Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niniejsza książka jest opowieścią o kryzysie. Tym najpoważniejszym, bo dotykającym sfery ducha, kryzysie naszego kręgu cywilizacyjnego ukształtowanego przez chrześcijaństwo przekazane ludom Europy przez Kościół rzymski.
Jaka jest przyczyna tego kryzysu, alias kto lub co za tym stoi? Niniejsza książka nie rości sobie najmniejszych nawet pretensji do wyczerpania tego tematu. Autor stoi jednak na stanowisku, że w historii nic nie jest dane raz na zawsze i nic nie jest zdeterminowane. Nie rządzą nami jakieś bezosobowe siły z kategorii „obiektywnych praw dziejowych” lub duchy o nieokreślonej proweniencji („duch postępu”, „duch soboru”).
Kryzys, o którym mowa, dotyczy ludzi i został przez ludzi wywołany. Przez konkretne decyzje polityczne (forsujące np. laicyzację lub prące do rewolucji), przez konkretne idee polityczne i propagandowe narracje, które nie wzięły się znikąd, wreszcie przez zakulisowe działanie zorganizowanych grup nacisku (np. masoneria). Nie chodzi tu bynajmniej o jakąś zwulgaryzowaną teorię spisku, choć ta ostatnia – wskazując na działania konkretnych ludzi lub grup – jest o wiele mniej uwłaczająca dla rozumu ludzkiego, aniżeli pogląd wskazujący, że światem rządzą jakieś bezosobowe moce.
Święty papież wielokrotnie zwracał uwagę – o czym piszemy w książce – na wszechstronność kryzysu współczesnego Zachodu, a tym samym i zagrożeń, wobec których stoi Kościół przełomu drugiego i trzeciego tysiąclecia. Dzisiaj jeden z następców św. Jana Pawła II abdykuje, bo „osłabły siły ducha” (Benedykt XVI), a drugi twierdzi, że najpoważniejszym problemem Kościoła w dwudziestym pierwszym wieku jest… „bezrobocie młodych” i abdykuje ze sprawowania Urzędu Nauczycielskiego, mówiąc: „Kim jestem, by ich sądzić”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 504
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Grzegorz Kucharczyk
Copyright to this edition © by Wydawnictwo Prohibita
Recenzent:
Prof. dr hab. Mieczysław Ryba (KUL)
ISBN:
978-83-61344-80-3
Projekt okładki:
Szymon Pipień
Redakcja i korekta:
Barbara Manińska
Wydawca:
Wydawnictwo PROHIBITA
Paweł Toboła-Pertkiewicz
www.prohibita.pl
wydawnictwo@prohibita.pl
Tel: 22 424 37 36
www.facebook.com/WydawnictwoProhibita
Sprzedaż książki w Internecie:
Niniejsza książka jest o kryzysie. Tym najpoważniejszym, bo dotykającym sfery ducha, kryzysie naszego kręgu cywilizacyjnego ukształtowanego przez chrześcijaństwo przekazane ludom Europy przez Kościół rzymski. Nasze czasy są świadkiem znacznego przyspieszenia i pogłębienia zjawisk kryzysowych. Zmienia się postać tego świata – coraz szybciej i w coraz gorszym kierunku.
Święty Jan Paweł II już w 1982 roku mówił: „Duch tego świata pragnąłby, byśmy skapitulowali w najbardziej podstawowych zasadach życia chrześcijańskiego. Dziś, jak nigdy przedtem, podstawowe prawdy wiary są kwestionowane, a wartości etyki chrześcijańskiej atakowane i ośmieszane. Rzeczy, które budziły oburzenie poprzedniej generacji, teraz zapisane są w księgach ustawodawczych społeczeństwa! Te procesy należą do zjawisk największej wagi i nie można ich nie dostrzegać, nie udzielając na nie odpowiedzi, ani też nie wystarczy tu banalna odpowiedź. Sprawy o tak wielkiej doniosłości wymagają pełnej uwagi naszego chrześcijańskiego sumienia”.
Od czasu, gdy papież z Polski wypowiadał te słowa, minęło ponad trzydzieści lat, wyrosło całkiem nowe pokolenie Europejczyków, czy szerzej – ludzi Zachodu, które mierzy się nie tylko z „kulturą aborcji” i „kulturą antykoncepcji”, ale z coraz silniejszymi wysiłkami w kierunku radykalnej „dekonstrukcji” rodziny, płci oraz istoty ludzkiej. Któż by się spodziewał jeszcze parę lat temu, że na synodzie biskupów w Watykanie z dużym trudem uda się odrzucić pomysły dowartościowujące dewiacje i cudzołóstwo. Jak pokazał synod z października 2014 roku, większość biskupów uważa, że trzeba iść w tym nowym „kierunku duszpasterskiej wrażliwości”. Zabrakło jedynie większości kwalifikowanej.
Święty papież wielokrotnie zwracał uwagę – o czym piszemy w książce – na wszechstronność kryzysu współczesnego Zachodu, a tym samym i zagrożeń, wobec których stoi Kościół przełomu drugiego i trzeciego tysiąclecia. Dzisiaj jeden z następców św. Jana Pawła II abdykuje, bo „osłabły siły ducha” (Benedykt XVI], a drugi twierdzi, że najpoważniejszym problemem Kościoła w dwudziestym pierwszym wieku jest… „bezrobocie młodych” i abdykuje ze sprawowania Urzędu Nauczycielskiego, mówiąc: „Kim jestem, by ich sądzić”.
Tak wygląda kapitulacja wobec prawdziwego problemu (kryzysu cywilizacji chrześcijańskiej] przykrywana tematami zastępczymi z rodzaju pokazowej „walki z ubóstwem”. Któryż to z Apostołów tak bardzo troszczył się o los biednych, że przeliczał wartość drogocennego olejku wylanego na stopy Pana na wartość funduszu pomocowego dla ubogich? A Pan mówi: „Ubogich zawsze mieć będziecie”.
Jaka jest przyczyna tego kryzysu, alias kto lub co za tym stoi? Niniejsza książka nie rości sobie najmniejszych nawet pretensji do wyczerpania tego tematu. Autor stoi jednak na stanowisku, że w historii nic nie jest dane raz na zawsze i nic nie jest zdeterminowane. Nie rządzą nami jakieś bezosobowe siły z kategorii „obiektywnych praw dziejowych” lub duchy o nieokreślonej proweniencji („duch postępu”, „duch soboru”).
Kryzys, o którym mowa, dotyczy ludzi i został przez ludzi wywołany. Przez konkretne decyzje polityczne (forsujące np. laicyzację lub prące do rewolucji], przez konkretne idee polityczne i propagandowe narracje, które nie wzięły się znikąd, wreszcie przez zakulisowe działanie zorganizowanych grup nacisku (np. masoneria]. Nie chodzi tu bynajmniej o jakąś zwulgaryzowaną teorię spisku, choć ta ostatnia – wskazując na działania konkretnych ludzi lub grup – jest o wiele mniej uwłaczająca dla rozumu ludzkiego, aniżeli pogląd wskazujący, że światem rządzą jakieś bezosobowe moce.
Prawdą jest również maksyma imć pana Zagłoby, że „nie masz takowych terminów, z których by viribusunitis przy Boskich auxiliach podnieść nie można”. Dlatego w czasach kryzysu spotykamy wielkich obrońców christianitas jako ładu cywilizacyjnego – tytanów ducha i intelektu. Także o nich jest ta książka.
W książce znajduje się również blok tekstów odnoszących się (także w charakterze polemik) do historii Polski. Jednak w większości wypadków mówimy tutaj również o zagadnieniach z naszych dziejów, odnoszących się do konfrontacji z przejawami kryzysu zachodniej cywilizacji. Zarówno komunizm, jak i narodowy socjalizm były rezultatami duchowego tąpnięcia, które zaistniało na Zachodzie na długo przed 1914 rokiem, a które papież Pius XII nazwał „zbrodniami Majestatu wobec Chrystusa Króla”.
Teksty, które złożyły się na niniejszą książkę, ukazywały się (choć nie wszystkie) w ciągu kilkunastu lat na łamach prasy konserwatywnej w Polsce oraz na portalu PCh24. Nie jest to jednak zestaw „odgrzewanych kotletów”. Przeważająca większość tekstów została rozbudowana o nowe treści. Niektóre są zupełnie nowe.
Grzegorz Kucharczyk
Kocham ten kościół i jego święte chorągwie,
Jego srebrne naczynia i jego kandelabry,
Światła, ikony, ambonę.
Ilekroć tam zachodzę, do tego kościoła Greków,
Gdzie zawsze czuć woń kadzidła,
Brzmią liturgiczne śpiewy,
A kapłani w ornatach lśniących złocistym blaskiem,
Kroczący uroczyście, pełni są dostojeństwa –
Powracam zaraz myślą do naszej dawnej świetności:
Do potęgi Bizancjum.1
Przed niemal stu laty w ten sposób opisywał Hagię Sophię – niegdyś największą bazylikę chrześcijańskiego świata, a od 1453 roku zamienioną w meczet – Grek z Aleksandrii Konstandinos Kawafis. Ten jeden z piękniejszych wierszy autora Itaki jest świadectwem nie tylko melancholii ogarniającej na widok najwspanialszej niegdyś świątyni całego katolickiego świata zdegradowanej do roli meczetu (a już niedługo, w 1934 r. – z woli Kemala Atatürka – do muzeum). To także dowód na to, że mentalność współczesnych – a z pewnością dwudziestowiecznych Greków – została ukształtowana przez duchowe i kulturowe dziedzictwo Bizancjum, a nie starożytnej Hellady; powstała ona nie tyle w cieniu Partenonu ile raczej pod kopułami Hagii Sophii.
Wspanialsza niż świątynia Salomona
Świątynia Mądrości Bożej – wybudowana w latach 532–537 za panowania największego cesarza bizantyjskiego Justyniana I Wielkiego – była katedrą patriarchy Konstantynopola (do 1054 r. katolickiego) i tradycyjnym miejscem koronacji bizantyjskich cesarzy. Jeśli wierzyć relacji Euzebiusza z Cezarei, cesarz Justynian osobiście brał udział w projektowaniu wspaniałej bazyliki, a dokładne wskazówki otrzymywał z anielskim pośrednictwem z nieba. Do historii przeszły też słowa Justyniana, który po wejściu do ukończonej bazyliki miał wykrzyknąć: „Salomonie, prześcignąłem cię!”.
Materiał potrzebny do budowy patriarszej i cesarskiej bazyliki ściągano z całego obszaru wschodniego cesarstwa (chociaż za Justyniana cesarstwo było ponownie tylko jedno – cesarz odzyskał przecież nie tylko Afrykę Północną, ale również Italię z Rzymem). Szlachetny budulec płynął też z Egiptu i Syrii. Wykorzystano również kolumny ze słynnej efeskiej świątyni Artemidy (jednego z siedmiu cudów starożytnego świata).
