Pociąg do życia - Edyta Świętek - ebook + książka

Pociąg do życia ebook

Edyta Świętek

4,5

Opis

Poruszająca historia o tym, że życie ma czasami dla nas zupełnie inne plany…

Czterech przyjaciół z wojska – Darka, Michała, Tomka i Witolda – łączy  wspólna pasja. Jest nią muzyka. Mężczyźni zaczynają marzyć o stworzeniu zespołu muzycznego, podejmują pierwsze kroki w tym kierunku. Ich talent zostaje doceniony przez oficera, który umożliwia im występ w radio. Chłopaki nagrywają swoją pierwszą kasetę.

Po opuszczeniu jednostki zamieszkują w Krakowie u Michała, który po zmarłej babci odziedziczył mieszkanie. Ojciec Tomasza nie chce się zgodzić, by syn muzykował, oczekuje, że młody ożeni się z Andzią i osiądzie na roli.

W szarych realiach lat osiemdziesiątych boysband święci triumfy w kraju, lecz muzykom marzy się kariera zagraniczna. Michał ma w Berlinie wujka, który obiecuje im to ułatwić…
Los jednak nie zawsze sprzyja, a jedno wydarzenie może zmienić bieg historii. Jak potoczy się życie mężczyzn? Czy uda im się osiągnąć cel, który jest na wyciągnięcie ręki?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (64 oceny)
43
13
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
toskabelka

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Annaz1

Nie oderwiesz się od lektury

samo życie
00
Adabooks99

Całkiem niezła

Mam mieszane uczucia. Z jednej strony tematyka bardzo barwna, uczuciowa, ale z drugiej bardzo długie rozdziały, które niestety kartkowałam.
00

Popularność




Re­dak­cjaMo­ni­ka Orłow­ska
Ko­rek­taBo­że­na Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiAgniesz­ka Kie­lak
Zdjęcia wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce©Olly/Ado­be­Stock, Nop­pa­don/Ado­be­Stock
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Edy­ta Świ­ętek, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-55-8
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
.

Cza­sa­mi do na­pi­sa­nia po­wie­ści in­spi­ru­je mnie jed­no wy­da­rze­nie, któ­re prze­ra­biam na wła­sną mo­dłę i do­pi­su­ję do nie­go czte­ry al­ter­na­tyw­ne za­ko­ńcze­nia :)

Car­pe diem

– Ho­ra­cy

Od au­tor­ki

Po­my­sł na tę po­wie­ść zro­dził się w mo­jej wy­obra­źni daw­no temu. Usły­sza­łam kie­dyś hi­sto­rię mężczy­zny, któ­re­go wiel­kim ma­rze­niem była ka­rie­ra ar­ty­stycz­na. Prze­wrot­ny los rzu­cił mu pod nogi nie­ba­ga­tel­ną prze­szko­dę. Za­in­spi­ro­wa­ło mnie to do tego stop­nia, że po­sta­no­wi­łam stwo­rzyć wła­sną wer­sję tam­te­go wy­da­rze­nia z kil­ko­ma ró­żny­mi za­ko­ńcze­nia­mi, po­nie­waż za­miast jed­ne­go bo­ha­te­ra wy­my­śli­łam so­bie aż czte­rech. Naj­bli­ższy pier­wo­wzo­ro­wi jest Mi­chał Za­rzyc­ki, choć i jego po­stać to za­le­d­wie mi­kra in­spi­ra­cja ory­gi­na­łem. W mo­jej hi­sto­rii wszyst­kie po­sta­ci i wy­da­rze­nia są fik­cją li­te­rac­ką. Rów­nież do miejsc ak­cji na­le­ży pod­cho­dzić z de­li­kat­nym dy­stan­sem, po­dob­nie jak do spraw zwi­ąza­nych ze słu­żbą w Lu­do­wym Woj­sku Pol­skim.

Być może młod­si czy­tel­ni­cy nie wie­dzą, że w mi­nio­nej epo­ce pod­ró­że na za­chód Eu­ro­py były znacz­nie utrud­nio­ne. Uzy­ska­nie pasz­por­tu nie było spra­wą oczy­wi­stą, wie­lu oby­wa­te­li spo­ty­ka­ło się z od­mo­wą wy­da­nia tego do­ku­men­tu. Nie ka­żdy kie­ru­nek wy­jaz­du był ak­cep­to­wa­ny przez ów­cze­sną wła­dzę. Moi bo­ha­te­ro­wie mają w per­spek­ty­wie wy­pra­wę za że­la­zną kur­ty­nę. Na po­trze­by ni­niej­szej po­wie­ści po­zwo­li­łam so­bie na pew­ne uprosz­cze­nie, po­nie­waż w rze­czy­wi­sto­ści po­łącze­nie War­sza­wa–Pa­ryż uwzględ­nia­ło po­stój na dwor­cu w Ber­li­nie Wschod­nim, a nie Za­chod­nim. W tam­tych cza­sach był to nie­zwy­kle istot­ny szcze­gół, po­nie­waż mia­sto po­dzie­lo­ne było osła­wio­nym mu­rem – sym­bo­licz­ną gra­ni­cą po­mi­ędzy so­cja­li­zmem a de­mo­kra­cją. Z za­chod­niej części Ber­li­na zde­cy­do­wa­nie ła­twiej było prze­do­stać się na ob­sza­ry, któ­re nie były ob­jęte przez ko­mu­ni­stycz­ne wpły­wy ZSRR.

