Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca historia o tym, że życie ma czasami dla nas zupełnie inne plany…
Czterech przyjaciół z wojska – Darka, Michała, Tomka i Witolda – łączy wspólna pasja. Jest nią muzyka. Mężczyźni zaczynają marzyć o stworzeniu zespołu muzycznego, podejmują pierwsze kroki w tym kierunku. Ich talent zostaje doceniony przez oficera, który umożliwia im występ w radio. Chłopaki nagrywają swoją pierwszą kasetę.
Po opuszczeniu jednostki zamieszkują w Krakowie u Michała, który po zmarłej babci odziedziczył mieszkanie. Ojciec Tomasza nie chce się zgodzić, by syn muzykował, oczekuje, że młody ożeni się z Andzią i osiądzie na roli.
W szarych realiach lat osiemdziesiątych boysband święci triumfy w kraju, lecz muzykom marzy się kariera zagraniczna. Michał ma w Berlinie wujka, który obiecuje im to ułatwić…
Los jednak nie zawsze sprzyja, a jedno wydarzenie może zmienić bieg historii. Jak potoczy się życie mężczyzn? Czy uda im się osiągnąć cel, który jest na wyciągnięcie ręki?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 433
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czasami do napisania powieści inspiruje mnie jedno wydarzenie, które przerabiam na własną modłę i dopisuję do niego cztery alternatywne zakończenia :)
Carpe diem
– Horacy
Od autorki
Pomysł na tę powieść zrodził się w mojej wyobraźni dawno temu. Usłyszałam kiedyś historię mężczyzny, którego wielkim marzeniem była kariera artystyczna. Przewrotny los rzucił mu pod nogi niebagatelną przeszkodę. Zainspirowało mnie to do tego stopnia, że postanowiłam stworzyć własną wersję tamtego wydarzenia z kilkoma różnymi zakończeniami, ponieważ zamiast jednego bohatera wymyśliłam sobie aż czterech. Najbliższy pierwowzorowi jest Michał Zarzycki, choć i jego postać to zaledwie mikra inspiracja oryginałem. W mojej historii wszystkie postaci i wydarzenia są fikcją literacką. Również do miejsc akcji należy podchodzić z delikatnym dystansem, podobnie jak do spraw związanych ze służbą w Ludowym Wojsku Polskim.
Być może młodsi czytelnicy nie wiedzą, że w minionej epoce podróże na zachód Europy były znacznie utrudnione. Uzyskanie paszportu nie było sprawą oczywistą, wielu obywateli spotykało się z odmową wydania tego dokumentu. Nie każdy kierunek wyjazdu był akceptowany przez ówczesną władzę. Moi bohaterowie mają w perspektywie wyprawę za żelazną kurtynę. Na potrzeby niniejszej powieści pozwoliłam sobie na pewne uproszczenie, ponieważ w rzeczywistości połączenie Warszawa–Paryż uwzględniało postój na dworcu w Berlinie Wschodnim, a nie Zachodnim. W tamtych czasach był to niezwykle istotny szczegół, ponieważ miasto podzielone było osławionym murem – symboliczną granicą pomiędzy socjalizmem a demokracją. Z zachodniej części Berlina zdecydowanie łatwiej było przedostać się na obszary, które nie były objęte przez komunistyczne wpływy ZSRR.
Drogie Czytelniczki i Czytelnicy – oddaję w Wasze ręce kolejną książkę. Mam nadzieję, że przyjemnie spędzicie czas w towarzystwie Darka, Witka, Tomka i Michała oraz bliskich im osób. Życzę przyjemnej lektury!
Edyta Świętek
Prolog
Ostatnia wódka
Sierpień 1987 roku
– No to jeszcze po maluchu pod nasz wyjazd, panowie!
Michał Zarzycki uniósł kieliszek. Poczekał na towarzyszących mu kolegów, potem przechylił szkło i wlał alkohol wprost w gardło. Pił ostro, bez przepijania, a głowę miał tak mocną, że flaszka wódki na niego to było zdecydowanie zbyt mało, rozgrzewka zaledwie.
Darek Ślusarczyk miał już porządnie w czubie, lecz dotrzymywał mu jeszcze kroku. On także wychylił pięćdziesiątkę. Potem z hukiem odstawił szkło na bar.