Wspaniałość Hagii Sophii była legendarna: „Ogromna kopuła spoczywa na niewysokim tamburze (podbudowie), nad którym biegnie dookoła zwarty ciąg okien, tak więc wnętrze kościoła jest pełne światła, którego źródło i kierunek są w pierwszej chwili nieuchwytne. Nocą oświetlał je zespół żyrandoli zawieszonych na łańcuchach […]. Zwiedzający ma wrażenie, jakby zgubił się w olbrzymiej podwodnej grocie, jarzącej się światłem, które płynie z niewidomego źródła, i wyłożonej lśniącymi kamieniami szlachetnymi”2. Dokładny opis głównego ołtarza, przy którym Najświętszą Ofiarę sprawował tylko patriarcha, wspaniałych mozaik oraz największych uroczystości kościelnych i państwowych sprawowanych w murach tej świątyni odnajdujemy w dziele cesarza Konstantyna VII Porfirogenety De caeremoniis, pochodzącym z X wieku.
Hagia Sophia doświadczała wszystkich dramatycznych wydarzeń, które były udziałem Konstantynopola – chodzi tutaj bynajmniej nie tylko o nawiedzające miasto nad Bosforem silne trzęsienia ziemi (jedno z nich, już w 558 r. spowodowało zawalenie się centralnej kopuły bazyliki Mądrości Bożej). Także o szalejący w Bizancjum na przełomie VIII i IX wieku ikonoklazm, który nie ominął również bazyliki. Jego ofiarą padły wspaniałe złociste mozaiki przedstawiające Chrystusa, Matkę Bożą oraz świętych.
Wraz z całym miastem bazylika doświadcza wielkich oblężeń muzułmańskich – wielkiego, trwającego cztery lata między 674 a 678 rokiem, oraz krótszego w latach 717–718 (wspomnieć należy, że w 626 r. Konstantynopol wytrzymał oblężenie przez Persów). Trudno przecenić rolę tej pierwszej obrony miasta przed Arabami. To przecież pod murami Miasta Konstantyna kroczący dotąd od zwycięstwa do zwycięstwa islam poniósł dotkliwą porażkę, na długo wcześniej zanim pod Poitiers marsz Arabów na innym krańcu świata chrześcijańskiego powstrzymali Frankowie (732 r.).
Gdy na murach trwała walka obrońców z nacierającymi muzułmanami, w „kościele Greków” trwały nieustające modły. Ta sytuacja – niestety bez szczęśliwego zakończenia – powtórzy się również w 1453 roku podczas ostatniego oblężenia Konstantynopola przez muzułmanów. W 1204 roku po zdobyciu miasta przez uczestników IV krucjaty Hagia Sophia aż do 1261 roku na nowo stała się bazyliką katolicką (od 1054 r. trwała schizma wschodnia). Tam też koronowani byli łacińscy władcy Konstantynopola. Zdobyciu miasta przez łacinników towarzyszyło plądrowanie nie tylko pałaców cesarskich, ale i świątyń Konstantynopola – nie wyłączając bazyliki Mądrości Bożej. Fakt ten został od razu stanowczo potępiony przez papieża Innocentego III.
Ostatnie oblężenie
W grudniu 1452 roku w bazylice Mądrości Bożej został uroczyście odczytany akt zawartej w 1439 roku podczas soboru florenckiego unii między Kościołem wschodnim i zachodnim. W uroczystości uczestniczył cesarz Konstantyn XI wraz ze swoim dworem. Czytelnym znakiem dokonanego zjednoczenia było włączenie do modlitw mszalnych imienia biskupa Rzymu. Niespełna pół roku później, na początku kwietnia 1453 roku, rozpoczęło się drugie oblężenie Konstantynopola przez Turków (pierwsze w 1422 r. miasto zwycięsko odparło).
Podobnie jak podczas wcześniejszych oblężeń miasta przez muzułmanów, również w 1453 roku – od 5 kwietnia (początek oblężenia) do 29 maja (ostateczny szturm Turków) – trwały w Konstantynopolu nieustanne modlitwy. Na mury wychodziły procesje z relikwiami świętych oraz ikoną Matki Boskiej (Hodegetria) – patronki miasta. Centralnym miejscem modlitw była ponownie Hagia Sophia. Tutaj też ostatecznie, ale jakże za późno, dopełniła się unia florencka. W bazylice modlili się zarówno katolicy rzymscy (wśród obrońców dużo było Wenecjan i Genueńczyków), greccy i ci, którzy do tej pory trwali w oporze przed przyjęciem unii. Ale nawet ci ostatni uczestniczyli w nabożeństwach i sakramentach bez względu na to, czy odprawiali je w świątyni łacinnicy czy Grecy.
Tysiące ludzi szukało schronienia w olbrzymiej bazylice. Według dawnej legendy, nawet gdyby niewierni mieli sforsować mury, świetlisty anioł z nieba miał ich przegonić sprzed wrót do bazyliki i z całego miasta. W wieczór poprzedzający ostateczny szturm Turków na miasto do bazyliki Mądrości Bożej przybył również ostatni cesarz bizantyjski (a właściwie ostatni basileos Romaioi – cesarz Rzymian) Konstantyn XI, by pojednać się z Bogiem.
29 maja 1453 roku Konstantynopol został zdobyty przez Turków. Jak pisał Steven Runciman, data ta „stanowi punkt zwrotny w historii. Oznacza koniec starej opowieści, opowieści o bizantyjskiej cywilizacji. Przez jedenaście setek lat stało nad Bosforem miasto, gdzie uwielbiano intelekt, a naukę i literaturę klasycznej przeszłości przechowywano i studiowano […]. Było to również wielkie miasto kosmopolityczne, gdzie równolegle z towarami swobodnie wymieniano idee, i którego obywatele widzieli siebie jako spadkobierców Grecji i Rzymu uświęconych przez wiarę chrześcijańską”3.
To był również koniec najwspanialszej bazyliki świata chrześcijańskiego. Turcy po zdobyciu miasta zabili albo zabrali w jasyr tysiące chrześcijan, którzy schronili się w bazylice. Do ostatniej chwili jednak trwały modlitwy, także przy głównym ołtarzu. Niektórzy podobno widzieli, jak kapłani, stojący do końca przy ołtarzu, wzięli ze sobą święte naczynia liturgiczne i uciekli przed Turkami przez południową ścianę świątyni, która w cudowny sposób rozstąpiła się przed nimi. Mają wrócić, gdy świątynia na nowo zostanie oddana chrześcijanom.
Jedną z pierwszych decyzji zwycięskiego sułtana Mehmeda (Zdobywcy) było bowiem zamienienie Hagii Sophii w meczet. Sułtan wjechał do Konstantynopola po trzech dniach rabowania miasta, na co zezwolił swoim żołnierzom. Pierwsze kroki skierował właśnie do świątyni Mądrości Bożej. Tam jeden z ulemów odczytał z ambony muzułmańskie wyznanie wiary. Chwilę potem sułtan stanął na płycie głównego ołtarza bazyliki – według niektórych świadectw wjechał na nią konno – i stamtąd oddał pokłon Allahowi.
„Słońce Cluny”
Początek X wieku po Chrystusie był początkiem kolejnego „ciemnego stulecia” w dziejach Kościoła zachodniego. Papiestwo od kilkudziesięciu lat było igraszką w ręku kilku możnych rodów rzymskich; wielu biskupów to przede wszystkim wielcy panowie feudalni, otrzymujący inwestyturę od lokalnych seniorów (książąt, królów), lojalni przede wszystkim wobec nich; nastąpił upadek dyscypliny kościelnej, szerzy się symonia, a i małżeństwa duchownych nie sprzyjają oddaniu się bez reszty i bezinteresownie obowiązkom duszpasterskim. Nie ma wielkich katedr – zarówno funkcjonujących jako Domy Boże, jak i miejsca naukowej refleksji.
Dokładnie w tym czasie, w burgundzkim Cluny w 910 roku, doszło do przełomowego wydarzenia w dziejach nie tylko Kościoła zachodniego, ale całej zachodniej Europy. Dzięki fundacji księcia Wilhelma Akwitańskiego powstał w Cluny benedyktyński klasztor. Akt fundacyjny przewidywał nie tylko stosowne uposażenie materialne dla synów św. Benedykta, ale również zawierał egzempcję (wyłączenie) klasztoru spod wpływów lokalnej władzy świeckiej i duchownej. Cluny od początku podlegało bezpośrednio i wyłącznie Stolicy Apostolskiej. Tak rozpoczęła się historia opactwa, które w krótkim czasie rozrosło się do potężnej kongregacji klasztorów benedyktyńskich i bez którego nie można zrozumieć nie tylko historii Kościoła, ale i całej zachodniej christianitas w X, XI i XII wieku. Te trzy stulecia były świadkiem dynamicznego rozrostu kluniackiej kongregacji i równie dalekosiężnych wpływów mnichów z Cluny na najważniejsze wydarzenia tamtej epoki – odnowę Kościoła (tzw. reformy gregoriańskie), ruch krucjatowy oraz odnowienie życia artystycznego i naukowego (tzw. renesans XII w.).
W zgodnej opinii badaczy dziejów Kościoła założenie klasztoru w Cluny było początkiem długiego procesu odnowy Kościoła – in capita et in membra. Proces był długi, ale przez to systematyczny, dobrze przygotowany, organiczny. Hasłem Cluny nie było „otwieranie się na świat”, ale oddzielenie się od niego, aby tym lepiej otworzyć się na surowość, ale i piękno pierwotnej reguły św. Benedykta. Reformatorzy z Cluny zaczynali przede wszystkim od siebie. Ale to z ich grona wyszli papieże: św. Grzegorz VII, bł. Urban II oraz Paschalis II, którzy na przełomie XI i XII wieku przypieczętują dzieło odnowy Kościoła powszechnego, w tym jego emancypację spod dominacji władzy świeckiej. To w murach kluniackiego opactwa schronienie przed cesarzem Henrykiem V znalazł w 1119 roku papież Gelazy II, który tam też umarł. Konklawe, które odbyło się w Cluny, wyniosło na Tron Piotrowy Kaliksta II, którego jedną z pierwszych decyzji było postanowienie o łączeniu odtąd godności opata Cluny z godnością Księcia Kościoła (kardynała).
Dawny mnich kluniacki bł. Urban II mówił o Cluny, że „świeci ponad ziemią na podobieństwo drugiego słońca. Do niego można odnieść słowa naszego Pana: Jesteście światłością świata”. „Słońce Cluny” w X–XII wieku najmocniej świeciło świętością swoich członków. Jeden po drugim następowali po sobie wielcy i święci opaci: Odon (927–942), Majol (948–994), Odilon (994–1049), Hugo (1049–1109). W latach 1122–1156 Cluny rządził opat Piotr z Montbaisier. Nie doczekał się wyniesienia na ołtarze, ale do historii przeszedł jako Piotr Venerabilis (Czcigodny). Jak mawiał Grzegorz VII, inny świątobliwy papież wywodzący się z burgundzkiego opactwa: „Żaden klasztor nie równa się z nim, ponieważ nie było w Cluny opata, który nie byłby świętym”.