♥ ♥ ♥

Dro­gie Czy­tel­nicz­ki i Czy­tel­ni­cy – od­da­ję w Wa­sze ręce ko­lej­ną ksi­ążkę. Mam na­dzie­ję, że przy­jem­nie spędzi­cie czas w to­wa­rzy­stwie Dar­ka, Wit­ka, Tom­ka i Mi­cha­ła oraz bli­skich im osób. Ży­czę przy­jem­nej lek­tu­ry!

Edy­ta Świ­ętek

Pro­log

Ostat­nia wód­ka

Sier­pień 1987 roku

– No to jesz­cze po ma­lu­chu pod nasz wy­jazd, pa­no­wie!

Mi­chał Za­rzyc­ki unió­sł kie­li­szek. Po­cze­kał na to­wa­rzy­szących mu ko­le­gów, po­tem prze­chy­lił szkło i wlał al­ko­hol wprost w gar­dło. Pił ostro, bez prze­pi­ja­nia, a gło­wę miał tak moc­ną, że flasz­ka wód­ki na nie­go to było zde­cy­do­wa­nie zbyt mało, roz­grzew­ka za­le­d­wie.

Da­rek Ślu­sar­czyk miał już po­rząd­nie w czu­bie, lecz do­trzy­my­wał mu jesz­cze kro­ku. On ta­kże wy­chy­lił pi­ęćdzie­si­ąt­kę. Po­tem z hu­kiem od­sta­wił szkło na bar.

To­masz Dębosz nie zdążył wy­pić, bo­wiem na­gle obok za­brzmiał roz­en­tu­zja­zmo­wa­ny dziew­częcy gło­sik:

– Pa­trz­cie, to chy­ba Dre­am Boys!

Nim cała trój­ka przy­ja­ciół zdąży­ła się obej­rzeć, oto­czy­ła ich gro­mad­ka mło­dych ko­biet.

– No prze­cież! To jest To­mek, a to Da­rek, tu­taj mamy Mi­cha­ła i tyl­ko Wit­ka bra­ku­je – wy­li­czy­ła jed­nym tchem ślicz­na blon­dyn­ka o prze­past­nych nie­bie­skich oczach i, jak za­uwa­żył na­der spo­strze­gaw­czy Mi­chał, o wiel­kich pier­siach roz­py­cha­jących ró­żo­wy swe­te­rek z ku­dła­tej włócz­ki.

Mężczy­zna otak­so­wał wzro­kiem sto­jącą obok nie­go pan­nę i głębo­ko wes­tchnął: Ja nie mogę! Czło­wiek wy­je­żdża, a tu­taj ta­kie ład­ne ko­bit­ki zo­sta­ją!

Znać było po dziew­czy­nie, że po­cho­dzi z za­mo­żne­go domu. Prócz kosz­tow­nej ha­fto­wa­nej blu­zecz­ki z ba­ty­stu mia­ła na so­bie mi­ni­spód­nicz­kę ze skó­rza­nych ła­tek oraz efek­tow­ne san­da­ły na wy­so­kim ob­ca­sie. Przez ra­mię prze­rzu­ci­ła pa­sek pi­ęk­nej to­reb­ki, a na jej pal­cach po­ły­ski­wa­ły zło­te pie­rścion­ki. Zde­cy­do­wa­nie nie wy­gląda­ła na pierw­szą lep­szą.

Chło­pa­ki sie­dzący w dwor­co­wym bu­fe­cie ob­le­wa­ły wła­śnie swój wy­jazd z kra­ju. Ka­żdy z nich miał bo­wiem przy so­bie port­fel, a w nim ostem­plo­wa­ny pasz­port, kil­ka­set ma­rek i bi­let ko­le­jo­wy do Ber­li­na Za­chod­nie­go. Przed człon­ka­mi naj­mod­niej­sze­go pol­skie­go boys ban­du wiel­ki świat sta­wał wła­śnie otwo­rem. Naj­pierw zro­bi­li osza­ła­mia­jącą ka­rie­rę w kra­ju, a te­raz mie­li mo­żli­wo­ść kon­cer­to­wa­nia w eu­ro­pej­skich sto­li­cach. Cud, że do­sta­li pasz­por­ty – mężczy­znom w ich wie­ku nie­chęt­nie je wy­da­wa­no.

