Jedno życie wystarczy. Nie czas na miłość, tom I - Edyta Świętek - ebook + audiobook

Jedno życie wystarczy. Nie czas na miłość, tom I ebook i audiobook

Edyta Świętek

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poruszająca historia o rodzinie, która nie zawsze i nie dla wszystkich jest bezpiecznym portem. Rozalia Kmiecik wydaje na świat szóste dziecko – Anielę. Rodzina dziewczynki zmaga się z problemami finansowymi, a ojciec wkrótce zostaje aresztowany za rozbój. W trudnych chwilach oparciem dla dziewczynki jest ukochana ciocia Wanda, a następnie najbliższa przyjaciółka. Dorastające dziewczęta łączy zbieżność marzeń oraz wspólny cel do zrealizowania. Jaką tajemnicę skrywa matka Anieli? I jak wszystkie czyny oraz niewypowiedziane słowa wpłyną na młodą kobietę i jej dalsze życie? Czy w świecie, który z założenia powinien być bezpieczny, jest miejsce na sekrety i kłamstwa?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 13 min

Lektor: Edyta Świętek
Oceny
4,7 (400 ocen)
293
90
14
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZabaWberecie

Całkiem niezła

interesujaca, wciągająca ale momentami są banalne teksty i zbędne opisy.
10
galziel

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo podobają mi się powieści tej Autorki. Zwykle porusza niezwykle ważne kwestie. Dodatkowo pierwsza część tej opowieści zakończyła się w zaskakujący sposób.
10
Joasia95

Dobrze spędzony czas

Książka bardzo fajna, tylko zakończenie mnie rozczarowało
00
TAMI21

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra powieść. Powinni ją przeczytać starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety
00
Epikur46

Z braku laku…

Nie byłem zachwycony lekturą. Jestem pewny, że Autorkę stać na lepszą prozę.
00

Popularność




RedakcjaMonika Orłowska
KorektaJanusz Sigismund
Projekt graficzny okładkiMariusz Banachowicz
Zdjęcia wykorzystane na okładce© Larisa Lofitskaya/Depositphotos,©Echo Grid/Unsplash
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2021 © Copyright by Edyta Świętek, Warszawa 2021
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66644-69-4
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Wszystkie wydarzenia i postaci są fikcyjne.

Rodzina Anieli Kmiecik:

Maria Burczyk ur. 1910 r. – babcia

Anzelm Burczyk ur. 1907 r. – dziadek

Wanda Burczyk ur. 1950 r. – ciotka

Rozalia Kmiecik z d. Burczyk ur. 1943 r. – matka

Wilhelm Kmiecik ur. 1940 r. – ojciec

Bartłomiej Kmiecik ur. 1961 r. – brat

Olga Kmiecik ur. 1962 r. – siostra

Tomasz Kmiecik ur. 1964 r. – brat

Jacek Kmiecik ur. 1966 r. – brat

Izabela Kmiecik ur. 1968 r. – siostra

Paweł Kmiecik ur. 1972 r. – brat

Rodzina Maryli Piotrowskiej:

Leokadia Piotrowska ur. 1940 r. – matka

Henryk Piotrowski ur. 1936 r. – ojciec

Marcin Piotrowski ur. 1966 r. – brat

CZĘŚĆ I 

Anielka

Rok 1968

Poród szóstego dziecka był dla Rozalii Kmiecik niemalże rutyną. Stała bywalczyni porodówki Szpitala Powiatowego w Łańcucie przed dwiema godzinami przyszła na ulicę Paderewskiego o własnych siłach.

Obecnie snuła się od okna do okna, spoglądając na ponury grudniowy pejzaż ogołoconego z liści parku, przylegającego do ulicy 1 Maja[1]. Usiłowała zignorować krzyki dwóch innych kobiet, którym tego dnia los zafundował wizytę na oddziale położniczym. Sama odczuwała dość bolesne i regularne skurcze. Potrafiła już nawet ocenić, że jej potomek przyjdzie na świat znacznie wcześniej niż berbeć najbardziej rozwrzeszczanej baby na sali. I trochę później niż maluch nie mniej krzykliwej kobiety, która zajmowała sąsiednie łóżko.

