Pełnia szczęścia - Edyta Świętek - ebook + książka

Pełnia szczęścia ebook

Edyta Świętek

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Madzia Kociołek jest zwyczajną szarą myszką, której wciąż przytrafiają się małe i wielkie dramaty. Oczko w rajstopach? Plamy na ulubionej bluzce? Katastrofy stylistyczne? Jeśli już kogoś musi to spotkać – z całą pewnością spotka Madzię. Żeby tylko na tym się kończyło! Lecz to jedynie wierzchołek góry lodowej na jej wyboistej drodze. Pewnego dnia Panna Kociołek dochodzi do wniosku, że za wszelką cenę musi odmienić swoje pechowe życie.

Satyryczna historia z morałem ukazująca w krzywym zwierciadle kobietę, która traci zdrowy rozsądek i umiar w dążeniu do upragnionego celu.

Edyta Świętek stworzyła nieoczywistą, zakręconą i pełną humoru opowieść z przesłaniem. Zabawna historia zakompleksionej Madzi Kociołek to rewelacyjna odskocznia od rzeczywistości. Książka idealna dla kobiet w każdym wieku. Polecam!

Kamila Łodyga, Życie książkami pisane

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 230

Oceny
3,5 (134 oceny)
34
35
38
17
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
justyna_gazda

Całkiem niezła

Troche trywialna.
00
Kizi1971

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująca pozycja autorki. Lekko z przymrużeniem oka przedstawia dylematy niejednej z nas. Serdecznie polecam
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Od autorki

 

 

 

 

Drodzy Czytelnicy, którzy mnie znacie z innych, znacznie poważniejszych publikacji, oraz Wy, którzy dopiero zaczynacie przygodę z moją twórczością. Oddaję w Wasze ręce Madzię Kociołek. Jest to drugie – poprawione wydanie historii o perypetiach nader niewydarzonej kobiety, która za wszelką cenę pragnie odmienić swoje nudne, bezbarwne życie. Potraktujcie Madzię ze znacznym przymrużeniem oka, gdyż powieść jest na wskroś złośliwa, wręcz satyryczna i znacznie odbiega od całego mojego dorobku literackiego :).

 

ZAMIAST PROLOGU

 

 

 

 

 

 

 

Poznajmy Madzię

 

 

 

 

Przedstawiam Wam Madzię Kociołek. Madzia ma trzydzieści pięć lat i jest najbardziej przeciętną osobą, jaką można sobie wyobrazić. Nie wyróżnia się absolutnie niczym. Jest tak bezbarwna, że zupełnie ginie w tłumie. Patrząc na nią, bez trudu można ulec wrażeniu, że została ulepiona z beżowej plasteliny przez kogoś, kto całkowicie pozbawiony był wyobraźni i choćby odrobiny polotu.

Madzia ma włosy w bliżej nieokreślonym kolorze. Rozpaczliwie chciałaby móc o sobie powiedzieć, że posiada bujną ciemnoblond czuprynę, lecz niestety kosmyki, które smętnie zwisają wokół jej twarzy, nie są ani jasne, ani ciemne, ani tym bardziej bujne. Po prostu są. I już samo to powinno ją cieszyć, bo gdyby matka natura okazała się istotą o jeszcze większej fantazji, to mogłaby na przykład sprawić, żeby nasza bohaterka była łysa.

W marzeniach panna Kociołek widzi samą siebie jako urzekającą kobietę o powłóczystym, zniewalającym spojrzeniu. Bezwarunkowo spod długich, jak u jelonka Bambi, rzęs.

Biedna Madzia! Jedyne, co można powiedzieć o jej oczach, to że są mniej więcej w tym samym kolorze co włosy. I tu też powinna doceniać to, co ma, bo… Ech, nie życzmy dziewczynie aż tak źle.

Madzia ma lekką wadę zgryzu, przez co nie uśmiecha się często. W ogóle mało rozrywkowa z niej kobietka. No bo i z czego tu się cieszyć? Jak ktoś ma trzydzieści pięć lat i jest starą panną (nie mylić z singielką – singielki, nie czarujmy się, mają o niebo więcej klasy, kasy i dobrej passy), to raczej nie ma powodu do radości. A na domiar złego, w swoim słusznym już wieku, posiada jedną bardzo, ale to bardzo młodzieńczą cechę – wyjątkowo uporczywy trądzik.

Biedna Madzia! Mogłaby ewentualnie poratować się ładnymi strojami, makijażem albo chociaż facetem, ale niestety należy do tej części ludzkości, której wybitnie nierówno dostało się od losu. Nierówno – w sensie, że pod kreską. No po prostu totalne nic.

