Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Cień burzowych chmur” to pierwszy tom pięcioczęściowej sagi Spacer Aleją Róż, traktującej o losach rodziny Szymczaków. To epicka opowieść mocno osadzona na płaszczyźnie społeczno-obyczajowej. Fikcja literacka przeplata się z autentycznymi zdarzeniami, a postaci wykreowane przez pisarkę ocierają się o osoby, które dzisiaj spoglądają na nas z kart książek historycznych.
Autorka poczytnych powieści w brawurowy sposób serwuje osadzoną w realiach wczesnego PRL-u historię rodzinną ze zbrodnią i zemstą w tle.
Jest rok 1949.
W małopolskiej wsi Pawlice zamieszkują zamożni gospodarze, którzy od dawna byli solą w oku najpierw okolicznego ziemiaństwa – Pawłowskich, a po II wojnie światowej przedstawicieli nowej władzy. Pomiędzy głową rodziny, Bronisławem, a Bartłomiejem Marczykiem, bratem wysoko postawionego funkcjonariusza UB, dochodzi do konfliktu. Marczyk poprzysięga zemstę. Na skutek reformy rolnej Szymczakowie tracą gospodarstwo będące owocem pracy kilku pokoleń. We wsi zostaje utworzona spółdzielnia rolnicza, której zarząd obejmuje Bartek. Mężczyzna zaprowadza własne porządki, uprzykrzając życie ograbionej z majątku rodzinie. Z braku perspektyw Bronek postanawia szukać szczęścia w świecie. Porzuca dotychczasowe życie rolnika i podejmuje pracę przy budowie Nowej Huty. Po pewnym czasie dołącza do niego młodsza siostra Julia, uciekająca przed nienawiścią Marczyka.
******
Cóż to jest za powieść! Poznajcie zupełnie nowe, zaskakujące wcielenie Edyty Świętek. Cień burzowych chmur to mocne rozpoczęcie sagi Spacer Aleją Róż, a że apetyt rośnie w miarę jedzenia… ja już czekam na drugi tom!
Magdalena Majcher, autorka m.in. Stanu nie! błogosławionego, recenzentka
Wreszcie historia Nowej Huty znalazła się na kartach powieści - Cień burzowych chmur !!! To zasługa Edyty Świętek. Gorąco zachęcam do przeczytania pierwszego tomu sagi: Spacer Aleją Róż.
Łukasz Zarodkiewicz, nowohucianin od urodzenia, działacz lokalny.
„Cień burzowych chmur” to powieść, która nie tylko fascynuje ciekawą intrygą i świetnie nakreślonymi postaciami bohaterów, ale i przeraża realizmem opisów życia w powojennej Polsce. Autorka zręcznie wkomponowała dzieje rodziny Szymczaków w obraz zachodzących przemian, obnażając absurdy i niegodziwości wczesnego PRL-u. Smaczku dodaje rodzinna waśń, zrodzona z zawiści i zbrodni, a wiodąca ku krwawej zemście.
Hanna Greń, autorka Cynamonowych dziewczyn
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Edyta Świętek
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2017
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Monika Orłowska
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Zdjęcia na okładce
Copyright © depositphotos.com/ comouinfott
Copyright © depositphotos.com/ EdwardSV
Copyright © depositphotos.com/ paprika
Wydanie elektroniczne 2017
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
ISBN: 978-83-7674-835-1
Wydawnictwo Replika
ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo
tel./faks 61 868 25 37
www.replika.eu
Podziękowania
Katarzynie i Aleksandrowi Szablińskim
Monice Orłowskiej
Bogusławowi Hajdukowi
Szczególne wyrazy wdzięczności należą się
dr. Przemysławowi Czekalskiemu
za konsultację merytoryczną tekstu.
Od Autorki
Urodziłam się i wychowałam w najmłodszej dzielnicy Krakowa. To tam spędziłam połowę mojego życia. Wciąż z sentymentem wracam w zakątki, z którymi wiąże się mnóstwo wspomnień – zarówno dobrych, jak i mrocznych, przepełnionych lękiem. Chociaż dla rodowitych krakowian ta część metropolii nadal stanowi coś w rodzaju dzikiej narośli na starannie pielęgnowanym drzewie, dla mnie na zawsze pozostanie miejscem szczególnym.