Różnica pomiędzy tymi dwiema rodzącymi była taka, że ta bliżej położona beczała z jakąś taką nieśmiałością i zawstydzeniem. Jakby chciała przeprosić cały świat za wszystkie swoje wrzaski. Wydawała z gardła siłą tłumione nieartykułowane dźwięki. Ciekawe, czy ta beksa będzie wyzywać starego od najgorszych, jak ją naprawdę solidnie zacznie boleć – pomyślała Rozalka, zezując w stronę zapłakanej. Nie żałowała tej kobiety, choć grzecznościowo zamieniła z nią kilka słów, póki tamta była jeszcze w ciut lepszej kondycji.

Druga wrzaskliwa nie szczędziła obelg pod adresem ślubnego, przez którego teraz cierpiała okrutne katusze. Bez opamiętania bluzgała najordynarniejszymi epitetami. Z nią nie można było pogawędzić. Ilekroć bowiem Kmiecikowa podchodziła bliżej, kobieta zaczynała wyć wniebogłosy. W końcu zniecierpliwiona położna, która co jakiś czas zaglądała na porodówkę, by sprawdzić rozwarcie u ciężarnych, nie wytrzymała i ofuknęła ją w nieprzyjemny sposób. Podziałało na krótko. Widząc, że przynajmniej na jednym łóżku zapanowała cisza, pielęgniarka dotarła również do sąsiadki Rozalki.

– No i czego się tak wydzierasz? O co tyle hałasu? Jeszcze se dość poryczysz, więc lepiej teraz nie użalaj się nad sobą i oszczędzaj siły na później.

– Przepraszam – wyjęczała kobieta, a z jej oczu wypłynęły łzy wielkości ziaren grochu.

Na ostatek położna podeszła do pustego posłania Rozalii.

– A ty gdzie łazisz? Badanie! – zaskrzeczała nieprzyjaznym tonem.

Ciężarna potulnie zaległa na łóżku i podkasała zgrzebną, szorstką koszulę.

– No, dobra. Niedługo będziemy rodzić. Choć jedna, co nie wyje, jakby ją ze skóry obdzierano – burczała ni to do siebie, ni to do reszty. – Można cicho i bez beków? No można, jak widać!

Doceniona w ten sposób Rozalka napuszyła się i postanowiła, że choćby cały szpital stanął w płomieniach, to nawet nie piśnie podczas porodu. Pokaże beksom, jaka jest twarda! Choć tym mogła komukolwiek zaimponować, bo tak ogólnie nie miała czym się chwalić. W domu czekała na nią gromadka drobiazgu. Najmłodsza wśród jej przychówku Iza liczyła niespełna rok. Rozalia powiła ją w styczniu, a jak tylko odstawiła małą od piersi, to zaraz odkryła, że ponownie jest w ciąży, co po pięciu porodach przyjęła już z niejaką rezygnacją. Najstarszy, Bartek, skończył niedawno siedem lat, lecz nie zaczął jeszcze nauki w podstawówce, ponieważ jakiś z bożej łaski doktorzyna stwierdził, że dzieciak jest cofnięty w rozwoju. Zamiast pójść do pierwszej klasy, chłopiec wrócił do zerówki.

Oczywiście Kmiecikowa uważała tę decyzję za niebywale krzywdzącą, choć faktycznie małego wszędzie nosiło, we wszystko musiał wetknąć nos. A że był trochę nadpobudliwy? Że nie szło mu składanie liter i rozróżnianie cyferek? Od czegóż jest szkoła? No przecież trudno wymagać, żeby matka pięciorga dzieci mogła znaleźć czas na to, by przysiąść z brzdącem nad Elementarzem. Przy tylu dzieciach trudno jest o choćby najkrótszą chwilę spokoju, bo jedno przez drugie o coś woła. A to jeść, a to pić, a to, że Jacek lub Izka nafajdali w pory. Nawet w nocy człowiek nie może odetchnąć, bo małą trzeba nakarmić, przewinąć i pohuśtać. To Jacek nie wiedzieć czemu wyje, to Tomek beczy, że spod łóżka łypie na niego jakiś potwór. Ach... Skaranie świata z taką zgrają!