Cluny było więc atrakcyjne swoją świętością. Na początku XII wieku istnieje już potężna, licząca niemal 1200 klasztorów, kongregacja kluniacka – sieć domów zakonnych podporządkowanych opactwu– –matce. Najwięcej (883) było ich wtedy we Francji, niemal 100 w Niemczech i Szwajcarii, ponad 50 w północnych Włoszech, ponad 40 w Anglii oraz 31 w królestwach hiszpańskich.
Jak widzimy, Cluny dawało Kościołowi papieży i niejednokrotnie gościło ich w swoich murach. Przybywali do opactwa nie tylko szukać schronienia, ale również – o czym będzie jeszcze mowa – by konsekrować powstającą tam wspaniałą bazylikę. W 1245 roku, po zakończeniu obrad I soboru powszechnego w Lyonie, opactwo było świadkiem odwiedzin papieża Innocentego IV, króla Francji św. Ludwika IX oraz wielu ojców soborowych (m.in. łacińskich patriarchów Konstantynopola oraz Antiochii).
Cluny w wydatny sposób współdziałało w narodzinach i rozszerzaniu idei krucjatowej. Już w pierwszej połowie XI wieku pojawiła się w kręgu Cluny myśl o konieczności wsparcia – nie tylko modlitwą, ale i mieczem – chrześcijan walczących za Pirenejami o odzyskanie ziem dawnego katolickiego królestwa Wizygotów spod władzy Arabów. Mnisi kluniaccy – przede wszystkim ci, którzy na fali ruchu odnowy w Kościele objęli stolice biskupie, w tym również stolicę biskupa Rzymu (św. Grzegorz VII, bł. Urban II) – uczynili wiele zarówno dla rozszerzenia idei krucjatowej na pomoc dla wschodnich chrześcijan, jak i dla wykształcenia się na Zachodzie etosu rycerza chrześcijańskiego, miles Christi.
Tradycja i piękno liturgii – narzędzia odnowy
Zaproponowana przez Cluny recepta na odnowienie Kościoła to powrót do tradycji (pierwotna reguła św. Benedykta), dyscypliny i modlitwy. Z inicjatywy opata św. Odilona wprowadzono w Kościele powszechnym Dzień Zaduszny, a Cluny wiele uczyniło dla odnowy pamięci o Kościele cierpiącym w czyśćcu. Ale modlitwa miała być piękna i w pięknej oprawie. Stąd pieczołowitość mnichów kluniackich w odniesieniu do liturgii. Właściwą atmosferę dla Sakramentu Ołtarza miała tworzyć wspaniała świątynia. Dzieło budowy bazyliki w Cluny pod wezwaniem św.św. Piotra i Pawła, patronów opactwa, jest związane z postacią św. Hugona opata (1049–1109). Wedle współczesnej mu klasztornej kroniki „zachęcony przez polecenie z wysoka, zbudował on bazylikę jako namiot na chwałę Bożą […] o takim splendorze, że gdyby mieszkańcy nieba mieli się kontentować naszymi ziemskimi warunkami, można by było o niej mówić, że jest przedsionkiem aniołów”.
Pierwszy kamień pod nowy kościół klasztorny (tzw. Cluny III) został położony w 1088 roku. W 1095 roku konsekracji głównego ołtarza w powstającej bazylice dokonał papież Urban II podczas swojej pamiętnej podróży do Francji, podczas której ogłosił I wyprawę krzyżową. Święty opat nie doczekał końca budowy „namiotu Bożego” o niebiańskim splendorze. Konsekracja całej bazyliki została dokonana w 1130 roku przez papieża Innocentego II, czterdzieści dwa lata po rozpoczęciu budowy świątyni.
Przez niemal cztery następne wieki romańska bazylika św. Piotra w Cluny była największą świątynią chrześcijaństwa, prym ten utraciła dopiero na rzecz odnowionej na początku XVI wieku Bazyliki św. Piotra w Rzymie. Rozmiary kluniackiej bazyliki były imponujące. Zgodnie z zamysłem św. Hugona w jej murach mieli się zmieścić naraz wszyscy mnisi z całej kluniackiej kongregacji – od Hiszpanii po Niemcy, od Anglii po Italię.
W centrum pełnej splendoru kluniackiej liturgii była adoracja Najświętszego Sakramentu. Dla katolików zmuszanych dzisiaj do obserwowania skandalicznej komunii świętej udzielanej na rękę, pietyzm mnichów odnoszący się do Eucharystii musi wyglądać jak zetknięcie się z innym, niebiańskim światem. Zacytujmy jednego z historyków zajmujących się dziejami w Cluny: „Sługa, którego powinnością było zanieść worek do młyna, nie mógł być «rozwiązły». Zaczynał od umycia kamienia młyńskiego, chronionego przez zasłony, następnie ubierał się na biało, głowę nakrywał humerałem w ten sposób, że tylko oczy było widać. Dopiero wówczas mógł zemleć ziarno na mąkę, przesiać ją i umyć. Po odśpiewaniu modlitw dalsze czynności przejmowali trzej bracia, również ubrani na biało. Wysypywali mąkę na nieskazitelnej czystości stół i mieszali ją z wodą nalewaną z naczynia używanego w czasie Mszy. Zalecano wykonawcom, aby podczas wypieku nie zanieczyszczali „Eucharystii przenajświętszej tajemnicy” nie tylko śliną, ale i oddechem. Ze swojej strony, kapłan wezwany do sprawowania Eucharystii, niezależnie czy chodziło o jedną z dwóch codziennych Mszy konwentualnych, czy o Msze prywatne, mył dwa razy ręce na znak oczyszczenia; pierwszy raz, jak nakazuje tradycja, przed założeniem szat liturgicznych, drugi, tuż przed konsekracją. […] Ta wiara w realną Obecność była tak mocna, że Bernard ustalił procedurę zachowania się na wypadek, gdyby podczas Ofiary Eucharystycznej kropla «Krwi Pańskiej» [cudzysłów w oryginale – G.K.] spadła na obrus ołtarza, korporał lub ornat. Należy wyciąć kawałek materiału w ten sposób uświęconego i przechowywać go od tej pory między relikwiami”4.
Cluny – opactwo papieży, miejsce najświetniejszej świątyni zachodniego chrześcijaństwa, przechowywało w swoich murach i za murami klasztoru prawdziwy skarbiec relikwii. Klasztorne inwentarze z XVI wieku informują m.in. o przechowywaniu tam relikwii Krzyża Świętego, gąbki, którą pojono Chrystusa na Kalwarii, kawałka skały, z której Zbawiciel nauczał Modlitwy Pańskiej. Oprócz relikwii przechowywano w Cluny Księgę Genesis z notatkami św. Augustyna, psałterz św. Jana Chryzostoma, bogate zbiory manuskryptów – rezultat pracy ogromnego przyklasztornego skryptorium.
Większość tych relikwii oraz dóbr kultury została bezpowrotnie zniszczona podczas francuskich wojen religijnych w XVI i XVII wieku, które nie ominęły również słynnego opactwa. A konkretnie nie ustrzegło się ono najścia oddziałów hugenockich, które w typowy dla siebie sposób zaznaczyły swoją obecność daleko posuniętym wandalizmem, którego ofiarą padały wyżej wymienione oraz inne „przykłady papistowskich zabobonów”5.
„Ulica łajdacka”, czyli Cluny jako „dobro narodowe”
Śmiertelny cios wymierzyła opactwu dopiero rewolucja francuska. W 1789 roku wszyscy mnisi zostali wygnani z jego murów, a opactwo zostało określone jako „dobro narodowe”. Rewolucja potraktowała je w sposób taki sam, jak wszystkie inne pomniki dawnej Francji – „pierworodnej córy Kościoła”. W tym samym czasie, gdy motłoch bezcześcił bazylikę i groby królów Francji w Saint–Denis, oddział armii republikańskiej (w 1792 r.) bezcześcił bazylikę w Cluny. W 1798 roku całe opactwo wraz z jego wspaniałą świątynią zostało sprzedane (jako „dobro narodowe”) za niewiele ponad dwa miliony franków trzem „uczciwym obywatelom” z niedalekiego Mâcon. Jeden z nich – niejaki pan Gemillon, udowodnił w oczach Republiki swoją „uczciwość”, zrzucając sutannę. Inny zaś z nabywców słynnej bazyliki – pan Batonard, kupiec winny – skłonił lokalne władze do zgody na taką cenę sprzedaży, oferując łapówkę w postaci wina wartego siedem tysięcy franków.
„Uczciwi obywatele” potraktowali wspaniałą bazylikę jako dochodowy kamieniołom, miejsce pozyskiwania solidnego materiału budowlanego sprzedawanego z zyskiem (przede wszystkim lokalnym odbiorcom). W ciągu kilku lat niegdyś największa bazylika zachodniego świata została rozebrana do fundamentów. Dzwony z bazyliki, pochodzące z XII wieku, dar cesarzowej Matyldy (żony cesarza Henryka V, a następnie hrabiny Andegawenii) zostały przetopione na armaty. Tak zakończyła się niemal dziewięćsetletnia historia opactwa.
Trudno znaleźć w nowożytnej Europie równie dramatyczny przykład kulturowego wandalizmu, jakim było zniszczenie bazyliki w Cluny. Podobno Napoleon Bonaparte już jako cesarz Francuzów, przejeżdżając przez Burgundię, odmawiał odwiedzin w Cluny, nie chcąc spotykać się z „barbarzyńcami”, którzy dozwolili na taką dewastację. Ale to tylko legenda. Do Paryża już w 1800 roku dochodziły wieści o dokonujących się w Cluny zniszczeniach (raportował o tym paryski historyk sztuki A. Lenoir, który udał się do Burgundii), ale zarówno Pierwszy Konsul, jak i później cesarz Francuzów nie uczynił nic, by powstrzymać wandalizm. Zakończył się on dopiero w 1820 roku, ale już wówczas z bazyliki nie pozostał niemal ślad.
Dzisiaj, przechadzając się ulicami kilkutysięcznego miasteczka Cluny, niejednokrotnie na ścianach domów można odnaleźć motywy herbowe lub reliefy roślinne. Niechybny dowód na to, że dom został zbudowany z materiału pozyskanego z lokalnego „kamieniołomu”. Nieprzypadkowo główna ulica w mieście, w którym co rusz widać tego typu świadectwa, nazywana jest również la rue scelerate – ulicą łajdacką. Obecnie Cluny – jak napisał jeden z brytyjskich autorów – to „pusta muszla wypełniana przez wiatr i naszą ciekawość, co tutaj kiedyś istniało” (E. Mullins).