Co by tu powiedzieć na korzyść Madzi? Jako autorka czuję się poniekąd zobligowana do tego, żeby jakoś wspomóc nieboraczkę. Podarujmy więc Madzi pracowitość, inteligencję logiczną i dobre serce. Jednak żeby nie było zbyt cukierkowo, nadmieńmy, że Madzi brakuje inteligencji emocjonalnej, a na dodatek jest chorobliwie nieśmiała. Strach przed otworzeniem ust i powiedzeniem na głos choćby kilku słów potrafi ją dosłownie sparaliżować. A nie daj Boże, aby musiała odezwać się do mężczyzny!

Ogólnie rzecz biorąc, istoty płci przeciwnej budzą w niej głębokie stany lękowe. Czasami Madzia wręcz odnosi wrażenie, że mężczyźni zostali stworzeni po to, aby wyśmiewać jej dorodne niczym baleron łydki oraz drobne piersi. Bo łydki, w przeciwieństwie do biustu, nasza bohaterka ma doprawdy imponujące.

Ostatnio panna Kociołek usłyszała na temat piersi teorię: wielkość biustu nie ma nic wspólnego z tyciem lub odchudzaniem. Piersi dostaje się w spadku genetycznym po przodkach, co oznacza, że albo są duże, albo małe i koniec.

I po co było jeść tyle czekolady? Myślała, że powiększy dzięki niej zawartość stanika, a tymczasem zwiększyła drastycznie obwód łydek.

Madzia zajada wszystkie stresy słodyczami. Zawsze ma w torebce batoniki, cukierki albo chociaż żelki. Nie ma bowiem lepszego lekarstwa na smutki niż słodycz rozpływająca się w ustach. A ona musi z tej terapii korzystać często, bardzo często.

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

 

 

Żywot człowieka poczciwego, czyli jak funkcjonuje Madzia

 

 

 

 

Drr… drrr… drrrr… drrrrrr! – Budzik przy łóżku Madzi dostaje szału. Panna Kociołek gramoli się nieporadnie ze skłębionej przez noc pościeli. Strzepuje z powiek resztki snu i ziewa tak przeciągle, że widać wszystkie plomby w jej zębach. Plomby są bardzo stare, pamiętające zamierzchłe czasy, gdy zamiast dyskretnego materiału w powszechnym użyciu był srebrzysty amalgamat. Madzia broni się rękami i nogami przed wizytą u dentysty, który mógłby zrobić z tym porządek. Odczuwa paniczny strach przed borowaniem, nawet w znieczuleniu, więc do stomatologa zagląda wówczas, kiedy jest to absolutnie konieczne, czyli bardzo, bardzo rzadko.

– Wyłącz w końcu ten budzik! – drze się przez cienką gipsową ścianę Filip, znacznie młodszy brat Madzi, który dla równowagi jest:

• niesamowicie przystojny,

• uszczęśliwiony fantastycznym ciałem,

• magnetyzujący dla płci przeciwnej,

• obdarzony pewnością siebie, elokwencją i wszystkim tym, czego natura poskąpiła Madzi.

Dla zażegnania kolejnej wojny domowej Madzia wali otwartą dłonią w budzik tak mocno i brutalnie, że zachodzi obawa, czy urządzenie ocaleje. Na szczęście zegar jest przedpotopowy, pochodzi jeszcze z czasów, gdy na lokalnym bazarze handlowali „ruscy”. Na blaszanej obudowie ma napis: „sdiełano w cccp”, a jego największą zaletą jest niezniszczalność. Tato Kociołek mawia po prostu: „gniotsa nie łamiotsa”. Stary czasomierz nie pierwszy raz przetrzymuje napaść ze strony właścicielki, wydając ostatnie, nieco zdziwione: „Drr?” – po czym zapada głęboka, wibrująca w uszach cisza.

Madzia jeszcze raz prezentuje muchom łażącym po suficie swoje plomby, a następnie gramoli się z przytulnego, cieplutkiego kokonu kołdry wprost w chłodne objęcia poranka. Dotknięcie bosą stopą zimnej podłogi sprawia, że jej ciało pokrywa gęsia skórka. Madzia jest okropnym zmarzluchem, więc za nic ma fakt, że trwa właśnie upalny czerwiec, ona po prostu marznie i już. Aby zatem ograniczyć kontakt z zimną podłogą (brrr!!!), wyszukuje pod tapczanem rozdeptane pantofle, narzuca rozmamłany stary szlafrok frotté (bardzo ciepły i mocno zużyty, gdyż należy on do tych rzeczy, które z całą pewnością w pierwszej kolejności zapakowałaby do walizki, gdyby nagle musiała dokądś wyjechać) i człapie do łazienki, wciąż ziewając przeciągle. Zazwyczaj pannie Kociołek brak jest rano choćby odrobiny energii, więc ciągnie biedaczka za sobą swoje ciężkie łydki i oporne stopy, które niezależnie od jej dobrej woli najchętniej wróciłyby pod jeszcze ciepłą kołdrę.