Jak już dzieciaki posną, to starego zbiera na amory. O ile jest w domu i nie zdąży wcześniej pochlać. A po figlach ze ślubnym tylko brzuch człowiekowi rośnie, włosy rzedną, zęby wypadają. Chłopu odmawiać nie można, bo wtedy się wścieka, że nie ma z niej żadnego pożytku, i problem gotowy. Stary wywołuje awantury, budzi dzieci oraz sąsiadów. Z tego powstaje jeszcze większy kłopot, bo zaraz przyjeżdża powiadomiona przez kogoś Milicja Obywatelska. Jeśli mundurowi poprzestają na pouczeniu, to pół biedy, choć po takim czymś nieraz Rozalka dostała od ślubnego po gębie. A jak zabierają Wilhelma na izbę wytrzeźwień do Rzeszowa, to szkoda gadać, ile z tego biedy wychodzi. Bo i za pobyt trzeba zapłacić, a pieniędzy wciąż w domu brakuje, i sąsiedzi potem wilkiem patrzą, i znowu przylatuje jakaś wyfiokowana lafirynda z pomocy społecznej, strasząc, że pozabiera dzieciaki do przytułku. No to już faktycznie lepiej nie odmawiać, gdy męża nachodzi ochota.

Poród aż tak bardzo nie boli, żeby nie można było tego przeżyć. Na maluchy zawsze skapnie jakiś zasiłek. A może na stare lata zyska z tego przychówku jakąś pociechę i odrobinę wyręki? Może któreś zadba o steraną życiem matkę? Może choć trochę w czymś ulży?

W szpitalu to nawet jest nieźle, bo przynajmniej tyle człowiek ma wytchnienia, że przez kilka dni nie musi się troszczyć o dziatwę, którą z niemałymi oporami zabrali na chwilę dziadkowie. I nie trzeba znosić złego humoru męża. Podadzą jedzenie. W czystej pościeli położą spać. Usłużą. Nawet berbeciem dobrze się zajmą. No żyć nie umierać!

Tylko żeby te małpy tak nie wrzeszczały – wtedy to byłoby już jak w raju!

Bóle przybrały na sile. Rozalka doczłapała do łóżka i ślamazarnie na nie wlazła. Wiedziała, że zaraz zacznie rodzić.

Ledwo zdążyła zająć miejsce, do sali znowu wpadła położna. Rutynowo przebadała ciężarne. Kiedy obejrzała Kmiecikową, stwierdziła rozpoczęcie akcji porodowej i poleciała, by sprowadzić posiłki. Po chwili przy Rozalce zgromadziło się parę osób.

– Ciszej tam! – warknęła jedna z pielęgniarek na leżącą obok kobietę, lecz ta zamiast zamilknąć, zebrała w sobie odwagę i wyjęczała, że dziecko próbuje wyjść na świat, ale coś idzie źle. Bo ona już raz rodziła, i teraz ma świadomość, jak powinny wyglądać skurcze porodowe.

Kilka minut później na porodówce rozpętało się piekło, gdyż u tej właśnie ciężarnej wystąpiły jakieś poważne komplikacje. Wyjąwszy jedną położną, która została przy Rozalii, reszta ruszyła, by ratować pacjentkę.

– Dzielna z ciebie kobieta – pochwaliła Kmiecikową pielęgniarka. – Nie mogłyby inne baby rodzić tak spokojnie?

*

Pierwszy kontakt ze światem zewnętrznym był przerażającym odczuciem. Wokół panował hałas. Małym ciałkiem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz, gdy delikatną skórkę owionęło zimne powietrze. Umazane krwią i wodami płodowymi dziecko przez chwilę łapało oddech, nie mogąc nawet zakwilić. Klaps wywołał pożądany skutek. Z gardziołka wydobył się rozpaczliwy płacz.

Maleńka istotka czuła instynktowną potrzebę przylgnięcia do ciała matki. Kobiety, której głos towarzyszył jej w ciągu wszystkich miesięcy życia płodowego. Przez moment poczuła jej zapach. A potem zabrano ją do innego pomieszczenia. Na zimny stół z wagą i centymetrem, którym został zmierzony jej wzrost.

Była głodna i zdezorientowana. Czuła paniczny strach w tym wielkim, zimnym, nieprzyjemnym świecie. Łkała żałośnie, podobnie jak inny noworodek, którego przyniesiono krótko przed nią. Zapachy, głosy oraz cienie przemykające przed zamglonymi oczkami mieszały się ze sobą.