Od wspaniałości największych świątyń chrześcijaństwa po nędzę ruin i przygnębiający status muzeum – oto wspólna droga, którą przeszły Hagia Sophia i Cluny, Wschód i Zachód. Zaatakowane zostały w różnym czasie przez dwie fale barbarzyńców – muzułmanów i rewolucjonistów. A ponieważ dla wielu – na Wschodzie i na Zachodzie – „ludzie ci byli jakimś rozwiązaniem” (by raz jeszcze zacytować tu Kawafisa), Cluny to ciągle ruiny, a Hagia Sophia jest wielkim muzeum. Los tych wspaniałych świątyń przypomina również o tym, że nic nie jest dane raz na zawsze, albo, jak mówi św. Paweł: „Niech ten, który stoi, baczy, by nie upadł”. Ale przecież pamięć o wielkiej przeszłości nie wygasła zupełnie. Nie słychać co prawda głosów na Zachodzie, domagających się rekonstrukcji wielkiej bazyliki kluniackiej, zwłaszcza w czasie, gdy istniejącym do tej pory wielkim świątyniom grozi zamiana w kluby nocne (vide Holandia). Jednak już w wypadku Hagii Sophii, co rusz – i to nie tylko wśród prawosławnych Greków – pojawiają się głosy domagające się oddania bazyliki chrześcijanom (ostatnio do głosów tych dołączył profesor Donald Heinz z uniwersytetu w Chicago). Rząd w Ankarze jednak może być spokojny. Zwrot bazyliki wyznawcom Chrystusa z pewnością nie będzie wyznaczony przez Komisję Europejską jako jeden z warunków akcesji Turcji do UE.
Trzech Dionizych i jedno opactwo
Święty Dionizy (Saint Denis) był jednym z apostołów znajdują cej się pod rzymskim panowaniem Galii. Wysłany za Alpy przez papieża Fabiana poniósł śmierć męczeńską przez ścięcie w okresie prześladowań chrześcijan za panowania cesarza Decjusza (249–251). Miejscem męczeństwa, a jednocześnie miejscem pochówku męczennika była miejscowość Catulliacum, położona nieopodal Paryża. Kult relikwii świętego Dionizego rozpoczął się zaraz po jego śmierci i doczekał upadku władzy cesarskiego Rzymu nad Galią oraz przyjęcia katolicyzmu przez Chlodwiga (496 r.), króla Franków, pierwszego katolickiego władcy z frankijskiej dynastii Merowingów. Catulliacum przeobraża się w tym czasie w Saint–Denis.
W okresie panowania władców frankijskich – zarówno za Merowingów, a jeszcze bardziej w okresie panowania dynastii Karolingów – rośnie kult świętego Dionizego jako jednego z najważniejszych patronów Francji (ściślej: królestwa frankijskiego), w naturalny sposób zogniskowany wokół podparyskiego Saint–Denis, w którym zostały przed wiekami złożone relikwie męczennika. Ich stróżami są osadzeni tam przez frankijskich władców benedyktyni. Wydarzenie to jest jednym z przejawów istniejącego już w tym okresie (VIII–IX w.) ścisłego związku między monarchią francuską (frankijską) a Saint–Denis. Jednym, ale nie jedynym.
Od czasów Merowingów, a konkretnie od króla Dagoberta (panującego w VI w. jednego z następców Chlodwiga), życzeniem kolejnych królów frankijskich, a potem francuskich, było bycie pochowanym „u boku św. Dionizego”. Opactwo Saint–Denis staje się w ten sposób oficjalną nekropolią królów Francji. Tradycja ta trwała aż do początku XIX wieku. Ostatnim władcą Francji tam pochowanym był Ludwik XVIII, brat zgilotynowanego Ludwika XVI. Tradycja długa, ale przerwana tragicznymi wydarzeniami rewolucji francuskiej – tragicznymi zarówno dla monarchii, jak i dla opactwa.
W kronikach z okresu karolińskiego opactwo Saint–Denis nazywane jest „matką kościołów francuskich”, „koroną Królestwa”. Kolejni władcy zanim spoczną apud Sancti Dionisii są hojnymi donatorami. Jednym z najbardziej łaskawych pod tym względem był wnuk Karola Wielkiego, cesarz Karol Łysy. Darował on opactwu wspaniały złoty ołtarz oraz drogocenne relikwie Męki Pańskiej – gwóźdź z Krzyża Świętego oraz fragment Korony Cierniowej. Jego darem był przechowywany w Saint–Denis aż do czasów rewolucji francuskiej okazały, wykonany ze złota krzyż (tzw. krzyż Eligiusza, wykonany w VII w.), z powodu swojej wspaniałości opisywany jako aurifex peritissimus.
W okresie frankijskim w kontekście dziejów kultu świętego Dionizego doszło do jeszcze jednego, bardzo znaczącego wydarzenia. Chodzi o identyfikację (mylną) rzymskiego męczennika z III wieku, czyli wspomnianego na początku św. Dionizego, pierwszego biskupa Paryża zamęczonego w okresie panowania cesarza Decjusza (III w.) ze wspominanym w „Dziejach Apostolskich” innym świętym Dionizym, tzw. Dionizym Areopagitą – uczniem św. Pawła Apostoła i – zgodnie z tradycją – biskupem Aten. Dodatkowo zaś w IX wieku uczeni kronikarze i teologowie karolińscy przypisali (całkiem niesłusznie) temu właśnie św. Dionizemu Areopagicie autorstwo traktatów mistyczno–teologicznych utrzymanych w duchu filozofii neoplatońskiej, które w tym stuleciu za pośrednictwem Konstantynopola dotarły na Zachód. Łacińskie przekłady dzieł owego Pseudo– Dionizego Areopagity, w rzeczywistości żyjącego na przełomie V i VI wieku, po przełożeniu ich na łacinę w połowie IX wieku (jednym z wybitnych translatorów, a jednocześnie popularyzatorów tych traktatów był Jan Szkot Eriugena) cieszyły się przez kolejne stulecia niesłabnącą popularnością wśród teologów zachodniej christianitas. Najważniejsze z tych traktatów: O imionach Boskich, O hierarchii niebieskiej, O hierarchii kościelnej oraz Teologia mistyczna, odegrały także niepoślednią rolę w historii benedyktyńskiego opactwa w Saint– Denis, podobnie jak złączenie w jedną osobę trzech różnych postaci (biskupa Paryża, biskupa Aten i Pseudo–Dionizego Areopagity).
Jak król Francji stał się wasalem św. Dionizego
Jak pisze Otto von Simson, badacz początków sztuki gotyckiej: „W pierwszej połowie XII wieku Saint–Denis stało się bastionem polityki domu królewskiego; stąd brała początek idea monarchii chrześcijańskiej, która ugruntowała przewagę Kapetyngów we Francji, a w sensie ideologicznym – w całej Europie”. Rzecz jasna to nie benedyktyni z Saint–Denis jako pierwsi mówili o królu jako Bożym pomazańcu. Niemiecki historyk ma jednak rację w czym innym. Rzeczywiście u progu XII wieku po raz kolejny uwidocznia się ścisły związek między opactwem Saint–Denis a monarchią francuską, tym razem kapetyńską.
Symboliczne pod tym względem wydarzenie dokonało się w 1124 roku, gdy król Francji Ludwik VI przed udaniem się na wojnę z cesarzem rzymskim (i królem niemieckim) Henrykiem V, wobec całego swojego dworu i rycerstwa przyjął na klęczkach z rąk opata Saint–DenisvexilliumSancti Dionisii – sztandar świętego Dionizego. Chorągiew utożsamiana była zresztą z legendarną, wspominaną w Pieśni o Rolandzie, chorągwią Karola Wielkiego, Oriflamme. Saint– Denis było tym miejscem, w którym w pierwszej połowie XII wieku doszło do skutecznego „zaanektowania przez Kapetyngów tradycji karolińskiej, która powracała tu do swoich źródeł: na równinę francuską” (Georges Duby).
Dokonując tego aktu przyjęcia z rąk opata Saint–Denis chorągwi świętego Dionizego, król Francji oficjalnie stał się lennikiem tego „osobliwego po Bogu protektora Królestwa” – jak w jednym ze swoich dokumentów nazywał apostoła Galii król Ludwik VI. Wyjątkowa pozycja opactwa Saint–Denis w Królestwie Francji (określanego przez tego samego Kapetynga mianem caput regni nostri – głowy naszego Królestwa) w pierwszej połowie XII wieku uwidocznia się nie tylko w tym fakcie. Ludwik VI – wasal św. Dionizego – krótko przed swoją śmiercią w 1137 roku złożył w Saint–Denis swoje insygnia koronacyjne. Począwszy od panowania jego wnuka Filipa Augusta zwyczajem stało się, że zaraz po uroczystej koronacji w Reims nowy król Francji składał swoją koronę w słynnym opactwie u relikwii patrona Królestwa.
W XII wieku benedyktyni z Saint–Denis cieszą się statusem „opactwa królewskiego”, będącego pod szczególną opieką kapetyńskiej monarchii. Sytuacja ta znajduje również swój wyraz w przywilejach natury ekonomicznej. Już Ludwik VI nadał opactwu ważny przywilej, polegający na możliwości czerpania dochodów z corocznego jarmarku winnego (zwanego Lendit).
Suger – mnich, opat, regent Królestwa
W pierwszej połowie XII wieku Królestwo Francji to kraj, którym rządzą Kapetyngowie i „synowie św. Benedykta”. To czas apogeum rozrostu wspaniałej kongregacji kluniackiej, epoka, która jest świadkiem duchowej i intelektualnej mocy płynącej od Doktora Miodoustego – św. Bernarda z Clairvaux, jednego z wielkich odnowicieli tradycji benedyktyńskiej duchowości (tym bowiem był zakon cystersów); to wreszcie czas rządów opackich w Saint–Denis Sugera.
Suger został opatem w Saint–Denis w 1122 roku. Od dzieciństwa przyjaźnił się z przyszłym królem Francji Ludwikiem VI (przez jakiś czas nawet razem się wychowywali). Ta długoletnia znajomość zaowocowała wielkim zaufaniem, jakie wobec Sugera okazywał Ludwik VI, traktując go nie tylko jako swojego najważniejszego doradcę w sprawach duchowych, ale równie uważnie słuchając jego głosu w materiach politycznych. Takie było tło słynnego zjazdu w Saint– Denis w 1124 roku, który gdyby nie silna pozycja Sugera na dworze Kapetyngów, miałby zupełnie inny przebieg.
Po śmierci Ludwika VI w 1137 roku pozycja Sugera nie uległa zachwianiu. Również Ludwik VII darzył opata wielką estymą. Gdy w 1147 roku król Francji „wziął krzyż” i na wezwanie wielkiego cystersa (św. Bernarda z Clairvaux) udał się z drugą wyprawą krzyżową do Ziemi Świętej, na regenta Królestwa został wyznaczony inny wielki mnich – opat Suger z Saint–Denis. Ten ostatni należał zresztą do grona wielkich entuzjastów zbrojnych pielgrzymek. Po niepowodzeniu drugiej krucjaty przymierzał się do podjęcia przygotowań w celu zorganizowania kolejnej wyprawy. Nie zdążył tego uczynić, jednak wpływ idei krucjatowej został utrwalony w opusvitae Sugera, najwybitniejszym jego przedsięwzięciu – jakim było rozpoczęcie w latach 1135–1144 przebudowy kościoła opackiego w Saint–Denis. Dzieło to było wielką syntezą teologii, polityki i sztuki. Jak pisze Georges Duby, tam, w Saint–Denis, „z woli jednego człowieka, Sugera”, narodziła się architektura gotycka.
