Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy można wejść dwa razy do Tej samej rzeki? Nowa powieść Edyty Świętek!
Małgorzata odlicza dni do momentu, kiedy będzie mogła opuścić męża. Jej związek, choć na pozór idealny, przepełniony jest strachem i przemocą, a małżeńskie więzy podtrzymuje tylko troska o niepełnoletniego syna.
Całkowicie uzależniona od męża, jedynie w pracy czuje się spełniona i potrzebna. Gdy do biura zostaje przyjęty nowy pracownik, Małgosi szybciej bije serce. Ma wrażenie, jakby znała Darka od zawsze. Szybko też znajdują wspólny język i nawiązują bliższą znajomość. Łączy ich wiele, a najbardziej: nieszczęśliwa miłość. Ona ma męża tyrana, on – chorą żonę, której nie kocha.
Oboje wiedzą, że razem mieliby szansę na upragnione szczęście, jednak kierując się dobrem swoich rodzin, postanawiają zakończyć relację, zanim będzie za późno…
Czy uda im się zapomnieć o łączącym ich uczuciu? W jaki sposób maskuje się przemoc domowa? Czy małżeństwo bez miłości jest odpowiedzialną decyzją? Czy geny wpływają na nasze relacje?
Opowieść, która wbrew wszystkiemu daje nadzieję.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Autorka: Edyta Świętek
Redakcja: Joanna Zaborowska
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska
Skład: Mariusz Kurkowski
Zdjęcia na okładce: Stocksy/Caleb MacKenzie Gaskins, Bogusław Hajduk (zdjęcie Autorki)
Redaktor prowadzący: Roman Książek
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
© Copyright by Edyta Świętek
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2021
Wydawnictwo Pascal Sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-727-3
Przygotowanie e-Booka: Mariusz Kurkowski
Rok 2004
Czerwcowe upały wyganiały mieszkańców Bochni nad pobliską Rabę. Miasto dusiło się gorącym, falującym powietrzem. Kamieniste zakola rzeki kusiły ochłodą, a nadbrzeżne krzewy dawały balsamiczny cień. Zresztą z dala od betonu i asfaltu powietrze sprawiało wrażenie lżejszego, bardziej rześkiego.
Małgorzata Jurczyk także w piątkowe popołudnie przyjechała nad wodę ze swoim dziesięcioletnim synkiem Szymonem. Skorzystała z okazji, że mąż wyjechał na trzydniowe szkolenie do stolicy. Piotr miał wrócić późnym wieczorem, więc wolny czas zamierzała spędzić z dzieckiem.
Chłopak stanowił doskonałą wypadkową jej oraz męża. Wizualnie przypomniał ojca. Miał te same piwne oczy, ciemne, trochę szczeciniaste włosy oraz mocno zarysowaną szczękę. Kształt nosa i uszu także dostał w spadku po Piotrze. Po niej odziedziczył upodobanie do literatury oraz charakter, nad czym Piotrek wciąż ubolewał, twierdząc, że jedynak wyrasta na mięczaka.
Czasami mąż próbował wpłynąć na Szymka. Zabierał chłopca na ryby lub survivalowe wyprawy w dzicz, lecz za każdym razem wracali w ponurych nastrojach i srodze rozczarowani. Ojciec tym, że syn nad męskie przyjemności przedkładał upodobanie do książek, młody tym, że tato zmuszał go do nadziewania żywych, oślizłych robaków na haczyk, oprawiania złowionych ryb, spania w namiocie i spędzania czasu w spartańskich warunkach. Nie żeby Szymon był aż tak wygodnicki i musiał nocować w luksusach! Po prostu dziesięciolatek nie znajdował w tym przyjemności. Znacznie większy pociąg miał do motoryzacji, znał się doskonale na markach samochodów oraz ich osiągach, interesowały go ciekawostki związane z kolejnictwem i doskonale odróżniał zwykłe parowozy od tendrzaków. Pasjonowały go również programy i filmy dokumentalne o drugiej wojnie światowej. Były to więc zdecydowanie męskie zainteresowania, zresztą to ostatnie znacznie przekraczało poziom wiedzy przeciętnego dzieciaka w jego wieku.
Małgorzata z przykrością obserwowała narastający z wolna rozdźwięk pomiędzy mężem a synem, choć już sama nie wiedziała, czy wolałaby, żeby Szymon zachował swą indywidualność, czy upodobnił się do ojca. Pierwsza opcja była niekorzystna dla chłopca – wciąż podpadał Piotrowi. Druga oznaczałaby utratę osobowości będącej balsamem dla matczynej duszy.
Orzeźwiający nurt przyjemnie chłodził stopy. Brodziła po kostki, ostrożnie stąpając po wygładzonych nurtem kamieniach. Przez chwilę obserwowała zielone ważki o opalizujących skrzydłach. Do złudzenia przypominały maleńkie helikoptery. Te prawdziwe – duże, stalowe – wzbudzały raczej ciekawość jej syna.
Raz po raz zerkała na dziesięciolatka bawiącego się nad rzeką. Był zajęty budowaniem kanału mającego za zadanie doprowadzenie wody do przygotowanego wcześniej dołka. Pracowicie przekładał kamienie, tworząc z nich dość skomplikowaną budowlę. Z jego twarzy zniknął wyraz napięcia, jaki ostatnio coraz częściej dostrzegała. Chyba rozumiał znacznie więcej, niż można by przypuszczać, i zaczynał dostrzegać w otaczającym go świecie sprawy, od których wolała trzymać go na dystans.
Korzystając z faktu, że syn ma zajęcie niewymagające jej zaangażowania, usiłowała uporządkować myśli galopujące w głowie. Ostatnie dwa tygodnie były bowiem dla niej wyjątkowo trudne i sprawiły, że czynione wcześniej plany mogły niebawem wziąć w łeb.