Zapraszam Was na spacer Aleją Róż – główną arterią Nowej Huty, oraz w inne, nie mniej interesujące zakątki.
Jesteśmy na placu Centralnym, który z założenia miał być największym rynkiem nowoczesnego miasta. Spoglądam w prawo. Kiedyś niemalże cały parter otoczonego arkadami budynku przy osiedlu Centrum A zajmował sklep Mody Polskiej z charakterystycznym logo w kształcie jaskółki. Ubierały się tutaj chyba wszystkie nowohuckie strojnisie.
Za moimi plecami odjeżdża z przystanku tramwaj. Dzisiaj jest to ultranowoczesny, wyposażony w elektroniczne cuda „Krakowiak” – chluba Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego. Wciąż jeszcze pamiętam drewniane ławki w starych wagonikach turkoczących głośno po szynach. Z biegiem czasu zastępowano je nowszymi modelami, wypartymi następnie przez tak zwane trumienki, które do dzisiaj można zobaczyć w Krakowie.
Spoglądam na północ. Przede mną wznoszą się symetryczne kamienice. W jednej z nich do niedawna miała swe podwoje Skarbnica – piętrowe królestwo książek, w którym można było znaleźć wszystko: od bajeczek dla dzieci, poprzez beletrystykę, podręczniki i poradniki, aż po mapy. Żałuję, że kultowa księgarnia nie oparła się upływającemu czasowi.
W bliźniaczym budynku po przeciwnej stronie znajdowała się Cepelia, czyli dzisiejszy Cepelix. Można tu nabyć stroje ludowe, rękodzieło oraz ozdoby z bursztynu. To niemalże Sukiennice w pigułce.
Idziemy dalej. Na lewo, tuż za Skarbnicą, mieścił się kiedyś koktajlbar. Ach! Jakie tam serwowano desery! I ten wspaniały smak specjału truskawkowego, który był sztandarowym wyrobem lokalu.
Powoli zbliżam się do miejsca, gdzie przed laty stał cokół z uwiecznionym w brązie Leninem. Wódz rewolucji, ubrany w rozpięty, powiewający na wietrze płaszcz, dumnie kroczył w stronę placu Centralnego. Wyglądał tak, jakby właśnie kończył spacer Aleją Róż i z założonymi do tyłu rękami spoglądał z góry na niepokornych mieszkańców dzielnicy.
Moje włosy rozwiewa ten sam wiatr, który niegdyś powiewał nad głowami przodowników pracy niosących pierwszomajowe transparenty z wypisanymi dokonaniami oraz hasłami propagandowymi. Towarzyszył im łopot niezliczonych flag. Spoglądam w miejsce, gdzie przed laty pomiędzy klombami różanych krzewów znajdował się kontrowersyjny pomnik. Pusto tutaj. Wódz rewolucji odszedł, w jego miejscu nic się nie pojawiło. Czegoś tutaj brakuje – myślę za każdym razem, kiedy wracam do Nowej Huty. Może innego pomnika, który nie kojarzyłby się w tak przygnębiający sposób?
Możemy jeszcze na chwilę przysiąść w „Stylowej”. Najstarsza restauracja w tej części miasta po sześćdziesięciu latach działalności w pełni zasługuje na miano kultowej. Elegancki lokal z pianinem od początku istnienia przyciągał tutejsze elity.
Aleja Róż ciągnie się daleko na północ. Z prawej strony przylega do niej park Ratuszowy – wspomnienie po niezrealizowanym do końca planie Tadeusza Ptaszyckiego, jednego z najważniejszych projektantów dzielnicy. To on był autorem koncepcji miasta nowoczesnego, a jednocześnie zwartego. Zgodnie z życzeniem pomysłodawcy przedsięwzięcia – Józefa Stalina, Nową Hutę zaprojektowano tak, aby wkomponować ją w klimat Krakowa. Stąd liczne arkady i zdobienia bloków przywodzące na myśl kamienice Starego Miasta. Gdybyśmy z placu Centralnego skręcili na wschód, zobaczylibyśmy charakterystyczne, stylizowane na renesans zabudowania Centrum Administracyjnego, zwane tutaj Watykanem lub Pałacem Dożów. Adam Ważyk w swoim poemacie określił tę architekturę jako „patos pod rękę z tandetą”.