Podobnie jak współcześni mu wielcy opaci z Cluny, również Suger uważał, że Boży Kult, którego szczytem jest Najświętsza Ofiara, wymaga największego piękna. Prawda i Piękno muszą iść w parze. Nie było dla niego nic bardziej obcego jak teza – jakże upowszechniona od połowy XX wieku – jakoby brzydota i prymitywizm były znamieniem „ewangelicznej prostoty”. Jak pisał opat z Saint–Denis w jednym ze swoich traktatów: „Co do mnie oświadczam, iż wydało mi się słuszne, aby wszystko, co tylko jest najcenniejszego, służyło celebrowaniu Eucharystii Świętej […] o ileż bardziej przystoi używać naczyń ze złota, szlachetnych kamieni i wszystkiego, co uchodzi za cenne wśród stworzenia, kiedy mamy przyjąć w nie krew Jezusa Chrystusa. Ci, co nas krytykują, twierdzą, iż do składania ofiary wystarczy świętość duszy, czystość myśli i wierność intencji, i zgadzamy się, że w istocie to właśnie liczy się przede wszystkim. Stwierdzamy jednak również, iż zewnętrzne ozdoby naczyń świętych także należą do posługi, a już szczególnie do posługi w Ofierze Świętej, którą należy sprawować w całej czystości wewnętrznej, w całej szlachetności zewnętrznej”.
Suger był ponadto zafascynowany pismami Pseudo–Dionizego Areopagity, a zwłaszcza zawartą w nich teologią światła. Jednym z jej wielkich komentatorów był przyjaciel Sugera, jeden z największych teologów związanych z tzw. dwunastowiecznym renesansem, Hugo od św. Wiktora. W największym skrócie owa teologia dionizyjska (przypomnijmy, „obudowana” filozofią neoplatońską) nauczała, że Bóg jest światłem. Stworzenie jest otrzymuje, a zarazem partycypuje, w tym Boskim świetle. Jest to uczestnictwo powszechne, ale nie równe. Świat stworzony (zarówno widzialny, jak i niewidzialny) ma swoją, ustanowioną przez Boga hierarchię. Stworzenia umieszczone w niej wyżej lepiej odbijają Boże światło. Odbijanie tego nadprzyrodzonego światła jest jednocześnie aktem powrotu stworzenia do swego Stwórcy. Jak pisze francuski historyk: „Ta koncepcja jest kluczem do nowej sztuki, do sztuki Francji, której wzniesiony przez Sugera kościół opacki jest wzorem. Jest to sztuka blasków i pielgrzymowania światła” (G. Duby).
Wspaniała synteza
Prace nad przebudową świątyni pochodzącej jeszcze z czasów karolińskich Suger rozpoczął od przedsionka i wejścia (zgodnie z tradycją architektury chrześcijańskiej umieszczonych od strony zachodniej). Zostały wzniesione dwie wieże i trzy nowe portale. Najważniejsze jednak prace trwały między rokiem 1140 a 1144, gdy przystąpiono do przebudowy chóru. W tym czasie prezbiterium otrzymuje konstrukcję krzyżowo–żebrową i jest otoczone wieńcem dziewięciu kaplic, których najważniejszym elementem były witraże. Efekt był taki, „iż cały kościół zajaśniał cudownym, nieustającym blaskiem spływającym z okien, jak żadne pełnych światła”. Tak utrwalono w kamieniu teologię światła Pseudo–Dionizego Areopagity. Jak pisał jego sumienny czytelnik opat Suger: „Szlachetne dzieło jaśnieje, lecz jaśnieje szlachetnie; niechaj oświeca umysły i prawdziwymi światłami prowadzi je do prawdziwego światła, do którego Chrystus jest prawdziwymi drzwiami”.
Wielkość dzieła, które zapoczątkował opat Suger nie polegała na oryginalności (sklepienia krzyżowo–żebrowe czy witraże znano już wcześniej – choćby w kręgu sztuki mozelskiej), ale na syntezie, umiejętnym połączeniu. I to nie tylko łączeniu rozmaitych nurtów istniejących w architekturze sakralnej. Synteza Sugera obejmowała, jak podkreślaliśmy, o wiele więcej. W jej zasięgu była bowiem również teologia. Nie tylko wspomniana teologia światła z kręgu neoplatońskiego.
Bazylika budowana przez Sugera nie tylko była teologią wszechmocy Bożej, którą tak dobitnie ukazywała sztuka romańska. Jak zwraca uwagę przywołany już tutaj G. Duby w tym wypadku chodzi o wiele bardziej o teologię Wcielenia: „Dzieło Sugera wzbogaca się w ten sposób o jeszcze jeden wymiar: ludzki, wymiar człowieka, którego przeniknęło światło”. W tym aspekcie, jak zwraca uwagę ten sam badacz, można dostrzec w architektoniczno–teologicznej syntezie Sugera związek z ideą krucjatową, wszak jak podkreśla francuski mediewista: „Wyprawa krzyżowa była nie czym innym jak konkretnym, dotykalnym odkrywaniem, w Betlejem, na Górze Oliwnej, u studni Jakubowej, bożego człowieczeństwa”.
Skoro teologia Wcielenia, to wzrok i umysł wiernych nieuchronnie należało kierować ku ziemskiej Matce Syna Bożego. W centrum ikonografii witrażowej bazyliki przebudowywanej przez Sugera znalazły się sceny z życia Matki Bożej, począwszy od Zwiastowania i Nawiedzenia św. Elżbiety.
Jednak w centrum wszystkiego jest Krzyż, wedle słów samego Sugera „życiodajny krzyż, przynoszące zdrowie vexilium wiecznego zwycięstwa Zbawiciela”, ale także znak krzyżowców. Krzyż Sugera umieszczony przed głównym ołtarzem bazyliki był krucyfiksem – co także było znamieniem nowego ujęcia teologii w architekturze sakralnej. Cały ze złota, ozdobiony 17 emaliowanymi płytkami, przedstawiającymi w 68 scenach „historię Zbawiciela wraz z umieszczonymi świadectwami alegorii ze Starego Testamentu” (Suger). Był imponujący. Jego wysokość mierzona od podstawy, na którą składał się piedestał wraz z podtrzymującym kwadratowym filarem, wynosiła ponad 20 stóp. Dysponujemy tylko opisem tego wspaniałego dzieła sztuki, bowiem krzyż Sugera wraz z dużą częścią skarbca klasztornego został zniszczony przez protestantów w czasie francuskich wojen religijnych w XVI wieku. Wspaniałego krucyfiksu nie uratowała klątwa nałożona na przyszłych wandali przez papieża Eugeniusza III, który w 1147 roku przebywał w Saint–Denis, by dokonać konsekracji nowego chóru bazyliki. Jak skrupulatnie odnotował opat Suger: „Publicznie w obecności wszystkich, przysięgając na miecz św. Piotra i Świętego Ducha, rzucił on klątwę na tego, kto by poważył się okraść to miejsce lub w swej zuchwałej lekkomyślności, podniósłby nań dłoń; rozkazaliśmy tedy, by klątwa wyryta została u stóp krzyża”.
Światło odbijają nowe sklepienia, rozety i witraże. Ale również złoto i kamienie szlachetne. W średniowieczu można mówić niemal o teologii kamieni szlachetnych. Długa to tradycja, sięgająca apokaliptycznej wizji Nowego Jeruzalem, którego mury były wysadzane kamieniami szlachetnymi, poprzez nauczania Ojców i Doktorów Kościoła o kamieniach szlachetnych symbolizujących cnoty i przymioty chrześcijańskie. To także szukanie inspiracji, czego Suger nie ukrywał, w wystroju najwspanialszej wówczas świątyni chrześcijańskiego świata – bazyliki Hagia Sophia w Konstantynopolu. Najświeższe wiadomości o niej przywozili na Zachód powracający ze zbrojnych pielgrzymek krzyżowcy.
Całe stronice swoich traktatów opat Suger poświęcił wyliczaniu drogocennych kamieni zdobiących naczynia liturgiczne, które dzięki niemu znalazły się w skarbcu klasztornym, wszak – jak pisał – „urok wielobarwnych kamieni szlachetnych” ma przenosić „na drogę rozmyślań nad rozmaitością cnót świętych”. W tym samym celu złoty ołtarz główny przykryty złotym obrusem cesarza Karola Łysego, został wzbogacony przez Sugera przykryciem składającym się z trzech złotych panneau.
Wielki dramat królów
Tak powstawała gotycka odpowiedź na wspaniałość Hagii Sophii. Wspaniałość jednej i drugiej należy do przeszłości. Bazylikę w Saint–Denis – podobnie jak wiele znakomitych przykładów katolickiej architektury sakralnej we Francji – boleśnie dotknęły dwie rewolucje, które nawiedziły ten kraj: reformacja w XVI wieku oraz rewolucja rozpoczęta w 1789 roku. Jak już zaznaczaliśmy, w czasie wojen religijnych przetaczających się przez Francję w XVI wieku bazylika i jej skarbiec zostały złupione przez hugenotów. Jednak prawdziwą katastrofą okazała się dla Saint–Denis rewolucja francuska. Rabusie ponownie zainteresowali się zawartością skarbca. Gdybyż na tym się skończyło.
W 1793 roku doszło do podwójnej egzekucji monarchii francuskiej. Raz 21 stycznia 1793 roku, gdy zgilotynowano króla Ludwika XVI. Po raz drugi, gdy motłoch wdarł się do nekropolii królów Francji w Saint–Denis i rozpoczął systematyczne bezczeszczenie królewskich grobowców. Wszystkie szczątki królewskie – począwszy od Merowingów, a skończywszy na Burbonach – zostały wywalone na śmietnik (był jeden wyjątek – „lud” nie znalazł szczątków świętego króla Ludwika IX).
Ten niespotykany akt barbarzyństwa, którego wstrząsający opis pozostawił Jean Raspail w swojej powieści Sire, pozostawił ślady nawet po stu latach. W 1890 roku, po swoich odwiedzinach w Saint– Denis, Stanisław Wyspiański, nawiązując do tragicznych wydarzeń 1793 roku, pisał do Lucjana Rydla: „Przyglądasz się dookoła jakby ciągle dekoracji teatralnej owego wielkiego dramatu królów. Należy sobie wyobrazić tę tłuszczę wpadającą zakłócić ten spokój, rozbestwioną na tę powagę, dyszącą druzgotać kamienne wizerunki władców”.
