la­złem książkę i stała się ona nama­cal­nym memento, po które tam wła­ści­wie poje­cha­łem. Nowyj mir – gło­sił tytuł. „Nowy świat”. A wydano ją w roku 1984. Dwa lata póź­niej świat tych ludzi się skoń­czył. Musieli porzu­cić wszystko i z jed­nym pakun­kiem poże­gnać Pry­peć.

Jeśli cie­szyły ich nowe miesz­ka­nia, świeżo zdo­byta pralka auto­ma­tyczna, zaku­piony na raty lub za talon zapo­ro­żec, nowe sta­no­wi­sko pracy albo pre­mia za wnio­sek racjo­na­li­za­tor­ski – wszystko to zapa­dło się w jed­nym ato­mo­wym sto­sie.

Zabie­ra­łem do zony co roku, w rocz­nicę kata­strofy, nowych ludzi, aby zro­zu­mieli to wiel­kie memento.

W dro­dze powrot­nej Ser­hyj zapro­po­no­wał noc­leg w ośrodku wypo­czyn­ko­wym dla lite­ra­tów w Irpie­niu. Zanie­dbane nieco, ale w swoim cza­sie wykwintne drew­niane domki ugo­ściły nas, dając wytchnie­nie i przy­po­mi­na­jąc lata, gdy nawet kem­ping dla lite­ra­tów miał swoją salę komin­kową i Dom Pracy Twór­czej.

A potem przez kolo­rową Buczę poje­cha­li­śmy w stronę pol­skiej gra­nicy.

Nie zoba­czymy już tych miejsc.

W Dom Pracy Twór­czej tra­fiła pierw­sza spa­da­jąca na Irpień rakieta.

Bucza została zde­wa­sto­wana.

Pozo­sta­nie pamięć.

Jestem abso­lut­nie zde­cy­do­wany wzno­wić te wyprawy. Po wojen­nej zawie­ru­sze znów skie­ruję samo­chody tere­nowe do domu Ser­hyja, Olega, Niny i innych Ukra­iń­ców. Ale to będzie inny kraj. Inni ludzie. Zra­nieni na kilka poko­leń. Stward­niali, doświad­czeni.

Będziemy poma­gać w odbu­do­wie, uwiecz­niać tę tra­ge­dię. Bo żadna dotych­czas wojna w Euro­pie nie pozwa­lała zebrać na bie­żąco tak wielu mate­ria­łów świad­czą­cych o ludo­bój­stwie, dra­ma­tach, zwy­kłym drań­stwie.

Ale to będzie czas przy­szły.

To będzie inny kraj.

To, co było, pozo­sta­nie już tylko w naszej pamięci.

Bo to było wczo­raj.

A jutro – była wojna.

Cen­trum Irpie­nia, fot. Ali­sa­Roz.

Dzień wcze­śniej, czyli w ocze­ki­wa­niu na nie­uchronne

Dzień wcze­śniej, czyli w ocze­ki­wa­niu na nie­uchronne

Ser­hyj Syniuk

Z Ole­sią, moim spóź­nio­nym i nie­za­słu­żo­nym szczę­ściem, ucie­kli­śmy z mia­sta obwo­do­wego na wieś jesz­cze dwa lata przed wojną, po wybo­rach pre­zy­denc­kich w 2019 roku.

Już kilka dni po tym, jak nasz mądry naród, a dokład­niej trzy czwarte tych wybor­ców, któ­rzy przy­szli do lokali wybor­czych i zagło­so­wali… no, tak, jak zagło­so­wali, inwe­sto­rzy zagra­niczni zaczęli wyco­fy­wać się ze swo­ich pro­jek­tów w Ukra­inie. Cza­sami bez żad­nego wyja­śnie­nia. Cza­sem tłu­ma­cząc enig­ma­tycz­nie: „Prze­cież sami wszystko rozu­mie­cie”. Odpływ fun­du­szy inwe­sty­cyj­nych natych­miast spo­wo­do­wał zmniej­sze­nie liczby miejsc pracy.