W mdłym świetle żarówki Madzia bez entuzjazmu ogląda swoją fizjonomię. Odkrywa kilka nowych pryszczy (w tym jeden na brodzie, dwa na nosie, reszta na szczęście pod linią grzywki, więc się nie liczy) i stwierdza, że popełniła rażący błąd, nie myjąc włosów poprzedniego dnia wieczorem, gdyż zwisają teraz smętnie wokół jej nijakiej twarzy, sklejając się w niechlujne strąki. Dodam jeszcze, że owe strąki nie mają absolutnie nic wspólnego z dredami.

Madzia szybko dokonuje niezbędnej, porannej toalety. Problem włosów rozwiązuje poprzez związanie ich w koński ogon, który zwija dodatkowo w miniaturowy precelek i mocuje na karku kilkoma spinkami. Zastanawia się przy tym, jak to możliwe, że inne dziewczyny w takiej fryzurze wyglądają jak kobiety z klasą, podczas gdy ona nasuwa raczej skojarzenia z ulizanym strachem na wróble.

Nasza bohaterka odpuszcza sobie makijaż, co oczywiście jest wielkim błędem, gdyż ma dosyć ładnie wykrojone usta, które wręcz błagają o odrobinę błyszczyku lub szminki, a jej oczy, gdyby podkreślić je odrobiną cienia i tuszu, nabrałyby większej wyrazistości.

Wciąż ziewając rozdzierająco (Ile można ziewać??? – rozbrzmiewa cicho jakiś obcy głos w głowie Madzi), wraca biedulka do swojego pokoju, gdzie spośród skłębionych chaotycznie w szafie ubrań udaje się jej wybrać:

• rozkloszowaną, popielatą spódnicę (do Madzi nie dotarło jeszcze, że w sezonie wiosenno-letnim obowiązkowo nosi się żywe kolory),

• popielaty sweterek, troszkę kusy i nieco zmięty, ale co tam, jeśli go założy, powinien sam się rozprostować, co niestety nie wpłynie na długość zbyt krótkich rękawów (zbiegły się w praniu, lecz nie na tyle, by mógł uchodzić za model o długości trzy czwarte),

• beżową koszulową bluzkę bez wyrazu, dokładnie zlewającą się z kolorem jej twarzy, i jeszcze bardziej pomiętoszoną niż wyżej wymieniony sweterek (niestety, rano Madzia nie ma czasu na prasowanie).

Szybki przegląd pozycji przynosi satysfakcjonujący rezultat. Nasza bohaterka odnosi nieodparte wrażenie, że wygląda jak Kobieta z Klasą, jej ubrania są dobrze dobrane kolorystycznie, nie gryzą się i nie są krzykliwe. A że tak okropnie bezbarwne? Cóż, de gustibus non est disputandum[1]. Zadowolona, że choć raz udało się jej tak szybko skompletować garderobę, wpina w sweterek śliczną broszkę w kształcie jaszczurki, jedyną rzecz, której naprawdę nie powstydziłaby się najbardziej wybredna elegantka.

Madzia ma bowiem aspiracje i marzenia. Chciałaby bardzo uchodzić za Kobietę z Klasą, mimo że tak naprawdę nie do końca potrafi sprecyzować, o co chodzi w tym pojęciu. Niemniej jednak spodobało się jej bardzo, gdy pewnego dnia usłyszała, jak koledzy z pracy określają dyrektor Ninę właśnie w ten sposób.

Nina… Ach, Nina! – dużo można byłoby pisać o Ninie Strega-Oramus[2], nowo mianowanej dyrektor do spraw handlu i marketingu w firmie „Ted Nowak-Transport Międzynarodowy”. Wiadomo powszechnie, że jest ona niezwykle tajemniczą osobą. Nosi się wyłącznie na czarno, czasem ewentualnie dodając jakiś mały akcent w postaci bieli lub popielu. Z racji tego często nazywa się ją Czarną Damą. Nina ma wszystko to, czego Madzi brakuje – urodę, klasę i styl, piękny samochód i domek w sielankowej wiosce, a od kilku dni również i posadę dyrektora. Można też bez najmniejszego przekłamania stwierdzić, że dyrektor Nina jest jej wzorem niedoścignionym, ideałem. Cóż… Madzia po prostu marzy, aby choć trochę upodobnić się do tej niesamowitej istoty.

Jak już przed momentem wspominałam, w minionym tygodniu Nina dostała awans na stanowisko dyrektora. Wcześniej obydwie z Madzią pracowały w tym samym dziale firmy, niemalże biurko w biurko, więc gdy poszła fama, że nowa pani dyrektor będzie potrzebowała asystentki, panna Kociołek oczywiście bardzo zapragnęła dostać tę posadę. Niestety ktoś tak bezbarwny jak ona, nie mógł liczyć na to, że zostanie zauważony przez uosobienie doskonałości, i dlatego asystentką Niny została Kinga, która pracuje w firmie od roku. W związku z tym Madzia nadal musi się zajmować pierdołami.