Tomasz Dębosz nie zdążył wypić, bowiem nagle obok zabrzmiał rozentuzjazmowany dziewczęcy głosik:
– Patrzcie, to chyba Dream Boys!
Nim cała trójka przyjaciół zdążyła się obejrzeć, otoczyła ich gromadka młodych kobiet.
– No przecież! To jest Tomek, a to Darek, tutaj mamy Michała i tylko Witka brakuje – wyliczyła jednym tchem śliczna blondynka o przepastnych niebieskich oczach i, jak zauważył nader spostrzegawczy Michał, o wielkich piersiach rozpychających różowy sweterek z kudłatej włóczki.
Mężczyzna otaksował wzrokiem stojącą obok niego pannę i głęboko westchnął: Ja nie mogę! Człowiek wyjeżdża, a tutaj takie ładne kobitki zostają!
Znać było po dziewczynie, że pochodzi z zamożnego domu. Prócz kosztownej haftowanej bluzeczki z batystu miała na sobie minispódniczkę ze skórzanych łatek oraz efektowne sandały na wysokim obcasie. Przez ramię przerzuciła pasek pięknej torebki, a na jej palcach połyskiwały złote pierścionki. Zdecydowanie nie wyglądała na pierwszą lepszą.
Chłopaki siedzący w dworcowym bufecie oblewały właśnie swój wyjazd z kraju. Każdy z nich miał bowiem przy sobie portfel, a w nim ostemplowany paszport, kilkaset marek i bilet kolejowy do Berlina Zachodniego. Przed członkami najmodniejszego polskiego boys bandu wielki świat stawał właśnie otworem. Najpierw zrobili oszałamiającą karierę w kraju, a teraz mieli możliwość koncertowania w europejskich stolicach. Cud, że dostali paszporty – mężczyznom w ich wieku niechętnie je wydawano.
Nim się spostrzegli, pannice powyciągały z torebek oraz kieszeni kartki, notesiki, kalendarze czy jakiekolwiek inne szpargały i jęły dopraszać się o autografy. Jedna zażyczyła sobie, by każdy z nich złożył podpis bezpośrednio na modnych peweksowskich jeansach, które musiały kosztować fortunę. Trójka kolegów skwapliwie spełniała owe prośby, niejednokrotnie zyskując w zamian całusa od rozentuzjazmowanej fanki. Zamiast ubywać, pań wciąż przybywało. Otaczały wybrakowany kwartet ścisłym pierścieniem, piszcząc, przepychając się i walcząc o jak najszybszy dostęp do trzech idoli. Ich jazgot zagłuszył dość skutecznie pierwszą zapowiedź pociągu, na który panowie oczekiwali, popijając alkohol.
W tym samym czasie Witold Rozenek, czwarty członek boys bandu, siedział rozparty w wagonie pociągu relacji Warszawa Wschodnia–Paryż, z którego miał wraz z kumplami wysiąść w Berlinie. Wyglądał przez okno, wypatrując reszty chłopaków. Zaczynał się niepokoić o kolegów, ponieważ dawno temu powinni byli dotrzeć na peron. Zagadnął nawet konduktora, czy aby na pewno sam trafił do odpowiedniego składu, lecz ten, zerknąwszy na bilet, pokiwał głową i zapewnił, że nie ma powodów do obaw.
Kurwa! Gdzież oni wszyscy są? – jęczał w duchu zniecierpliwiony Witek.
Ze zdenerwowania żołądek podchodził mu pod samo gardło. Przecież nie mogli zaprzepaścić takiej szansy, jaką był wyjazd na Zachód! Każdy z nich marzył, by wyrwać się z peerelowskiej biedy i szarzyzny, choć właściwie odkąd zyskali popularność, nie brakowało im ani pieniędzy, ani barwnego życia. Zasadniczo niejeden zadowoliłby się osiągnięciami na rodzimym rynku muzycznym, lecz Rozenka dręczył głód sławy, bogactwa i tego całego blichtru, który widywał na barwnych stronach niemieckich katalogów.