W efek­cie któ­re­goś dnia ja rów­nież prze­sta­łem być redak­to­rem pra­cu­ją­cym dla miłej spółki z ogra­ni­czoną odpo­wie­dzial­no­ścią i poże­gna­łem się z przy­zwo­itą pen­sją. Cóż było robić?

Odku­rzy­łem dyplom rówień­skiego Pań­stwo­wego Insty­tutu Kul­tury i posze­dłem do pracy w Biblio­tece Publicz­nej im. Juliu­sza Sło­wac­kiego w Krze­mieńcu. Dodam tylko, że redak­to­rowi w biblio­tece pła­cono tylko o hrywnę wię­cej niż pani sprzą­ta­ją­cej…

Póź­niej, powo­łu­jąc się na trud­no­ści zwią­zane z koro­na­wi­ru­sem, obni­żano lub opóź­niano wypłatę i tego mikrego wyna­gro­dze­nia. Cza­sami wyda­wało się, że ludzie, któ­rzy upar­cie trzy­mali się swo­ich miejsc pracy w huma­ni­stycz­nej sfe­rze budże­to­wej – nauczy­ciele, leka­rze, pra­cow­nicy kul­tury – byli celowo wpę­dzani nie tylko w biedę, ale w to, co Polacy wymow­nie i pięk­nie nazy­wają nędzą2.

Komuś z nowo powsta­łej ukra­iń­skiej elity naprawdę zale­żało, by dopro­wa­dzić ukra­iń­ską inte­li­gen­cję do takiej roz­pa­czy, jaką wywo­łuje tylko bez­na­dziejna bieda. Zwłasz­cza jeśli do biedy dodać demon­stra­cyjne prze­śla­do­wa­nie opo­zy­cji, zanie­dby­wa­nie naro­do­wej prze­strzeni kul­tu­ral­nej i infor­ma­cyj­nej oraz jawny nepo­tyzm. A w dru­giej poło­wie 2019 roku było tego naprawdę dużo. I nie napa­wało to opty­mi­zmem.

Krótko mówiąc, obli­czy­li­śmy dochody oraz wydatki i oka­zało się, że pen­sji biblio­te­ka­rza, nawet łącz­nie z zasił­kami wypła­ca­nymi matce małego dziecka i spo­ra­dycz­nymi hono­ra­riami za wła­sne książki i reda­go­wa­nie cudzych, nie wystar­cza na opła­ce­nie miesz­ka­nia i mediów oraz na to, by mieć co jeść przy­naj­mniej dwa razy w tygo­dniu.

Dla­tego prze­nie­śli­śmy się do wiej­skiej chaty.

Zbu­do­wał ją czo­towy (star­szy sier­żant) Armii Czyn­nej Ukra­iń­skiej Repu­bliki Ludo­wej, Meto­dij Sta­szyba, który w 1920 roku wal­czył po stro­nie pol­skiej „za naszą i waszą wol­ność”. W okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym pro­wa­dził aktywną pro­ukra­iń­ską pracę oświa­tową. Za to Rosja­nie aresz­to­wali go wkrótce po „zło­tym wrze­śniu” w 1939 roku. Dokład­nie 26 czerwca 1941 roku, przed ucieczką Rosjan z Krze­mieńca, straż­nicy z miej­sco­wego wię­zie­nia wypę­dzili osa­dzo­nych na dzie­dzi­niec i roz­strze­lali ich. Wśród nich był Meto­dij Sta­szyba.

Opo­wia­dają, że w kilka dni po roz­strze­la­niu przy­szedł do swo­jej rodzin­nej wsi. Napił się wody ze studni. Wyko­pał za chle­wem coś podłuż­nego i cięż­kiego. I poszedł do lasu.

Od tam­tej pory nikt go nie widział.