Gwoli wyjaśnienia: Madzia od dziesięciu lat pracuje wciąż w tym samym biurze. Bardzo wrosła w to miejsce, zakorzeniła się i zaśniedziała. Aż dziw bierze, że pod koniec roku, podczas inwentaryzacji, nie zostaje wciągnięta w arkusz spisu z natury. Zresztą kto wie? Może gdzieś pod przyciasną bluzką lub cielistymi rajtkami[3] widnieje naniesiony czarnym markerem numer ewidencyjny?

Dosyć jednak tych dywagacji.

Madzia spogląda w upstrzone przez muchy lustro i zastanawia się, czy dyrektor Nina Strega-Oramus uznałaby jej strój za wystarczająco elegancki. Dochodzi do wniosku, że tak, i owszem, bo jej ubranie jest stonowane i daleko mu do krzykliwości, której Nina tak po prostu nie uznaje.

Usatysfakcjonowana dziewczyna człapie do kuchni. Powinna jak najszybciej skonsumować śniadanie i wypić poranną kawę, zanim wsiądzie do hałaśliwego tramwaju, aby jak co dzień rano pomknąć nim do pracy.

Zerkając z niepokojem na zegarek, Madzia popija napar, zagryzając go kanapką z wiśniowym dżemem. Czuje już presję czasu, cholerny tramwaj na pewno nie będzie na nią czekał, a następny odjeżdża dopiero za piętnaście minut. Jeśli się nie pospieszy, znowu będzie spóźniona, czego nie znosi, jest bowiem wyjątkowo sumienną osobą.

W ogóle na pannie Kociołek można polegać jak na Zawiszy: kiedy coś powie albo obieca, to tak być musi i nie ma możliwości, żeby stało się inaczej. To naprawdę imponująca cnota w świecie, gdzie wszyscy robią wszystkich w bambuko i później głupio się tłumaczą: „Ojej! Na śmierć zapomniałem! Słuchaj, coś mi wypadło…”.

Madzia kończy kanapkę, gdy do kuchni wpada jej dużo młodszy brat. Oczywiście potrąca siostrę, czego efektem jest plama z wiśniowego dżemu na jej popielatym sweterku.

Dziewczyna wydaje z siebie przeraźliwy pisk, a potem zwraca mu uwagę.

– No to co tak stoisz jak cielę? – oburza się Filip.

Madzia wyciera dżem papierowym ręcznikiem. Rezultat tych manewrów jest taki, że dżem wczepia się kurczowo w mocno skosmacone włókienka. Zdruzgotana pędzi do swojego pokoju i wyrzuca z szafy ubrania, szukając naprędce czegoś na zmianę. Niestety garderoba Madzi jest nader mizerna i, co gorsza, w większości została już wepchnięta do kosza na brudy, który stoi w łazience i zdaje się błagać, aby ktoś w końcu zrobił pranie.

Madzia najchętniej zrezygnowałaby ze sweterka, ale w biurze jest klimatyzacja i jej, wiecznemu zmarzluchowi, byłoby zimno, a poza tym bluzka, którą ma na sobie jest, delikatnie mówiąc, nieco pognieciona, więc dodatkowe okrycie ma za zadanie zatuszować ten drobny defekt garderoby. Dziewczyna kontempluje niewielki, czerwony ślad i dochodzi do wniosku, że zasadniczo plama wcale taka wielka nie jest. Właściwie nawet jest bardzo mała, całkiem niewidoczna i istnieje duża szansa, że nikt jej nie zauważy.

Zresztą można ją ukryć – przychodzi jej nagle do głowy. Przepina broszkę z lewej strony na prawą. Jaszczurka niemalże idealnie zakrywa czerwony zaciek po dżemie wiśniowym.

Madzia znowu jest z siebie zadowolona. Łapie w biegu torebkę, wkłada czarne pantofle na niedużym obcasie i niczym pocisk pędzi w stronę przystanku, na który podjeżdża właśnie tramwaj.

Niesamowicie atrakcyjny młodszy brat odprowadza ją wzrokiem do drzwi i zauważa, że w rajtkach[4] siostry jest wysoka, aż po rąbek popielatej spódnicy, drabinka oczka, które zaczyna się od dziury na pięcie.

– Magda! – drze się za nią, lecz oczywiście jego starsza i mocno zahukana siostra już tego nie słyszy.

Filip wzrusza ramionami i drapie się po klejnotach. Nic nie poradzi na to, że Magda to taka łajza. Cóż, wystarczy, że z dwójki rodzeństwa to on jest: przystojny, elokwentny, ze wszech miar atrakcyjny – krótko mówiąc, młody bóg.