Jedna z pielęgniarek zaczęła ubierać dziewczynkę w szpitalną koszulkę oraz kaftanik. Pomiędzy wierzgające nóżki włożono szorstką pieluchę. Po chwili zrobiło się znacznie cieplej, więc płacz ustał.

*

W tym samym czasie Rozalia odetchnęła w końcu z ulgą. Wszelki ból minął, jak ręką odjął. Przyszedł moment na wypoczynek i zebranie sił przed powrotem do domu, w którym czekało na nią więcej trosk niż radości.

– Ech, co za życie – chlipnęła cichutko, dyskretnie, by nie przyciągać cudzej uwagi teraz, gdy już było po wszystkim, a ona okazała się tak dzielna, jak żadna z pozostałych kobiet.

Ale kiedy miała popłakiwać? W domu nie było na to czasu, bo przy tylu dzieciach i chłopie, który nie wylewa za kołnierz, człowiek nie ma ani chwili oddechu. Tu, w łańcuckim szpitalu, miała odrobinę spokoju, a o jej potrzeby dbali inni ludzie, więc trochę się rozkleiła ze wzruszenia. Bo w codziennej szarpaninie nie znajdowała okazji do myślenia o samej sobie.

Młodo wyszła za mąż. Trochę jakby z musu, bo dzieciak był już w drodze. Kiedy ojciec, Anzelm Burczyk, zobaczył rosnący brzuch Rozalii, to złapał za rzemień i tak ją smagnął po tyłku, że przez trzy dni nie mogła usiedzieć. Potem wziął córkę na spytki, żeby zasięgnąć języka, z kim zaciążyła, choć już wcześniej miał pewne podejrzenia, gdyż kilka razy nakrył ją na tym, jak się chichrała w bramie z Wilhelmem od Kmiecików z sąsiedniej kamienicy.

Po uzyskaniu potwierdzenia dla swoich przypuszczeń Anzelm znowu sprał córkę. Tym razem za to, że poszła w tango z takim ochlapusem i nicponiem. Naubliżał jej od najgorszych bździągw, a potem powiedział, że skoro Kmiecik ją zlatał, to niech teraz bierze odpowiedzialność, bo on za nich nie będzie świecił oczami. I nie da córce żyć na kocią łapę z chłopem, bo nie jest taka znowu pierwsza lepsza – wszak jej przodkowie pochodzą ze starej, szanowanej łańcuckiej rodziny, a nie są hołotą jak Kmiecikowie.

Później się zmiarkował, że właściwie trochę przedobrzył z pochodzeniem córki, ponieważ Rozalka przyszła na świat wiosną czterdziestego trzeciego. On od roku przebywał na przymusowych robotach u niemieckiego bauera gdzieś pod francuską granicą i jedynym kontaktem, jaki miał wówczas z rodziną, były z rzadka wymieniane listy. Żona nawet słowem mu w nich nie pisnęła, że oczekuje dziecka, a zrobiłaby to z całą pewnością, ponieważ odkąd wzięli ślub, bezskutecznie starali się o powiększenie rodziny. Po dziesięciu latach małżeństwa Burczyk doszedł do wniosku, że wziął sobie bezpłodną kobietę. Gdy ucichła wojenna zawierucha i wrócił do domu, odkrył niespodziewany przychówek. Takich jak on odkrywców było wówczas znacznie więcej. Jedni mieli dziatwę pochodzącą od niemieckich okupantów, inni od radzieckich wyzwolicieli. Jedni przyjmowali ją z rezygnacją i spokojem, inni przez długie lata tłukli swoje ślubne za to, że nie potrafiły upilnować cnoty, choć to akurat niekoniecznie była wina tych nieszczęsnych kobiet. Anzelm przeszedł nad sprawą do porządku dziennego. Właściwie był rad, że doczekał dzieciaka choć w taki sposób, bo już od dłuższego czasu myślał o przygarnięciu jakiejś sierotki. Dość się napatrzył na okrucieństwa wojny, więc nie ganił Maryśki za to, że powiła bękarta. Kilka lat później stał się cud i nie najmłodsza już ślubna urodziła mu Wandzię.

Burczyk dokładał starań, by hodować Rozalkę jak własną córkę, choć była nieco przygłupia. Nader rzadko rozmyślał o tym, że ona nie jest jego, lecz obca. Przypomniał sobie właśnie wtedy, gdy zaciążyła. Doszedł do wniosku, że za niemoralność Rozalki odpowiedzialna jest krew tego, który ją spłodził. Poszedł do Kmiecików, wyłuszczył swój problem, a potem nawet nie mrugnął okiem, jak dziewczyna została stateczną mężatką.