Nim się spo­strze­gli, pan­ni­ce po­wy­ci­ąga­ły z to­re­bek oraz kie­sze­ni kart­ki, no­te­si­ki, ka­len­da­rze czy ja­kie­kol­wiek inne szpar­ga­ły i jęły do­pra­szać się o au­to­gra­fy. Jed­na za­ży­czy­ła so­bie, by ka­żdy z nich zło­żył pod­pis bez­po­śred­nio na mod­nych pe­wek­sow­skich je­an­sach, któ­re mu­sia­ły kosz­to­wać for­tu­nę. Trój­ka ko­le­gów skwa­pli­wie spe­łnia­ła owe pro­śby, nie­jed­no­krot­nie zy­sku­jąc w za­mian ca­łu­sa od roz­en­tu­zja­zmo­wa­nej fan­ki. Za­miast uby­wać, pań wci­ąż przy­by­wa­ło. Ota­cza­ły wy­bra­ko­wa­ny kwar­tet ści­słym pie­rście­niem, pisz­cząc, prze­py­cha­jąc się i wal­cząc o jak naj­szyb­szy do­stęp do trzech ido­li. Ich ja­zgot za­głu­szył dość sku­tecz­nie pierw­szą za­po­wie­dź po­ci­ągu, na któ­ry pa­no­wie ocze­ki­wa­li, po­pi­ja­jąc al­ko­hol.

W tym sa­mym cza­sie Wi­told Ro­ze­nek, czwar­ty czło­nek boys ban­du, sie­dział roz­par­ty w wa­go­nie po­ci­ągu re­la­cji War­sza­wa Wschod­nia–Pa­ryż, z któ­re­go miał wraz z kum­pla­mi wy­si­ąść w Ber­li­nie. Wy­glądał przez okno, wy­pa­tru­jąc resz­ty chło­pa­ków. Za­czy­nał się nie­po­ko­ić o ko­le­gów, po­nie­waż daw­no temu po­win­ni byli do­trzeć na pe­ron. Za­gad­nął na­wet kon­duk­to­ra, czy aby na pew­no sam tra­fił do od­po­wied­nie­go skła­du, lecz ten, zer­k­nąw­szy na bi­let, po­ki­wał gło­wą i za­pew­nił, że nie ma po­wo­dów do obaw.

Kur­wa! Gdzież oni wszy­scy są? – jęczał w du­chu znie­cier­pli­wio­ny Wi­tek.

Ze zde­ner­wo­wa­nia żo­łądek pod­cho­dził mu pod samo gar­dło. Prze­cież nie mo­gli za­prze­pa­ścić ta­kiej szan­sy, jaką był wy­jazd na Za­chód! Ka­żdy z nich ma­rzył, by wy­rwać się z pe­ere­low­skiej bie­dy i sza­rzy­zny, choć wła­ści­wie od­kąd zy­ska­li po­pu­lar­no­ść, nie bra­ko­wa­ło im ani pie­ni­ędzy, ani barw­ne­go ży­cia. Za­sad­ni­czo nie­je­den za­do­wo­li­łby się osi­ągni­ęcia­mi na ro­dzi­mym ryn­ku mu­zycz­nym, lecz Ro­zen­ka dręczył głód sła­wy, bo­gac­twa i tego ca­łe­go blich­tru, któ­ry wi­dy­wał na barw­nych stro­nach nie­miec­kich ka­ta­lo­gów.

W Pol­sce nie trzy­ma­ło go nic. Nie miał tu­taj ro­dzi­ny ani pan­ny, do któ­rej wci­ąż by wzdy­chał. Nie cze­ka­ła na nie­go go­spo­dar­ka, jak to mia­ło miej­sce w przy­pad­ku Dębo­sza, któ­ry ręka­mi i no­ga­mi bro­nił się przed ob­jęciem oj­co­wi­zny i ma­rzył, by sche­da przy­pa­dła w udzia­le jego młod­szej sio­strze.

Ro­ze­nek z na­ra­sta­jącym nie­po­ko­jem śle­dził wska­zów­ki ze­ga­ra wi­szące­go pod za­da­sze­niem pe­ro­nu. Te, jak na zło­ść, zda­wa­ły się przy­spie­szać. A chło­pa­ków ani widu, ani sły­chu!

Co ich za­trzy­ma­ło? Pew­nie zno­wu któ­ryś za­pił ryja! – po­msto­wał w du­chu, za­sta­na­wia­jąc się, co ro­bić. Wy­si­ąść z po­ci­ągu i pó­jść na po­szu­ki­wa­nia? Cze­kać cier­pli­wie?

