Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Poruszająca saga, w której miłość, nienawiść i tajemnice splatają losy bohaterów.
Antoni Parnicki, zakochany w Kornelii - żonie swego sąsiada i przyjaciela, tkwi w zawartym z rozsądku małżeństwie z Cecylią Zaleską. Brat Cecylii jest emisariuszem powstańczym. Na obrzeżach puszczy Niepołomickiej, po sąsiedzku z dwoma szlacheckimi rodami: Parnickich i Żelechowskich, żyje rodzina Trzosów - wolnych kmieci, których korzenie sięgają czasów króla Kazimierza Wielkiego. W skutek nieszczęśliwego wypadku na rodzinę Trzosów zostaje rzucona klątwa.
Mieszkańcy dziewiętnastowiecznej Galicji pod zaborem austriackim nie mają łatwego życia. Chłopi pańszczyźniani, nękani nieurodzajami, tyfusem i cholerą, marzą o zrzuceniu jarzma niewoli. Zubożała szlachta podrywa się do nierównej walki z zaborcą, lecz ich zryw zostaje krwawo stłumiony przez zbuntowanych kmieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD AUTORKI
Drodzy Czytelnicy!
Oddaję w Wasze ręce kolejną sagę. Tym razem postanowiłam umieścić akcję w okolicach bliskich memu sercu. Niepołomice to urokliwe miasteczko o wielowiekowej tradycji i niezwykle bogatej historii. Nie sposób opisać wszystkich wydarzeń, które się tutaj rozgrywały, lecz część z nich postanowiłam wykorzystać jako kanwę nowej opowieści.
Przedstawione w niniejszej książce sytuacje i postaci są na wskroś fikcyjne, choć fabuła mocno splata się z realiami oraz cieniami faktycznie żyjących ludzi. Prawdą jest, że w pobliżu Niepołomic z dawien dawna mieszka rodzina Trzosów, której ziemię nadał sam król Kazimierz Wielki. Ja jednak wykorzystałam tę historię jako inspirację do stworzenia bohaterów, którzy nie mają absolutnie nic wspólnego z potomkami tamtego rodu.
Pokusiłam się o to, by przynajmniej częściowo wykorzystać w dialogach gwarę, jaką posługują się bądź posługiwali w przeszłości niepołomiczanie. Oczywiście nie sposób we współczesnej powieści wiernie oddać języka sprzed lat, nie siliłam się na prowadzenie narracji archaiczną polszczyzną, lecz nie mogłam opanować pokusy wtrącenia w nią choćby kilku wyrażeń, które szczególnie mocno działają na moją wyobraźnię pisarską.
Serdecznie zapraszam w podróż do XIX-wiecznej Galicji pod rządami austriackich zaborców. Życzę przyjemnej lektury!
Jeżeli macie ochotę podzielić się ze mną swoimi przemyśleniami po przeczytaniu powieści, zapraszam do kontaktu za pośrednictwem poczty tradycyjnej:
Edyta Świętek
Skrytka Pocztowa 10
32-005 Niepołomice
albo mailowej: [email protected]
Rok 1845
Dzień był skwarny, jak przystało na połowę lipca, lecz Bernadeta Trzos za nic miała uwagi świekry[1], która usiłowała zatrzymać ją w domu, tłumacząc, że targ w Niepołomicach nie jest odpowiednim miejscem dla brzemiennej kobiety.
– Ależ matulu! Przecież pojedziemy z Prokopem furą. Nic małemu nie będzie, daleko jeszcze do mojego czasu. Dopilnuję sprzedaży pierza, jaj i warzyw, a i posłucham, co ludzie gadają. Ckni mi się za gwarem miasta – odparła rezolutnie Betka, głaszcząc się po wypukłości. Należała do krzepkich kobiet, i ciążę było już dobrze znać po jej figurze, choć termin rozwiązania przypadał na listopad. Stan błogosławiony sugerowała rozluźniona na brzuchu sznurówka bogato zdobionego ciemnogranatowego gorsetu o czerwonym podszyciu, mocno odstające z przodu gęsto naszyte na nim kaletki[2] oraz wzniesiona biała zapaska osłaniająca perkalową spódnicę zadrukowaną w drobny kwiatowy deseń.