A w tym sto­sun­kowo dużym i gustow­nym domu po dru­giej woj­nie świa­to­wej mie­ściła się jakiś czas szkoła, potem ośro­dek medyczny. Póź­niej zaś w budynku zamiesz­kała fel­czerka Raisa Miń­kow­ska wraz z mężem, rekor­dzi­stą Związku Radziec­kiego w pod­no­sze­niu cię­ża­rów, Paw­łem Łap­siu­kiem.

Ich wnuczką i spad­ko­bier­czy­nią jest Ole­sia, matka naszego syna Danyła, który codzien­nie zachwy­cał nas nowymi figlami i nie­zmien­nie dobrym ape­ty­tem. Napi­sa­li­śmy tam wspól­nie sce­na­riusz pod tytu­łem Plaga, o Ukra­iń­cach i Pola­kach wal­czą­cych z epi­de­mią dyfte­rytu na Woły­niu późną jesie­nią 1920 roku. Dzieło wkrótce przy­nio­sło nam radość – zdo­było nagrodę spe­cjalną za naj­lep­szą pracę histo­ryczną na naj­bar­dziej pre­sti­żo­wym ukra­iń­skim kon­kur­sie lite­rac­kim Koro­na­cja Słowa.

W prze­rwach mię­dzy obo­wiąz­kami rodzi­ciel­skimi i pracą lite­racką porząd­ko­wa­li­śmy naszą chatę i całe gospo­dar­stwo. Poła­ta­li­śmy dach, oczy­ści­li­śmy i obsa­dzi­li­śmy zanie­dbany ogró­dek warzywny, wzmoc­ni­li­śmy kro­kwie znisz­czone przez pleśń, wypo­sa­ży­li­śmy łazienkę, wyrzu­ci­li­śmy spa­loną kuchenkę i zbu­do­wa­li­śmy ele­gancki, wygodny piec.

Śle­dząc media spo­łecz­no­ściowe, dostrze­gli­śmy, że sta­li­śmy się czę­ścią licz­nej grupy ludzi, któ­rych dopa­dły rów­nie przy­jemne zmar­twie­nia. Dzie­siątki rodzin w latach 2019–2021 prze­nio­sły się z bogat­szych, ale tchną­cych nie­pew­no­ścią miast na wieś, gdzie brak cen­tral­nego ogrze­wa­nia i gazu nie sta­nowi pro­blemu kry­tycz­nego, gdzie w niektó­rych mie­sią­cach można zbie­rać owoce z gałęzi, a warzywa z grządki, jeśli oczy­wi­ście nie jest się leni­wym i wcze­śniej się je zasa­dzi. A pie­nią­dze? Oczy­wi­ście są potrzebne, ale znacz­nie rza­dziej.

Z pasją pisała na Face­bo­oku o swoim chu­to­rze pole­skim powie­ścio­pi­sarka Olena Zachar­czenko, zado­ma­wiał się we wsi pod Char­ko­wem znany poeta i kry­tyk lite­racki Rosti­slav Mel­ny­kiv, prze­niósł się z Tar­no­pola do Łanow­ców poeta i tłu­macz prozy z języka pol­skiego Jurij Mate­wosz­czuk.

Dla wielu inte­li­gen­tów ukra­iń­skich ten przed­wo­jenny kry­zys był swo­istą szcze­pionką, próbą gene­ralną sytu­acji, w któ­rej trzeba wziąć odpo­wie­dzial­ność za sie­bie i naj­bliż­szych, prze­trwać dzięki wła­snym wysił­kom i łasce Bożej – i dalej robić swoje.

Może wła­śnie dla­tego wojna na pełną skalę była dla wielu z nas, ukra­iń­skich lite­ra­tów, długo ocze­ki­waną „nie­spo­dzianką” – agre­sję rosyj­ską prze­po­wia­dano już prze­cież od lat dzie­więć­dzie­sią­tych. I nie cho­dzi tu tylko o wróżby poli­to­lo­gów i eme­ry­to­wa­nych gene­ra­łów. Dosko­nale znaną i chyba naj­bar­dziej nie­zwy­kłą książką o przy­szłej inwa­zji rosyj­skiej i jej kon­se­kwen­cjach jest powieść Ołek­san­dra Irwa­neća Riwne/Rowno. Nawia­sem mówiąc, powieść została wydana także po pol­sku.