A co, je­śli skład ru­szy w dro­gę? Je­chać w na­dziei, że zgu­by przy­plączą się zni­kąd? Wszak ist­nia­ło praw­do­po­do­bie­ństwo, że ich nie za­uwa­żył. Może wsie­dli nie do tego wa­go­nu i te­raz lezą jak te ofer­my, szu­ka­jąc swo­ich miejsc? A może jed­nak po­wi­nien wy­si­ąść? Prze­cież nie po­je­dzie sam do Ber­li­na. Ni­ko­go tam nie zna, po nie­miec­ku po­tra­fi wy­du­kać za­le­d­wie parę słów, wku­tych na­pręd­ce w ostat­nich kil­ku dniach: bit­te, dan­ke, gu­ten Mor­gen, auf Wie­der­se­hen, mein Name ist Wi­told. I jesz­cze parę zwro­tów za­pa­mi­ęta­nych z dzie­ci­ęcych za­baw w czte­rech pan­cer­nych – wy­wrza­ski­wa­nych przez ko­le­gów, któ­rym przy­pa­dła w udzia­le po­gar­dza­na rola Szwa­bów: Hän­de hoch, schnell, raus, halt, weil ich schie­ße! Te jed­nak ra­czej nie będą mu po­trzeb­ne.

– Po­ci­ąg do Pa­ry­ża od­je­dzie z toru przy pe­ro­nie... – Ha­łas pa­ro­wo­zu wje­żdża­jące­go na sąsied­ni tor za­głu­szył skrze­kli­wy głos pły­nący z me­ga­fo­nu.

– Psia­krew! – za­klął Wi­tek, za­sta­na­wia­jąc się, czy mimo wszyst­ko nie po­wi­nien zła­pać le­żące­go na pó­łce ba­ga­żu i wy­sko­czyć.

Za­wia­dow­ca sta­cji od­gwiz­dał od­jazd. Chło­pak po­czuł szarp­ni­ęcie.

Może łaj­zy szu­ka­ją mnie w in­nych wa­go­nach? – pró­bo­wał uspo­ko­ić go­ni­twę my­śli.

Osta­tecz­nie za­mknął okno, po­nie­waż pęd po­wie­trza wtło­czył do wa­go­nu dym, i klap­nął na ka­na­pę obi­tą ru­dym suk­nem z em­ble­ma­ta­mi PKP. Jesz­cze przez chwi­lę spo­glądał ze swe­go miej­sca na co­raz szyb­ciej umy­ka­jące bu­dyn­ki i uli­ce. Po­tem wstał, od­su­nął drzwi prze­dzia­łu i wyj­rzał na pu­sty ko­ry­tarz. Z War­sza­wy nie wy­je­żdża­ło zbyt wie­lu pa­sa­że­rów, za­pew­ne spo­ro osób przy­będzie na dwor­cach w Kut­nie, Ko­ni­nie i Po­zna­niu.

– Kur­czę! Może coś się sta­ło i oni też do­si­ądą się na na­stęp­nej sta­cji?

Tro­chę zły, że roz­dzie­li­li się tuż przed wy­jaz­dem i prak­tycz­nie nie mie­li w tym cza­sie ze sobą żad­ne­go kon­tak­tu, po­now­nie roz­sia­dł się na ka­na­pie. Miał na­dzie­ję, że spusz­cze­ni z oka kum­ple nie prze­ho­lo­wa­li z al­ko­ho­lem. Ostat­nio zda­rza­ło im się to na­zbyt często i już nie­je­den raz na­po­mi­nał ich, by wzi­ęli na wstrzy­ma­nie, bo za­prze­pasz­czą wszyst­ko, na co pra­co­wa­li z ogrom­nym wy­si­łkiem.

Część 1.

Bi­le­ty i li­sty

Roz­dział 1.

Zło­to­usty Da­rek

Rok 1983

Nic nie wy­ra­ża­ło emo­cji le­piej niż mu­zy­ka. Dar­ko­wi Ślu­sar­czy­ko­wi to­wa­rzy­szy­ła od naj­młod­szych lat, spra­wia­jąc, że jego ży­cie było bo­gat­sze i pe­łniej­sze niż los prze­ci­ęt­ne­go chło­pa­ka za­miesz­ku­jące­go Lip­ni­cę Mu­ro­wa­ną – znacz­ną wieś po­wia­tu bo­che­ńskie­go pre­ten­du­jącą do ran­gi mie­ści­ny, ukry­tą wśród ma­low­ni­czych la­sów i wzgórz.