Maria Trzos zmierzyła sneszkę[3] krzywym okiem. Jej czujnemu spojrzeniu nie uszło, że Bernadeta włożyła odświętną koszulę i takiż fartuch – obydwie rzeczy bieluchne niczym śnieg i pokryte misternymi, ażurowymi haftami. Dodatkowo młoda ozdobiła szyję trzema sznurami karminowych korali, które spływały spod sutej kryzy.
– Wystroiłaś się jak na niedzielę. Nie żal ci takiej ładnej zapaski? Zaraz ją zbrukasz albo zakurzysz!
– Oj matulu! Nic się nie ubrudzi. Będę ostrożna.
– No... Nie wiem, nie wiem. – Trzosowa pozostawała sceptyczna.
– A dajcie już spokój – westchnęła Bernadeta.
Wszak nie po to włożyła tyle wysiłku w ładny wygląd, by zostać w domu, gdzie był huk prac gospodarskich i nuda. Ją ciągnęło między ludzi, do miasta! Choć może określenie „miasto” było w tym przypadku lekką przesadą, ponieważ Niepołomice składały się ze zwyczajnych chałup stłoczonych przede wszystkim wokół rynku i kościoła oraz rozsianych w okolicy zamku. Właściwie jeszcze przed kilkunastoma laty miały status wsi, może nie całkiem zwyczajnej, gdyż przed nastaniem Austriaków wchodziły w skład królewszczyzny. A ponieważ zarówno Piastowie, jak i wcześni Jagiellonowie pasjami lubili rezydować w Niepołomicach, aż dziw brał, że sami nie nadali im praw miejskich. Dopiero zaborca nadrobił to zaniedbanie, lecz prócz tego nie wniósł wiele dobrego w życie lokalnej społeczności. Ot, wtarabanił się pewnego dnia z policją konną oraz huzarami węgierskimi, których z czasem zastąpili jegrzy tyrolscy. Z tego tylko kłopot wynikał i ruina dla wspaniałego ongiś zamku, gdyż krótko po tym, jak zajęli go na koszary, uległ poważnemu pożarowi, poprzedzonemu już wcześniejszymi zniszczeniami oraz grabieżami dokonywanymi przez wojsko.
Jakub, świekr Bernadety, wciąż wyklinał najeźdźców i wzdychał, że dobrodziej Kazimierz Wielki, któremu Trzosowie zawdzięczają swój wysoki status materialny, zapewne w grobie przewraca się z boleści. Ciężko byłoby odmówić mu racji, gdyż Austriacy nie pokwapili się, by odbudować strawioną ogniem drugą kondygnację, natomiast w tym, co pozostało, umieścili odpowiednio: na pierwszym piętrze swoje urzędy, a na parterze stajnie dla koni. Zgroza, po prostu zgroza!
– Betko! Betko! – Rozległo się pokrzykiwanie męża.
Kobieta wyjrzała przez okno i zobaczyła, że Prokop jest już przygotowany do drogi. Na wozie zamocował nawet ławkę, choć zwykle na targ do Niepołomic jej nie zakładał, ponieważ z reguły albo szedł obok konia, albo powoził, stojąc na dennicy.
– Już lecę! – wykrzyknęła, odwracając się raptownie.
– Chustka! – burknęła Jakubowa, widząc, że Bernadeta gotowa jest jechać do miasta z gołą głową, co absolutnie nie uchodziło statecznej mężatce.
Betka z westchnieniem złapała kwiecistą płachtę, by zakryć starannie zaplecione i upięte warkocze, których w jej stanie nie wypadało już pokazywać publicznie. O swoje włosy dbała niczym, nie przymierzając, szlachcianka, wciąż je szczotkowała i nie żałowała im wody, ku zgorszeniu Kachny i pozostałych dziewek usługujących w obejściu. Za każdym razem, gdy je myła, pozostałe baby straszyły ją przerażającymi konsekwencjami, włącznie ze śmiercią.
Młoda mężatka przejrzała się w lusterku, poprawiła materiał, a potem zafurkotała spódnicami, i tyle ją widzieli.
– Skaranie boskie! – stwierdziła Trzosowa. – Od roku zamężna, a wciąż ma w głowie pstro!