W Polsce nie trzymało go nic. Nie miał tutaj rodziny ani panny, do której wciąż by wzdychał. Nie czekała na niego gospodarka, jak to miało miejsce w przypadku Dębosza, który rękami i nogami bronił się przed objęciem ojcowizny i marzył, by scheda przypadła w udziale jego młodszej siostrze.
Rozenek z narastającym niepokojem śledził wskazówki zegara wiszącego pod zadaszeniem peronu. Te, jak na złość, zdawały się przyspieszać. A chłopaków ani widu, ani słychu!
Co ich zatrzymało? Pewnie znowu któryś zapił ryja! – pomstował w duchu, zastanawiając się, co robić. Wysiąść z pociągu i pójść na poszukiwania? Czekać cierpliwie?
A co, jeśli skład ruszy w drogę? Jechać w nadziei, że zguby przyplączą się znikąd? Wszak istniało prawdopodobieństwo, że ich nie zauważył. Może wsiedli nie do tego wagonu i teraz lezą jak te ofermy, szukając swoich miejsc? A może jednak powinien wysiąść? Przecież nie pojedzie sam do Berlina. Nikogo tam nie zna, po niemiecku potrafi wydukać zaledwie parę słów, wkutych naprędce w ostatnich kilku dniach: bitte, danke, guten Morgen, auf Wiedersehen, mein Name ist Witold. I jeszcze parę zwrotów zapamiętanych z dziecięcych zabaw w czterech pancernych – wywrzaskiwanych przez kolegów, którym przypadła w udziale pogardzana rola Szwabów: Hände hoch, schnell, raus, halt, weil ich schieße! Te jednak raczej nie będą mu potrzebne.
– Pociąg do Paryża odjedzie z toru przy peronie... – Hałas parowozu wjeżdżającego na sąsiedni tor zagłuszył skrzekliwy głos płynący z megafonu.
– Psiakrew! – zaklął Witek, zastanawiając się, czy mimo wszystko nie powinien złapać leżącego na półce bagażu i wyskoczyć.
Zawiadowca stacji odgwizdał odjazd. Chłopak poczuł szarpnięcie.
Może łajzy szukają mnie w innych wagonach? – próbował uspokoić gonitwę myśli.
Ostatecznie zamknął okno, ponieważ pęd powietrza wtłoczył do wagonu dym, i klapnął na kanapę obitą rudym suknem z emblematami PKP. Jeszcze przez chwilę spoglądał ze swego miejsca na coraz szybciej umykające budynki i ulice. Potem wstał, odsunął drzwi przedziału i wyjrzał na pusty korytarz. Z Warszawy nie wyjeżdżało zbyt wielu pasażerów, zapewne sporo osób przybędzie na dworcach w Kutnie, Koninie i Poznaniu.
– Kurczę! Może coś się stało i oni też dosiądą się na następnej stacji?
Trochę zły, że rozdzielili się tuż przed wyjazdem i praktycznie nie mieli w tym czasie ze sobą żadnego kontaktu, ponownie rozsiadł się na kanapie. Miał nadzieję, że spuszczeni z oka kumple nie przeholowali z alkoholem. Ostatnio zdarzało im się to nazbyt często i już niejeden raz napominał ich, by wzięli na wstrzymanie, bo zaprzepaszczą wszystko, na co pracowali z ogromnym wysiłkiem.
Część 1.
Bilety i listy
Rozdział 1.
Złotousty Darek
Rok 1983
Nic nie wyrażało emocji lepiej niż muzyka. Darkowi Ślusarczykowi towarzyszyła od najmłodszych lat, sprawiając, że jego życie było bogatsze i pełniejsze niż los przeciętnego chłopaka zamieszkującego Lipnicę Murowaną – znaczną wieś powiatu bocheńskiego pretendującą do rangi mieściny, ukrytą wśród malowniczych lasów i wzgórz.
Jego koledzy z upodobaniem kopali piłkę, marząc o karierze Grzegorza Laty czy Kazimierza Deyny. Inni chętnie przesiadywali nad Uszwicą bądź Księżym Potokiem, łowiąc pstrągi, popalając papierosy lub pijąc piwo z dala od ciekawskich oczu. On od małego lubił zakradać się pod pobliski dom organisty i kucać pod otwartym na oścież oknem, by posłuchać wygrywanych przez Teodora Rybickiego wprawek. Nie przeszkadzało mu, gdy mężczyzna do znudzenia ćwiczył na fortepianie wciąż tę samą sonatę lub fugę. Jeszcze więcej frajdy było, gdy Teodor doskonalił swe umiejętności w kościele, na zabytkowych, pamiętających czasy renesansu organach, którym życie nadawały miechy klinowe.