Dzisiaj podparyska gmina Saint–Denis jest od lat rządzona przez lewicę (komuniści i socjaliści na zmianę). Znajdziemy tam „ulicę Lenina”. Znajdziemy również bazylikę, stworzoną niegdyś przez Sugera wielką syntezę sztuki, teologii i chrześcijańskiej monarchii. Trzeba dobrze poszukać, bo kościół opacki jest solidnie obudowany innymi, ważnymi dla Republiki budowlami. Co prawda większość mieszkańców Saint–Denis to ludzie wierzący i praktykujący – tutejsze meczety nie narzekają na brak modlących się. I przypominają się wypowiedziane w 1980 roku słowa bł. Jana Pawła II: „Francjo, matko tylu świętych – co uczyniłaś ze swoim chrztem?”.
„Ateusz czułby się tu niedobrze”
Od ponad trzydziestu lat odbywa się pielgrzymka środowisk tradycjonalistycznych na trasie Paryż–Chartres. Co roku skupia ona uczestników z wielu krajów europejskich oraz obu Ameryk. Nie brakuje także grup polskich. Opiekę duszpasterską sprawują księża z Bractwa św. Piotra oraz z innych instytutów kultywujących tradycję klasycznego rytu rzymskiego.
Chartres, gdzie znajduje się jedna z najwspanialszych katedr gotyckich na kontynencie (XIII w.), było nazywane przez Auguste’a Rodina „Akropolem Francji”. To tutaj Henryk Bourbon, po tym jak doszedł do wniosku, że „Paryż wart jest Mszy”, przywdział koronę królewską jako Henryk IV. Od wieków do Chartres zdążały tysiące pątników. Początkiem był dar Karolinga, cesarza Karola Łysego, który darował miejscowej katedrze drogocenną relikwię – sukienkę Najświętszej Maryi Panny.
Dwunaste i trzynaste stulecie to najlepsze wieki Chartres. Jest wzniesiona ku czci Matki Bożej (Notre Dame) wspaniała katedra, rozkwit przeżywa miejscowa szkoła katedralna z takimi wielkimi postaciami jak św. Iwo biskup Chartres, w zenicie jest wreszcie ruch pielgrzymkowy. W tej epoce Chartres, obok Rzymu, Santiago de Compostella, Canterbury jest jednym z najpopularniejszych miejsc pielgrzymkowych w obrębie zachodniej christianitas. Potwierdzają to nawet bulle kolejnych papieży (m.in. Aleksandra IV i Mikołaja IV). Kult relikwii przechowywanej w Chartres nie zaniknął jednak w późniejszych wiekach. Wśród pątników odnajdujemy m.in. świętych Wincentego a Paulo oraz Franciszka Salezego.
Chartres także nie ominął kataklizm francuskiej rewolucji. W 1793 roku barbarzyńcy weszli do katedry i zbezcześcili relikwiarz, a czczoną przez niemal tysiąc lat relikwię pocięli na drobne kawałki. Rewolucyjni ikonoklaści nie oszczędzili również wspaniałych rzeźb umieszczonych na portalach katedry. Chrystus zasiadający na majestacie (tzw. Portal Królewski) do dzisiaj nosi ślady tamtych zniszczeń. A niewiele brakowało, by wspaniała katedra – dzisiaj widniejąca na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO – podzieliła los Cluny. Jako „oznaka zabobonu i uprzedzeń” została przez republikański rząd wystawiona na sprzedaż. Znalazł się nawet nabywca, który kupił katedrę za cenę materiałów budowlanych, które spodziewał się uzyskać po jej rozbiórce. Pojawił się jednak „problem logistyczny”, który uratował świątynię – kupiec nie mógł znaleźć dość rozległego miejsca, w którym mógłby przechowywać pozyskany w ten sposób gruz.
Okres przywracania kultu Bożego w Chartres po rewolucji i rządach napoleońskich okazał się bardzo długi. Odnalezione kawałki szaty Matki Bożej zostały umieszczone w nowym relikwiarzu. Jednak na restaurację krypty, w której relikwiarz znajdował się do 1793 roku, trzeba było czekać aż do 1860 roku. Kilkanaście lat później również katedra w Chartres była świadkiem ożywienia religijnego, jakie ogarnęło Francuzów po upokarzającej klęsce II Cesarstwa w wojnie z Prusami (1870 r.). W 1873 roku – roku poświęcenia przez francuskie Zgromadzenie Narodowe całego kraju Najświętszemu Sercu Jezusowemu, również do Chartres przybyła pielgrzymka narodowa.
W tym samym roku, w pobliżu położonego nieopodal Orleanu urodził się Charles Peguy (1873–1914), pisarz i poeta, postać na trwałe związana z kultem Notre Dame de Chartres. W młodości związany z ruchem socjalistycznym. W czasie ostrego konfliktu wewnętrznego związanego z tzw. sprawą Dreyfusa opowiedział się po stronie „dreyfusardów”, jednoczących się pod hasłem „Republika w niebezpieczeństwie”. Przy czym słowo „republika” było rozumiane jako równoznaczne nie tylko z nieufnością wobec armii (zwłaszcza korpusu oficerskiego), ale również z polityką agresywnej laicyzacji.
W 1900 roku C. Peguy rozpoczął wydawanie własnego pisma „Cahiers de la Quinzaine” („Zeszyty jednej piątej”). Tytuł wyjaśniał następująco: „Czasopismo żyje tylko wtedy, gdy każdy numer irytuje przynajmniej jedną piątą jego czytelników. Sprawiedliwość polega na doglądnięciu, by nie była to ciągle ta sama jedna piąta”.
Intelektualna uczciwość – albo jak kto woli, prawdziwa niezależność – kazała C. Peguy dość szybko zdystansować się od dreyfusardów i generalnie od całej lewicy. „Niektórzy pragną atakować i znieważać armię, ponieważ w tych dniach należy to do dobrego tonu […]. Jeśli nie przyjmujesz takiej linii, nie jesteś wystarczająco postępowy […] i nigdy nie dowiemy się, jakie to akty tchórzostwa spowodowane były właśnie obawą, że nie będzie się wyglądać zbyt postępowo” – pisał. A trzeba dodać, że C. Peguy nie znał pojęcia postępowości za wszelką cenę.
To był początek jego drogi do Kościoła. W 1908 roku, gdy był chory, odwiedził go w jego paryskim mieszkaniu przyjaciel Joseph Lotte. Pod koniec długiej wizyty, gdy gość był już przy drzwiach, C. Peguy powiedział: „Poczekaj. Jeszcze nie powiedziałem Ci wszystkiego. Zostałem katolikiem”. Rok później owocem tej duchowej przemiany był wspaniały poemat Misterium miłości Joannyd’Arc.
W czerwcu 1912 roku ciężko zachorował jeden z synów C. Peguy. W intencji wybłagania łaski zdrowia dla swojego dziecka poeta wyruszył sprzed paryskiej Notre Dame do katedry w Chartres. Pisał potem do swojego przyjaciela: „Czułem, że to poważna sprawa […]. Odbyłem pielgrzymkę do Chartres […]. W trzy dni zrobiłem 144 kilometry […]. Dzwonnicę Chartres widać z odległości 17 kilometrów na równinie […]. Gdy tylko ją ujrzałem, wpadłem jakby w ekstazę. Nic już nie czułem, ani zmęczenia, ani moich nóg. Za jednym zamachem wszystko, co nieczyste odpłynęło ode mnie, stałem się innym człowiekiem. W sobotni wieczór godzinę modliłem się w katedrze; w niedzielę rano przed Mszą modliłem się kolejną godzinę […]. Modliłem się jak nigdy w życiu, byłem w stanie modlić się za swoich wrogów […] Mój chłopak został ocalony, a całą trójkę [dzieci] oddałem Matce Bożej […]. Moje maluchy nie są ochrzczone. Powierzam to Najświętszej Panience”.
Związek C. Peguy, w którym żył od 1896 roku z Charlotte Baudouin, był związkiem niesakramentalnym (kontrakt cywilny). Pochodząca z rodziny, w której żywe i czczone były tradycje Komuny Paryskiej, odmawiała przyjęcia chrztu. Nie chciała również dopuścić do niego dzieci. Peguy chciał jednak i wierzył, że jest to możliwe, zbawienia całej swojej rodziny. Pisał: „Należy zbawić się razem, należy razem przybyć do dobrego Boga. Należy stanąć przed nim wspólnie. Nie wolno odkrywać Pana Boga jeden bez drugiego. Trzeba, abyśmy wszyscy razem powrócili do domu naszego Ojca”.
Pragnienie Peguy spełniło się we wrześniu 1914 roku. Trwała już Wielka Wojna. Porucznik Charles Peguy został zmobilizowany i w sierpniu 1914 roku wraz ze swoim oddziałem został skierowany na front nad rzekę Marnę, gdzie miały się rozstrzygnąć losy niemieckiej ofensywy na Paryż. 5 września 1914 roku Peguy zginął trafiony kulą w czoło. W przeddzień widziano, jak składał bukiet kwiatów przed figurą Matki Bożej w małej kapliczce w Montmelian. Maurice Barres na wieść o śmierci Peguy napisał: „To coś więcej niż strata, to klęska”.
Do dzisiaj pielgrzymi idą szlakiem odnowionym niejako przez Charles’a Peguy. Jego słowa są znane i przypominane. Uczynił tak również ks. Berg w swojej homilii na zakończenie tegorocznej pielgrzymki, przypominając słowa francuskiego pisarza o konieczności „zbawiania się w rodzinie”.
Chartres rzuciło na kolana nie tylko francuskiego poetę i pisarza. Kazimierz Wierzyński, który odwiedził katedrę w Chartres w okresie międzywojennym, zachwycony majestatem jej piękna, napisał: „Piękno jej, czystość, nieskalana forma budzi zachwyt, który ma coś z miłości klejnotu rodzinnego. Z wszystkich znanych mi piękności świata nic nie da się porównać z tym uczuciem zadomowienia, jakiego doznaje się w Chartres. […] Jeżeli Pan Bóg ma swój prywatny piec, za którym można się czuć bezpiecznie i swojsko, to chyba przy tej świątyni. Tu powinien był mieszkać Chesterton, aby śmiać się i modlić. Kamienie nie mają serca, to prawda, ale nie tutejsze. Żadna świętość nie jest dyskretniejsza, żadna miłość pełniejsza oddania, żadne oddanie bliższe uniesienia. Napoleon miał powiedzieć, że ateusz czułby się tu niedobrze. […] Wszystko to sprawia, że wraca się do Chartres z radością, że nigdy nie ma się tych odwiedzin za dużo, a nawet dosyć. Że chciałoby się zamieszkać tu albo gdzieś niedaleko”6.
Chartressonne,Chartrest’appelle!