W gruncie rzeczy lubiła swą synową i rada była, że Prokop właśnie Bernadetę upatrzył sobie na żonę. Jednego go miała, synusia ukochanego. Prócz niego powiła jeszcze trzy córki, z których żadna nie doczekała dorosłości. Gdyby przeżyły, dzisiaj zapewne cieszyłaby się liczną gromadką wnucząt, ponieważ Prokop przyszedł na świat jako ostatni. Po nim zaciążyła jeszcze raz, lecz nie dane jej było donoszenie dzieciątka. Spadła tak niefortunnie z przyczółka[4] przy udeptywaniu siana, że przez trzy dni leżała w izbie bez życia, brocząc krwią. Nawet znachorka na nic się nie zdała, gdyż maleństwo przyszło na świat grubo przed czasem i od razu wyzionęło ducha. No i jakoś tak się wtedy porobiło, że Maria na zawsze musiała pogrzebać marzenia o kolejnym męskim potomku. Od tamtej pory trzęsła się nad każdą brzemienną, którą miała w obejściu, niczym kwoka nad kurczętami. Gdy Betka zdradziła, że nosi życie pod sercem, rozłożyła nad nią opiekuńcze skrzydła i najchętniej zamknęłaby sneszkę w izbie przy darciu pierza, kołowrotku lub haftach. Nawet do krów nie pozwalała jej chodzić, by czasami któraś krasula nie kopnęła młodej w brzuch, powodując nieszczęście.
Trzosowie byli wyjątkową rodziną. Ich dobrobyt sięgał czasów tak odległych, że człowiek nie zliczyłby lat, które upłynęły od dnia, gdy poprzednio ubogi los uległ odmianie. Swoje nazwisko i bogactwo zawdzięczali samemu królowi, czym szczycili się na każdym kroku. I, co najważniejsze, nie byli chłopami pańszczyźnianymi, ale wolnymi kmieciami.
Nic więc dziwnego, że kiedy przyszło do wybierania panny Prokopowi, swatano mu najzacniejsze gospodarskie córy z całej ekonomii niepołomickiej. A Prokop tylko kręcił nosem, to znowuż gładził w zamyśleniu bujnego wąsa i wymijająco odpowiadał, że na niego jest jeszcze czas. Ten przechera dawno już miał upatrzoną dzieweczkę i o żadnej innej nie chciał słyszeć. Wybrał sobie pannę z włości klasztornych w Słomirogu. Wypatrzył ją pewnego dnia podczas odpustu ku czci Matki Bożej Bolesnej w Staniątkach. Betka przechadzała się pośród kramów z chustami, krajkami i łakociami, spoglądając łasym okiem na wyłożone tam towary. On też patrzył łakomie, ale nie na kramy, tylko na nią. Piękna była bowiem jak malowanie. Miała długie warkocze w kolorze gryczanego miodu, czerwone usteczka i piwne oczy. Jej skóra była gładka jak u szlachcianki, ale jak przystało na gospodarską córę, muśnięta promieniami słońca. Gdy Kołodziejówna się uśmiechała, pokazywała cały komplet zdrowych zębów. Krzepka, dorodna – krew z mlekiem! Jej ojca Prokop znał z widzenia, pamiętał, że to kmieć gospodarujący na połowie łanu[5]. Widywał go i w Staniątkach podczas różnych okazji, i na placu targowym w Niepołomicach. Kiedyś nawet kupił od niego gęsi. Zamarzyła mu się wówczas ta najładniejsza gąseczka w stadzie Kołodzieja.
Nie potrzebował wiele czasu na podjęcie decyzji.
Sęk w tym, że Bernadeta na pierwszych swatów, którzy jeszcze nie przyszli z konkretną propozycją, lecz jedynie niby mimochodem wybadać grunt, prychnęła z pogardą. Miała wtedy podobno powiedzieć, że nie będzie wyrobnicą na tylu morgach. Trzosowie bowiem posiadali aż dwa i pół łana własnego gruntu, co stanowiło ewenement. Problemem było to, że wciąż mało mieli ludzi do obrabiania owego areału, ponieważ ich rodzina nie należała do licznych. Musieli więc najmować parobków, głównie z sąsiedniego majątku należącego do rodu Żelechowskich. Roboty tam nigdy nie brakowało, bo prócz pracy na roli trzeba było zadbać o żywy inwentarz. A ona nie będzie sobie rąk urabiać po łokcie, bo u tatula i gruntu mniej, i pańszczyzna odrabiana na rzecz klasztoru nie daje się zbyt mocno we znaki. A biedy nie znają, bo nawet na przednówku każdy najada się do syta: i gospodarze, i parobkowie.