A może jeszcze nie wszystko stracone? Przecież są różne sposoby na uniknięcie pewnych zdarzeń. Czy powinna spróbować uciec przed przeznaczeniem? I czy później będzie w stanie udźwignąć ciężar wyrzutów sumienia, które by ją bez wątpienia dręczyły w takim wypadku? Czy w ogóle zdołałaby wprowadzić swoje myśli w czyn?
Z czułością, na jaką stać tylko matki, zerknęła na lśniącą w promieniach słońca główkę syna. Kochała go najbardziej na świecie. Nic nie mogło przyćmić tego uczucia. Był jej największą radością, skarbem i motywacją do działania. Sama nie wiedziała, co by z nią było, gdyby nie Szymon. Zapewne dawno temu uległaby depresji. Albo zrobiła coś głupiego.
Wydarzenia ostatnich dwóch tygodni odebrały jej nadzieję i mocno podcięły skrzydła. Cały ułożony misternie plan, dopracowywany przez lata przemyśleń i napawający optymizmem, runął niczym domek z kart. Choć może nie tyle runął, ile wymagał znaczącej korekty.
Doskwierało jej złe samopoczucie. Miała zawroty głowy, była rozbita i osłabiona. Zapewne zbyt długo przebywała na słońcu. Nie przykryła głowy ani słomkowym kapeluszem, ani żadną chustką, choć dopilnowała, by syn włożył czapkę z daszkiem. Wymęczony organizm odmawiał Małgorzacie posłuszeństwa. Podreptała więc w stronę leżaka rozstawionego w cieniu tuż obok miejsca, w którym zakotwiczył Szymon.
Chłopiec podniósł głowę i przesłał jej uśmiech, a następnie wrócił do swego zajęcia.
Co ja mam teraz zrobić? – westchnęła w duchu, przyglądając się jego beztroskiej zabawie. Umysł podpowiadał rozwiązanie, które mogło ją uratować, ale właściwie było nie do przyjęcia.
Nie! Z tej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Nawet to nie uratowałoby Małgorzaty.
Od kilku tygodni nosiła pod sercem dziecko, które w jej odczuciu nie powinno przychodzić na świat. Wszak pilnowała regularnego łykania pigułek jak niczego innego. Chociaż Piotr bardzo chciał drugiego potomka, ona broniła się przed tym rękami i nogami. Nie widziała w swoim pogmatwanym życiu przestrzeni na ponowne macierzyństwo.
Wiedziała, że powinna bezzwłocznie podjąć jakąś decyzję. Miała do wyboru dwie opcje, obydwie jednakowo złe. Powiedzieć Piotrkowi, urodzić i ponieść wszelkie związane z tym konsekwencje albo skorzystać z nielegalnie świadczonych usług podziemia aborcyjnego, a potem konsekwentnie realizować swój plan. Co wybrać: poświęcenie czy egoizm?
Cokolwiek by zadecydowała, czekało ją życie w ciągłym kłamstwie. Kłamstwo wrosło w jej naturę, mocno zapuszczając korzenie, i towarzyszyło na każdym kroku. Nie miała perspektyw na to, by się od tego uwolnić.
– Mamo! Zobacz! Mam własny basen! – Z zadumy wyrwał ją głos dziesięciolatka.
– Jesteś najlepszym inżynierem, jakiego znam – odparła.
Z westchnieniem przyoblekła twarz w sztuczny uśmiech, opuściła leżak i usiadła na ręczniku obok Szymka. Stworzone przez niego dzieło wymagało gruntownego omówienia. Na moment wyrzuciła z głowy wszystkie przykre myśli, bo i tak nie była ani o włos mądrzejsza, i skupiła uwagę na synu. Przez następne pół godziny dokazywała z nim, jakby była małą dziewczynką. Razem przelewali wodę, to znowu blokowali jej dopływ. Udoskonalali dzieło, pogłębiali koryto i zbiornik.
Sielankę zakłócił natarczywy dzwonek telefonu. Małgorzata bez spoglądania na wyświetlacz wiedziała, kto dzwoni. Już dawno przypisała do najważniejszych osób wybrane melodyjki, by w porę odpowiednio nastawić się do rozmowy.
– No gdzie wy jesteście? – usłyszała zniecierpliwiony głos męża. – Stoję pod klatką jak baran. Zapomniałem kluczy.
– Już jesteś? – wyraziła zdziwienie, bo wyjeżdżając, wyraźnie zapowiedział, że wróci późnym wieczorem.
– Niespodzianka – rzucił cierpko. – Długo mam na was czekać?
– Będę za dziesięć minut, najdalej za kwadrans. – Dołożyła starań, by w jej głosie nie zabrzmiała panika. Z miejsca nawiązała kontakt wzrokowy z synem i ruchem głowy pokazała, by natychmiast pakował rzeczy.
W oczach dziesięciolatka zabłysło rozczarowanie. Jeszcze nie zdążył nacieszyć się zabawą, lecz wiedział, że granie na zwłokę jest niewskazane. Z jakiegoś powodu przed tatą należało mieć respekt graniczący ze strachem, mimo że Piotr nie podnosił na niego ręki. Inni koledzy wspominali czasami, że dostali cięgi od ojca czy klapsy od matki, gdy zrobili coś karygodnego. Jego nikt nigdy nie uderzył. Mama zazwyczaj mówiła, że sprawił jej przykrość, a w jej oczach pojawiały się łzy, którym mimo wszystko nie pozwalała spłynąć. Tato natomiast utyskiwał, że z Szymka jest matoł, głupi dzieciuch albo nieudacznik. Spoglądał na niego z wyżyn swoich stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów, marszczył gniewnie czoło, robił srogie miny. Czasami podnosił głos. I mówił. Dużo, nerwowo, zgryźliwie. Szymon doskonale znał znaczenie słów „ironia” oraz „cynizm”. Wiedział, że to jest broń ojca, niebezpieczna i nader nieprzyjemna, wywołująca dziwny ucisk w brzuchu, sprawiająca, że rosnący ostatnio jak na drożdżach chłopiec kurczył się do rozmiarów przedszkolaka. Drugą bronią były kary: zakaz wychodzenia na podwórko, oglądania telewizji, stanie w kącie twarzą do ściany – nieprawdopodobnie nużące i trwające w nieskończoność – czy konfiskowanie aktualnie czytanej książki.