Pokój konstantyński
W Mediolanie na początku 313 roku doszło do spotkania dwóch władców Imperium Romanum – władającego na Zachodzie Konstantyna oraz jego odpowiednika na Wschodzie – Licyniusza. Najważniejszym rezultatem mediolańskiego zjazdu był słynny edykt, który ogłaszał tolerancję wyznaniową dla chrześcijan na obszarze całego imperium. Choć wśród historyków wczesnego Kościoła panuje dzisiaj opinia, że nie można mówić o wydaniu w 313 roku jednego dokumentu (edyktu), a raczej chodzi w tym wypadku o niezależne od siebie deklaracje władców, istota rzeczy pozostaje: zakończyła się w dziejach Kościoła w cesarstwie rzymskim epoka prześladowań (ostatnie wielkie miało miejsce na początku IV w. za panowania Dioklecjana), nastał dla Kościoła pokój – od imienia jednego z wymienionych władców zwany pokojem konstantyńskim.
Właściwa geneza edyktu mediolańskiego leży w wydarzeniach, które miały miejsce rok wcześniej w zachodniej części imperium. Doszło wówczas do konfrontacji zbrojnej dwóch pretendentów: Konstantyna oraz Maksencjusza. Decydująca okazała się bitwa na moście Mulwijskim nieopodal Rzymu. Starcie wygrała, choć mniej liczna, armia maszerującego z Galii Konstantyna.
Przed bitwą Konstantyn ujrzał nad swoimi wojskami świetlisty znak krzyża, a następnie w nocy ukazał się mu Chrystus nakazujący mu umieścić Znak Zbawienia na wojskowych sztandarach i dający obietnicę zwycięstwa. Wówczas miały paść z ust Zbawiciela słowa: „W tym zwyciężaj” (łac. in hoc vinces; grec. Touto nika).
Konstantyn – chociaż przyjął chrzest dopiero na łożu śmierci w 337 roku – do końca był przekonany o Boskiej interwencji, której zawdzięczał pomyślny finał walki o władzę. Wydanie edyktu tolerancyjnego dla chrześcijan tłumaczył zresztą nie tylko jako wyraz „spłacenia długu”, ale przede wszystkim jako szansę uratowania państwa od grożącej mu degrengolady duchowej i kulturowej.
Biograf cesarza biskup Euzebiusz z Cezarei zanotował takie słowa władcy, wyjaśniające motywy stojące za mediolańską decyzją: „Ponieważ wielka i dręcząca bezbożność ciążyła nad ludźmi, ponieważ państwu groziła, jak od zarazy, zupełna ruina i nie było radykalnego, zbawiennego sposobu ocalenia, jaki ratunek przed złem znalazło Bóstwo? Bóg chciał właśnie moich usług i uznał je za odpowiednie do spełnienia swej woli. I tak poczynając od Morza Brytyjskiego hen na północy i od krajów, gdzie zachodzi słońce, wygnałem i rozproszyłem, wspierany wyższą mocą, okropności, które wszędzie panowały, aby rodzaj ludzki pouczony za moim pośrednictwem powrócił do posłuszeństwa najświętszemu prawu, a błogosławiona wiara rozszerzała się pod możnym przewodnictwem Najwyższego”.
Należy zauważyć, że z pewnością na decyzję Konstantyna niepośledni wpływ wywarł fakt, że jego matka – św. Helena – była chrześcijanką, a z chrześcijanami stykał się już w dzieciństwie, które spędził w Nikomedii (Azja Mniejsza) oraz na dworze swojego ojca, Konstantyna Chlorusa w Galii.
Jak pisał w swojej Encyklopedii Kościelnej ks. Michał Nowodworski, w życiu Konstantyna po tym jak objął jedynowładcze rządy w całym imperium (po pokonaniu Licyniusza), „częściej i gwałtowniej niż przedtem poczęły się objawiać dwie zasadnicze wady jego charakteru: samowola i gniew”. Wynikiem tego są dramaty w rodzinie cesarskiej: śmierć syna i żony Konstantyna. Jednak do historii przeszedł on jako Konstantyn Wielki, a w Kościele prawosławnym jest nawet czczony jako święty. Nawet ci wielcy Ojcowie i Doktorzy Kościoła (np. św. Augustyn), którzy zwalczali uroszczenia bizantyjskich cesarzy do rządów nad Kościołem, nie odmawiali wielkości temu władcy. Tytułem ku niej było nie tylko zapewnienie wolności wyznawania wiary katolickiej w całym cesarstwie, ale zapewnienie decydującego oddziaływania cywilizacyjnego chrześcijaństwa na społeczeństwo imperium.
Należy bowiem zauważyć, że jeszcze przed edyktem mediolańskim pojawiały się sygnały świadczące o tym, że kończy się era prześladowań Kościoła. Fakt ten zapowiadał edykt cesarza Galeriusza z 311 roku, a rok później konkurent Konstantyna do władzy na Zachodzie, Maksencjusz ogłosił swoją decyzję o zwrocie majątków skonfiskowanych wcześniej Kościołowi w Afryce oraz Italii. Tak więc edykt mediolański był raczej zwieńczeniem pewnych wcześniejszych tendencji. I był początkiem całego ciągu decyzji Konstantyna, które zmierzały do wsparcia chrystianizacyjnej misji Kościoła, czyli – jak sam cesarz to ujął – walki z „wielką i dręczącą bezbożnością”.
Kościół został uznany przez państwo rzymskie jako instytucja o osobowości prawnej, mający prawo nie tylko do posiadania nieruchomości, ale występowania jako spadkobierca (321 r.). Ważna decyzja zapadła w 318 roku, gdy Konstantyn zrównał wyroki sądów kościelnych (biskupich) z wyrokami sądów państwowych (cesarskich). Od 323 roku chrześcijanie zostali zwolnieni z obowiązku brania udziału w państwowych ceremoniach o pogańskim charakterze.
Szereg edyktów Konstantyna ułatwiał chrystianizację rzymskiej sfery społecznej. Od 316 roku zaczął obowiązywać zakaz stosowania kary krzyżowania i piętnowania twarzy. W latach 325–326 wprowadzono zakaz walk gladiatorów oraz ograniczono arbitralną władzę pater familias. W 321 roku niedziela osiągnęła status uznawanego przez państwo dnia świątecznego Wprowadzono również ograniczenia w praktykowaniu niewolnictwa. Taki charakter miała decyzja Konstantyna z 323 roku o prawomocności wyzwolenia niewolnika przed biskupem w obrębie świątyni. To za panowania Konstantyna Wielkiego w Rzymie rozpoczyna się budowa wielkich bazylik chrześcijańskich (np. na Lateranie). Budowany przez cesarza nad Bosforem „Nowy Rzym” – Konstantynopol od początku powstawał jako miasto chrześcijańskie.
Nic dziwnego, że obserwując skutki wprowadzonego po 313 roku pokoju konstantyńskiego, chrześcijański pisarz Laktancjusz nie szczędził pochwał dla rzymskiego władcy: „Oto po zniszczeniu wszystkich nieprzyjaciół i przywróceniu na świecie pokoju, Kościół gnębiony do niedawna, na nowo powstaje i Świątynia Boga, która przez bezbożnych była wywrócona, z miłosierdzia Pańskiego z większą chwałą się buduje. Wzbudził bowiem Bóg władcę, który położył kres niecnym i krwawym rządom tyranów, by odtąd jakby po otrząśnięciu mgły minionych czasów umysły wszystkich uweselał przyjemny i pogodny pokój”.
Ile może w Kościele „biskup zewnętrzny”?
Istotnie, edykt mediolański otwierał nową, wolną od prześladowań ze strony władz rzymskich (jeśli nie liczyć epizodu Juliana Apostaty) epokę w dziejach Kościoła. Był również początkiem drogi, której zakończeniem była decyzja cesarza Teodozjusza Wielkiego z 380 roku, ustanawiająca religię katolicką wyznaniem oficjalnym Imperium. Jednak pokój konstantyński – a następnie edykt Teodozjusza – oznaczał również, że przed Kościołem i państwem (coraz bardziej chrystianizowanym) pojawiło się zadanie wypracowania modelu koegzystencji. Jak wiemy, sposób rozwiązania tego zadania, tak różny na wschodzie i zachodzie Imperium Romanum, będzie czynnikiem decydującym o zasadniczych odrębnościach między cywilizacją łacińską i bizantyjską (używając typologii prof. F. Konecznego).
Cesarz Konstantyn Wielki od początku uważał, że wobec Kościoła jego rola nie ogranicza się li tylko do usunięcia barier stojących dotąd na drodze chrystianizacji rzymskiego społeczeństwa. Nie chciał być tylko opiekunem Kościoła (jego synem został dopiero tuż przed śmiercią). Nie zrezygnował z dawnego tytułu „PontifexMaximus” i tak też pojmował swoją rolę w relacjach z Kościołem. Jak pisał w liście do biskupów zebranych na zwołanym przez siebie pierwszym w dziejach Kościoła soborze powszechnym w Nicei: „Ponieważ dobrobyt państwa pouczył mnie, jak wielka jest dobroć Bożej potęgi, więc uznałem, że celem [państwa] powinno przede wszystkim być zachowanie wśród tak szczęśliwych ludów jednej wiary, jednej miłości prawdziwej, jednego wspólnego kultu Boga Wszechmocnego […] nie mogę zaprzeczyć, że tym, co sprawia mi tak wielką radość, jest być towarzyszem waszym w służbie bożej [podkr. G.K.]”7.
Jeszcze bardziej wymowne są inne słowa skierowane przez Konstantyna do Ojców nicejskich: „Zostaliście ustanowieni przez Boga biskupami w tym, co dotyczy wewnętrznego życia Kościoła, ja natomiast zostałem ustanowiony biskupem w sprawach zewnętrznych”. Przypomnijmy, że te słowa wypowiadał cesarz, który ciągle nie był ochrzczony! Cesarz, który swoje „powołanie biskupie” rozumiał całkiem dosłownie. Bezpośrednio angażował się w wewnętrzne sprawy Kościoła – jak na przykład w spór z donatystami czy arianami. Z pewnością dobroczynną inicjatywą Konstantyna było zwołanie soboru w Nicei, który potwierdził katolickie wyznanie wiary, odrzucając herezję Ariusza.
Prawdziwy problem pojawiał się jednak wówczas, gdy sam cesarz–biskup tracił kontakt z ortodoksją, a poprzez przypisywany sobie nadzwyczajny status w Kościele („biskup od spraw zewnętrznych”) usiłował narzucić całemu Kościołowi swoje nieortodoksyjne przekonania. Dzieje Bizancjum obfitują w tego typu wypadki, gdy basileus wyznający taką czy inną herezję (arianizm, monoteletyzm czy ikonoklazm) usuwał ze stolic biskupich katolickich hierarchów (nie wyłączając patriarchów Konstantynopola), by na ich miejsca ustanawiać herezjarchów, którzy następnie na zwoływanych pod ochroną cesarską „soborach” formułowali heretyckie wyznania wiary.
Także pod tym względem – niestety – polityka Konstantyna Wielkiego była swego rodzaju matrycą. Cesarz, z jednej strony zwołujący nicejski sobór i angażujący się w obronę nicejskiego credo, z drugiej strony uznaje spór z arianami za „sprawy błahe” i „głupstwa, co do których każdy myśli to, co chce”. A pod koniec panowania wola Konstantyna skłania się ku herezji ariańskiej. Z polecenia cesarza niezłomny obrońca katolickiej ortodoksji św. Atanazy Aleksandryjski zostaje usunięty ze swojej patriarszej stolicy i skazany na wygnanie. Nota bene chrzest Konstantyn przyjął z rąk kapłana ariańskiego.