Tymczasem nasza Madzia pędzi zziajana na przystanek, sapiąc przy tym, jak miech kowalski. W ostatniej chwili wchodzi po schodkach do zatłoczonego tramwaju, w którym przez bite dwadzieścia minut przepycha ją przetaczający się po pojeździe tłum. Z zazdrością spogląda na samochody sunące wzdłuż torów tramwajowych i zastanawia się, dlaczego nigdy nie kupiła sobie auta. Jako szczęśliwa posiadaczka czterech kółek nie byłaby skazana na wieczny pośpiech, niewygody i inne związane z tym uciążliwości.

W końcu wymaglowana tak, że czuje każdy mięsień swojego zacnego ciała, wysiada na odpowiednim przystanku, gdzie u znajomej pani kupuje dwa krakowskie precelki[5]: jeden posypany sezamem a drugi solą (sól musi obowiązkowo pochodzić z Wieliczki lub Bochni).

W budynku biurowca Madzia niezwłocznie wsiada do windy. Z zadowoleniem stwierdza, że ma całą kabinę dla siebie. Nie lubi gnieść się w klaustrofobicznym pomieszczeniu z innymi ludźmi, zwłaszcza przedstawicielami gatunku męskiego. Już, już ma ruszyć w górę, gdy drzwi rozsuwają się i nasza nieboraczka staje oko w oko z najbardziej samczym osobnikiem, jakiego można sobie wyobrazić.

– Dzień dobry – mówi z olśniewającym uśmiechem szalenie atrakcyjny mężczyzna w szytym na miarę garniturze.

– Dź…bry… – mruczy niewyraźnie Madzia, sztywniejąc, niczym powieszone na mrozie pranie.

Drzwi zasuwają się z cichym wizgiem. Winda zaczyna sunąć w górę. Madzia rzuca ukradkowe spojrzenie na towarzyszącego jej obcego mężczyznę. Efekty obserwacji kształtują się następująco: facet koło czterdziestki, brunet, oliwkowa karnacja, ciemnobrązowe oczy, modny zarost na szczęce, drogie, eleganckie ubranie, cholerna pewność siebie, ogromna klasa i szyk. Mężczyzna rodem z romantycznych powieści dla pań lub wręcz z filmowego planu (Taa… Z powodzeniem mógłby zagrać amanta w „Zakochanej dziewicy” – pokpiwa natrętny głos w głowie panny Kociołek). Najbardziej męski okaz, jaki Madzia miała szczęście ostatnio spotkać: mrożący krew w żyłach, budzący przerażenie, paraliżujący strachem i wprost ociekający testosteronem.

Nieznajomy osobnik płci przeciwnej dzierży w jednej dłoni aktówkę, więc nie wygląda na jakiegoś pierwszego lepszego kolesia, w drugiej natomiast ma pojedynczą, cieplarnianą różę, co jest dość dziwne, zważywszy na porę dnia i miejsce.

Madzia modli się w duchu, aby ucieleśnienie kobiecych marzeń nie zauważyło jej skromnej osoby. I uchowaj Boże, żeby tajemniczy dżentelmen zechciał do niej przemówić. Wystarczy już, że muszą jechać jedną windą.

– Pani tutaj pracuje? – zagaduje ją nieznajomy, obdarzony wyjątkowo aksamitnym głosem.

– Tak. W dziale marketingu – piszczy Madzia, czerwieniąc się niczym cegła na pobliskiej budowie.

– To świetnie. Wszystko wskazuje na to, że będziemy razem pracować – oznajmia nieznajomy. – Będę się zajmował logistyką – dodaje.

– Aha – piszczy Madzia, marząc o tym, żeby zapaść się jak najszybciej pod ziemię, gdyż Bóg Seksu przygląda jej się badawczo swoimi ciemnymi oczyma.

Madzia jest prawie pewna, że Pan Idealny dostrzega plamę po dżemie z wiśni, którą tak sprytnie zamaskowała broszką w kształcie jaszczurki. Robi się przez to jeszcze bardziej czerwona.

– Nazywam się Kordian Radecki – oznajmia z uśmiechem mężczyzna.

Madzia dałaby sobie głowę uciąć, że w życiu nie widziała takiej ilości olśniewająco białych zębów. I nieco wystających kłów. Nawet jej szalenie przystojny brat nie może pochwalić się równie imponującym uzębieniem. No i jeszcze to imię! Ho, ho, ho…

Urwał się ze Słowackiego, czy ki pieron? – nasuwa się Madzi średnio błyskotliwe skojarzenie.

– Madzia Kociołek – piszczy Madzia Kociołek, łapiąc się momentalnie na tym, że strasznie głupio to zabrzmiało. Powinna była powiedzieć „Magdalena” (to brzmi o wiele dostojniej), a przynajmniej „Magda” (co sprawia wrażenie „swojej” dziewuchy), a nie „Madzia”, ponieważ zadźwięczało to zupełnie tak, jakby była w przedszkolu.