Prokop, gdy to usłyszał, najpierw zawrzał gniewem, nie spodziewał się bowiem, że wysłany przez niego z misją swat przyniesie złe wieści. Ambroży, któremu zlecono ową misję, zachował jednak optymizm, bowiem rodzice Kołodziejówny nie byli przeciwni związkowi córki z tak zacnym kawalerem. Problem stanowiła wyłącznie kapryśna panna. Tę jednak na szczęście łatwo dało się przekonać haftowanymi wstęgami do gorsetu, obietnicą zatrudnienia dodatkowych parobków i paradną izbą na mieszkanie dla młodych.
Szybko okazało się, że z Bernadety jest nie lada spryciara. Ot, targowała się po to, by jak najwygodniej ułożyć swe małżeńskie życie. W posagu, prócz pięknie malowanej skrzyni wypełnionej wszelkim dobrem niezbędnym każdej kobiecie i gospodyni, wniosła także sporo żywego inwentarza, a przede wszystkim wiele obrotności i wysoko mierzące aspiracje. Prokopa raz-dwa okręciła sobie wokół palca, zresztą świekrę również, bo wypisz wymaluj przypominała jej najstarszą córkę, Agatkę, która zmarła po stratowaniu przez konia, nie doczekawszy siedemnastego roku życia. Jedynie Jakub wciąż spoglądał na sneszkę podejrzliwie i szukał z młodą zaczepki.
Nawet teraz, ledwo opadł kurz za odjeżdżającym wozem, przyszedł do chałupy, niby po to, by się napić wody, a przy okazji chrząknął znacząco.
– Taa... pojechali se na targ we dwoje. A papierówek nie ma komu pozbierać.
– Daj spokój. Pojechali, to pojechali. Papierówki Betka kazała zebrać Kachnie – wspomniała o siedemnastoletniej komornicy, sierocie litościwie przygarniętej przez Trzosów. – Obiecała, że jak wrócą z Niepołomic, to nasmaży powideł.
– Ot, ekonomka się znalazła. Parobkami mi tu będzie dysponować! Zarządczyni od siedmiu boleści. Co ona se myśli, że jest panią na folwarku? A Kachna mogłaby siano przewrócić – burknął stary, uśmiechając się mimo wszystko pod posiwiałym wąsem.
– Dobrze zarządziła, bo w jej stanie nieporęcznie się schylać. Jabłka się nie zmarnują. A jak już się z nimi Kachna uwinie, to i na łąkę zdąży.
– Od schylania się jeszcze nikt nie umarł – skwitował Trzos, lecz połowica nie pozostawiła mu ostatniego słowa.
– Umarł, nie umarł. Ale Betce to nie służy! Pierwszy raz zaciążyła, lepiej niech się oszczędza. Nie potrzeba nam, żeby straciła dzieciątko. Ty się nie gorączkuj, co ma być zrobione, to się zrobi – odparła dobitnie, a następnie zaczęła wołać komornicę.
W tym samym czasie Prokop i Bernadeta zmierzali w stronę Niepołomic. Na targ, prócz pierza, które dawno temu mogli spieniężyć, wieźli też nowalijki oraz całe kopy jaj, licząc na to, że ubiją dobry interes. W okolicy działało siedemnastu karczmarzy, z których jeden był Polakiem. Pozostałe gospody należały natomiast do Żydów. Przybytki owe prosperowały więcej niż przyzwoicie, dając utrzymanie niejednej rodzinie i niejedną wiodąc ku zgubie z powodu serwowanej tam gorzały.
Betka czuła się świetnie. Dolegliwości z pierwszych tygodni ciąży bezpowrotnie minęły. Odkąd przestały ją męczyć poranne mdłości oraz niepodobna do niej ospałość, wróciła naturalna energia, która zawsze popychała młodą kobietę do czynu. Trzosowa należała do osób wszędobylskich, towarzyskich i ciekawych świata. Robota paliła jej się w rękach, ponieważ Bernadeta wyznawała zasadę, że im szybciej upora się z obowiązkami, tym prędzej będzie mogła oddać się przyjemniejszym zajęciom. Oczywiście świekr pokpiwał z niej, że wyspecjalizowała się w wydawaniu poleceń, ale ona odgryzała mu się rezolutnie, że każdą pracę można tak zorganizować, by poszła szybko i sprawnie. Mimo że teść często się z nią droczył, wiedziała, że ten na pozór burkliwy człowiek ma do niej słabość. Lubił jej słuchać, gdy wieczorami zasiadała z kołowrotkiem, nucąc piosenki. Choć skąpił pochwał, przygotowane przez nią potrawy pałaszował tak, że tylko mu się uszy trzęsły.