Stawianie pierwszych domów Nowej Huty zaprojektowanych przez Franciszka Adamskiego rozpoczęto w 1949 roku. Budowano je na wzór bloków na warszawskim Mariensztacie. To tutaj rywalizowali ze sobą przodownicy pracy, wznosząc miasto oraz kombinat. Historia jednego z nich, Piotra Ożańskiego, stała się kanwą filmu Człowiek z marmuru w reżyserii Andrzeja Wajdy. Ówcześni robotnicy mieszkali w prowizorycznych barakach. Osiedle to, zwane Meksykiem, rządziło się prawami zbliżonymi do Dzikiego Zachodu – tak bardzo było niebezpieczne.
Zawsze urzekały mnie stylizowane na fortyfikacje domy wielorodzinne znajdujące się w środkowej części dzielnicy. Ideą przyświecającą ich budowie było nadanie im funkcji obronnych. W razie ewentualnych działań wojennych całe osiedla miały być szczelnie zamykane. Pod blokami oraz budynkami użyteczności publicznej ciągną się systemy bunkrów, zaplanowanych i wymurowanych w okresie tak zwanej grozy atomowej.
Nowohuckie podwórka tworzą klimatyczne enklawy przepełnione zielenią. Wiosną dzielnica rozkwita bzami, jaśminami, kalinami, a później dywanami różanych krzewów. Latem w tafli zalewu przeglądają się zielone korony klonów oraz wierzb płaczących. Jesienią drzewa okalające Aleję Róż przyoblekają się królewską purpurą, ciepłymi brązami oraz słoneczną żółcią. Pod stopami spacerowiczów szeleszczą opadłe liście.
Oczywiście Nowa Huta to nie tylko wygasający dzisiaj kombinat metalurgiczny oraz socrealistyczna architektura. Jest to także miejsce zamieszkiwane przez tysiące ludzi z ich historiami, przeżyciami, wspomnieniami oraz dokonaniami. W niniejszej powieści chciałabym odczarować najmłodszą dzielnicę Krakowa i pokazać, że wciąż bije jej serce, a mieszkający tu ludzie to nie tylko…
…Wielka migracja przemysł budująca,
nie znana Polsce, ale znana dziejom,
karmiona pustką wielkich słów, żyjąca
dziko, z dnia na dzień i wbrew kaznodziejom –
w węglowym czadzie, w powolnej męczarni,
z niej się wytapia robotnicza klasa.
Dużo odpadków. A na razie kasza.[1]
Dzielnica w swej krótkiej, niespełna siedemdziesięcioletniej historii stała się areną wielu porywających wydarzeń. Tutaj trwał nieudolny eksperyment stworzenia istoty pozbawionej wiary oraz tożsamości narodowej. Miał powstać homo sovieticus – lecz zamiast niego wyrastały kolejne pokolenia ludzi z krwi i kości. Osób posiadających plany, marzenia i aspiracje. Trzystutysięczna rzesza, której głosu nie stłumiły gumowe pały Milicji Obywatelskiej.
Pomiędzy tutejszymi blokowiskami Karol Wojtyła – wówczas jeszcze młody biskup pomocniczy – zapoczątkował walkę o wzniesienie pierwszego w dzielnicy kościoła – Arki Pana.
W czasie stanu wojennego mieszkańców Nowej Huty szczypał w oczy gaz łzawiący, gdy dochodziło do zamieszek pomiędzy nimi a oddziałami ZOMO. Do dziś pamiętam, jak przemykaliśmy chyłkiem wzdłuż uzbrojonych po zęby kordonów. Jak rozpędzano manifestantów za pomocą armatek wodnych. Jak z dachów sypał się deszcz ulotek nawołujących do obalenia władzy.
U schyłku lat osiemdziesiątych waleczni i niepokorni młodzi ludzie gromadzili się licznie na placu Centralnym, manifestując swą niechęć do komunistycznego rządu. Częstym celem ataków był pomnik Lenina – znienawidzony symbol ówczesnego systemu.