Ja rów­nież zasto­so­wa­łem pewne środki ostroż­no­ści.

Na przy­kład w ubie­głym roku obsia­łem dużą część naszego ogrodu nie pie­truszką, kabacz­kiem i mar­chewką, lecz psze­nicą jarą, aby mieć mąkę na wła­sny chleb na zimę, bo kto wie, co się sta­nie z tym kupo­wa­nym w skle­pie. A po zebra­niu, wysu­sze­niu i zmie­le­niu psze­nicy jarej zasia­łem cały ogród psze­nicą ozimą. Bo kto wie, kiedy to „kto wie” się skoń­czy. A następ­nej zimy też będziemy potrze­bo­wać chleba.

W powie­trzu czu­li­śmy zapach nie­pew­no­ści.

Nie bez powodu nie­mal wszyst­kie wie­czorne roz­mowy na ław­kach i przy kuchen­nym stole przy kie­liszku prę­dzej czy póź­niej zamie­niały się w dys­ku­sje o nad­cho­dzą­cym star­ciu rosyj­sko-ukra­iń­skim. Dys­ku­to­wali nie tylko pisa­rze i nauczy­ciele histo­rii, ale także leka­rze, spor­towcy i trak­to­rzy­ści. Nie­któ­rzy uwa­żali, że bez­po­śred­nia inwa­zja zbrojna Rosji jest nie­unik­niona, że na pewno do niej doj­dzie, ale jesz­cze nie teraz. Po olim­pia­dzie, po uru­cho­mie­niu Nord Stream 2, po przy­ję­ciu na uzbro­je­nie w Rosji czołgu „Armata”… Inni twier­dzili, że to nie­moż­liwe, i wie­rzyli, że Putin nie zaata­kuje, ponie­waż po wybo­rach w 2019 roku znowu ma w Kijo­wie posłuszny rząd, który sam znisz­czy Ukra­inę, a co z niej zosta­nie – zawi­nie i z kokardką przy­go­tuje jako pre­zent dla Rosjan.

O tym wszyst­kim roz­pra­wiali głów­nie męż­czyźni. Kobiety słu­chały i wycią­gały bar­dziej prag­ma­tyczne wnio­ski.

Jesie­nią 2020 roku powró­ciła moda na domowe kon­serwy w szkla­nych sło­ikach, która, jak się mogło wyda­wać, z powodu maso­wego upo­wszech­nie­nia zamra­ża­rek już dawno temu ode­szła w nie­pa­mięć. Pełną parą zaczęły pra­co­wać auto­klawy, prze­twa­rza­jąc wie­przo­winę i fasolę na domowe gula­sze, a kabaczki, pati­sony, mar­chew i cebulę na gęste i pożywne sałatki z masłem i ryżem.

W listo­pa­dzie w kilku skle­pach na tere­nie gminy nagle wyku­piono sól. Całą. Następ­nego dnia była z powro­tem na pół­kach – ale dzwo­nek już zadzwo­nił. Potem młode panienki i kobiety zaczęły kupo­wać zapałki. W ciągu trzech mie­sięcy cena zapa­łek wzro­sła dwu­krot­nie – z pięć­dzie­się­ciu kopie­jek do hrywny za paczkę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Jutro była wojna – film w reży­se­rii Jurija Kary, tzw. kino roz­ra­chun­kowe, na pod­sta­wie powie­ści Borysa Wasi­liewa pod tym samym tytu­łem [przyp. aut.]. [wróć]

2. Warto dodać, że starsi ludzie na Woły­niu uży­wają tego samego słowa bez potrzeby tłu­ma­cze­nia [przyp. aut.]. [wróć]