Wóz turkotał na wybojach polnej drogi. Z jednej strony szumiała Puszcza Niepołomicka, rozsiewając wokół żywiczne aromaty, z drugiej falowały dorodne łany zbóż, mieniąc się złotem w promieniach porannego lipcowego słońca.
– Ach... Jak ładnie! – cieszyła się kobieta.
Prokop zerknął kątem oka na połowicę. Cieszył się, że tak obstawała przy tym, by jechać z nim na targ. Betka dała mu szczęście, wniosła w życie radość i urok, którego wcześniej brakowało. Jej obecność przepędziła z domu duchy zmarłych sióstr. Rodzice rzadziej wspominali trzy dzieweczki, które zdecydowanie zbyt młodo zabrał do siebie Święty Piotr.
W domu Trzosów od lat trwała niekończąca się żałoba. Śmierć przychodziła regularnie, zabierając Prokopowi siostry, dziadków, wujostwo i stryjostwo. I o ile w innych obejściach zawodzenie rozlegało się z powodu głodu czy zarazy, to Trzosówny umierały tragicznie, w kwiecie wieku i dobrym zdrowiu. Agatę stratował spłoszony koń, Kingę rozszarpały wilki, gdy nazbyt daleko oddaliła się w las, poszukując grzybów, a Jadzia po prostu położyła się wieczorem spać i już nigdy więcej nie podniosła powiek. Od tamtej pory ludzie w sąsiadującej z ich gospodarstwem wsi gadali, że nad Trzosami wisi jakieś nieszczęście. I że powinni żarliwie modlić się do Staniąteckiej Pani oraz fundować na rzecz klasztoru bogate wota, by Najświętsza zachowała przy życiu choć najmłodszego chłopaka. Bo szkoda byłoby, gdyby i on poszedł na zmarnowanie.
Trzosowie faktycznie modlili się żarliwie, nie skąpiąc także datków na pobliski klasztor z cudownym wizerunkiem Matki Bożej Bolesnej, której serce przebija siedem mieczy. Choć ich obejście nie należało do dóbr klasztornych, Jakub niejeden raz z własnej woli szedł, by służyć pracą. Nie chciał bowiem, by i Marysine serce zaznało kolejnego cierpienia. Choć nie zwykł wylewnie okazywać radości, cieszył się, gdy syn wyrósł na krzepkiego chłopa, a potem założył rodzinę. Poweseleli Trzosowie jeszcze bardziej, gdy kilka miesięcy po ślubie pokraśniała z ekscytacji Bernadeta wyznała, że pod koniec roku przybędzie w rodzinie maleńka istotka.
W mieście, jak przystało na dzień targowy, mimo wczesnej pory panował spory ruch. Zewsząd dobiegały gwar, kwiczenie wieprzków, gęgot, gdakanie i kupieckie nawoływania. Betka z ciekawością strzelała oczami za co ładniej wystrojonymi dziewczętami. Tłum mienił się barwami wstążek, wianków, haftów i pawich piór. Szczególnie interesowały ją eleganckie damy w jedwabiach i koronkach, kryjące delikatne, jasne twarze w cieniu parasolek, bogato zdobionych kapeluszy i czepców. Zachwycała ją kruchość tych istot, przepych strojów, wdzięk i szyk. Omiatała wzrokiem mocno ściągnięte gorsetami talie, jedwabne suknie oraz kosztowności tak inne od bursztynów i korali, które sama nosiła. Zachwycały ją ich misterne loki, sama, by zakręcić włosy w takie spiralki, musiałaby solidnie przypiec je prętem nagrzanym na blasze. Wśród ciżby widać było wiele czarnych chałatów i długich, kręconych pejsów. To znowuż jej uwagę przyciągnął czyjś sumiasty wąs i czerstwa twarz, pasiaste lniane portki i odświętna koszula. Albo jeden z postawnych oficerów, jadących konno, choć ci ostatni Bernadetę irytowali.
Nie lubiła zaborców, gdyż kojarzyli się jej tylko z podatkami, zniszczonym zamkiem i nową niewolą. Galicyjskim chłopom wystarczali polscy panowie, częstokroć nie mniej zubożali od swych poddanych. A żołnierze nierzadko zaczepiali kobiety, czyniąc im sprośne propozycje. Niby dowódca garnizonu nie pozwalał na takie zachowanie, ale czy kiedykolwiek wyciągnął konsekwencje?