Mniej stateczny okazał się małżonek.

Po ślubie młodzi zamieszkali osobno, zajmując lokal u babki Wilhelma w kamienicy przy ulicy Kowalskiej. Babka była leciwa, głucha i ledwo się w niej życie telepało. Od czasów wojny pozostawała w stanie wdowieńskim. W sprawy nowożeńców nie wtykała nosa. Była o tyle rada młodym, że na stare lata miał jej kto usłużyć. Zresztą bardzo szybko oddała im przysługę, gdyż w niespełna rok odeszła na łono Abrahama.

Małżonkowie wylądowali więc w bezpiecznej odległości od rodziców, którzy mogliby ingerować w cokolwiek. Zakochana po uszy Rozalka gotowa była wszystko Wilhelmowi wybaczyć, byle tylko jej nie zostawił. Byle wrócił na noc do domu. Nieważny był ślad szminki na kołnierzu niedzielnej koszuli, zapach cudzych perfum zmieszany z kwaśnym odorem niestrawionego alkoholu. Znaczenie miało to, że po każdej bibie zaliczonej nieopodal domu, w mordowni przy ulicy Rzeźniczej, wracał do niej i małego Bartusia. Pomimo że, jak na razie, wciąż wracał, nie chciała, by tam chodził. By zatrzymać męża w domu, coraz częściej zaczęła z nim popijać. Nie wylewała za kołnierz nawet wtedy, gdy była w ciąży, a bywała w niej regularnie. Do Bartka po niespełna dwóch latach dołączyła Olga, a po niej Tomasz. Wtedy to wciąż jeszcze młodej, lecz już znękanej mężatce zaczęły pomału opadać klapki z oczu.

Na czwarte dziecko nie oczekiwała z taką radością jak na pierwsze, choć kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nie kochała swoich dziatek. Ot po prostu – na wiele rzeczy brakowało jej czasu i cierpliwości. Trudno było każdego popieścić i przytulić, młodsze zawsze miały pierwszeństwo przed starszymi. A to powodowało poczucie niesprawiedliwości i ciągłe konflikty. Olga wciąż się złościła, gdy matka zlecała jej wyjście na podwórko i wożenie rodzeństwa w wózku. A Bartek nigdy się do tego nie kwapił. Młodsze brzdące pochłaniały całą uwagę Rozalii, nie pozwalały na chwilę wytchnienia. Nie mogła liczyć na pomoc ślubnego, bo ten albo był w robocie, albo umykał z domu na picie. Pracował w Łańcuckiej Fabryce Śrub, skąd kilkakrotnie chcieli go wyrzucać za alkohol, lecz za każdym razem jakoś się udawało. Pożytku było zeń tyle, że przynosił każdego miesiąca lichą wypłatę, więc mieli za co żyć: biednie, bo biednie, ale Rozalka jakoś wiązała koniec z końcem. Na szczęście mąż nie wydawał wszystkiego na wódkę i hulanki, wykazywał przynajmniej minimum odpowiedzialności.

Niekiedy Wilhelm wychodził z domu chyłkiem, pod osłoną nocy. Gdy wracał, przynosił ze sobą różne dobra: papierosy, perfumy, kremy Nivea w granatowo-białych opakowaniach, jakieś drobne zabawki dla dzieciaków. Miał wtedy wyborny humor i przez kilka dni świętował z kolegami. Oczywiście kobieta odgadła niebawem, w czym rzecz. Prosiła nawet ślubnego kilkakrotnie, by poniechał kradzieży i nie ryzykował, lecz on nic sobie z tego nie robił.

– Bez obaw, Rozalko! Przecież ci obiecywałem, że będziesz miała ze mną jak u Pana Boga za piecem. Ja się dopiero rozkręcam!

Ej... Żeby z tego rozkręcania się nie wyszedł jakiś kryminał – wzdychała, choć jak na razie, wszelkie niecne sprawki uchodziły spryciarzowi na sucho.

Rozalka coraz częściej miewała chwile refleksji, że popełniła błąd, wiążąc swoją przyszłość z Wilhelmem. I cóż, że był taki przystojny i zerkały za nim chciwie wszystkie baby w okolicy? Z tego wyniknęły jedynie kłopoty i dodatkowa bieda, gdy mąż musiał ujmować co nieco jej dzieciakom, by płacić alimenty za swoje wyskoki pozamałżeńskie. Coraz częściej wciąż młoda, lecz sponiewierana kobieta spoglądała z zazdrością na niegdysiejsze przyjaciółki. One, zamiast myśleć o amorach, ukończyły szkoły, znalazły niezłe posady i chadzały na randki z chłopcami, którzy je szanowali, nie nadużywali alkoholu i byli wierni. Uczucie do pięknego Wilhelma zaczynało wygasać. Dzień po dniu zabijał je brak choćby szczypty romantyzmu, wieczne strapienia i zmęczenie.

W domu mężczyzna tylko nieznacznie przypominał chłopaka, którego pokochała pierwszą i nader ślepą miłością. Gdy jeszcze się spotykali, był zdecydowanie bardziej zadbany i schludny. W domowych pieleszach w ogóle nie zadawał sobie wysiłku, aby jakoś wyglądać. Kiedy wracał z pracy, wkładał wypchane na kolanach poplamione dresy oraz równie żałosny podkoszulek. Łaził po domu, szurając kapciami i żądał a to wody spod ogórków, a to kefiru. Dzieciakami nie chciał się zajmować, tłumacząc, że nie ma pojęcia o niańczeniu takich maluchów i mógłby je niechcący uszkodzić. W innych obowiązkach też jej nie pomagał, bo twierdził, że od garów i ściery są baby. A skoro Rozalka nie pracuje, to ma czas na wszystko.

Dobre sobie!

Jak miałaby pójść do pracy, skoro wciąż albo była w ciąży, albo z oseskiem u piersi? Z nostalgią wspominała okres, gdy Wilek spoglądał jej głęboko w oczy, tulił ją do siebie i obiecywał, że przy nim będzie miała jak w raju. Na razie jedyne, co w jej życiu przypominało raj, to liczba aniołków, które plątały się po mieszkaniu, a gdyby nie pomoc krewnych, to wzorem biblijnej Ewy mogłaby chodzić naga i bosa, bo wszystkie pieniądze wydawała na dzieci. Na jej potrzeby nie zostawało niemalże nic. Dobrze, że miała młodszą siostrę oraz dobre ciocie i kuzynki, które podrzucały niekiedy jakieś ubrania lub buty dla niej, nieco rzadziej rzeczy dla maluchów. Bez ich pomocy byłoby trudno.

Nim zaszła w ostatnią ciążę, marzyła o tym, żeby oddać Jacka i Tomka do żłobka, Olgę oraz Bartusia do przedszkola, i także pójść do roboty w fabryce. Co prawda, Wilhelm nie był zachwycony taką perspektywą, chciał, aby została w domu z dziećmi, lecz jakoś może dałby się przekonać. Przecież byłoby im lżej, gdyby mieli dwie pensje. Dzieciaki rosły, ich potrzeby także. Tylko patrzeć, jak Bartek zacznie podstawówkę, a więc Kmiecikom dojdą wydatki na zeszyty, przybory szkolne i inne ważne sprawy. Była już na dobrej drodze w urabianiu męża, bo zaczynał mięknąć, gdy odkryła, że nosi piąte, a zaraz po urodzeniu Izy w brzuchu Rozalki zagnieździło się szóste dziecię. W tej sytuacji mogła zapomnieć o podjęciu pracy.

Potrzeba fizjologiczna wyrwała Kmiecikową z zadumy. Kobieta czuła się nad wyraz dobrze, więc ostrożnie wstała, by pójść do toalety. A gdy już zrobiła swoje, z nudów postanowiła przejść się korytarzem. Na sali i tak nie miała z kim pogadać, bo bardziej pyskata z położnic już nie przeklinała, lecz beczała w poduszkę, a drugiej jeszcze nie przywieziono.

Rozalia uchyliła drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, licząc, że tam znajdzie towarzystwo do pogawędki, lecz zamiast rozmów usłyszała kwilenie dzieciaczków. Dwa maluchy dobitnie wyrażały niezadowolenie. Może to był głód, może miały mokro, a może po prostu potrzebowały utulenia? Trzecie leżało spokojnie, choć nie spało. W sąsiedniej dyżurce pielęgniarek nie było nikogo. Ciekawość pchnęła kobietę dalej.

– A ty co tutaj robisz? – fuknęła na nią położna, która zajrzała przez drzwi. – Urwanie głowy z wami! Wracaj na salę, nie potrzeba nam więcej kłopotów! Wystarczy, że jedna omal nie wykitowała!

*

Godzinę później skrzypnęły drzwi szpitalnej sali. Zaturkotał wózek, na którym położna przywiozła noworodki do nakarmienia.

Rozalia wyciągnęła ręce po córkę. Urzekła ją ta malutka, była nad wyraz udana. Fizycznie przypominała całą pozostałą gromadkę: miała bardzo ciemne kudełki, a jej oczka – jak już spojrzą na świat całkowicie przytomnie, to zapewne przybiorą kolor gorzkiej czekolady. Z rysów twarzy najbardziej przypominała Izę. Urodą niewiele różniła się od poprzednich dzieciaczków. A jednak miała w sobie jakąś inność. Była zdecydowanie spokojniejsza. Nie wierzgała tak bardzo, nie płakała – prawdziwy aniołek.

Może choć jedno dziecko nie będzie mi sprawiało wiecznych kłopotów? – myślała Rozalka, przystawiając córkę do nabrzmiałej od pokarmu piersi.

– No nie płacz już, proszę. – Usłyszała łzawy głos dobiegający z boku.

Leżąca na sąsiednim łóżku położnica bez powodzenia usiłowała uspokoić rozwrzeszczanego noworodka. Kmiecikowa spojrzała na nią z mieszaniną współczucia i pogardy. Współczucia, gdyż po poprzednich ciążach i porodach sama zmagała się z podobnym problemem. Gdy przynoszono jej dzieciaka w porach karmienia, to zawsze miała wrażenie, że trzyma w ramionach wyjące wniebogłosy diablę, którego za nic w świecie nie można uciszyć. Pogardy, bowiem po pięciu wcześniejszych katorgach w końcu los dał jej małego słodkiego aniołka, który potulnie doił pierś, posapując rozkosznie. A ponieważ tamta nie miała pojęcia o jej wcześniejszych doświadczeniach, choć raz Rozalka mogła spoglądać na kogoś z wyższością.

– Mój ty aniołeczku – zagruchała radośnie do dziewczynki. Zaraz też przyszedł jej do głowy pomysł na imię dla córci. Wcześniej jakoś niewiele o tym myślała. Brała pod uwagę Martę lub Ewę, ewentualnie Jakuba, gdyby na świat przyszedł chłopiec. Teraz jednak, gdy leżała na niezbyt wygodnym szpitalnym łóżku, stwierdziła, że to byłby zły wybór. Bo do takiego rozkosznego stworzenia pasowało tylko jedno imię. – Nazwę cię Anielką – oświadczyła, pochylając się nad maleńką główką. Delikatnie pogładziła palcem czarny, mocno naoliwiony kosmyk, który wystawał spod szpitalnej czapeczki. – Włoski masz takie długie jak laleczka. Moja śliczna lalunia.

Czas karmienia dobiegł końca. Na korytarzu znowu zaturkotał wózek, tym razem po to, by pozabierać mamom noworodki. Rozalka z żalem oddała córeczkę położnej. Z grzecznym dzieciątkiem przyjemnie byłoby poleżeć w spokoju. W domu na pewno nie będzie tak komfortowo i cicho. Starsze rodzeństwo Anielki było nie do okiełznania.

Oby tylko Anielka nie rozbisurmaniła się przy całej reszcie – westchnęła Kmiecikowa, układając wygodniej wciąż obolałe ciało. Zerknęła z ukosa na sąsiadkę, która leżała zwinięta w kłębek, pochlipując żałośnie.

– Nie ma o co beczeć. Za trzy godziny znowu przyniosą dzieciaki. Trzeba korzystać i odpoczywać, póki to możliwe. W domu pani nie odpocznie – próbowała ją dobrotliwie podnieść na duchu. Pożałowała bowiem tej beksy. – A tutaj i przewiną, i wykąpią, i podkarmią, jak nie chce doić cycka. Niech pani już nie płacze, bo nie ma o co – powtórzyła, odwracając się tyłem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

[1] Obecnie ulica nosi nazwę 3 Maja.