Taką politykę kontynuował syn Konstantyna, cesarz Konstancjusz II – „biskup zewnętrzny” zaangażowany w promowanie arianizmu. Wymowne są słowa skierowane przez niego do biskupów zebranych w 355 roku na synodzie mediolańskim, którym cesarz nakazał potępić broniącego nicejskiego credo św. Atanazego: „Ja oskarżam Atanazego, macie wierzyć i słuchać”. Gdy biskupi mimo to nadal wyrażali wątpliwości, czy takie potępienie jest zgodne z prawami Kościoła, Konstancjusz II orzekł: „Moja wola jest kanonem”8.
W tym kontekście za opatrznościowe działanie należy ocenić przeniesienie przez Konstantyna Wielkiego stolicy imperium do „Nowego Rzymu” nad Bosforem. Bliskość cesarskiej (czy też cesarsko–biskupiej) władzy bardzo utrudniała Kościołowi wschodniemu utrzymanie swojej niezależności wobec uroszczeń władzy cesarskiej. Trzeba bowiem pamiętać o tym, że przeciw uzurpacjom władzy świeckiej, przeciw rodzącej się cywilizacji bizantyjskiej rozumianej jako cezaropapizm, protestowano zarówno na Zachodzie jak i na Wschodzie. Na Zachodzie tacy Ojcowie i Doktorzy Kościoła jak św. Ambroży z Mediolanu czy św. Augustyn, na Wschodzie: św. Jan Chryzostom (patriarcha Konstantynopola, przemocą usunięty ze swojej stolicy biskupiej) czy wspomniany św. Atanazy Aleksandryjski (także kilkakrotnie skazywany na banicję).
Jednym z wielkich autorów katolickiej wykładni stosunku państwo (cesarstwo)–Kościół był wspomniany biskup Mediolanu św. Ambroży. Jak pisał: „Cesarz jest w Kościele, a nie ponad Kościołem. Dobry bowiem cesarz stara się nieść pomoc Kościołowi, a nie zwalczać go”. I w innym miejscu: „Kościół należy do Boga […], a Cezar nie ma żadnego prawa do władzy nad świątynią Boga”9.
Tę naukę podtrzymał i rozwijał w następnym stuleciu biskup afrykańskiej Hippony św. Augustyn, który nauczał: „Prawda, cesarz, choć jest człowiekiem, jest królem nad ludźmi w ludzkich sprawach, ale jest jeszcze inny Król w sprawach niebieskich. Jest jeden król dla życia doczesnego i drugi Król dla życia wiecznego”. W innym miejscu doprecyzowywał: „Nawet jeśli prosimy cesarzy o coś dla pożytku Kościoła, to jednak nie obdarzamy ich naszym prawdziwym zaufaniem”. Pod koniec V wieku pisał o tym przyszły papież Gelazy II: „Cesarz jest synem, a nie zwierzchnikiem Kościoła. W sprawach wiary może się tylko uczyć, a nie nauczać”10.
Rzecz jasna, w tak formułowanym modelu „rozdziału” Kościoła od państwa nie chodziło o forsowanie jakiejś całkowitej separacji władzy świeckiej od duchownej (wszak „cesarz jest w Kościele”). Pisarze katoliccy – zarówno w epoce Ojców Kościoła, jak i w średniowieczu – odnosząc się do właściwego modelu relacji państwo–Kościół, odwoływali się do słownictwa Magisterium formułowanego w epoce wielkich sporów chrystologicznych (IV–V w.), gdy orzekano o Drugiej Osobie Trójcy, Jej naturach i Jej woli. Podobnie jak w Chrystusie istnieją dwie natury (boska i ludzka) – niepomieszane, ale połączone (w jednej Osobie), tak i są dwie osobne władze: świecka i duchowna, o osobnych kompetencjach, ale których nie należy rozdzielać.
Biskupi Rzymu vs. „biskupi zewnętrzni”
Podobnie jak podtrzymanie katolickiej chrystologii w IV i V wieku było okupione wielkimi ofiarami (nieraz męczeństwem), podobnie było w wypadku obrony katolickiej nauki o relacjach dwóch władz. Tutaj kluczowa była rola biskupów Rzymu, ich niezłomność nie tylko w kwestii obrony ortodoksji, ale i walce z uzurpacjami cesarskich „biskupów zewnętrznych”.
Warto w tym kontekście przypomnieć wydarzenie, które miało miejsce przy okazji wspomnianego synodu mediolańskiego (355 r.) zwołanego przez sympatyzującego z arianizmem Konstancjusza II. Gdy sterroryzowany przez cesarza synod w końcu uchwalił potępienie Atanazego Wielkiego, na co nawet przystali papiescy legaci, papież Liberiusz zdezawuował postępowanie swoich wysłanników i odrzucił proariańskie decyzje zapadłe w Mediolanie pod dyktando cesarza. Doszło wówczas do znamiennej wymiany zdań między cesarzem a papieżem. Cesarz: „Czymże ty jesteś wobec całego świata, iż śmiesz człowieka bezbożnego [św. Atanazego Wielkiego] bronić i mącić przez to pokój świata i państwa rzymskiego?”. Papież: „Chociaż sam jestem, sprawa wiary nie staje się przez to mniejszą”.
Za obronę ortodoksji ariański „biskup zewnętrzny” skazał w 355 roku biskupa Rzymu na wygnanie do Tracji. Św. Liberiusz nie był ostatnim papieżem, który w ten sposób doświadczył „opieki” nad Kościołem ze strony basileusów. Tym była ona dotkliwsza, im bardziej zaznaczała się w Italii obecność polityczna i wojskowa Bizancjum – jej apogeum to wieki VI i VII (od zniszczenia przez Belizariusza państwa Ostrogotów po najazdy Longobardów), a ostatnie przyczółki w południowej Italii Bizancjum opuści w XI wieku.
W latach 545–555 uwięziony został papież Wirgiliusz. Jeszcze bardziej dramatyczne były losy papieża św. Marcina I (649–655), który trwał w obronie katolickiej wiary przeciw herezji monoteletyzmu, wspieranej przez aktualnego władcę Bizancjum. W tym wypadku ceną za wierność było męczeństwo. W 653 roku ponad osiemdziesięcioletni papież został aresztowany przez wojska bizantyjskie i we wrześniu następnego roku trafił do Konstantynopola, gdzie miał być osądzony przez sąd cesarski za „zdradę”. Zgodnie z wytycznymi sędziowie nie mieli wątpliwości, że papież, odrzucając monoteletyzm, okazał „zdradę” wobec cesarza (sprzyjającego herezji). Karą była śmierć, zamieniona na wygnanie na Krym. Wcześniej jednak papieża publicznie upokorzono i wyszydzono, obnażając go z szat liturgicznych i nagiego obwożąc ulicami Konstantynopola. Papież–męczennik przez cały czas się modlił: „Bogu niech będzie chwała za wszystko”. Krymskie zesłanie (maj–wrzesień 655 r.) było dopełnieniem męczeństwa św. Marcina I. Swoją drogą łacinnicy ciągle muszą przepraszać za swoje rzeczywiste i domniemane winy wobec prawosławia (np. złupienie Konstantynopola w 1204 r.). Umęczenie biskupa Rzymu w VII wieku jest natomiast pozbawione sprawców.
Papieże dawali świadectwo i formułowali katolickie Magisterium odnośnie do właściwego modelu relacji między państwem a Kościołem. Pod koniec V wieku, gdy aż do 800 roku nie będzie na Zachodzie cesarstwa, ostatecznie sformułował je papież Gelazy II w swoim słynnym liście do bizantyjskiego cesarza Anastazego (494 r.): „Dwie są oczywiście, Cesarzu Auguście, naczelne władze, które rządzą tym światem: uświęcona powaga biskupów i zwierzchność cesarska, lecz z nich obu o tyle większe jest brzemię ciążące na kapłanach, że oni mają zdać sprawę przed sądem Boskim nawet za samych królów rządzących ludźmi […]. Jeśli bowiem w dziedzinie prawnego porządku publicznego zwierzchnicy religijni uznając, że władza została Ci dana z woli Najwyższego, sami także słuchają Twoich praw, żeby nie wydawało się, iż w sprawach świeckich przeciwstawiają się Twoim kompetentnym decyzjom to, jak ochoczo – pytam się Ciebie – powinno się słuchać tych, którzy zostali ustanowieni szafarzami czcią otaczanych tajemnic?”11.
W październiku 2014 roku minęła siedemdziesiąta piąta rocznica ogłoszenia encykliki papieża Piusa XII Summi pontificatus. Dokument został promulgowany 20 października 1939 roku, w chwili, gdy od ponad miesiąca trwała II wojna światowa. Encyklika została ogłoszona już po ukazaniu światu, a zwłaszcza naszemu krajowi, straszliwej mocy sojuszu dwóch totalitarnych mocarstw: Niemiec hitlerowskich oraz Związku Sowieckiego.
Całą grozę sytuacji jasno dostrzegał Pius XII, pisząc o „prawdziwej godzinie ciemności”, w której „duch przemocy i niezgody wylewa na ludzkość z czary pełnej krwi, niezliczone klęski i niewypowiedziane cierpienia”. Papież nie miał złudzeń, co do tego, że wojna, którą rozpętali narodowi socjaliści i komuniści, spotęguje tylko to, co już wcześniej stało się rzeczywistością w odniesieniu do Kościoła – „czas udręk i rzadko notowanych w historii jego cierpień i prześladowań”.
Pius XII dostrzegał w tym morzu cierpień szczególną udrękę Polski, „narodu tak Nam drogiego”; Polski, „która przez swą niezłomną wierność dla Kościoła i przez wielkie zasługi, jakie zdobyła, broniąc chrześcijańskiej kultury i cywilizacji – o czym historia nigdy nie zapomni – ma prawo do ludzkiego i braterskiego współczucia całej ludzkości”. Papież wyrażał jednocześnie swoją ufność w nadejście dnia, w którym Polska „jak tego domagają się zasady sprawiedliwości i prawdziwie trwałego pokoju, wyłoni się wreszcie zmartwychwstała z owego jak gdyby potopu, który się na nią zwalił”.
Jaka jest jednak przyczyna zła, tej „szalejącej burzy” wznieconej przez „demony niezgody”? Najgłębszej przyczyny – uczy Pius XII w Summi pontificatus – należy szukać w „odejściu zbyt wielu ludzi od nauki Chrystusa, której strażniczką i nauczycielem jest Stolica Piotrowa”, to zaś wiodło do kolejnego zła, jakim było „zaprzeczenie i odrzucenie jednakowej i wspólnej wszystkim normy prawości obyczajów, zarówno w prywatnym życiu poszczególnych ludzi, jak i w stosunkach państwowych i międzypaństwowych”.