Inni chłopi cenili Austriaków, którzy wydawali im się gwarantami poszanowania prawa przez ziemian skorych do wymierzania kar. Chociaż oficjalnie zabraniano stosowania różnego rodzaju szykan w postaci chłosty czy zakuwania kmieci w kajdany, to panowie i tak robili na swoich włościach, co im przychodziło do głowy. Tacy Żelechowscy chociażby, z którymi po sąsiedzku mieszkali Trzosowie, znani byli ze swej surowości. W tym przypadku sprawdziło się powiedzenie, że jaki ojciec, taki syn, bowiem srogiego Izydora zastąpił nieustępujący mu w niczym Tadeusz.
Wśród bogato wyglądających kmieci plątali się zwykli nędzarze, ubrani licho, wychudzeni, z twarzami, na których bieda odcisnęła piętno w postaci zapadniętych policzków, bezzębnych ust, zaszklonych łzami oczu. Ich na plac targowy nie przyciągnęła chęć zrobienia sprawunków czy sprzedaży płodów rolnych, lecz konieczność żebrania oraz nadzieja, że a nuż trafi się jakiś dobrodziej, który wspomoże jeśli nie pracą, to choć odrobiną żywności.
Wśród kramów rozlokowali się i chłopi z inwentarzem, i rękodzielnicy oferujący strugane w drzewie świątki, figurki czy zabawki, i kupcy bławatni, którzy najbardziej przykuwali uwagę Bernadety. Kobieta już zachwycała się powiewającymi na wietrze zdobnymi w długie frędzle chustami w kwiaty, haftowanymi bogato krajkami, czerwonymi sznurami paciorków.
– Prokop. – Pociągnęła go za rękaw płóciennej koszuli. – Prokop, a kupisz mi taką wstęgę do gorsetu? – zagadnęła męża, który głowę miał zaprzątniętą znalezieniem dobrego miejsca na postój.
– Nie teraz, Betko. Są ważniejsze sprawy do załatwienia.
– Ale później mi kupisz? – nalegała. – I jeszcze kukiełkę[6] z lukrem.
– Marudnaś jak dzieciak – burknął mężczyzna.
– Nie jak dzieciak, a jak baba w ciąży – poprawiła rezolutnie. – A brzemiennej się nie odmawia, bo myszy chytrusa zjedzą.
– Na myszy wystarczy kot – odparł rozbawiony Prokop.
– Na takie myszy to i dziesięć kotów nie wystarczy.
– A w domu nie łaska napiec kukiełek? Taniej wyjdzie i każdy zje.
– Kiedy mnie się chce kukiełki teraz, a nie w domu. Mały woła jeść! – rzuciła dobitnie, głaszcząc swą wypukłość.
Co do tego, że nosi pod sercem synka, była więcej niż pewna. Gdy tylko zaczęła podejrzewać, że może być w stanie błogosławionym, skropiła swym moczem ziarna jęczmienia i pszenicy. Wykiełkował jęczmień, a to był niechybny znak, że urodzi chłopca.
– Ech... Babo! Co ja z tobą mam? – westchnął ciężko Trzos, lecz trudno mu było zachować należytą powagę w obecności tej trzpiotki. A na kupowanie słodkości było go przecież stać. Mógłby jej i pół kramu nabyć, byle te piwne oczęta zawsze tak przymilnie na niego spoglądały.
– Chałupę, żywy inwentarz i kawał pola – skwitowała, gramoląc się z ławki na wozie.
Choć ciągnęło ją, by pójść pomiędzy barwne kramy, została przy mężu, by pomóc mu w sprzedaży dóbr, które ze sobą przywieźli. Jeszcze zdąży się napatrzeć na różne fraszki i naciągnąć Prokopa na jakiś sprawunek. Tymczasem jednak obydwoje zajęli się handlem i nawet dopisało im szczęście, ponieważ po chwili targów jeden z karczmarzy uwolnił ich od jarzyny i jaj. Gorzej było z pierzem, które pracowicie darły Trzosowe przez całą zimę. Nikt nie chciał sobie zawracać głowy puchem, gdy na głowy lał się żar lipcowego przedpołudnia. Ostatecznie, po dość długich negocjacjach, jakaś przysadzista jejmość wybawiła ich i od tego kłopotu.