Wybierzcie się ze mną na przechadzkę po największej dzielnicy Krakowa – od momentu jej powstania aż po współczesność. Przejdźmy razem Aleją Róż, błotnistymi zaułkami Meksyku, zabrnijmy w trawy porastające Łąki Nowohuckie. Wsłuchajcie się w jej odgłosy: w łopot flag i transparentów, w okrzyki robotników budowlanych, w płacz oraz śmiech wychowujących się tutaj dzieci, w huk pracującego kombinatu oraz zgrzytanie tramwajów.
Zapraszam!
[1] Fragment pierwodruku Poematu dla dorosłych Adama Ważyka opublikowanego na łamach „Nowej Kultury” (nr z 21 VIII 1955).
Prolog
Słaba poświata księżyca oświetlała leżącego na boku mężczyznę ze skrępowanymi rękami i z kneblem w ustach. Parę minut wcześniej nieszczęśnik otrzymał kilka solidnych razów, z czego pierwszy, wymierzony w potylicę, pozbawił go przytomności.
W momencie upadku poszkodowany przypieczętował swój los. Mógłby uniknąć pobicia, gdyby zignorował anonim wzywający go na spotkanie. Przychodząc, potwierdził wszystkie swoje winy. Bez wątpienia miał wiele na sumieniu, może nawet znacznie więcej, niż zakładał człowiek zamierzający jednoosobowo oskarżyć go, skazać i wymierzyć mu sprawiedliwość. Przegrał, ponieważ górę wziął strach przed zdemaskowaniem i jego konsekwencjami.
Gdy mężczyzna padł, oprawca porządnie związał mu ręce oraz nogi, a następnie zakneblował usta. Upewnił się, że wystarczająco unieszkodliwił przeciwnika. Potem wziął w dłoń leżący obok pogrzebacz i kilkakrotnie uderzył w skrępowane ciało. Trzasnęły złamane kości nadgarstka, przywracając mężczyźnie świadomość.
– Świetnie! Teraz wiem, że będziesz zdychał w bólu i bezsilności. Cierp tak, jak na to zasługujesz – powiedział kat.
Kolejne ciosy wymierzał nie tyle z chęci dręczenia ofiary, co ze zwyczajnej wściekłości. Leżący u jego stóp człowiek zwijał się z bólu. Jęczał rozpaczliwie, jakby chciał błagać o litość, lecz na tę nie miał szans. Jego oczy rozszerzone były niewyobrażalnym przerażeniem.
– Zniszczyłeś życie wielu osób, bydlaku – mruczał pod nosem oprawca, usprawiedliwiając swoje postępowanie. – Nie skrzywdzisz już nikogo więcej. Nikogo – powtórzył. – Nigdy!
Podszedł do zamurowanej kilka dni wcześniej edykuły. Ostatni raz upewnił się, że wyrwa, którą zrobił w murze, jest wystarczająca. Wyjął zza pazuchy kredę i, świecąc sobie latarką, nagryzmolił napis na pociemniałej od starości ścianie. To był wyrok śmierci z krótkim opisaniem winy.
Wrócił do leżącego człowieka. Był sam, musiał działać szybko, opór skazańca stanowiłby zbędne utrudnienie, powodując stratę cennego czasu. Zignorował błagalne spojrzenia. Przeciągnął szamoczącą się ofiarę po betonowej posadzce. Z wysiłkiem uniósł ciało i przerzucił przez krawędź otworu. Kosztowało go to sporo trudu, gdyż nisza była stosunkowo ciasna, a winowajca rozpaczliwie próbował się bronić, lecz w końcu wepchnął mężczyznę na właściwe miejsce.
Nabrał kielnią przygotowanej uprzednio zaprawy i pacnął nią na mur. Energicznie stuknął trzonkiem w ułożoną cegłę, stawiając kropkę nad i. Kolejna cegła, pacnięcie zaprawą, energiczne stuknięcie. Mężczyzna pracował wytrwale i szybko, bez zbędnych przerw. Słyszał mocno wytłumione szuranie oraz żałosny jęk człowieka, który leżał za szybko wzrastającą ścianą.
– Zdychaj powoli i świadomie. Masz czas na zrobienie rachunku sumienia. Do zobaczenia w piekle – burknął półgłosem, osadzając w miejscu jedną z ostatnich cegieł.