Na szczęście winda zatrzymuje się na piętrze, gdzie Madzia pracuje, i dziewczyna z ulgą odkrywa, że tylko ona wysiada z tego diabelskiego urządzenia. Nieznajomy jedzie wyżej, czyli tam, gdzie urzędują sami ważniacy: mgr Tadeusz Nowak – właściciel firmy, dyrektor dr Nina Strega-Oramus, dyrektor mgr Jarosław Zawadzki i cały sztab ich sekretarek czy też asystentek, pośród których niestety zabrakło panny Kociołek.

O słodki batoniku z marcepanem! Czyżby Madzia miała właśnie zaszczyt poznać nowego dyrektora transportu i logistyki, o którego zatrudnieniu szeptano pokątnie od trzech dni, nazywając go dość enigmatycznie Panem Czarnym Koniem, bo tak w rozmowie z Zawadzkim ochrzciła go dyrektor Nina?

Madzia z rozpaczą przypomina sobie nieudolną konwersację z windy, a raczej jej brak, plamę z dżemu na sweterku, nieumyte włosy i kilka nowych pryszczy. Biedaczka nie zdaje sobie sprawy z tego, że na lewej nodze ma drabinkę oczka, co oczywiście nie uszło uwadze Pana Czarnego Konia, który zlustrował ją uważnym spojrzeniem, gdy wysiadała z kabiny.

Biedna, biedna Madzia! Dopiero wieczorem w mieszkaniu odkryje defekt i przez pół nocy nie będzie mogła zasnąć, zastanawiając się, ile osób miało okazję go kontemplować i czy był pośród nich Andrzej Bilski z logistyki – jedyny chłopak w „TN-TM”, który traktuje ją jak człowieka, ustępuje jej pierwszeństwa w drzwiach i kiedyś nawet siedział z nią przy tym samym stoliku w firmowej stołówce.

Na razie jednak mamy uroczy poniedziałkowy poranek. W biurze cichutko szemrze klimatyzacja, nieco głośniej pracują komputery i stara kserokopiarka. Co chwilę dzwoni telefon, ludziska gadają ze sobą jak najęci, strzępią języki na plotki, pomału jednak rozłażą się do swoich boksów, aby przystąpić do pracy. Tylko biedna Madzia nie plotkuje z nikim, bo nie ma o czym.

Zaraz, zaraz… Jak to nie ma o czym? A domniemany Pan Czarny Koń? Czyż to nie jest łakomy kąsek?! A gdyby tak wyjść na środek sali i zakomunikować wszystkim, że jako pierwsza miała okazję poznać nowego dyrektora? Zostałaby zasypana gradem pytań, znalazłaby się w centrum zainteresowania, może nawet któraś dziewczyna umówiłaby się z nią po pracy do kawiarni na „babskie ploty”. Kusząca perspektywa, bardzo kusząca!

Ach… Żeby tak choć raz wyjść z cienia i wzbudzić czyjeś zainteresowanie!

No, Madziu! Na co czekasz? Czy jako autorka mam cię mocno szturchnąć i zmobilizować do aktywnego udziału w życiu?! – wołam do niej, lecz ona jeszcze mnie nie słyszy.

Madzia się waha, po czym pod wpływem nagłego impulsu wyrzuca z siebie:

– A ja widziałam nowego dyrektora.

Oczy wszystkich współpracowników kierują się w stronę naszej szarej myszki. Madzia czerwienieje niczym dorodny burak tuż przed wykopkami. Zewsząd sypią się dociekliwe pytania, więc nieboraczka, chcąc nie chcąc, musi szeroko opowiedzieć o obserwacjach poczynionych w czasie dwuminutowej przejażdżki windą. Nagle odkrywa w sobie niesamowity potencjał, zapomina o wrodzonej nieśmiałości i okazuje się, że niezła z niej obserwatorka. Z godnymi pochwały detalami opisuje wygląd zewnętrzny domniemanego dyrektora, aksamitną barwę głosu, cytuje słowo w słowo jego wypowiedź i oczywiście nie zapomina wspomnieć o intrygującej czerwonej róży cieplarnianej.

Dziewczęta wzdychają głośno, słuchając jej wywodów, i zachodzą w głowę, co oznacza ta róża. Snują mnóstwo teorii, z których żadna nie pokrywa się z rzeczywistością. Róża materializuje się we flakonie w gabinecie Niny Strega-Oramus, o czym plotkary dowiadują się dużo, dużo później od Kingi – osobistej asystentki pani dyrektor.