– Ale się targowała! – prychnęła Betka, chowając pod gorset woreczek z monetami. Pieniędzmi za pierze miała się podzielić ze świekrą, ponieważ pochodziło zarówno z gęsi należących do Marii, jak i z tych, które sama wniosła do gospodarstwa w postaci wiana. – Żydzi byli bardziej skorzy do płacenia! Co za chytruska!
– Każdy chce zyskać. No... Czas wracać – stwierdził Prokop.
– A kukiełka? A wstążka do gorsetu? – przypomniała mu żona.
– Zarobiłaś na pierzu, to idź i se kup. Ja poczekam.
– Ależ Prokopie! To miało być od ciebie, a nie za puch.
– Czy ty mówiłaś coś o chytrych babach? – Puścił oko do ślubnej.
– Prokop! No nie bądźże taki! Żonusi odmówisz? Przecież nie proszę o nowe trzewiki. Ani o spódnicę – odparła, choć bogato haftowana wstęga, którą już wcześniej miała na oku, do tanich nie należała.
– Ech... Targujesz się nie gorzej niż krakowska przekupka. Pewnie cię ojciec z matulą wozili na targ do Kleparza.
– Nie do Kleparza, a do Krakowa. To co, Prokopie, kupisz mi gościńca?
– Gościniec przywozi się z podróży – przekomarzał się jeszcze z Betką, bo nie chciał, żeby do niej należało ostatnie słowo, ale już pozwolił, by ujęła go pod ramię i poprowadziła w stronę najbarwniejszego kramu.
Antoni Parnicki stał pośród ciżby kłębiącej się na niepołomickim rynku. Przyjechał do miasteczka z żoną, która liczyła na kupno paru drobiazgów niezbędnych w domu. Chodziło przede wszystkim o jakieś płótna i perkale, do których Parnicki zupełnie nie miał głowy. Zasadniczo mógłby się od tego wykpić, ponieważ brat Cecylii był kupcem bławatnym i co jakiś czas zaglądał do dworku usytuowanego na obrzeżach prastarej Puszczy Niepołomickiej. Wiadomo jednak mu było, że obecnie szurzy[7] podróżuje do Francji, gdzie prócz interesów ma do załatwienia jeszcze kilka spraw wymagających znacznej dyskrecji. Cecylia musiałaby zatem dość długo czekać na przyjazd Gustawa, jeszcze dłużej zapewne na realizację swego zamówienia. Ponieważ żona oddaliła się wraz z pokojówką, on ze znudzoną miną wodził wzrokiem po rynku, marząc o powrocie do dworu.
Właściwie lubił przyglądać się ludziom. Jego szczególną ciekawość wzbudzały kobiece liczka. Zarówno dobrze urodzone damy, głównie wywodzące się z okolicznej szlachty zaściankowej, jak i ciemnookie i ciemnowłose Żydówki czy krzepkie chłopskie córy. Biedota go nie interesowała, omijał spojrzeniem wychudłe policzki i skołtunione włosy. W pewnej chwili zwrócił uwagę na hożą gospodynię, targującą się o wstążkę. Musiała być mężatką, gdyż na głowie nosiła chustę. W uśmiechu błyskała zdrową bielą zębów. Krew z mlekiem – przemknęło mu przez myśl, gdy spoglądał na jej apetyczne piersi wypychające pięknie haftowany gorset i na krągłe biodra, na których falowały suto zmarszczone spódnice. Choć w sypialnianym zaciszu gustował w bardziej wyrafinowanych pięknościach, przez moment wyobrażał sobie, jak by to było zatracić się z taką dziewoją. Ciekaw był, czy jej ciało jest jędrne i zwarte, lecz miłe w dotyku, czy raczej twarde i żylaste, jak to bywało u chłopek. Ta, sądząc po kosztownym odświętnym stroju, wyglądała na zamożną gospodynię. Gdy odwróciła się bokiem, dostrzegł wysklepiony brzuch. Przez moment pozazdrościł trochę kmieciowi, który miał pod swym dachem ładną kobietę i mógł kosztować na co dzień tych specjałów.