Darek nie należał do szczególnie popularnych chłopaków. Z natury zdecydowanie za spokojny i wycofany, nie stanowił zbyt atrakcyjnego towarzystwa. Nie przepadał za grą w piłkę, nie chciał kopcić papierosów, a nadziewanie robaków na haczyk traktował jak zło konieczne. Zdecydowanie wolał spędzać czas z nosem zatopionym w książkach, ewentualnie brzdąkając na gitarze. Mimo to nie odstawał jakoś szczególnie od rówieśników, nie spotykał go jawny ostracyzm. Ot, przeciętniak niewnoszący nic ciekawego do życia lokalnej społeczności.
Kiedy Rybicki po raz pierwszy nakrył smarkatego Ślusarczyka na podsłuchiwaniu, chłopak dygotał ze strachu niczym osika, gdyż organista charakteryzował się nader groźnym wyglądem. Jego marsowe czoło przecinały smoliście czarne, złączone nad czołem brwi, czyniące go na pozór wciąż zagniewanym. Ciemne oczy spoglądały na świat przenikliwie, a usta ocienione wąsem nie mniej czarnym niż brwi i gęsta czupryna rzadko układały się w uśmiech. I gdyby z owych ust nie wydobywały się niezwykle aksamitne dźwięki, którym wtórowały melodie wypływające z kościelnych piszczałek bądź domowego fortepianu, Darek zapewne uwierzyłby, że organista, choć związany z Kościołem, w rzeczywistości wywodzi się wprost z piekielnych czeluści. Gdyby bowiem chłopaka zapytano o to, jak wyobraża sobie postać szatana, ten bez najmniejszego wahania odmalowałby wizerunek Rybickiego. Zresztą Teodor wzbudzał w okolicy strach i szacunek, a przed jego srogim spojrzeniem drżeli wszyscy z plebanem włącznie.
Tamtego marcowego dnia Darek zakradł się na chór, licząc, że pozostanie niezauważony i będzie mógł obserwować smukłe palce organisty przemykające po klawiaturze. Robił to już niejeden raz. Przychodził jeszcze przed Rybickim i czaił się w mroku, podsłuchując nieświętoszkowate przekomarzanki organisty z asystującym mu kalikantem, którego zadaniem było wprawianie w ruch miechów klinowych. Organista akurat ćwiczył Sekwencję Wielkanocną, gdy zaaferowany Ślusarczyk oparł się zbyt mocno o stojącą obok ławkę dla chórzystów. Zgrzyt przesuwanego mebla poniósł się po świątyni. Organy natychmiast zamilkły, a Teodor rzucił się do mrocznego kąta, z którego wyciągnął za łokieć Darka.
– A kogóż my tutaj mamy?
Ku zaskoczeniu młodego melomana Teodor, zamiast huknąć gniewnie i pogonić go na cztery wiatry, wyszczerzył w uśmiechu zżółkłe od papierosów zęby i zagadnął:
– Co, młody? Przyleciałeś, by coś spsocić w kościele, czy spodobało ci się moje granie?
Chłopak pokiwał głową.
– Masz na myśli psoty? – Rybicki zmarszczył swe zrośnięte brwi, przez co jego czoło przecięła pionowa bruzda.
Głowa zaprzeczyła gwałtownie, choć z ust nie wydobył się nawet pisk.
– Chodzi o muzykę? – zapytał ciut rozbawiony organista, zerkając w przepełnione lękiem wielkie szare oczy.