W czasie gdy on szybko zbierał swoje rzeczy, Małgorzata odpierała atak telefoniczny.
– Co tak długo? – utyskiwał ślubny. – Gdzie cię poniosło?
– Jesteśmy w Proszówkach – odparła zgodnie z prawdą. – Już się zbieramy.
– No dobrze. Czekam – zakończył połączenie bez pożegnania.
Chaotycznie zgarnęła do torby plażowej wszystko to, co pominął synek, złożyła leżak i narzuciła na bikini sukienkę. Chwilę później siedzieli w fiacie seicento, zmierzając w stronę Bochni.
Wjeżdżając na osiedle, zauważyła, że mąż faktycznie czeka na ławce przed blokiem. Miał nieodgadniony wyraz twarzy. Obok torby podróżnej leżał bukiet i kolorowa torebka z prezentem dla Szymona. Zawsze gdy wracał z wyjazdów, obdarowywał żonę kwiatami, a syna jakimś drobiazgiem. Dawniej były to samochody lub klocki, ostatnio coraz częściej książki, choć ich tematyką nie trafiał w zainteresowania chłopca, a raczej próbował zaciekawić młodego survivalem i innymi „męskimi” sprawami.
– O, jesteście! – Wyraźnie ucieszył się na ich widok. Jego ton brzmiał zupełnie inaczej niż przed kwadransem.
Gosia nieznacznie odetchnęła z ulgą. Żywiła obawy, że kilkanaście minut spędzonych na ławce, choćby w cieniu, fatalnie wpłynie na humor Piotra.
Mężczyzna nie czekał, aż dotrą do mieszkania. Od razu wręczył upominki, zezując dyskretnie, czy jest widziany przez którąkolwiek z kobiet należących do, jak to określał, monitoringu miejskiego.
Małgorzata dobrze wiedziała, że gest został zauważony przez Grodzką z parteru, która z całą pewnością zadba o doniesienie innym kumoszkom, że Jurczyk jak zwykle obsypuje ślubną kwiatami, a smyka prezentami. Oczywiście nie pozostawi tego bez komentarza, wychwalając Piotra ponad niebiosa i zachodząc w głowę, co też taki wspaniały mężczyzna zobaczył w tej czarniawej myszy, skoro za kawalerskich czasów mógł przebierać w pannach jak w ulęgałkach i wybrać choćby jedną z jej wspaniałych córek.
Do Małgorzaty dochodziły czasami takie plotki.
——
Rok 1993
Mąż od zawsze był darzony powszechną sympatią przez mieszkańców osiedla Niepodległości. Nie musiał robić wiele w tym kierunku. Wystarczyło, że był szarmancki i nosił odpowiednie nazwisko. Swego czasu jego matka, Jadwiga Jurczyk, piastowała bardzo wysokie stanowisko w aparacie państwowym. Należała do tych osób, których wizytówka otwierała każde drzwi. Wprawdzie Piotr zamieszkał tutaj na krótko przed ślubem, ale już wcześniej często bywał w okolicy – mieszkanie dostał w spadku po chrzestnej matce, która zginęła w tragicznym wypadku, zanim Piotr poznał Małgosię. Biedaczka dość niefortunnie wychyliła się z balkonu na drugim piętrze i zginęła na miejscu, uderzając głową o betonowy chodnik.
Przez jakiś czas mieszkanie było wynajmowane, lecz z chwilą gdy Piotr poprosił Małgorzatę o rękę, wypowiedział umowę najmu trzech pokoi z kuchnią dotychczasowym lokatorom, a następnie zlecił remont firmie budowlanej.
Narzeczeni wprowadzili się do świeżo uwitego gniazdka miesiąc przed ślubem. Z miejsca Małgorzatę spotkało spore zaskoczenie, ponieważ wcześniej nie widziała swego przyszłego lokum. O postępach w remoncie dowiadywała się wyłącznie z powściągliwych relacji Piotrka, który wciąż podkreślał, że zależy mu na tym, by zrobić jej niespodziankę. Nie naciskała więc wcześniej na to, by uchylił rąbka tajemnicy.
Najpierw z przyjemnością obejrzała pokój dzienny, kuchnię oraz sypialnię, w której stało prawdziwe małżeńskie łoże, a nie tradycyjna wersalka z meblościanką. Zajrzała do odświeżonej łazienki i pochwaliła wybór płytek, choć sama postawiłaby raczej na inną kolorystykę. Nie chciała jednak robić przykrości narzeczonemu, który włożył mnóstwo zachodu w urządzenie wnętrz. Zresztą płytki zostały już położone, więc jakiekolwiek słowa krytyki nie miałyby sensu. W rzeczy samej Gosia cieszyła się tym mieszkaniem jak dziecko, ponieważ przez całe życie przepełniało ją pragnienie posiadania własnego domu. Piotr jawił się jej jako cudowna odpowiedź losu na zanoszone prośby.
W osłupienie wprawił ją trzeci pokój. Pomieszczenie było kompletnie urządzone i wyposażone, oczekiwało na nowego lokatora. Na pastelowej komodzie siedział nawet pluszowy miś, a obok zajmowały miejsce pampersy ułożone w równy stosik.
Sęk w tym, że nie była w ciąży. Ślub zaplanowany z Piotrem nie miał innych przesłanek ponad chęć zawarcia małżeństwa przez dwoje zakochanych. Co więcej, w rozmowach z narzeczonym Gosia poruszała kilkakrotnie temat macierzyństwa, za każdym razem podkreślając, że nie jest na nie gotowa i potrzebuje czasu. Niekiedy nawet uprzedzała, że nie jest pewna, czy ten moment kiedykolwiek nadejdzie. Była na wskroś „dzieciooporna”, a Jurczyk zdawał się doskonale to rozumieć i zapewniał, że nie będzie na niej wywierał żadnej presji.
– Możesz mi to jakoś wytłumaczyć? – zapytała wtedy, wskazując jasne meble i tapetę w dość neutralny dziecięcy wzorek.
– To? Ach… Pomyślałem, że skoro urządzam mieszkanie na nowo, to od razu zrobię wszystko jak należy, żebym w przyszłości nie musiał zawracać sobie tym głowy. Tego pokoju i tak byśmy nie wykorzystywali, więc co szkodzi, żeby był gotowy, gdy uznasz, że przyszedł czas na dziecko. Nie jesteś chyba zła? – Zrobił markotną minę, spoglądając jej w oczy. – Przecież powiedziałem, że poczekam tyle, ile będziesz potrzebowała.
Nie potrafiła się na niego gniewać. Chciał dobrze. A drzwi od pokoju dziecięcego zawsze można zamknąć, by wyposażenie nie kłuło w oczy.
– Nie. W porządku. Nic złego się nie stało.
– Całe szczęście – odparł. Objął ją w pasie i oparł czoło o jej czoło. Spoglądał jej w oczy. – Nie wybaczyłbym sobie, gdybyś powiedziała, że sprawiłem ci przykrość. Jesteś moją księżniczką. Kocham cię tak bardzo, że nie jesteś w stanie sobie tego wyobrazić.
– Ja też cię kocham – wyznała, nim ich usta połączył pocałunek.
Uważała, że Piotr jest zdecydowanie najlepszym, co spotkało ją w życiu.
– Czym sobie zasłużyłam na tak wspaniałego mężczyznę? – zagadnęła chwilę później.
– Niczym, Myszko – odparł. – To było po prostu przeznaczenie.
Rozpierało ją szczęście. Ukochany był ciepły, rodzinny, a przy tym delikatny i taktowny. Z empatią podszedł do jej życiowej historii. Nie stwarzał sztucznych problemów. A przede wszystkim ją uwielbiał i okazywał to na każdym kroku.
To ona czuła się czasami nikim. Uważała, że nie zasłużyła na kogoś takiego. Czasem wręcz dręczył ją paniczny strach na myśl, że pewnego dnia szczęście pryśnie jak bańka mydlana, ponieważ ten wspaniały człowiek może przejrzeć na oczy. Albo, gdy minie faza pierwszego zauroczenia, uzna, że popełnił szaleństwo, wpuszczając do swojego życia Małgorzatę.
Nigdy nie wolno mi zapominać, kim jestem i skąd pochodzę. Nie mogę sprawić Piotrkowi zawodu. Muszę dokładać starań, żeby był ze mną szczęśliwy i nie żałował naszego małżeństwa.
Cieszyła się z przeprowadzki do nowego lokum. Jeszcze przed dwiema godzinami była mieszkanką Krakowa, teraz miała zacząć nowe życie w zupełnie obcym mieście. Zwolniła zajmowaną wcześniej kawalerkę, złożyła wypowiedzenie w pracy. Tuż po ślubie miała zamiar poszukać sobie jakiegoś sensownego zajęcia w Bochni, choć Piotr uspokajał ją, że nie ma pośpiechu. Stać go na to, by zapewnić ukochanej godny byt, więc nawet jeśli przez dłuższy czas pozostanie w domu, nic się nie stanie. Na pewno nie zabraknie im pieniędzy. A on będzie szczęśliwy, mając ukochaną Myszkę wyłącznie dla siebie.
——
Rok 2004
W mieszkaniu panował zaduch. Nic dziwnego, skoro od rana był nieprzyjemny upał. Małgorzata otwarła okno, by wpuścić powietrze. Dwie kondygnacje niżej Grodzka wciąż tkwiła z głową wystawioną na zewnątrz, łowiąc chciwie wszelkie odgłosy osiedla. Zwykle na parapecie miała ułożoną poduszkę, o którą opierała łokcie, by nie nabawić się reumatyzmu od kontaktu z zimnym kamiennym parapetem. Jurczykowie znali jej upodobanie do podsłuchiwania, więc przy otwartych oknach zachowywali się cicho, nie pozwalając sobie nawet na swobodną rozmowę.
Gosia wstawiła kwiaty do flakonu.
– Jesteś głodny? – zapytała jak gdyby nigdy nic. Miała nadzieję, że Piotrek nie jest zły z powodu tego oczekiwania.
Wiedząc, że mąż wróci późno, zaplanowała początkowo, że przygotuje mu ciepły, świeży posiłek po powrocie znad rzeki. Gdyby przyjechał o zapowiedzianej porze, zdążyłaby ze wszystkim. Nie przypuszczała, że zjawi się wcześniej – zazwyczaj był punktualny jak szwajcarski zegarek. Na szczęście w lodówce miała zawczasu przygotowane gołąbki, które należało po prostu odgrzać. Poprzedniego wieczoru, pod wpływem niejasnego impulsu, poświęciła na ich zrobienie trochę czasu. Teraz w duchu gratulowała sobie przezorności, w przeciwnym razie miałaby się z pyszna.
– Owszem – mruknął.
Z jego tonu oraz miny wywnioskowała, że jednak jest niezadowolony, choć wcześniej, przy sąsiadkach rajcujących obok trzepaka, nie okazywał gniewu. Westchnęła cichutko, odchodząc do kuchni. Przewidywała raczej mało przyjemny wieczór. Piotrka łatwo było wyprowadzić z równowagi.