Po niepołomickim rynku wciąż kręciło się sporo ciżby. Od strony pobliskiego zamku dobiegały hałasy świadczące, że jegrzy odbywają właśnie musztrę. Prokop, któremu paliło się do domu, zaczął poganiać ślubną, guzdrzącą się przy wstążkach. Bernadecie jednak trudno było podjąć decyzję, gdy w oczach mieniło się tyle barw i wzorów. Najchętniej nabyłaby cały pęk, który pięknie falowałby za jej plecami, spływając z ramienia bogatą kaskadą, lecz nie chciała przeciągać struny, skoro mąż dał zgodę na jedną. Ostatecznie wybrała czerwoną, ozdobioną ślicznymi bławatkami i stokrotkami. Prokop zapłacił należność, a następnie wcisnął żonie w dłoń parę monet na dokończenie sprawunków. Sam odszedł w kierunku stojących opodal kamratów zamieszkujących najbliższą jego domu wieś, należącą do rodziny Żelechowskich.
Choć Żelechowscy okryci byli złą sławą, to z nimi robił interesy Prokop, a wcześniej jego ojciec Jakub. Musieli żyć dobrze z sąsiadami, bo inaczej nie miałby kto obrabiać ich ziemi. To od Tadeusza Żelechowskiego wykupowali chłopów świadczących pańszczyznę, by zamiast u niego robili na ich polach. W jego wiosce poszukiwali ludzi, których można byłoby nająć do różnych prac w obejściu. A dogodna bliskość karczmy i kościoła sprawiała, że często można było widywać Trzosów w jednym czy drugim przybytku.
– Powitać swata! – wykrzyknął na widok Ambrożego Bednarka, człowieka o mikrej posturze i zadziwiająco tubalnym głosie, który praktycznie nie miał prawa wydobywać się z zapadniętej piersi. Ten głos oraz wrodzone umiejętności sprawiły, że po śmierci poprzedniego organisty Żelechowski wraz z miejscowym proboszczem powierzyli Bednarkowi pieczę nad kościelnym śpiewem. Ambroży już jako mały pędrak zakradał się na chór, by podpatrzyć, jak organista gra lub ćwiczy, i zapamiętywał wiele jego gestów. Czasami stary pozwalał mu coś zagrać lub objaśniał nuty. Bednarek był więc samoukiem obdarzonym niezwykłym jak na chłopa talentem.
Bednarkowie z dziada pradziada siedzieli na połowie łanu, marząc o zniesieniu pańszczyzny, a najlepiej o otrzymaniu na własność użytkowanych przez siebie gruntów.
Mężczyźni uścisnęli sobie ręce, podobnie Prokop przywitał pozostałych ziomków Ambrożego, starając się nie stawać zbyt blisko Adama Skoczylasa, gdyż od niego mocno cuchnęło wyjątkowo rozrosłym kołtunem. Nad hodowlą owego kołtuna czuwała znachorka, Kazimiera Widłak, która nie pozwalała go na razie odciąć, twierdząc, że pośpiech w pozbywaniu się gwoździa, jak zwano niekiedy śmierdzące, posklejane w strąki kudły, może skutkować różnymi chorobami, a wręcz wariactwem czy nawet ślepotą. Ponadto Skoczylas wierzył, że ów odrażający twór, którego już nie była w stanie przykryć noszona na okrągło czapka, chroni go przed diabłem i złymi urokami.
Prokop, który panicznie bał się, by i u niego nie powstało coś podobnego, regularnie czesał włosy i pilnował, by wszyscy jego parobkowie i komornicy dbali o swe czupryny. Każdej soboty gonił Kachnę do iskania wszy, a także do nacierania głów wywarem z rozmarynu, który najlepiej służył do odstraszania insektów. On jeden nie ganił Betki za gorliwość w pielęgnacji warkoczy, rozumiejąc doskonale jej potrzebę zachowania higieny.
Chłopi pogwarzyli trochę o spodziewanych plonach, ponarzekali na twardą rękę Karłowicza, nadzorcy pańskiego majątku. Umówili się na dalszą pogawędkę w karczmie, przy flaszeczce gorzałki, bo teraz każdy już myślał o powrocie do domu. A gadać mieli o czym, bo od dawna po wsiach wrzało niczym w ulu. Jedni mówili o szykującym się szlacheckim powstaniu przeciwko Austriakom, drudzy trąbili o konieczności zrzucenia jarzma. Nastroje kmieci bardziej przychylne były Habsburgowi[8], zwanemu przez prosty lud dobrotliwym cysorzem.
PRZYPISY