Nie odczuwał skrupułów. Przypuszczał, że kiedyś się w nim odezwą, lecz na razie dominowała żądza zemsty.
Wymierzał sprawiedliwość samodzielnie, ponieważ musiał chronić inne osoby. Był zdeterminowany. Jak tylko powstał plan ukarania sprawcy wielu nieszczęść i krzywd, postanowił, że osobiście wszystkim się zajmie. Nie mógł dopuścić, aby leżące za ścianą ścierwo jeszcze komuś w jakikolwiek sposób zaszkodziło. Taki drań nawet zza grobu mógł być niebezpieczny, więc czym mniej ludzi brało udział w egzekucji, tym lepiej.
Ostatnia cegła trafiła tam, gdzie należy. Mężczyzna otarł pot z czoła. Miał jeszcze trochę pracy do wykonania. Nie wolno mu było dopuścić, żeby kryjówka została odkryta zbyt szybko. Wprawdzie budynek przeznaczono do rozbiórki, ale nic nie wskazywało na jej rozpoczęcie w najbliższym czasie. Przewodniczący pawlickiej spółdzielni, choć znał stan oficyny, do tej pory nie kwapił się z wydaniem ludziom polecenia, aby uporządkowali teren.
Dla niepoznaki oprawca przesłonił świeżo wystawioną ścianę starymi, zdewastowanymi gratami. Zabił ostatnie niezamurowane okno oficyny. Upewnił się, że bez użycia łomu nikt nie sforsuje przeszkody. Wziął kielnię, pogrzebacz i latarkę. Potem wyszedł z ciasnego pomieszczenia i starannie domknął wypaczone drzwi. Te zabezpieczone były wcześniej deskami, więc pozakładał je jak poprzednio.
Ryzyko, aby ktoś usłyszał hałas, było znikome. O tej porze w tym miejscu nie pojawiał się nikt przy zdrowych zmysłach. Każdy wolał omijać zabudowania dworskie szerokim łukiem. Od dawna mawiano, że po na wpół zrujnowanej ruderze snuje się widmo Mariusza Pawłowskiego, strasząc śmiałków dziurą w przestrzelonej głowie. Nawet gdyby ktoś usłyszał dobiegające stamtąd odgłosy, prędzej przypisałby je upiorowi niż działaniom żywego człowieka. Ot, potęga strachu!
– Wszyscy za jednego. – Mężczyzna dokończył półgłosem zdanie, które zaczął wypowiadać dwadzieścia cztery godziny wcześniej, przed przystąpieniem do aktu zemsty.
Sprawdził, czy pomieszczenie jest należycie zabezpieczone, przeszedł przez mroczną sień, a następnie chyłkiem opuścił budynek. Zostały mu do zamknięcia i zabicia ostatnie drzwi. Kilka minut później odetchnął z ulgą, ponownie wieszając na nich dyktę z napisem „Zakaz wstępu – obiekt zagrożony zawaleniem”.
Człowiek pogrążony w nieprzeniknionej ciemności rozpaczliwie jęczał. W złamanym nadgarstku odczuwał rwący ból, podobnych cierpień przysparzały pęknięte żebra oraz jądra, w które otrzymał kilka solidnych kopniaków. O wiele gorszy od bólu był jednak obezwładniający strach, że oto przyjdzie mu dokonać żywota. Z chwilą, gdy jego ciemiężyciel zamknął cegłą ostatni prześwit i pozbawił go choćby minimum światła, mężczyzna zdał sobie sprawę z własnej lekkomyślności. Nie powinien był przychodzić w to upiorne miejsce.
Chciał wołać o pomoc, lecz knebel skutecznie tłumił jego słowa. Jęczał więc z bólu i bezradności. Chociaż połamane i skrępowane ręce ograniczały możliwość ruchu, skazaniec miał nadzieję, że gdyby tylko zdołał wstać, to naporem ciała wypchnąłby świeżo ułożone cegły. Musiał tego dokonać, zanim zaprawa zwiąże, ponieważ nie miał innej szansy na ratunek.
Poczekaj, skurwysynu! – pomyślał pod adresem swojego kata. Niech no tylko wydostanę się z tej dziury, gorzko tego pożałujesz. Poślę cię przed oblicze diabła, naiwny głupku!
Ciąg dalszy w wersji pełnej