Młokos nie wyglądał mu na chuligana, zresztą Rybicki kojarzył tego dzieciaka z sąsiedztwa. O ile dobrze się orientował, Darek pochodził z niezamożnej rodziny. Jego rodzice musieli dołożyć znacznych starań, by zapewnić sobie w miarę godny byt. Właściwie teraz pracowała tylko matka, ponieważ Ślusarczyk od trzech lat gryzł ziemię. Wcześnie owdowiała Agata nie miała w zwyczaju jazgotać z przekupkami na targu, była osobą z natury wyciszoną, wręcz uduchowioną, i idealnie sprawdzała się w roli bibliotekarki, choć przybytek ów nie cieszył się w Lipnicy Murowanej szczególną popularnością. Ot, ludzie woleli zajmować się plotkami, kartami czy piciem wódki po robocie, niż tracić czas na przewracanie pożółkłych kartek w rzadko uzupełnianym księgozbiorze.
A ponieważ chłopaczek nie wyglądał na szczególnie rozmownego, ale i nie sprawiał wrażenia kogoś, kto chciałby czmychnąć, organista postanowił odpocząć nieco od ćwiczenia swej ulubionej pieśni i pokonwersować z niespodziewaną publicznością.
– Chcesz jeszcze posłuchać?
Odpowiedziało mu kolejne kiwnięcie krótko wystrzyżonej głowy, którą w okresie wakacyjnym porastała zazwyczaj szopa mocno skręconych loków w bliżej nieokreślonym „myszatym” kolorze.
– A ty co? Języka w gębie zapomniałeś?
– Nie, psze pana – bąknął dziewięcioletni wówczas młokos.
– A śpiewać potrafisz?
– Zależy co. Trochę potrafię. Uczyliśmy się przed komunią różnych pieśni.
– Ano dobrze, młody. W takim razie ja zagram, a ty zaśpiewasz. Jeśli nie będziesz fałszował, pozwolę ci zostać i przysłuchiwać się, jak ćwiczę.
Rybicki skinął do pomocnika, który obsługiwał miechy, ułożył palce na klawiaturze połyskującej czernią i odcieniem kości słoniowej, a następnie zaczął wygrywać prostą, pozbawioną ozdobników melodię pieśni, którą w jego odczuciu musiało znać każde dziecko przystępujące do sakramentu komunii.
Zerknął na stojącego obok chłopaczka i dał mu znak, w momencie gdy ten powinien zacząć śpiew. Dzieciak rzeczywiście zaczął mu wtórować, lecz tak nieśmiało, że nie był w stanie przebić się przez kaskadę dźwięków wydobywających się z licznych piszczałek.
Rybicki przerwał. Zerknął na Darka.
– Masz taki kawał paszczy, że słonia byś chapnął, a śpiewasz ledwo półgębkiem – skomentował nieprzeciętnie szerokie usta chłopca. – Trzeba porządnie otwierać dziób, a śpiew ma płynąć z głębi. O stąd. – Wskazał dłonią na własną przeponę. – Nie można tłamsić głosu. Posłuchaj – rzucił i a capella zaintonował: – Pan Jezus już się zbliża, już puka do mych drzwi. Pobiegnę Go przywitać, z radości serce drży! No! Teraz twoja kolej. Dasz radę równie głośno?
Młody posłusznie zaśpiewał ten sam fragment. A ponieważ nie zagłuszało go już nic, organista z przyjemnością odnotował czystość dźwięków.
– Dobrze, w takim razie spróbujmy czegoś trudniejszego. Znasz słowa Te Deum?
– Te Deum? – powtórzył stropiony chłopak.
– Ciebie, Boga, wysławiamy... – podpowiedział Teodor.
– Aa... Tak. Tylko nie wiem, czy nie pomylę tekstu, bo tego nie uczyliśmy się przed komunią.
– A czytasz płynnie czy dukasz sylabami?
– Czytam! – zaperzył się młody, widać organista uderzył w jakąś czułą strunę.
No tak! – zreflektował się Rybicki. Syn bibliotekarki, to i książki nie mogą mu być obce. Wygrzebał ze sterty śpiewników ten, który zawierał interesujący go utwór. Ciekaw był, jak Darek poradzi sobie z pieśnią, którą parafianie śpiewali zazwyczaj monotonnym, wręcz grobowym głosem, bez odrobiny intonacji.
Ku przyjemnemu zaskoczeniu organisty dzieciak poradził sobie nader dobrze. Hymn nie był jednostajny w jego wykonaniu. Chłopak śpiewał całym sobą, a wzniosłe słowa wypływały wprost z jego serca.