Oczywiście Kinga ma znacznie więcej do powiedzenia na temat nowego dyrektora, więc poranny sukces Madzi w przełamywaniu własnej nieśmiałości szybko idzie w niepamięć, ale to i tak nie zmienia faktu, że jest ona z siebie bardzo dumna. Udało jej się zdobyć na publiczne wystąpienie. Kto wie? Może jak tak dalej pójdzie, Madzia wybierze się na najbliższą imprezę integracyjną? W bardziej dalekowzrocznych wizjach już widzi, jak zostaje uznana za duszę towarzystwa.

Tymczasem przychodzi pora, aby zabrać się do pracy. Panna Kociołek znika w swoim boksie, gdzie pod osłoną biurka podciąga opadające rajtki. Wciąż jednak nie zauważa oczka i dziury na pięcie.

Aż do przerwy obiadowej Madzia niestrudzenie wklepuje w komputer różne dane, co wchodzi w zakres pełnionych przez nią obowiązków. A później człapie do stołówki, gdzie siedząc samotnie przy stoliku pod ścianą, chlipie żurek z ziemniakami (w żadnym wypadku nie są to kartofle albo pyry) i zauważa, że doktor Strega-Oramus siedzi w towarzystwie Radeckiego i Zawadzkiego. Cała trójka z apetytem spożywa zupę pomidorową posypaną natką pietruszki, zawzięcie o czymś konwersując. Panowie oczywiście wdzięczą się do Niny – o ile można takie określenie odnieść do mężczyzn. Może właściwszym byłoby stwierdzenie, że tokują jak dwa bażanty? Przy czym prym w tej materii wyraźnie wiedzie nowy pan dyrektor.

Po obiedzie Madzia wraca do swojego boksu, gdzie przez resztę dnia sporządza różne raporty dla Niny. Jest w tym naprawdę niezła, bardzo staranna, dokładna – sama pani dyrektor zleciła jej tę odpowiedzialną funkcję.

– Nikt nie zrobi tego lepiej niż ty, Madziu – powiedziała wówczas.

Fakt, że swą wypowiedź okrasiła imieniem Madzi, sprawił, że nieboraczce wyrosły u ramion skrzydła, a w jej dobrotliwym serduszku pojawiła się nadzieja, że może w końcu zostanie zauważona.

 

Popołudniowy ścisk w tramwaju. W takich chwilach Madzia jest jak balonik chyboczący się na wietrze. Niemal nie dotyka stopami podłogi unoszona zwartym tłumem, który z racji upału ocieka potem, dyszy i sapie. Mimo że jest jej gorąco i pod pachami pojawiają się mokre placki, Madzia nie zdejmuje popielatego sweterka, żeby nie ujawnić bardzo wygniecionej bluzki. Z cierpliwością godną anioła znosi trzydziestodwustopniowy upał.

W mieszkaniu nie ma nikogo. Rodzice jeszcze pracują: mama Kociołek sprzedaje gazety w kiosku Ruch-u, a tato Kociołek o tej porze kończy zapewne sortowanie poczty. Nie ma również Filipa, co ani trochę jej nie dziwi. Tak atrakcyjny chłopak zawsze ma na głowie przyjemniejsze sprawy, niż kiszenie się w dusznym mieszkaniu na najwyższym piętrze jednej z krakowskich kamienic.

Madzia z ulgą zdejmuje pantofle na niezbyt wysokim obcasie i wkłada domowe klapki. Zastanawia się nad tym, jak inne kobiety wytrzymują cały dzień w biurze na dziesięciocentymetrowych obcasach. Na przykład taka Nina – Madzia nigdy nie widziała jej w butach na płaskim obcasie albo w adidasach. Pani dyrektor zawsze wygląda tak, jakby przyszła na świat w gustownych szpilkach; nie wykazuje żadnych oznak dyskomfortu lub rozlazłości.

Nasza zmęczona życiem bohaterka szura stopami w stronę łazienki. Płucze w letniej wodzie ręce i twarz, ogląda wnikliwie swoją fizjonomię w upstrzonym przez muchy lustrze, stwierdzając ze stoickim spokojem, że dzień w biurze zaowocował jeszcze jednym pryszczem na brodzie.

Nawet przez myśl jej nie przechodzi, aby kupić sobie clerasil lub inny specyfik na trądzik albo, co chyba byłoby najrozsądniejsze, udać się do dermatologa po pomoc. W gruncie rzeczy gdyby wyleczyła skórę z tych okropnych krost, jej buzia stałaby się całkiem miła dla męskich oczu.

Dziewczyna omija szerokim łukiem kosz z brudami. Po dniu pracy pełnym wrażeń (no… w końcu zdobyła się na publiczne wystąpienie, czyż nie?) zamierza w spokoju delektować się miłymi wspomnieniami oraz torbą czekoladowych cukierków z galaretką w środku. Robi zatem człap, człap, człap do swojego pokoju, gdzie z przyzwyczajenia opada ciężko na fotel i po omacku wyłuskuje pilota spod sterty magazynów zalegających na ławie.

Gwoli wyjaśnienia – są to damskie czasopisma o modzie, urodzie i innych nader ważnych sprawach. Madzia oczywiście wierzy, że dzięki tym gazetkom jej życie stanie się barwniejsze, pełniejsze i w ogóle podobne do wisienki na torcie ze zdjęć w artykułach o ślubach i przyjęciach weselnych, które z zapartym tchem przegląda, marząc o włożeniu w niedalekiej przyszłości stroju przypominającego gigantyczną bezę.

Gdyby tylko chciała zrobić choć jeden maleńki krok w tym kierunku! Och… To byłaby połowa sukcesu, bo samo kupowanie gazet i bezmyślne oglądanie kolorowych fotek nie odwali za nią ciężkiej pracy, jaką bez wątpienia jest doprowadzenie się do stanu używalności.

Madzia bowiem pogrążyła się w głębokim marazmie, zupełnie jakby usnęła snem zimowym, który trawa nieprzerwanie już od kilku lat. Jest bystra, inteligentna, no… niegłupia, krótko mówiąc, lecz marnuje cały swój potencjał na oglądanie w telewizji ckliwych telenowel produkcji latynoamerykańskiej. Poniekąd mogłabym ją usprawiedliwić, gdyż męską część obsady tych mdłych seriali można by schrupać, ale nie w tym rzecz. Madzia potrzebuje naprawdę solidnego kopniaka w swój nieco przyciężkawy tyłek. I bynajmniej nie chodzi mi tutaj o niewielką nadwagę, nie, daleka jestem od krytykowania jej kształtów! Tę ciężkość rozumiem jako głęboko zakorzenioną niechęć do podejmowania wszelkich działań. Uff… Trzeba mieć sporo cierpliwości dla kogoś takiego.

Dziewczyna zapada w letarg, przeżuwając swoje ulubione galaretki. Na ekranie telewizora On znowu próbuje pogodzić się z Nią. Madzia chlipie, pociąga nosem i wczuwa się w rolę ciemnowłosej bohaterki. Sama na pewno by się mu nie oparła, tak myśli, śledząc w napięciu akcję, ciągnącą się jak guma w gaciach. Już nie pamięta, jak panicznie boi się męskiego rodzaju oraz ile paniki wywołała w niej przejażdżka windą z superatrakcyjnym nowym panem dyrektorem.

I tak mija godzina za godziną, Madzia skacze pilotem po kanałach, dobrze wiedząc, gdzie znajdzie kolejne wyciskacze łez, które śledzi z zapartym tchem i wypiekami na twarzy. W międzyczasie wraca do domu hałaśliwa rodzina Kociołków. Ktoś zagląda do jej pokoju, o coś ją zagaduje, lecz Madzia tylko się niecierpliwi, wzrusza ramionami i z powrotem odpływa w swój świat seriali.

I tak, aż do wieczora.

I tak, każdego dnia.

A następnego poranka panna Kociołek znowu budzi się z głęboką niechęcią do opuszczenia wygodnego łóżka i gania w popłochu pomiędzy kuchnią, łazienką a swoim pokojem. Chaotycznie przetrząsa bałagan w szafie w poszukiwaniu ubrań nadających się do włożenia. Spóźniona, ostatkiem tchu dopada drzwi od tramwaju i wpada w wir swojego nudnego życia.

Jeszcze nie czuje potrzeby dokonywania najmniejszych zmian, mimo że jak każda dziewczyna marzy o tym, aby być piękną i bogatą kobietą sukcesu z uroczym mężczyzną u boku. Zgodnie ze słowami pewnej piosenki, głoszącymi, że jeden ma za dużo, a drugi ma za mało, nie wszystkim od natury to samo się dostało[6], uważa jednak, iż jej, biduli, dostało się zdecydowanie mniej niż innym.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

[1] Madzia doskonale orientuje się w znaczeniu tej łacińskiej sentencji. Ba! Popiera ją w całej rozciągłości, często powtarzając, że gusta nie podlegają dyskusji.

[2] Nina Strega-Oramus twierdzi, że chociaż nazwiska odmieniają się przez przypadki, nie należy deklinować członu „Strega”, gdyż pochodzi on z języka włoskiego i oznacza czarownicę, z czym ona utożsamia się w całej rozciągłości.

[3] Tak właśnie: rajtkami nie rajstopami, ponieważ Madzia jest krakuską z krwi, kości i aktu urodzenia

[4] Przypominam drogim czytelniczkom, że jesteśmy w Krakowie, a tutaj nosi się rajtki a nie rajstopy

[5] Szanownych czytelników spoza Krakowa informuję, że w Krakowie nie ma bigli, bajgli ani niczego podobnie brzmiącego! Mogą być ewentualnie obwarzanki.

[6] Fragment piosenki z repertuaru grupy Big Cyc pt. Każdy coś ma.