– No to gdzie byliście?
Aż podskoczyła, słysząc jego głos za plecami.
– Już ci mówiłam. W Proszówkach. Jest strasznie gorąco, nie chciałam trzymać Szymka w domu.
– Wiesz, że nie lubię, gdy jeździcie sami nad Rabę. Nie umiesz pływać. Co byś zrobiła, gdyby mały zaczął tonąć?
– W ogóle nie było takiego ryzyka, bo nie pozwoliłam mu się oddalać.
Korciło ją, by dodać, że w pobliżu było sporo plażowiczów, którzy w razie czego mogliby przyjść z pomocą, lecz w porę zaniechała wygłaszania ryzykownych komentarzy. To zaraz pociągnęłoby lawinę pytań o tych ludzi, czy był pośród nich ktoś znajomy i czy dobrze się bawiła, wiedząc, że on w tym samym czasie ślęczy na nudnym szkoleniu.
Był zazdrośnikiem. Nigdy nie wolno jej było o tym zapominać.
– Wiesz, jakie są dzieci. Wystarczy chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe. Nie pamiętasz już, jak przed rokiem wlazł do rzeki po pas i zaczął go ciągnąć nurt?
– Ależ, Piotrek! Nic złego się nie stało. Szymon bawił się na brzegu. Potrzebowaliśmy trochę ochłody – tłumaczyła, przekładając odpowiednią liczbę gołąbków z gęsiarki do mniejszego rondelka. Odgrzewanie w mikrofalówce w ogóle nie wchodziło w grę, mąż twierdził, że psuje to walory jedzenia.
– No nie wiem – burknął. – Postępujesz nieodpowiedzialnie. Tyle razy ci mówiłem, żebyś tam nie jeździła. Co za przyjemność znajdujesz w tkwieniu nad Rabą?
– Jest upał – przypomniała. – Nie mogę trzymać dziecka wśród betonu.
– Trzeba było włączyć klimatyzator.
– Szymon powinien jak najwięcej przebywać na powietrzu – obstawała przy swojej racji. Niepotrzebnie. Ostatnie zdanie zawsze musiało należeć do męża.
– W takim razie mogliście pójść do parku. Nie życzę sobie, żebyś jeździła z nim nad rzekę. Przecież wiesz, że to łamaga. Na równej drodze potrafi się potknąć i zrobić sobie krzywdę. Na widok robaka dostaje spazmów. A na obozowisku zawsze beczy, że go gryzą bąki i komary. Po cholerę więc nosi was nad Rabę, skoro siedzicie na brzegu?
– Nie na brzegu, tylko na płyciźnie.
– Przecież mówiłaś, że nie puściłaś go do wody – drążył.
– Nie puściłam go na głębinę. Bawił się w miejscu, gdzie rzeka sięga do kostek – wyjaśniła, zła, że nie potrafi uciąć jałowej dyskusji.
Powinnam powiedzieć, żeby przestał zrzędzić, westchnęła w duchu, mieszając sos do gołąbków.
Nigdy nie potrafiła radykalnie mu się postawić. W każdej dyskusji miał nad nią przewagę. Zawsze dygotała ze strachu, że mąż wysunie ostateczny argument. Spuszczała więc z tonu, łagodziła konflikty, póki było to możliwe, szukała kompromisów, a w ostateczności po prostu ustępowała. Problem polegał na tym, że Piotrek był mistrzem świata w wałkowaniu interesujących go kwestii. Bez końca potrafił mielić jakiś temat, czepiając się detali. Zachodziła obawa, że i tym razem nie odpuści.
– Czasami wystarczy chwila nieuwagi. Jak cię znam, siedziałaś z nosem w książce albo rozmyślałaś o niebieskich migdałach. Mamy tylko jedno dziecko, nie pozwolę, by poszło na zmarnowanie. Musisz zwracać na niego więcej uwagi. A w ogóle to niedobrze, by chłopak był jedynakiem. Powinnaś pójść do lekarza i zrobić jakieś badania. Przecież to niemożliwe, żebyśmy po tylu latach starań mieli tylko Szymona.
Małgorzata poczuła nieprzyjemny ucisk w okolicy serca. Na szczęście mogła szybko odwrócić się od Piotra pod pretekstem wyjęcia talerzy z szafki.
– Szymku! Masz ochotę na gołąbki? – zawołała w głąb mieszkania. Jej głos nawet nie drgnął emocjami. Cóż… Była mistrzynią w udawaniu, tę sztukę opanowała do perfekcji.
– A po co go pytasz? Nałóż, niech je. Chudy jest jak szczapa, dobrze by mu zrobiło, gdyby zmężniał choć trochę.
– Przecież go nie zmuszę do jedzenia.
– Ale to nie jest normalne, żeby chłopak nie miał apetytu. Jak byłem w jego wieku, mogłem pochłonąć konia z kopytami. Może Szymek za mało biega po świeżym powietrzu? Tkwi całymi dniami z książką w ręce.
– Właśnie po to go zabrałam nad wodę, żeby nie siedział w murach – próbowała bronić swej racji, lecz argument, którego użyła, podziałał na opak.
– Nie chodzi o włóczenie się z nim nad Rabę, tylko o to, by pogonił z chłopakami po boisku. Ja w jego wieku nie lubiłem siedzieć w domu. To była największa kara. Spędzałem czas na zewnątrz, biegałem, byłem żywiołowy. Przynajmniej nie wyglądałem jak anemik.
Małgorzata w milczeniu nałożyła na talerz trzy porcje i polała je sosem. W czasie gdy zanosiła talerze do pokoju, Piotr zdążył zamknąć okno. Widać zamierzał nadal utyskiwać i nie chciał, by ktoś go podsłuchiwał.
Rodzina zasiadła przy stole.
Gołąbki nie zasłużyły na uznanie w oczach męża. Według niego były zbyt suche, brakowało im także przypraw.
– Mało wyraziste – zrzędził. – Nie czujesz smaku? Mogłabyś w końcu nauczyć się dobrze gotować. Czy ja naprawdę tak wiele wymagam? Od jedenastu lat marzę o smacznym posiłku, a wciąż dostaję potrawy to przypalone, to za słone, to bez smaku.
– Staram się – westchnęła.
– Starasz się, starasz! Jesteś beznadziejna – stwierdził. – A ty co? – ofuknął syna. – Nie gap się, tylko jedz!
Zagryzła wargę, by nie dać po sobie niczego poznać, bo miała płacz na końcu nosa. Ciąża zdecydowanie źle na nią wpływała, czyniąc płaczliwą, bezwolną istotą.
Jeszcze kilka dni temu, gdy narzekanie męża – bo o sprzeczkach właściwie nie było mowy przy niemalże jednostronnym nadawaniu krytycznych komunikatów – wchodziło w mocno zaawansowane stadium, pocieszała się w duchu swoją mantrą: Jeszcze osiem lat. Jeszcze osiem cholernych lat. Dam radę. Wytrzymam. Teraz nawet tym nie mogła sobie pomóc w trudnych chwilach.
Była na siebie wściekła. Wciąż próbowała dociec, w którym miejscu popełniła błąd. Czy przeoczyła jakąś pigułkę? Przecież bardzo pilnowała regularnego zażywania. Miała je w pracy i brała codziennie przy porannej kawie. To był ściśle przestrzegany rytuał. W weekendy sięgała do kosmetyczki, gdzie zawsze trzymała dwie tabletki włożone do saszetki po apapie. Zwykle udawało jej się dyskretnie zażyć każdą z nich wtedy, gdy mąż zajmował się poranną toaletą. Lata przyzwyczajeń, wewnętrznej dyscypliny i samokontroli na każdym kroku nie pozwalały na przeoczenia.
Skąd więc ta ciąża? Jakim cudem?
Test jednak nie kłamał. Na wszelki wypadek wykonała trzy, każdy od innego producenta. Krwawienie spóźniało się o dwa tygodnie. Powinna pójść do lekarza, żeby potwierdzić informację, ale na razie nie chciała tego robić, ponieważ wtedy trafiłaby w te cholerne statystyki i kartoteki, które nie pozwalają na dyskretne wyeliminowanie problemu w nielegalny sposób.
Nie, nie była całkowicie zdecydowana na aborcję. Zwlekała z podjęciem decyzji, wiedząc, że słono za to zapłaci. I nie chodziło o pieniądze – miała zaskórniaki, o których Piotr nie miał bladego pojęcia. Wprawdzie zamierzała je wykorzystać na coś zupełnie innego, lecz w tej sytuacji siła wyższa uzasadniała naruszenie oszczędności. Nie mogła się zdecydować, bo z jednej strony przepełniał ją strach przed wyrzutami sumienia, z drugiej zaś obawa o to, że jeśli zrezygnuje z zabiegu, to nie będzie potrafiła pokochać nowego życia, które tak pokrzyżuje jej plany. Że nie znajdzie w sercu przestrzeni na drugie dziecko, bo nie dość, że w całości wypełnia je Szymon, to jeszcze chodzi o ojca istotki, która rośnie w jej łonie.
Teraz więc, zamiast powtarzać sobie, że tylko osiem lat dzieli ją od dawno wytyczonego celu, skupiła myśli na maleństwie w swoim brzuchu.
Nie chcę cię. Nie planowałam, że się pojawisz. Lepiej, żeby ciebie nie było. Wszystko komplikujesz.
Bez apetytu grzebała widelcem w talerzu, czując na sobie wzrok męża. Gdy podniosła spojrzenie, patrzył na nią wymownie.
– No widzisz? Nawet tobie ten syf nie smakuje – powiedział cierpko.
Nie zdążyła zaprotestować, gdy zabrzęczał domofon.
– Oczekujesz kogoś? Zapraszałaś gości pod moją nieobecność?
Pokręciła głową. Od dawna nikt nie odwiedzał jej w mieszkaniu. Z najlepszą przyjaciółką, Ewą, pozostawała od dłuższego czasu głównie w kontakcie telefonicznym. Z nielicznymi koleżankami spotykała się całkowicie przypadkowo na mieście. Nie zaglądały do niej nawet sąsiadki, bo uchodziła wśród nich za outsiderkę, a wręcz dzikuskę. Szymon także nie zwoływał do siebie kolegów – ku zmartwieniu Gosi wyrastał na nie mniejszego odludka.
Być może winę za ten stan rzeczy ponosił Piotrek, który po każdej wizycie chłopców wypytywał syna o wszystko. Co to za dzieciaki? Czy nic nie zginęło podczas ich wizyty? Nie narobili szkód? Kim są i czym się zajmują ich rodzice? Dlaczego Szymek tak mizernie przy nich wygląda? Na pewno jest o głowę niższy i dużo szczuplejszy od najdrobniejszego kolegi. Pewnie dokuczają mu w szkole i mają go za klasowego ofermę. Czy wyłudzają od niego pieniądze i zabawki? Zmuszają go, by odrabiał za nich zadania?
Ku zaskoczeniu Małgorzaty z wizytą przybyli teściowie. Już w przedpokoju narobili sporo ruchu. Tłumaczyli, że wpadli, bo byli w pobliżu. Przecież nie będą się zapowiadali do rodzonego syna telefonicznie. Nie jest papieżem, by umawiać się z nim na audiencję.
– Siadajcie, proszę – zachęcił Piotr. – Macie ochotę na gołąbki? Małgorzata ugotowała, palce lizać! Kochanie, zagrzej po dwa dla mamusi i tatusia – wydał jej polecenie.
Miała na końcu języka stwierdzenie, że nie wypada karmić teściów syfem pozbawionym smaku. Te słowa zapewne otwarłyby piekielne czeluści, ściągając na jej głowę gigantyczną awanturę. Na samym początku małżeństwa próbowała czasami takich zagrywek w potyczkach z mężem, lecz zawsze się to na niej mściło.
Po jedenastu latach zdążyła przywyknąć do tego, że Piotr ma dwie twarze: jedną na pokaz, drugą dla domowników. Przy gościach czy znajomych poza domem zawsze był uderzająco miły i szarmancki. Sprawiał wrażenie wciąż zakochanego żonkosia, który świata nie widzi poza ślubną i gotów jej nieba przychylić. W zaciszu przechodził metamorfozę w gbura, któremu nic nie odpowiada i na każdym kroku musi zrzędzić, choć miewał chwile, gdy również na łonie rodziny bywał zaskakująco miły. Małgorzata dawno temu opanowała sztukę podchodzenia do niego niczym do tykającej bomby. Nigdy bowiem nie potrafiła przewidzieć ani jego nastrojów, ani tym bardziej reakcji. Zwłaszcza że zmieniały się jak w kalejdoskopie.
Bez słowa wyszła więc do kuchni, żeby przygotować poczęstunek.
Kawał niekonsekwentnego drania, pomyślała. Najpierw wybrzydza, potem chwali. Mógłby się zdecydować.
Z pokoju dziennego dobiegał ją gwar rozmowy. Choć nie było to konieczne, została w kuchni, czekając, aż gołąbki się podgrzeją. Nie ciągnęło jej do gości. Stosunki z teściami należały zaledwie do poprawnych i były raczej letnie niż ciepłe. Swego czasu próbowała pożalić się Jadwidze Jurczyk na apodyktyczność Piotra, lecz ona nie dostrzegała problemu. Choć w domu teściowej panował układ oparty na partnerstwie, może nawet z delikatną przewagą matriarchatu, Jadwiga stwierdziła, że od tego jest mężczyzna, by nosił spodnie. A Gośka powinna docenić męża, który trafił jej się niczym los na loterii, i robić wszystko, by go uszczęśliwić. Zwłaszcza że Piotruś jest w nią wpatrzony jak w obrazek.
Kilka minut później wróciła do pokoju z dwoma dodatkowymi talerzami.
Z satysfakcją obserwowała, jak goście pałaszują gołąbki. Pozwoliła sobie nawet na posłanie Piotrowi miażdżącego spojrzenia. Ot, taka mała wojna domowa – bez słów i bez gestów.
– Powiedz no mi, dziecko – teściowa uniosła głowę znad talerza – kiedy uszczęśliwicie nas drugim wnuczkiem. Niedobrze mieć jedynaka, wiem, co mówię. Piotrusiowi zawsze brakowało rodzeństwa. No ale my z Andrzejem nie mogliśmy sobie pozwolić na więcej dzieci, mieliśmy skomplikowaną sytuację. Co innego wy. Piotrek świetnie zarabia, macie doskonałe warunki. A gdyby zabrakło wam przestrzeni, moglibyście przecież kupić dom. Nie powinniście się ociągać z powiększaniem rodziny, bo czas leci. Nie będziesz coraz młodsza – kłapała niemal jednym tchem, nie dopuszczając synowej do głosu.
Atak był wyraźnie skierowany w stronę Gośki. Jak zwykle. Małgorzata nienawidziła pytań o powiększenie rodziny. Teściowie wciąż wywierali na nią nacisk. Przy każdej okazji poruszali ten temat. Jadwiga zasugerowała nawet, że synowa powinna przejść solidne badania, najlepiej u poleconego przez nią specjalisty. Bo coś musi być z nią nie tak, skoro nie zachodzi ponownie w ciążę.
Ech… Gdyby wiedzieli, że właśnie rozmyślam nad abortowaniem upragnionego przez nich wnuka! Nigdy w życiu nie pojęliby, czemu biorę to pod uwagę. Uważają, że niczego mi nie brak do szczęścia, podczas gdy ja tak naprawdę marzę, by uciec jak najdalej stąd.
– Staramy się – bąknął w jej imieniu Piotrek. – Ale jakoś nie wychodzi.
– Może Gosia jest zanadto zestresowana? – zagadnął teść.
– Czym? – Piotr wzruszył ramionami. – Ma tutaj jak u pana Boga za piecem.
– Pracą chociażby – odparła Jadwiga. – Nie pojmuję, po co tracisz czas na chodzenie do biura. Mój syn jest w stanie utrzymać rodzinę na godnym poziomie. Mogłabyś zrezygnować z posady i zająć się wyłącznie domem. Wszyscy by na tym skorzystali, bo z tego, co wiem, kokosów nie zarabiasz. Szymuś byłby może lepiej zaopiekowany, bo takie z niego chucherko, że aż strach! Miałabyś czas na upieczenie ciasta, nie musiałabyś karmić rodziny gotowcami z cukierni. A i pewnie prędzej zaszłabyś w ciążę, gdybyś była bardziej zrelaksowana i odprężona. Znam życie, wiem, że praca zawsze pociąga za sobą stres. Tobie najwyraźniej to nie służy.
Małgorzata nienawidziła podobnych rozmów. To była jej sprawa i uważała, że nikt nie ma prawa w nią ingerować. Bolały ją takie naciski, ponieważ jako młoda dziewczyna marzyła o licznej i szczęśliwej rodzinie. Wraz z dorosłością przyszedł racjonalizm oraz strach przed materiałem genetycznym, który mogłaby przekazać potomstwu. A później doszła do tego niechęć związana z nieudanym w jej odczuciu małżeństwem.
Nikt nie powinien dyktować kobiecie, ile dzieci musi urodzić. Żadne teściowe, ciotki i życzliwe kuzynki. Mogę sobie wyobrazić, jak w takiej sytuacji czują się osoby, którym zależy na powiększeniu rodziny, lecz nie pozwala na to zdrowie. Kiedy podejmowane wysiłki idą na marne, a one wciąż są poddawane presji. To musi potwornie doskwierać, rozmyślała zdruzgotana Gosia. A co mają powiedzieć kobiety takie jak ja? Tkwiące po uszy w beznadziejnej sytuacji u boku męża tyrana. Pragnące potomstwa, lecz tłumiące na siłę instynkt macierzyński, aby dziecko nie stało się kartą przetargową w konfliktach…
– Nie jestem zestresowana pracą – odrzekła, zachowując wcześniejsze przemyślenia dla siebie. Ich wygłaszanie i tak nie miało sensu. Naraziłaby się tylko na gniew teściów i męża. – Bardzo ją lubię.
– A może za bardzo? – drążyła teściowa.
– Nie. W moim życiu wszystko ma odpowiednie miejsce i jest należycie wyważone. Może mama być pewna, że gdybym nie była w stanie pogodzić pracy z prowadzeniem domu, to skorzystałabym ze wspaniałomyślności Piotra – skłamała bez mrugnięcia powieką.
Kiedyś język stanie mi kołkiem! – westchnęła w duchu.
Nigdy nie utyskiwała na nadmiar obowiązków, choć czasami faktycznie bywało jej ciężko i marzyła o chwili wytchnienia. Gdyby przyznała na głos, że brakuje jej sił, nie daje rady lub jest zwyczajnie zmęczona, zaraz zaczęłyby się naciski, by rzuciła pracę. Tak naprawdę wypoczywała w biurze, gdyż tam był czas i na ogarnięcie dokumentów, i na relaks z filiżanką kawy, i na pogaduszki z resztą personelu. Po powrocie do domu wpadała w kierat: prała, gotowała, sprzątała, odrabiała lekcje z Szymonem. Nic dziwnego, że brakowało jej czasu na pielęgnowanie jakichkolwiek zainteresowań. Nieliczne wolne chwile spędzała w towarzystwie Ewy lub z żonami swoich współpracowników – to były jej jedyne koleżanki.
Mężowi nie można odmawiać. Gośka leżała na plecach z mocno zaciśniętymi powiekami. Pomiędzy jej udami uwijał się Piotr, posapując. Na szczęście czasy, gdy oczekiwał od niej znacznie większego zaangażowania, minęły. Nasycił zmysły wystarczająco. A może po prostu nie kręciło go to samo co kiedyś? Zmalały jego pragnienia i jurność? Był od niej starszy o osiem lat. Gdy dochodziło do zbliżenia, coraz szybciej się męczył, a na jego skroni pulsowała żyłka, której dawniej nie zauważała. Owszem, czasami nadal miał ochotę robić to przy włączonej lampce nocnej, ale znacznie rzadziej nachodziły go różne dzikie fantazje.
Zasadniczo od dłuższego czasu seks był czynnością czysto mechaniczną, poprzedzoną jedynie minimum gry wstępnej. Kiedy Piotrek ją brał, leżała potulnie, rozchylając uda maksymalnie szeroko. Czasami nawet odczuwała namiastkę podniecenia, lecz jej myśli błądziły w zupełnie innym kierunku. Przy takich okazjach wspominała jakieś biurowe plotki albo fantazjowała o sukience, którą chciałaby sobie sprawić. Ewentualnie skupiała uwagę na tym, co powinna ugotować nazajutrz. W stosownym momencie zaczynała udawać nadciągający orgazm. Teraz była mistrzynią w tej dziedzinie, choć przed laty każde figle z mężem zwieńczały spazmy rozkoszy.
– Rozluźnij się – syknął Piotr w pewnym momencie. – Jesteś strasznie spięta.
Ba! Żeby to było takie proste. Niby nie bolało, lecz nie było też przyjemnie. Dawniej lubiła z nim baraszkować, a ich swawolom towarzyszyło znacznie więcej pieszczot i czułości.
Czasami dręczyło ją poczucie winy, że tak bardzo zobojętniała. W gruncie rzeczy nie był takim strasznym mężem, mogła trafić o wiele gorzej. Nigdy nie wracał do domu pijany, nie podnosił na nią ręki, obsypywał ją prezentami i nawet jego zaborczość dało się znieść.
A że nieustannie gderał i bywał przy tym nieprzyjemny, wręcz chamski?
Zapewne wielu mężów tak ma.
Do Piotrka zawsze musiało należeć ostatnie zdanie, był uparty, często złośliwy. Ale kochał ją nad życie, powtarzał to przy każdej okazji. To ona jest nieudacznicą, która nie dość, że nie docenia małżeńskiego szczęścia, to jeszcze rzeczywiście kiepsko wywiązuje się ze swoich powinności.
Nawet święty straciłby do mnie cierpliwość, przemknęło jej przez myśl. Nic dziwnego, że pożądanie Piotra zaczęło słabnąć.
Kiedyś Małgorzata gotowa była skoczyć za nim w ogień. Spełniała każdą zachciankę ślubnego, byle go przy sobie zatrzymać. Potrafiła wyczuwać jego nastroje i być wyuzdana wówczas, gdy tego oczekiwał. Nie mogła znieść myśli, że mógłby ją zastąpić inną kobietą: może młodszą, może ładniejszą, może bardziej namiętną. A może po prostu taką, która byłaby lepszą panią domu.
Gdy poznała Piotra, była nikim, on natomiast miał już ustabilizowaną sytuację życiową, atrakcyjną pracę i niezłe mieszkanie. Książę z bajki, ot co.
Na moment powróciła myślami do czasów, gdy seks z Piotrkiem doprowadzał ją do szaleństwa.
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Część I
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Część II
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Część III
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8