– No nieźle! – Teodor pokiwał głową z uznaniem. – Do ministrantów należysz?
– Zapiszę się we wrześniu.
– A czemuż nie zaraz? Plebanowi przyda się chłoptaś, który potrafi ładnie śpiewać.
– To jak pan tak mówi, zapiszę się jak najprędzej.
– Wiesz, co ćwiczyłem, nim żeś potrącił ławkę?
– To była Sekwencja Wielkanocna – usłyszał w odpowiedzi. Rybicki nie spodziewał się, że młody będzie potrafił nazwać utwór. Widać wpadło mu to w ucho, gdy organista rozmawiał z pomocnikiem. Wpadło i zostało! Niegłupi ten dzieciak – pomyślał.
– No to teraz ty ją zaśpiewasz, a ja zagram. Jak ci dobrze wyjdzie, powtórzysz w niedzielę przed całym kościołem. Bo śpiewać, z tego, co słyszę, potrafisz lepiej niż niejeden z moich chórzystów. Ino żebyś mi wzorem innych smarkaczy nie kurzył fajek, bo stracisz głos, a szkoda by było, choć zapewne niebawem mutacja zrobi swoje. Ale zapowiadasz się świetnie, więc szanuj dar, który dostałeś od Boga.
Od tamtego dnia Darek pilnie ćwiczył pod okiem organisty, który wciąż nie mógł się nadziwić temu, że trafił mu się w parafii taki samorodny talent, naturszczyk czujący melodie lepiej niż niejeden absolwent szkoły muzycznej. Jego śpiew rozbrzmiewał nie tylko podczas niedzielnych mszy świętych, ale również w celebry świąteczne, a z biegiem czasu okraszał także inne uroczystości jak śluby czy pogrzeby. Mieszkańcy Lipnicy Murowanej pragnęli, by „Złotousty Darek” uświetniał wszystkie ważne dla nich chwile.
Ku ogromnemu zadowoleniu organisty mutację przebył błyskawicznie, niemal niedostrzegalnie. Jego głos nabrał nieprawdopodobnej wręcz głębi, otulał niczym aksamit.
Koledzy patrzyli na cherlawego, całkowicie przeciętnego kolegę z szacunkiem i czymś na kształt podziwu. A dziewczyny... Dziewczyny po prostu z rozmarzeniem wsłuchiwały się w jego interpretacje znanych przebojów, które chętnie śpiewał, brzdąkając sobie do wtóru na gitarze wieczorami przy ognisku lub podczas zabaw w remizie strażackiej, gdzie czasami zastępował solistę ze stałego składu lokalnej kapeli.
Nie, powodzeniem u dziewczyn niestety się nie cieszył, był zbyt przeciętny z wyglądu, by łamać serca. Z wiekiem jego szerokie usta stały się jeszcze szersze. Nos, wcześniej pospolity, zaczął pęcznieć i formować się w garbek. Włosy, które nosił zwykle zapuszczone do ramion, wijące się niesfornymi lokami, lecz o mysiej barwie, stanowiły nijakie tło dla szarych oczu. Gdyby choć nadrabiał posturą! Cóż, gdy matka natura dała mu dość wątłą budowę ciała, która przy raczej wysokim wzroście nadawała mu dość pajęczy wygląd.
I tylko głos miał zdecydowanie nieprzeciętny – jedwabisty, aksamitny i miękki, gdy trzeba było nucić rzewne ballady, mocny niczym spiżowy dzwon, gdy rozbrzmiewał do wtóru organom, chropowaty i szorstki, kiedy wraz z kolegami zdzierał gardło, śpiewając ulubione szlagiery Budki Suflera, Lady Pank czy Oddziału Zamkniętego. Z równym upodobaniem wykonywał pieśni sakralne, co liryczne utwory Grechuty, twarde rockowe piosenki czy biesiadne usia-siusia. Śpiew był jego życiem, pasją i największą miłością, nim Darek nie zadurzył się w młodszej o rok Żanecie Petlik, córce lokalnego krezusa – badylarza zaopatrującego Bochnię w marchewki, pietruszki i pomidory – stosownie do potrzeb.