Jego ko­le­dzy z upodo­ba­niem ko­pa­li pi­łkę, ma­rząc o ka­rie­rze Grze­go­rza Laty czy Ka­zi­mie­rza Dey­ny. Inni chęt­nie prze­sia­dy­wa­li nad Uszwi­cą bądź Ksi­ężym Po­to­kiem, ło­wi­ąc pstrągi, po­pa­la­jąc pa­pie­ro­sy lub pi­jąc piwo z dala od cie­kaw­skich oczu. On od ma­łe­go lu­bił za­kra­dać się pod po­bli­ski dom or­ga­ni­sty i ku­cać pod otwar­tym na oścież oknem, by po­słu­chać wy­gry­wa­nych przez Teo­do­ra Ry­bic­kie­go wpra­wek. Nie prze­szka­dza­ło mu, gdy mężczy­zna do znu­dze­nia ćwi­czył na for­te­pia­nie wci­ąż tę samą so­na­tę lub fugę. Jesz­cze wi­ęcej fraj­dy było, gdy Teo­dor do­sko­na­lił swe umie­jęt­no­ści w ko­ście­le, na za­byt­ko­wych, pa­mi­ęta­jących cza­sy re­ne­san­su or­ga­nach, któ­rym ży­cie nada­wa­ły mie­chy kli­no­we.

Da­rek nie na­le­żał do szcze­gól­nie po­pu­lar­nych chło­pa­ków. Z na­tu­ry zde­cy­do­wa­nie za spo­koj­ny i wy­co­fa­ny, nie sta­no­wił zbyt atrak­cyj­ne­go to­wa­rzy­stwa. Nie prze­pa­dał za grą w pi­łkę, nie chciał kop­cić pa­pie­ro­sów, a na­dzie­wa­nie ro­ba­ków na ha­czyk trak­to­wał jak zło ko­niecz­ne. Zde­cy­do­wa­nie wo­lał spędzać czas z no­sem za­to­pio­nym w ksi­ążkach, ewen­tu­al­nie brzdąka­jąc na gi­ta­rze. Mimo to nie od­sta­wał ja­koś szcze­gól­nie od ró­wie­śni­ków, nie spo­ty­kał go jaw­ny ostra­cyzm. Ot, prze­ci­ęt­niak nie­wno­szący nic cie­ka­we­go do ży­cia lo­kal­nej spo­łecz­no­ści.

Kie­dy Ry­bic­ki po raz pierw­szy na­krył smar­ka­te­go Ślu­sar­czy­ka na pod­słu­chi­wa­niu, chło­pak dy­go­tał ze stra­chu ni­czym osi­ka, gdyż or­ga­ni­sta cha­rak­te­ry­zo­wał się na­der gro­źnym wy­glądem. Jego mar­so­we czo­ło prze­ci­na­ły smo­li­ście czar­ne, złączo­ne nad czo­łem brwi, czy­ni­ące go na po­zór wci­ąż za­gnie­wa­nym. Ciem­ne oczy spo­gląda­ły na świat prze­ni­kli­wie, a usta ocie­nio­ne wąsem nie mniej czar­nym niż brwi i gęsta czu­pry­na rzad­ko ukła­da­ły się w uśmiech. I gdy­by z owych ust nie wy­do­by­wa­ły się nie­zwy­kle ak­sa­mit­ne dźwi­ęki, któ­rym wtó­ro­wa­ły me­lo­die wy­pły­wa­jące z ko­ściel­nych pisz­cza­łek bądź do­mo­we­go for­te­pia­nu, Da­rek za­pew­ne uwie­rzy­łby, że or­ga­ni­sta, choć zwi­ąza­ny z Ko­ścio­łem, w rze­czy­wi­sto­ści wy­wo­dzi się wprost z pie­kiel­nych cze­lu­ści. Gdy­by bo­wiem chło­pa­ka za­py­ta­no o to, jak wy­obra­ża so­bie po­stać sza­ta­na, ten bez naj­mniej­sze­go wa­ha­nia od­ma­lo­wa­łby wi­ze­ru­nek Ry­bic­kie­go. Zresz­tą Teo­dor wzbu­dzał w oko­li­cy strach i sza­cu­nek, a przed jego sro­gim spoj­rze­niem drże­li wszy­scy z ple­ba­nem włącz­nie.

Tam­te­go mar­co­we­go dnia Da­rek za­kra­dł się na chór, li­cząc, że po­zo­sta­nie nie­zau­wa­żo­ny i będzie mógł ob­ser­wo­wać smu­kłe pal­ce or­ga­ni­sty prze­my­ka­jące po kla­wia­tu­rze. Ro­bił to już nie­je­den raz. Przy­cho­dził jesz­cze przed Ry­bic­kim i cza­ił się w mro­ku, pod­słu­chu­jąc nie­świ­ętosz­ko­wa­te prze­ko­ma­rzan­ki or­ga­ni­sty z asy­stu­jącym mu ka­li­kan­tem, któ­re­go za­da­niem było wpra­wia­nie w ruch mie­chów kli­no­wych. Or­ga­ni­sta aku­rat ćwi­czył Se­kwen­cję Wiel­ka­noc­ną, gdy za­afe­ro­wa­ny Ślu­sar­czyk opa­rł się zbyt moc­no o sto­jącą obok ław­kę dla chó­rzy­stów. Zgrzyt prze­su­wa­ne­go me­bla po­nió­sł się po świ­ąty­ni. Or­ga­ny na­tych­miast za­mil­kły, a Teo­dor rzu­cił się do mrocz­ne­go kąta, z któ­re­go wy­ci­ągnął za ło­kieć Dar­ka.

– A ko­góż my tu­taj mamy?

Ku za­sko­cze­niu mło­de­go me­lo­ma­na Teo­dor, za­miast huk­nąć gniew­nie i po­go­nić go na czte­ry wia­try, wy­szcze­rzył w uśmie­chu zżó­łkłe od pa­pie­ro­sów zęby i za­gad­nął:

– Co, mło­dy? Przy­le­cia­łeś, by coś spso­cić w ko­ście­le, czy spodo­ba­ło ci się moje gra­nie?

Chło­pak po­ki­wał gło­wą.

– Masz na my­śli pso­ty? – Ry­bic­ki zmarsz­czył swe zro­śni­ęte brwi, przez co jego czo­ło prze­ci­ęła pio­no­wa bruz­da.

Gło­wa za­prze­czy­ła gwa­łtow­nie, choć z ust nie wy­do­był się na­wet pisk.

– Cho­dzi o mu­zy­kę? – za­py­tał ciut roz­ba­wio­ny or­ga­ni­sta, zer­ka­jąc w prze­pe­łnio­ne lękiem wiel­kie sza­re oczy.

Mło­kos nie wy­glądał mu na chu­li­ga­na, zresz­tą Ry­bic­ki ko­ja­rzył tego dzie­cia­ka z sąsiedz­twa. O ile do­brze się orien­to­wał, Da­rek po­cho­dził z nie­za­mo­żnej ro­dzi­ny. Jego ro­dzi­ce mu­sie­li do­ło­żyć znacz­nych sta­rań, by za­pew­nić so­bie w mia­rę god­ny byt. Wła­ści­wie te­raz pra­co­wa­ła tyl­ko mat­ka, po­nie­waż Ślu­sar­czyk od trzech lat gry­zł zie­mię. Wcze­śnie owdo­wia­ła Aga­ta nie mia­ła w zwy­cza­ju ja­zgo­tać z prze­kup­ka­mi na tar­gu, była oso­bą z na­tu­ry wy­ci­szo­ną, wręcz udu­cho­wio­ną, i ide­al­nie spraw­dza­ła się w roli bi­blio­te­kar­ki, choć przy­by­tek ów nie cie­szył się w Lip­ni­cy Mu­ro­wa­nej szcze­gól­ną po­pu­lar­no­ścią. Ot, lu­dzie wo­le­li zaj­mo­wać się plot­ka­mi, kar­ta­mi czy pi­ciem wód­ki po ro­bo­cie, niż tra­cić czas na prze­wra­ca­nie po­żó­łkłych kar­tek w rzad­ko uzu­pe­łnia­nym ksi­ęgo­zbio­rze.

A po­nie­waż chło­pa­czek nie wy­glądał na szcze­gól­nie roz­mow­ne­go, ale i nie spra­wiał wra­że­nia ko­goś, kto chcia­łby czmych­nąć, or­ga­ni­sta po­sta­no­wił od­po­cząć nie­co od ćwi­cze­nia swej ulu­bio­nej pie­śni i po­kon­wer­so­wać z nie­spo­dzie­wa­ną pu­blicz­no­ścią.

– Chcesz jesz­cze po­słu­chać?

Od­po­wie­dzia­ło mu ko­lej­ne kiw­ni­ęcie krót­ko wy­strzy­żo­nej gło­wy, któ­rą w okre­sie wa­ka­cyj­nym po­ra­sta­ła za­zwy­czaj szo­pa moc­no skręco­nych lo­ków w bli­żej nie­okre­ślo­nym „my­sza­tym” ko­lo­rze.

– A ty co? Języ­ka w gębie za­po­mnia­łeś?

– Nie, psze pana – bąk­nął dzie­wi­ęcio­let­ni wów­czas mło­kos.

– A śpie­wać po­tra­fisz?

– Za­le­ży co. Tro­chę po­tra­fię. Uczy­li­śmy się przed ko­mu­nią ró­żnych pie­śni.

– Ano do­brze, mło­dy. W ta­kim ra­zie ja za­gram, a ty za­śpie­wasz. Je­śli nie będziesz fa­łszo­wał, po­zwo­lę ci zo­stać i przy­słu­chi­wać się, jak ćwi­czę.

Ry­bic­ki ski­nął do po­moc­ni­ka, któ­ry ob­słu­gi­wał mie­chy, uło­żył pal­ce na kla­wia­tu­rze po­ły­sku­jącej czer­nią i od­cie­niem ko­ści sło­nio­wej, a na­stęp­nie za­czął wy­gry­wać pro­stą, po­zba­wio­ną ozdob­ni­ków me­lo­dię pie­śni, któ­rą w jego od­czu­ciu mu­sia­ło znać ka­żde dziec­ko przy­stępu­jące do sa­kra­men­tu ko­mu­nii.

Zer­k­nął na sto­jące­go obok chło­pacz­ka i dał mu znak, w mo­men­cie gdy ten po­wi­nien za­cząć śpiew. Dzie­ciak rze­czy­wi­ście za­czął mu wtó­ro­wać, lecz tak nie­śmia­ło, że nie był w sta­nie prze­bić się przez ka­ska­dę dźwi­ęków wy­do­by­wa­jących się z licz­nych pisz­cza­łek.

Ry­bic­ki prze­rwał. Zer­k­nął na Dar­ka.

– Masz taki ka­wał pasz­czy, że sło­nia byś chap­nął, a śpie­wasz le­d­wo pó­łgęb­kiem – sko­men­to­wał nie­prze­ci­ęt­nie sze­ro­kie usta chłop­ca. – Trze­ba po­rząd­nie otwie­rać dziób, a śpiew ma pły­nąć z głębi. O stąd. – Wska­zał dło­nią na wła­sną prze­po­nę. – Nie mo­żna tłam­sić gło­su. Po­słu­chaj – rzu­cił i a ca­pel­la za­in­to­no­wał: – Pan Je­zus już się zbli­ża, już puka do mych drzwi. Po­bie­gnę Go przy­wi­tać, z ra­do­ści ser­ce drży! No! Te­raz two­ja ko­lej. Dasz radę rów­nie gło­śno?

Mło­dy po­słusz­nie za­śpie­wał ten sam frag­ment. A po­nie­waż nie za­głu­sza­ło go już nic, or­ga­ni­sta z przy­jem­no­ścią od­no­to­wał czy­sto­ść dźwi­ęków.

– Do­brze, w ta­kim ra­zie spró­buj­my cze­goś trud­niej­sze­go. Znasz sło­wa Te Deum?

– Te Deum? – po­wtó­rzył stro­pio­ny chło­pak.

– Cie­bie, Boga, wy­sła­wia­my... – pod­po­wie­dział Teo­dor.

– Aa... Tak. Tyl­ko nie wiem, czy nie po­my­lę tek­stu, bo tego nie uczy­li­śmy się przed ko­mu­nią.

– A czy­tasz płyn­nie czy du­kasz sy­la­ba­mi?

– Czy­tam! – za­pe­rzył się mło­dy, wi­dać or­ga­ni­sta ude­rzył w ja­kąś czu­łą stru­nę.

No tak! – zre­flek­to­wał się Ry­bic­ki. Syn bi­blio­te­kar­ki, to i ksi­ążki nie mogą mu być obce. Wy­grze­bał ze ster­ty śpiew­ni­ków ten, któ­ry za­wie­rał in­te­re­su­jący go utwór. Cie­kaw był, jak Da­rek po­ra­dzi so­bie z pie­śnią, któ­rą pa­ra­fia­nie śpie­wa­li za­zwy­czaj mo­no­ton­nym, wręcz gro­bo­wym gło­sem, bez odro­bi­ny in­to­na­cji.

Ku przy­jem­ne­mu za­sko­cze­niu or­ga­ni­sty dzie­ciak po­ra­dził so­bie na­der do­brze. Hymn nie był jed­no­staj­ny w jego wy­ko­na­niu. Chło­pak śpie­wał ca­łym sobą, a wznio­słe sło­wa wy­pły­wa­ły wprost z jego ser­ca.

– No nie­źle! – Teo­dor po­ki­wał gło­wą z uzna­niem. – Do mi­ni­stran­tów na­le­żysz?

– Za­pi­szę się we wrze­śniu.

– A cze­muż nie za­raz? Ple­ba­no­wi przy­da się chłop­taś, któ­ry po­tra­fi ład­nie śpie­wać.

– To jak pan tak mówi, za­pi­szę się jak naj­prędzej.

– Wiesz, co ćwi­czy­łem, nim żeś po­trącił ław­kę?

– To była Se­kwen­cja Wiel­ka­noc­na – usły­szał w od­po­wie­dzi. Ry­bic­ki nie spo­dzie­wał się, że mło­dy będzie po­tra­fił na­zwać utwór. Wi­dać wpa­dło mu to w ucho, gdy or­ga­ni­sta roz­ma­wiał z po­moc­ni­kiem. Wpa­dło i zo­sta­ło! Nie­głu­pi ten dzie­ciak – po­my­ślał.

– No to te­raz ty ją za­śpie­wasz, a ja za­gram. Jak ci do­brze wyj­dzie, po­wtó­rzysz w nie­dzie­lę przed ca­łym ko­ścio­łem. Bo śpie­wać, z tego, co sły­szę, po­tra­fisz le­piej niż nie­je­den z mo­ich chó­rzy­stów. Ino że­byś mi wzo­rem in­nych smar­ka­czy nie ku­rzył fa­jek, bo stra­cisz głos, a szko­da by było, choć za­pew­ne nie­ba­wem mu­ta­cja zro­bi swo­je. Ale za­po­wia­dasz się świet­nie, więc sza­nuj dar, któ­ry do­sta­łeś od Boga.

Od tam­te­go dnia Da­rek pil­nie ćwi­czył pod okiem or­ga­ni­sty, któ­ry wci­ąż nie mógł się na­dzi­wić temu, że tra­fił mu się w pa­ra­fii taki sa­mo­rod­ny ta­lent, na­tursz­czyk czu­jący me­lo­die le­piej niż nie­je­den ab­sol­went szko­ły mu­zycz­nej. Jego śpiew roz­brzmie­wał nie tyl­ko pod­czas nie­dziel­nych mszy świ­ętych, ale rów­nież w ce­le­bry świ­ątecz­ne, a z bie­giem cza­su okra­szał ta­kże inne uro­czy­sto­ści jak ślu­by czy po­grze­by. Miesz­ka­ńcy Lip­ni­cy Mu­ro­wa­nej pra­gnęli, by „Zło­to­usty Da­rek” uświet­niał wszyst­kie wa­żne dla nich chwi­le.

Ku ogrom­ne­mu za­do­wo­le­niu or­ga­ni­sty mu­ta­cję prze­był bły­ska­wicz­nie, nie­mal nie­do­strze­gal­nie. Jego głos na­brał nie­praw­do­po­dob­nej wręcz głębi, otu­lał ni­czym ak­sa­mit.

Ko­le­dzy pa­trzy­li na cher­la­we­go, ca­łko­wi­cie prze­ci­ęt­ne­go ko­le­gę z sza­cun­kiem i czy­mś na kszta­łt po­dzi­wu. A dziew­czy­ny... Dziew­czy­ny po pro­stu z roz­ma­rze­niem wsłu­chi­wa­ły się w jego in­ter­pre­ta­cje zna­nych prze­bo­jów, któ­re chęt­nie śpie­wał, brzdąka­jąc so­bie do wtó­ru na gi­ta­rze wie­czo­ra­mi przy ogni­sku lub pod­czas za­baw w re­mi­zie stra­żac­kiej, gdzie cza­sa­mi za­stępo­wał so­li­stę ze sta­łe­go skła­du lo­kal­nej ka­pe­li.

Nie, po­wo­dze­niem u dziew­czyn nie­ste­ty się nie cie­szył, był zbyt prze­ci­ęt­ny z wy­glądu, by ła­mać ser­ca. Z wie­kiem jego sze­ro­kie usta sta­ły się jesz­cze szer­sze. Nos, wcze­śniej po­spo­li­ty, za­czął pęcz­nieć i for­mo­wać się w gar­bek. Wło­sy, któ­re no­sił zwy­kle za­pusz­czo­ne do ra­mion, wi­jące się nie­sfor­ny­mi lo­ka­mi, lecz o my­siej bar­wie, sta­no­wi­ły ni­ja­kie tło dla sza­rych oczu. Gdy­by choć nad­ra­biał po­stu­rą! Cóż, gdy mat­ka na­tu­ra dała mu dość wątłą bu­do­wę cia­ła, któ­ra przy ra­czej wy­so­kim wzro­ście nada­wa­ła mu dość pa­jęczy wy­gląd.

I tyl­ko głos miał zde­cy­do­wa­nie nie­prze­ci­ęt­ny – je­dwa­bi­sty, ak­sa­mit­ny i mi­ęk­ki, gdy trze­ba było nu­cić rzew­ne bal­la­dy, moc­ny ni­czym spi­żo­wy dzwon, gdy roz­brzmie­wał do wtó­ru or­ga­nom, chro­po­wa­ty i szorst­ki, kie­dy wraz z ko­le­ga­mi zdzie­rał gar­dło, śpie­wa­jąc ulu­bio­ne szla­gie­ry Bud­ki Su­fle­ra, Lady Pank czy Od­dzia­łu Za­mkni­ęte­go. Z rów­nym upodo­ba­niem wy­ko­ny­wał pie­śni sa­kral­ne, co li­rycz­ne utwo­ry Gre­chu­ty, twar­de roc­ko­we pio­sen­ki czy bie­siad­ne usia-siu­sia. Śpiew był jego ży­ciem, pa­sją i naj­wi­ęk­szą mi­ło­ścią, nim Da­rek nie za­du­rzył się w młod­szej o rok Ża­ne­cie Pe­tlik, cór­ce lo­kal­ne­go kre­zu­sa – ba­dy­la­rza za­opa­tru­jące­go Boch­nię w mar­chew­ki, pie­trusz­ki i po­mi­do­ry – sto­sow­nie do po­trzeb.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki