Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czwarty tom sagi Spacer Aleją Róż przenosi czytelników do przełomu lat 60. i 70. Tym razem do głosu dochodzi młode pokolenie, które urodziło się i wzrastało w socjalistycznych realiach. Zbuntowana młodzież kontynuuje walkę rozpoczętą przez rodziców. Studenci żądający zwiększenia swobód obywatelskich ścierają się z oddziałami ZOMO oraz jednostkami Milicji Obywatelskiej. Powietrze znowu szczypie w oczy od gazu łzawiącego, który spowija miasto.
W atmosferze ciągłych niepokojów wychodzą na jaw niektóre z mrocznych sekretów rodzinnych. Kłamstwa z przeszłości pociągają za sobą lawinę niespodziewanych zdarzeń. Mimo to Szymczakowie oraz Pawłowscy z uporem podążają naprzód, nie poddając się przeciwnościom losu.
Fenomenalna kompilacja książki historycznej i fabularnej, a jej dodatkowym atutem jest lekkość pióra autorki. Edyta Świętek maluje te mgliste szarości delikatnymi pociągnięciami, niejako od niechcenia, a w efekcie powstaje dokładny, niekiedy przerażająco realny obraz. Koniecznie powinniście go obejrzeć.
Hanna Greń, pisarka
Sagą Spacer Aleją Róż Edyta Świętek zapewniła sobie miejsce wśród topowych polskich autorek literatury obyczajowej. Uwaga! Sięgając po książkę, zarezerwujcie sobie dużo wolnego czasu – dla tej powieści zarywa się noce.
Magdalena Majcher, pisarka i recenzentka
Powoli zaczynam rozważać zmianę nazwiska na Szymczak. Jak wrócić do rzeczywistości? I po co? Wracam do wehikułu czasu zafundowanego nam przez Edytę Świętek i nie zamierzam wysiadać, póki nie dorwę V tomu tej sagi!
Augusta Docher vel Beata Majewska, pisarka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 514
W poprzedniej części
Do Nowej Huty przyjeżdża dyszący chęcią zemsty Edward Marczyk. Na wszelkie możliwe sposoby usiłuje dręczyć Bronka i jego rodzeństwo. Odgraża się, że nie spocznie, dopóki nie pomści Bartłomieja.
W wyniku kradzieży Julia traci torebkę. W kłopotliwej sytuacji pomaga jej Wawrzyniec Pawłowski. Początkowo kobieta podejrzewa go o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa, lecz mężczyzna przekonuje ją co do uczciwości swoich zamiarów. Zakochany walczy o jej uczucie. Kobieta postanawia dać mu szansę. Spotykają się przez jakiś czas, w końcu Wawrzyniec prosi ją o rękę. By nie mącić w głowie Karolowi, narzeczeni zamierzają utrzymać chłopca w przekonaniu, że jest synem Pawłowskiego. Wmawiają mu, że ojciec ocalał w cudowny sposób, ale stracił pamięć i dlatego do nich nie wracał. Julia i Wawrzyniec biorą cichy ślub w Pawlicach. Po długich namowach ze strony Pawłowskiego proboszcz ulega i wystawia im akt ślubu ze sfałszowaną datą.
Bogumiła i Bronek także zawierają małżeństwo. Wiodą spokojne i szczęśliwe życie, oczekując pierwszego dziecka.
Ksawery i Dorota cierpią z powodu niemożliwej do spełnienia miłości. Są w sobie zakochani, lecz nie mogą być razem.
Krystyna nie może zajść w ciążę, a lekarze nie pozostawiają jej złudzeń – nigdy nie będzie matką. Winą za swoje niepowodzenie usiłuje obarczyć męża. Kobieta popada w alkoholizm. Bezsilny Janek najpierw stara się z tym walczyć, po jakimś czasie poddaje się i postanawia odejść. Zamieszkuje u przyjaciela, który próbuje przemówić siostrze do rozsądku.
Sabina rodzi chłopca. Mąż, zniecierpliwiony jej zmęczeniem i brakiem czasu, wikła się w liczne miłostki. Pewnego dnia zostaje poderwany przez dwie kobiety i wdaje się z nimi w perwersyjny romans. Znajomość z Marią i Józią kończy się, gdy jedna z kochanek zachodzi w ciążę. Okazuje się, że był to uknuty przez nie plan. Mężczyzna odzyskuje zdrowy rozsądek i zrywa z dotychczasowym stylem życia. Żona spodziewa się drugiego potomka.
Kazia rodzi trzeciego syna, Dariusza. Kategorycznie odmawia ochrzczenia dziecka, co powoduje poważny konflikt z Bronkiem. Leszek przyznaje się bratu, że wstąpił do partii, za co zostaje ostro potępiony.
Na świat przychodzi córka Pawłowskich, Zofia.
Parafianie ustawiają krzyż w miejscu przeznaczonym na budowę kościoła, lecz po jakimś czasie władza ludowa wycofuje zgodę na wzniesienie świątyni i nakazuje usunięcie symbolu wiary.
Andrzej przemawia Krystynie do rozsądku. Kobieta zrywa z nałogiem i godzi się z Jankiem. Kulkowie rozmawiają o możliwości adoptowania dziecka.
Sabina rodzi córkę. Julia spodziewa się trzeciej pociechy. Przy nadziei kolejny raz jest także Bogusia.
W Nowej Hucie dochodzi do starć w obronie krzyża. Władze miasta ściągają oddziały ZOMO do rozpędzenia demonstrantów. Szymczakowie biorą czynny udział w zamieszkach. Leszek przypadkowo miesza się w tłum protestujących, gdzie spotyka Andrzeja. Usiłuje przekonać kalekiego brata, że zbyt wiele ryzykuje. W ostatniej chwili udaje im się uciec przed milicjantami. Janek i Bronek zostają aresztowani za demolowanie budynku Dzielnicowej Rady Narodowej. Gdy Leszek widzi, jak funkcjonariusze prowadzą ich do samochodu, rzuca się na ratunek. Zostaje ranny w głowę, a próbujący mu przyjść z pomocą Jędrek ginie od strzału w plecy. Wawrzyniec wraca do domu z raną postrzałową. Odmawia wizyty u lekarza, prosząc żonę, aby opatrzyła jego ranę.
Nocą do Sabiny przychodzi Marczyk. Informuje ją o śmierci męża i zastrasza, że jeżeli ujawni komuś prawdę, to jej dzieci ucierpią. Bezpieka fałszuje akt zgonu Andrzeja.
Służba Bezpieczeństwa odwiedza Wawrzyńca w biurze. Mężczyzna słyszy pogróżki.
Janek i Bronek odsiadują w więzieniu wyrok za udział w zamieszkach. Tam znęca się nad nimi Edek. Nie mają pojęcia o tym, że Leszek został ranny i zapadł w śpiączkę, a Andrzej nie żyje. Po powrocie do domów muszą zmierzyć się z ponurą rzeczywistością. Bronek traci pracę, a Janek wciąż jest szykanowany. W końcu Szymczak znajduje zatrudnienie w kombinacie. Kulkowie przygarniają dziewczynkę.
Pewnego dnia Bronek zostaje zaskoczony przez Marczyka na łąkach. Szymczak jest sam, wokół nie ma świadków. Między mężczyznami dochodzi najpierw do wymiany zdań, a następnie do bójki, podczas której Edward wyciąga broń. Padają dwa strzały.
Rok 1960
Prolog
W klatce schodowej bloku na osiedlu Zgody cuchnęło tak intensywnie, że nie dało się wytrzymać. Na domiar złego pojawiło się robactwo, co było dziwne, zważywszy na panujące na zewnątrz mrozy. Poirytowani mieszkańcy chodzili po budynku, szukając źródła fetoru. W końcu ktoś stwierdził, że najbardziej śmierdzi obok drzwi lokatora spod piątki. Gromadka, która zebrała się w tamtym miejscu, zaczęła szeptać między sobą, że trzeba zastukać do sąsiada i przywołać go do porządku. Wiadomo było, że w garsonierze mieszka jakiś stary kawaler o wyglądzie lumpa. Uchodził za okropnego brudasa. Być może to on tak zapuścił swoje mieszkanie, że zalęgli się tam niepożądani lokatorzy.
Nikt nie przepadał za samotnie żyjącym mężczyzną. Latem wciąż wrzeszczał na dzieciaki grające pod jego oknem w piłkę, to znowu przeszkadzał mu hałas na klatce schodowej albo głośniej włączone radio lub telewizor. Malkontent, ot co! Z nikim bliżej się nie zaprzyjaźnił, nigdy nie chciał pożyczyć będącym w potrzebie ani paru złotych, gdy zabrakło do pierwszego, ani nawet szklanki cukru czy mąki. Nie miał żony. Czasami odwiedzali go jacyś ludzie o równie nieprzyjaznych spojrzeniach i mętnym wyglądzie. Ten i ów sąsiad przyuważył, że choć lokator spod piątki z nikim nie próbuje się zakolegować, to chętnie słucha cudzych rozmów, skrzętnie coś zapisując.
– Szpicel, jak nic – szeptano między sobą.
– Szpicel czy nie, zapukać trzeba. Niech se w końcu posprząta ten cuchnący chlew.
Ludzie spoglądali po sobie, lecz nikt się nie kwapił, aby naruszyć mir domowy niemiłego osobnika. W końcu ktoś odważniejszy zapukał do drzwi, a nie słysząc odzewu, mocno w nie załomotał. Z mieszkania nie dobiegał żaden odgłos.
– Nie ma go.
– Ano nie ma.
– A wiecie co, ja tom go już dawno nie widziała – odezwała się mieszkająca piętro wyżej jasnowłosa ślicznotka, o której krążyły rozmaite plotki. W twarz nikt jej nic złego nie śmiał mówić, bowiem miała ponoć różnych wysoko postawionych znajomych, na których należało uważać. Była zresztą uprzedzająco grzeczna wobec sąsiadów, a jej przyjaciele zawsze zachowywali się kulturalnie. Lubiła dobrze się zabawić i posłuchać muzyki, lecz czyniła to w sposób mało uciążliwy dla otoczenia.
– A wiesz pani, że ja też – stwierdziła inna kobieta.
– Może wyjechał dokądś?
– Albo wyprowadził się w cholerę. Zostawił brudne mieszkanie, a w nim pewnie jakieś śmieci, które się zaśmierdziały. Trzeba tam wejść – oświadczyła zdeterminowana blondyna, której ten smród i robactwo najbardziej doskwierały, bowiem zaczęło się to wszystko panoszyć w jej lokalu. – Państwo zaświadczą, jakby co, że to nie z zamiarem kradzieży. – Powiodła wzrokiem po zgromadzonych, a następnie nacisnęła klamkę.
Niestety, drzwi nie ustąpiły.
– I co teraz? – zmartwił się hutnik spod trójki, który także nie mógł już znieść smrodu panującego na klatce schodowej i przenikającego do jego pomieszczeń.
– Trza wezwać ślusarza – orzekł urzędnik z drugiego piętra.
– Powinniśmy zawiadomić milicję. Coby nam potem nikt nie zarzucił, żeśmy się włamali.
Gapie z miejsca zadeklarowali pomoc.
– To ja lecę zaraz na posterunek.
– A ja przyprowadzę szwagra, który jest ślusarzem.
Godzinę później w asyście dwóch posterunkowych oraz większości mieszkańców bloku ślusarz otworzył zamki mieszkania numer pięć. Pchnął lekko drzwi, zza których momentalnie wyleciały chmary olbrzymich, wypasionych much – niespotykanych o tej porze roku. Słodkawy fetor niemalże przyprawił wszystkich o mdłości. Bardziej wrażliwi wycofali się pod otwarte na oścież okno, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Coś mi tu mocno nie pasuje – bąknął jeden z funkcjonariuszy. Ponieważ zapadały już ciemności, wymacał włącznik światła. W przedpokoju zabłysnęła słaba żarówka. Oczom zgromadzonych ukazały się roje brzęczących owadów.
– A fuj! Co za tałatajstwo! Nie dziwota, że i u mnie są robale, skoro taki tu smród.
– Obywatele, nie pchajcie się – powiedział drugi milicjant.
Mundurowi weszli w głąb mieszkania.
– Czort jebał sobakę! – wrzasnął nagle jeden z nich, wybiegając na klatkę schodową. Ledwo przekroczył próg, padł na kolana i zwrócił cały obiad, który zjadł przed niespełna godziną. Zaskoczeni ludzie odskoczyli dalej.
Drugi funkcjonariusz także opuścił pomieszczenie. Upewnił się, że w środku nie został nikt niepożądany, a następnie zamknął drzwi z mosiężną wizytówką, na której przed laty ręka grawera wycięła nazwisko lokatora.
– Tutaj nic nie ma – odparł spokojnym głosem. – Rozejść się, obywatele.
– A skąd ten smród?
– Leży tam trochę różnych śmieci. Zaraz kogoś sprowadzimy, aby zrobił porządek – wyjaśnił lakonicznie.
Rok 1967
Rozdział 1
Czas leczący rany
Zapadł wieczór, gdy Julia wróciła z Martą do mieszkania.
– Jak minął dzień, kochanie? – przywitał ją mąż, lecz nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, córka już zaczęła szczebiotać.
– Tatku, tatku! Wujek Leszek się obudził! I gadał z mamusią!
– Co ty opowiadasz? – ucieszył się. – Naprawdę? – Spojrzał na żonę. Jej mina mówiła sama za siebie.
– Tak, Wawrzuś – odparła, ocierając spod oczu łzy wzruszenia. – To niewiarygodne! Po siedmiu latach śpiączki obudził się jakby nigdy nic i chciał lecieć do pracy. Dasz wiarę?
– Pamięta, co się stało?
– Niestety nie. Wypadek i godziny, które go poprzedziły, wyleciały mu z pamięci.
– A jak się czuje?
– Jest w niezłej kondycji jak na kogoś, kto dostał w łeb i przespał tyle czasu. Oczywiście ma problemy z koordynacją ruchową, niewyraźnie mówi i nie jest w stanie skupić wzroku na jednym punkcie, ale i tak są powody do radości. Rozmawiałam już z lekarzem i wiem, że rokowania są pomyślne.
– Czy on wie, jak długo był nieprzytomny?
– Owszem. Chlapnęłam niechcący w rozmowie. Zresztą i tak by się połapał, patrząc na mnie i Martusię. On jej przecież nie zna. Zapytał, kim jest, a ja nieopatrznie powiedziałam, że to moja córka. Zresztą musiał zauważyć, że się postarzałam – westchnęła.
Mężczyzna pogładził ją czule po policzku.
– Oj tam, głupstwa gadasz. Dla mnie zawsze będziesz młoda i piękna. Najważniejsze, że Leszek wraca do zdrowia. Powiadomiłaś już Kazię?
– Jeszcze nie. Zaraz do niej polecę. Wiem, że powinnam była od razu to zrobić, ale obawiam się, jak ona przyjmie taką nowinę. – Zwiesiła głowę.
– Jeśli chcesz, pójdę z tobą – zadeklarował.
Mimo upływu lat Kazimiera nadal nie wzbudzała ani zaufania, ani sympatii wśród bliskich. Wyraźnie odstawała od reszty rodziny, na każdym kroku podkreślając dzielący ich dystans. Łaskawie przyjmowała pomoc od krewnych męża, mniej ochoczo pozwalała trzem synom na kontakty z klanem Szymczaków. Wciąż jednak piekliła się a to o nabijanie chłopcom głów dyrdymałami na temat religii, a to o tworzenie wokół Leszka otoczki bojownika o wolność wyznania, a to wreszcie o kłopoty finansowe, jakie ściągnęli na nią, wplątując jej męża w kabałę z obronąkrzyża.
Dla nikogo nie było tajemnicą, że czuła się pokrzywdzona przez los. Nigdy nie pominęła żadnej okazji do narzekań na ciężki żywot. Czasami chłopcy wspominali, że matka spotyka się z jakimś wujkiem, który przynosi im cukierki, a potem wygania ich na pole. Pewnego dnia Julka próbowała delikatnie zagadnąć o to bratową, ponieważ żal jej było dzieci, które na wszystko patrzyły i na pewno potrafiły wyciągnąć wnioski. Została wtedy nieprzyjemnie ofuknięta.
– Nie mieszaj się do moich spraw. Jak żeście wszyscy po kolei namącili w głowie mojemu staremu, to teraz dajcie mi żyć! Myślisz, że dobrze mi samej? Człowiek ze wszystkim musi się użerać! Wieczne strapienie z tymi rozwydrzonymi chłopakami! Leszek leży jak to warzywo i pewno już nigdy się nie obudzi. Jeżdżę do niego. Golę go, strzygę i kąpię. Wożę chłopaków, żeby nie zapomnieli ojca, choć nie mają z niego pożytku.
– Tak, Kaziu, wiem o tym. Ale przecież lekarze mówią, że jest nadzieja…
– Ja tam nie widzę nadziei! – Rozdrażniona kobieta przerwała obcesowo szwagierce. – To już w lata idzie, jak go pielęgnujemy!
– Trzeba wierzyć. – Julia nie ustawała w podnoszeniu na duchu wątpiącej. – Każdego dnia modlę się, aby Leszek wrócił do przytomności.
Bratowa wzruszyła obojętnie ramionami.
– Te wasze modlitwy nic nie dają – burknęła. – Potrzebuję, żeby i mnie ktoś czasem rzekł jakie życzliwe słowo. Czy ja w tym cholernym życiu nie mam prawa do odrobiny szczęścia?
Sprzeczanie się z nią nie miało sensu. Właściwie Julia bardzo jej współczuła. Czasami wspominała, jak to ona była kiedyś samotną matką, choć pewnie nie miała ani w połowie tak ciężko. Nie zapomniała ciszy wieczorów, gdy Karol spał, a ona nie miała do kogo ust otworzyć. Doskwierały jej chłód i osamotnienie – choć na wyciągnięcie ręki miała braci i siostry. Pamiętała o liczeniu każdej złotówki i wiecznej trosce, czy wystarczy pieniędzy do następnej wypłaty.
We dwoje łatwiej – westchnęła.
– Nie trap się, Julciu. – Z zadumy wyrwał ją głos Wawrzka. – Może nie będzie tak źle? Wszak Kazia ciągle narzeka, jak ciężko samotnej matce. A skoro Leszek wraca do życia, to niebawem skończą się utyskiwania.
– Obyś się nie mylił. Chodźmy.
– Karol, Zocha – zwrócił się Wawrzyniec do dzieci. – Lekcje na jutro macie poodrabiane? Nie? No to siadać do podręczników. Martusia, miałaś rysować szlaczki. Synu, dopilnuj proszę, aby siostry wszystko starannie zrobiły. Wychodzimy z mamą do cioci Kazi.
Nastolatek bez słowa pokiwał głową. Wiedział, ile znaczy sprawa wujka Leszka. Sam był zaciekawiony, jak to wszystko teraz się poukłada. Wszak nie raz słyszał szepty rodziców, że ciotka romansuje z jakimś panem. Zresztą on też kiedyś widział ją z kimś w kawiarni. Siedzieli, trzymając się za ręce. Chociaż nie dotyczyło go to w bezpośredni sposób, odczuł przykrość. Nie wyobrażał sobie, aby jego matka mogła spotykać się z jakimś obcym mężczyzną, gdyby tato był chory. Bo przecież wujek był chory.
Nigdy nie zapomniał tej strasznej nocy sprzed lat, kiedy ojciec wrócił śmiertelnie blady, uciskając krwawiące ramię. Mama opowiadała później, jakiego strachu jej napędził, gdy stracił przytomność. A jakby się wtedy nie obudził i, tak jak stryj, leżał zdany na opiekę innych? Wszak już raz spotkało go coś podobnego i na kilka lat zniknął z ich życia. Zostali z mamą sami, myśląc, że on nie żyje. Karol pamiętał jak przez mgłę, że wujkowie, ciotki i babcia Władzia namawiali ją, aby poszukała sobie nowego męża. Choćby po to, żeby syn mógł mieć ojca.
Jakie szczęście, że nigdy ich nie posłuchała!
Musiała bardzo tęsknić za tatą, skoro tyle lat opierała się namowom.
Dopiero teraz, gdy obserwował ciotkę Kazimierę, której mąż przecież żył, uświadomił sobie, jak wyjątkowo mocna miłość połączyła jego rodziców. Przetrwała nie tylko próbę czasu, ale również takie straszne nieporozumienie.
Mama była zupełnie inna niż matki jego kolegów.
Pracowała w Pałacu Dożów. Chodziła zawsze starannie ubrana i umalowana. Obcięte na pazia włosy tapirowała albo kręciła na lokówce, modnie wywijając je na policzki. Bardzo dbała o wygląd. Nie to jednak było najważniejsze. Ona bowiem, w przeciwieństwie do innych mam, nigdy nie wpadała w złość. Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek zrugała go za jakieś przewinienie, choć nie raz zdarzyło mu się napsocić. Niejeden kolega dostał od swojej matki wciry lub usłyszał, jakim jest niewdzięcznym bachorem, i za karę musiał siedzieć w domu. Zdarzało się to nawet teraz – choć już bez rękoczynów – gdy byli niemalże dorośli i przewyższali swe matki wzrostem.
Ile razy zachodził do Jane, pani Becker kręciła się po mieszkaniu w rozczłapanych kapciach i podomce, kopcąc papierosa zwisającego z kącika ust. Klęła jak szewc zarówno w języku polskim, jak i po niemiecku.
Mama Bukana Mirgi wyglądała bardzo staro, choć kolega twierdził, że ma trzydzieści trzy lata. Była gruba, nosiła okropnie pstrokate, długie do kostek falbaniaste sukienki. Jej ubrania na ogół poznaczone były plamami i sprawiały wrażenie bardzo dawno nie pranych. Ciągnął się za nią nieprzyjemny zapach. Wciąż wrzeszczała na syna albo jazgotała z licznymi siostrami i kuzynkami. Nie raz dostali od niej ścierką albo trzepaczką do dywanów – przedmiotem służącym w domu Mirgów li tylko do dyscyplinowania licznej gromady dzieciaków, z których część to byli kuzyni, a część rodzeństwo kolegi.
Wiecznie pijana matka Saszy Brywkina toczyła nieustanne kłótnie ze swoim mężem. Ten pił jeszcze więcej niż ona, a wtedy bywał agresywny i nie skąpił pięści na żonę i dzieci. Sasza nieraz przychodził do szkoły posiniaczony. Pół biedy, gdy nosił ślady pasa na dupie i nie było ich widać. Czasami jednak, ku uciesze złośliwego grubasa Zbyszka Grucy, chodził z podbitym okiem albo rozciętą wargą. Nauczyciele już dawno przestali zwracać na to uwagę. Początkowo wypytywali, z kim się pobił, potem przestali dociekać. Sasza był bowiem wyjątkowo dumny i honorowy – stary mógł go tłuc bez opamiętania, on nie puszczał pary z ust.
U innych chłopaków też było nie lepiej, choć może nie tak dramatycznie.
Karol nigdy nie dostał od matki lania. Nie usłyszał wyzwisk i wyrzekań. Nie widział jej z papierosem ani pijanej, choć w towarzystwie raczyła się czasami nalewką, winem lub kieliszkiem wódki. Zawsze jednak zachowywała umiar. Gdy w niedzielę tuż przed świtem wracali z ojcem z dansingu, budził go czasami jej radosny śmiech. Lubiła tańczyć. Dużo czytała, uwielbiała Kabaret Starszych Panów i kino. Jego koledzy mawiali, że to światowa kobitka, i chyba trochę mu zazdrościli, że nie musiał się za nią wstydzić. Często przylatywali do niego i o ile w innych domach mamrotali wyłącznie ciche „dzień dobry” oraz „do widzenia”, to tu zawsze gawędzili dłużej. Czasami prosili Pawłowską, aby sprawdzała ich prace domowe albo objaśniała bardziej zawiłe lekcje.
– Inteligentka, psiakrew – mawiała o niej Barbara Moch, matka Gerarda, który urodził się i wychował w Wałbrzychu. Jego rodzice sprowadzili się do miasta stosunkowo niedawno. Zamiast „tak” kolega zawsze mówił „ja”. Był zabawny i towarzyski, a jego gwara przysparzała nowohuckim andrusom mnóstwo uciechy. Ponieważ miał krzepę w garści jak mało kto i uchodził za osiłka, nikt nie ważył się, by mu z premedytacją dokuczać.
– Paniusia z miasta, nie wie, co to prawdziwe życie. Nie zna ciężkiej roboty – skomentowała kiedyś Julię Maryśka Curuś, matka Kuby.
Jakub przyjechał z rodzicami „spod samiuśkich Tater”. Ten również mówił inaczej niż zasiedziałe mieszczuchy – zaciągał śpiewnie. Był wyjątkowo zawzięty i zadziorny, często powodował bójki, a potem szukał ratunku u Mocha.
Inne kobiety też krytycznie oceniały zadbaną, pogodną Pawłowską.
Jakże lekko im przychodziło wydawanie niesprawiedliwych osądów! Cóż one o niej wiedziały?
Na pewno niełatwo było mamie odnaleźć się w obcym miejscu. Z tego, co wiedział, przyjechała do miasta jako wdowa. Niechętnie opowiadała o tamtym okresie, a on, choć paliła go ciekawość, nie drążył tematu, aby nie sprawiać jej przykrości. Początkowo mieszkała u wujka Bronka, potem – już po jego urodzeniu – przeprowadzała się jeszcze trzykrotnie: najpierw na osiedle Młodości, potem Centrum B. Tam przebywali na tyle długo, że zawarł przyjaźnie, które – w co wierzył – przetrwają wszystko. Na ostatek wylądowali w Centrum D.
Choć od ostatniej zmiany mieszkania minęło już dziesięć lat, Karol nie zawarł tutaj jakichś znaczących znajomości. Kilka miesięcy przed kolejną zmianą adresu matka zdążyła go zapisać do szkoły podstawowej w dotychczasowym osiedlu. Do jego klasy mieli chodzić chłopcy, których znał od przedszkola. Nie wyobrażał sobie, że miałby stracić takich fajnych kolegów, więc gdy mama zapytała, czy nie wolałby, aby go przepisała bliżej, uprosił ją, by tego nie robiła. Zwłaszcza że nie miał daleko ani do podstawówki, ani na stare podwórko. Przez ostatnie dziesięć lat wciąż gonił pomiędzy tymi dwoma osiedlami. Oczywiście nastręczało to trochę problemów, ponieważ o wiele fajniej mieli ci chłopcy, którzy w każdej chwili mogli zawołać swoje mamy, by wychyliły się przez okno i rzuciły im bądź to piłkę, bądź to pistolet, bądź inne niezbędne w zabawie akcesoria. On, gdy czegoś potrzebował, musiał lecieć przez plac Centralny. Z biegiem czasu dostał od ojca upragniony rower i od tej pory woził na bagażniku mały plecaczek, do którego wkładał różne przydatne drobiazgi.
Mimo tych niedogodności nie rezygnował z wypadów na sąsiednie osiedle. Tam miał kolegów, spośród których najbardziej lubił wesołego Jane Beckera. Od lat trzymali sztamę. Jeden skoczyłby za drugim w ogień. Nie mieli przed sobą tajemnic. Byli prawdziwymi przyjaciółmi.
Do ich paczki należeli jeszcze Sasza, Bukano, Gerard i Antek. W szóstkę grywali w piłkę, wzdychali do dziewczyn, popalali ukradkiem papierosy. Czasami całą gromadką płatali różne figle Zbyszkowi Grucy. Przed jawnym dokuczeniem najmniej lubianemu koledze powstrzymywały ich zarówno skrupuły, jak i pewien respekt.
Gruca był opasłym chłopakiem, powolnym i raczej leniwym, ale mimo wszystko szanowanym przez innych, gdyż jego rodzinie dobrze się wiodło. Chodziły niepotwierdzone słuchy, że jego ojciec jest wysoko postawionym funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa i teraz toruje karierę w strukturach starszemu bratu Zbyszka – Zygmuntowi. Tego ostatniego nie znał nikt – chłopcy wiedzieli o nim wyłącznie z opowieści kolegi. Czasami nawet drwili sobie, że przechwala się nieistniejącym starszym bratem po to, by nie ważyli mu się spuścić lania, gdy na nie zasługiwał.
A zasługiwał – przynajmniej w ich odczuciu – bardzo często.
Zbyszek od zawsze opływał we wszelkie dobra. Jako dzieciak miał najlepsze zabawki. Pierwszy dostał skórzaną futbolówkę i rower, ale swoich skarbów nie chciał nikomu użyczać – takim był chytrusem. Dopiero z biegiem czasu wbił sobie do wielkiej, krótko ostrzyżonej łepetyny, że jednak warto niekiedy podzielić się swoimi dobrami z paczką kumpli, ponieważ wtedy zyskiwał szacunek i uznanie. Lepsze to niż samotne siedzenie na krawężniku lub trzepakowej ławce i gapienie się na nowiutką, nieużywaną piłkę.
Kiedy Marczyk nieostrożnie pociągnął za spust, obydwaj z Szymczakiem stali w błocie po kolana. Byli zwarci w uścisku, więc w pierwszej chwili esbek nie wiedział, kogo trafił – adrenalina skutecznie tłumiła bodźce. Potem jednak poczuł, jak miękną pod nim nogi – postrzelił samego siebie. Nie miał czasu na myślenie, zaraz mógł opaść z sił. Choć Szymczak znacznie ograniczał jego ruchy, skierował lufę w odpowiednią stronę i jeszcze raz oddał strzał. Tym razem zobaczył cierpienie w oczach wroga. Osunęli się na grząską ziemię. Padając, przeciwnik przywalił go swoim ciałem.
Znieruchomieli na moment, oszołomieni bólem. Chwilę później wstąpiły w nich nowe pokłady energii. Pojedynek nie dobiegł końca, choć obydwaj krwawili z ran postrzałowych. Obydwu kule ugodziły w okolice barków. Szamotali się ostatkiem sił.
Edward chciał dokończyć dzieła, lecz nagle poczuł, że zasysa ich błoto. Broń stała się bezużyteczna. Jeszcze przez chwilę walczyli, choć każdy z nich miał zdrową tylko jedną rękę. A potem przyszło otrzeźwienie: bagno szybko ich wciągało. Nie mogliby w nim utonąć, lecz i tak strach zaglądał mu w oczy. Wszak był ranny, więc gdyby błoto skutecznie unieruchomiło go w miejscu, mogłoby się to dla niego źle skończyć. Jeżeli miał przeżyć, musiał zaprzestać walki.
– Koniec z tym. Zaraz obydwaj zdechniemy – wysapał.
– Ja tego nie zacząłem – odparł Bronek, próbując go złapać za gardło. – Tyś mnie niesprawiedliwie oskarżył. Jak mi Bóg miły, nie miałem niczego wspólnego ze śmiercią Bartka. Zasługujesz, aby tutaj wykitować za wszystkie moje krzywdy.
– Puść, kurwa, bo jak nie, to utoniesz razem ze mną.
– Dobre sobie. Ja cię puszczę, a ty mi wypalisz między oczy.
– Nie, kurwa, przysięgam.
– Nie wierzę.
– Na Boga, człowieku!
– Z twojej gęby to brzmi jak bluźnierstwo.
– Przestań, kurwa, się szamotać – jęczał Marczyk. – Chcesz tu skończyć? Dzieci na ciebie czekają. I żona.
Bronek, mimo całej grozy sytuacji, zaczął się śmiać.
– A to dobre – powiedział, drżąc. – Przecież dopiero co chciałeś mnie zabić. Nie obchodziło cię, że czeka na mnie rodzina. Nie wierzę ci, ancykrysie – sapnął, usiłując wepchnąć głowę wroga w błoto.
Marczyk trzymał go tak mocno, że obydwaj zaczęli się pogrążać.
Nagle sytuacja stała się dramatyczna. Byli ranni i szybko opadali z sił. Żadnemu nie uśmiechało się zginąć na trzęsawisku.
– Puszczaj mnie! – zażądał Bronek.
– Nic z tego. Albo uratujemy się obaj, albo obaj tutaj zdechniemy. Przestań mnie dusić.
– Niech ci będzie. – Szymczak ustąpił. – Trzeba stąd wyleźć.
Cóż z tego, gdy ugrzęźli już tak bardzo, że chyba nie było odwrotu. Każdy ruch pogarszał sytuację. Mieli tylko jedną szansę, aby się wydostać – w pobliżu wystawał z bagna uschnięty kikut drzewa. Jego konar sterczał dosłownie kilka centymetrów od wyciągniętej maksymalnie ręki Bronka. Mężczyzna usiłował go dosięgnąć, lecz opór błota skutecznie to uniemożliwiał.
– Gdybym złapał tę gałąź, moglibyśmy utrzymać się na powierzchni. Może nawet zdołalibyśmy się podciągnąć i wydostać z brei.
– Próbuj! – ponaglił go Edek, który nie tylko nie czuł stabilnego gruntu pod nogami, ale miał wrażenie, że oblepiająca go zimna maź lada moment zamknie się nad jego głową. Kurczowo obejmował i ściskał tors przeciwnika.
Ten znów podjął rozpaczliwe próby pochwycenia konara. Nadaremnie.
– Musimy zachować spokój – stwierdził. – Powinniśmy ruszać się tak, jakbyśmy pływali. Może to coś da. Jesteś w stanie wiosłować wolną ręką?
– Nie bardzo. Nie mam w niej czucia.
– Fatalnie – jęknął Szymczak.
Z ogromnym trudem odepchnął otaczające go błoto, wyciągając jednocześnie drugą dłoń. Poczuł przeszywający ból w zranionym barku, ale nie wolno mu było się poddać. Musiał dotrzeć do konara, holując nadprogramowy ciężar w postaci Marczyka. Odniósł wrażenie, że udało mu się nieco przesunąć. I rzeczywiście: z nadludzkim wysiłkiem pełzł w bagnie, aż zdołał objąć gałąź lewą ręką. Z miejsca też ocenił, że o ile pozostałość drzewa może mu pomóc w utrzymaniu równowagi, to nie ma mowy, aby się na nią podciągnął.
– Czy ktoś z twoich wie, żeś tu przylazł? – zapytał Edek.
Wcześniej obserwował Bronka z ukrycia. Przyszedł za nim aż z osiedla Wandy. Widział, że ten czegoś szuka na łąkach, ponieważ rozglądał się i przetrząsał zarośla. Otaczała ich gęsta mgła, która dawała Marczykowi poczucie bezpieczeństwa. Miał okazję, aby łatwo rozprawić się z wrogiem. Było mało prawdopodobne, że ktoś go wypatrzy.
Ta sama mgła, która wcześniej pomogła mu w realizacji zamierzeń, mogła ich zgubić. Któż ich znajdzie w tej głuszy?
– Moi wiedzą, gdziem się wybrał – oświadczył Szymczak. – Prędzej czy później ktoś przyjdzie na poszukiwanie.
Tak naprawdę sam w to nie wierzył. Choć był umówiony z Kulką na wieczór, wątpił, aby przyjacielowi przyszło do głowy opuszczenie ciepłego mieszkania i sprawdzenie, czemu do niego nie dotarł.
Po chwili odpoczynku zaczęli na przemian wołać o pomoc. Szybko zabrakło im sił nawet na to. Błoto zassało ich po pachy, skutecznie ograniczając możliwość oddychania, a co dopiero krzyczenia. Dodatkowo Edka przygniatał ciężar Szymczaka.
Próbowali wypełznąć z bagna, lecz każdy ruch pogarszał sytuację.
Nie pozostawało nic innego, jak liczyć na cud. Ewentualnie mogli chwilę odsapnąć, zebrać siły i ponownie spróbować ucieczki. Sęk w tym, że obydwaj byli osłabieni upływem krwi.
Wokół mężczyzn zapadał mrok. Zaczynała opadać mgła. Czuli, jak skrapla się na ich twarzach. Na niebo wyszedł księżyc, lecz bardzo szybko przysłoniły go ołowiane chmury.
– Będzie lało – stwierdził Edek, szczękając zębami z zimna.
Szymczak nie odpowiedział. Nie ruszał się od jakiegoś czasu. Leżał bez czucia, a jego lewa, zdrowa ręka zwisała bezwładnie z konaru, który wcześniej złapał.
– Ja pierdolę! Bronek! – Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zwrócił się do niego po imieniu. – Obudź się! Nie zasypiaj, bo, kurwa, utoniemy!
Życie w Pawlicach płynęło leniwie. Mijał rok za rokiem, a tam niewiele się zmieniało.
Matka ostatnio ciągle stękała i narzekała na bóle w plecach. Do tego doszedł reumatyzm i inne przypadłości, które w wieku sześćdziesięciu dwóch lat nikogo nie dziwiły. Cierpienia naznaczyły ją głębokimi bruzdami, a jej włosy pobielały niczym śnieg. Pochyliła się, schudła. Coraz częściej popadała w zadumę, więcej czasu spędzała, szepcząc ciche modlitwy. Nieustannie zamartwiała się o dzieci i wnuki. Wszak większość jej rodziny zamieszkała w na wpół dzikim miejscu, gdzie strach było swobodnie odetchnąć i odezwać się głośniej nawet we własnym mieszkaniu. Mało to Bronek i Janek zaznali cierpienia z rąk milicji? Mało to napłakały się nieszczęsne dziewczyny?
A mało łez wylała, gdy zamordowano jej najmłodszego syna?
– Dobrze, żeś choć ty nie poszła do miasta – mawiała do Doroty. – Tam nic dobrego by cię nie spotkało. Tutaj ludzie cię szanują.
Córka kiwała głową w zamyśleniu.
Może i matka miała rację? Wśród obcych czekałaby ją tylko poniewierka.
W Pawlicach pękało jej serce, a utrzymanie Ksawerego na dystans przychodziło coraz trudniej. Jego córki dorosły i opuściły rodzinne gniazdo. Amelia często popadała w melancholię i sprawiała wrażenie głęboko nieszczęśliwej. Widać było, że wciąż nie potrafi odnaleźć się w realiach PRL-u. Gdy miewała lepsze chwile, przychodziła do biblioteki. Sięgała po Prusa lub Orzeszkową, a najczęściej Mniszkównę. Wspominała stare, dobre czasy przedwojenne. Opowiadała o wystawnych przyjęciach i balach. O polowaniach, kuligach i grze w tenisa. Opisywała swe paryskie kreacje, futra, kapelusze oraz samochody męża. Mówiła o służbie, gnuśnych chłopach i sielankowym życiu. Z jej wspomnień przetrwali tylko gnuśni chłopi, cała reszta pękła niczym bańka mydlana. Nie rozmawiała z nikim więcej, tylko z bibliotekarką. Pozostali mieszkańcy okolicy jawili się jej jako ciemni prostacy.
Chciała tego czy nie – Dorota zaprzyjaźniła się z Olszańską. A jak tu jedynej przyjaciółce wbić między łopatki ostry sztylet zdrady?
Nie planowała przyjaźni z Amelią. Tym bardziej nie planowała miłości do jej męża. A jednak niepokorne i głupie serce uderzało wyjątkowo mocno z każdym słowem Ksawerego. Z każdym przypadkowym lub celowym muśnięciem dłoni, z każdą chwilą, gdy ich tęskne spojrzenia spotykały się nad płachtą dziennika, który znowu czytywał w bibliotece.
O, gdyby udało się wyrwać z serca i myśli te wszystkie tkliwe wspomnienia!
Przecież nie mogła ot tak zabronić naczelnikowi zaglądania do instytucji publicznej.
Co on we mnie widzi? – zastanawiała się, oglądając przed lustrem naznaczoną bliznami twarz. – Nie dość, żem szkaradnie pocięta, to jeszcze zaczynam się starzeć. Skronie już całkiem mi posiwiały, w kącikach oczu mam kurze łapki, a wzdłuż ust głębokie bruzdy.
– Ech… smutny i przewrotny losie!
– Mówiłaś coś, córciu? – Z sieni dobiegły ją słowa matki.
– A nic takiego, matulu – odparła zduszonym głosem.
Władzia nie dała sobie zamydlić oczu. Usłyszała w tonie Doroty jakąś żałosną nutę. Weszła do izby i stanęła za plecami córki przeglądającej się w lustrze starej toaletki, która pamiętała jeszcze młodość Zenobii. Pogładziła siedzącą po głowie, z rozczuleniem spoglądając na srebrzyste nitki na jej skroniach.
– Co ci jest, Dorotko? Widzę przecież, że coś cię trapi.
Kobieta odwróciła się w stronę matuli.
– Tak się zastanawiam czasami, jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie sponiewierała mnie ruska swołocz.
Serce Władysławy załomotało niespokojnie. Słowa córki sprawiły jej ból.
– Czemu rozdrapujesz stare blizny? Co to da?
– Nie frasujcie się, mamo, mnie już dawno przestało to dręczyć. Po prostu rozmyślam nad tym, czy ja też byłabym dzisiaj mieszkanką Nowej Huty. Dokąd rzuciłby mnie los? Czy miałabym rodzinę?
Takie pytania musiały zostać bez odpowiedzi.
– Chciałabyś do Krakowa? – zdziwiła się matka.
Dorota zaprzeczyła powolnym ruchem głowy. Była jednak głęboko przekonana, że gdyby nie te blizny, to pewnie nie byłoby jej w Pawlicach. Być może nigdy nie poznałaby Ksawerego. Zaraz naszły ją jeszcze śmielsze koncepcje. Może nim nastał ten cholerny pegeer, zdążyłaby wyjść za mąż i żyłaby szczęśliwie na własnych śmieciach? Kto wie? Może nawet reszta rodzeństwa nadal mieszkałaby w Pawlicach, bo gdyby Bronek przepisał na nią choć pięć hektarów, to władza ludowa nie skonfiskowałaby ich ziemi. Najstarszy brat nie musiałby szukać szczęścia w świecie. Nie zostawiłby kobiet bez opieki, a ten zwyrodnialec Marczyk nie ważyłby się tknąć Julki. Jędrek nie uległby wypadkowi i nie zginął w tak smutny sposób.
Cóż za gdybanina! – westchnęła. A to już tylko krok od tego, abym popadła w obłęd. Nie cofnę czasu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej