Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W powieści Powiew ciepłego wiatru Edyta Świętek po raz ostatni zabiera czytelników na Spacer Aleją Róż. Tym razem udajemy się na przechadzkę trwającą od końca lat 70 po upadek władzy ludowej. Obywatele zmagają się z uciążliwościami stanu wojennego. W najmłodszej dzielnicy Krakowa regularnie dochodzi do brutalnych starć mieszkańców z jednostkami ZOMO. Rodziny Szymczaków i Pawłowskich płacą wysoką cenę za pragnienie wolności, lecz ich nadzieje i walka w końcu znajdują oczekiwany finał. Pod koniec 1989 roku z alei Róż znika znienawidzony pomnik Lenina, a młodzi ludzie po raz ostatni wciągają w płuca powietrze przesycone gazem łzawiącym. Na tle historycznych wydarzeń płynie codzienne życie obfitujące w zaskakujące wydarzenia. Miłość i nienawiść, narodziny oraz śmierć splatają się mocno ze sobą, tworząc wiarygodny obraz przeciętnej polskiej rodziny.
Jak bohaterowie powieści przetrwają kolejne zawirowania historii? Kto poniesie krwawą ofiarę za marzenia o wolności? Czy w końcu nastanie dla nich czas szczęścia i spokoju?
Lektura piątej części sagi przywiodła mnie w czasy mojego dzieciństwa. Żywność na kartki, wyroby czekoladopodobne, oddziały ZOMO oraz mieszaninę strachu i buntu Polaków wobec otaczającej ich rzeczywistości – pamiętam jak przez mgłę, ale dzięki tej książce wspomnienia te odżyły we mnie na nowo. Smak tamtych czasów plus barwnie opisane skomplikowane losy wielopokoleniowych rodzin Pawłowskich i Szymczaków wystarczą, by zachęcić do sięgnięcia po tę książkę. Polecam ją Państwa uwadze.
Magdalena Kumorek, aktorka
Właśnie o takim zakończeniu sagi marzyłam! Piąty tom stanowi doskonałe uzupełnienie całości, a jego ostatnie sceny sprawiają, że saga zostaje w głowie długo po odłożeniu lektury na półkę. To jeden z najważniejszych i najlepszych cykli ostatnich lat.
Magdalena Majcher, pisarka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 531
W poprzedniej części
Na nowohuckich łąkach dochodzi do bójki pomiędzy Edwardem Marczykiem a Bronkiem. Podczas szarpaniny mężczyźni grzęzną w bagnie. W chwili zagrożenia kłócą się i Szymczak dobitnie oznajmia, że nie miał nic wspólnego ze śmiercią Bartłomieja. Esbek daje temu wiarę i przysięga wrogowi, że pozostawi go w spokoju. Obu ratuje z opresji Janek Kulka.
Leszek odzyskuje przytomność po kilku latach śpiączki. Wraca powoli do zdrowia. Podejmuje pracę w kombinacie metalurgicznym. Synowie przysparzają mu wielu trosk.
Karol i paczka jego przyjaciół kochają się w Bożenie Morek, córce prostytutki. Dziewczyna najpierw romansuje z Wieśkiem Kalitą, a gdy ten z nią zrywa, przenosi zainteresowanie na Jane Beckera. W międzyczasie utrzymuje intymne stosunki z Zygmuntem Grucą, funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa. Gdy zachodzi w ciążę, esbek domaga się usunięcia płodu, lecz ona ucieka z Beckerem, łamiąc serca pozostałym chłopakom.
Dorota zaprzyjaźnia się z Amelią. Żona Ksawerego zauważa, że jej mąż i bibliotekarka są w sobie zakochani. Daje im dyskretne przyzwolenie na romans, lecz Dorota i Ksawery z niego nie korzystają.
Podczas wydarzeń marcowych, gdy na ulicach Krakowa demonstrują studenci, przełożony chce zmusić Leszka, by wraz z innymi robotnikami pojechał pacyfikować zbuntowaną młodzież. Mężczyzna odmawia i występuje z partii. Karol oraz jego koledzy biorą udział w zamieszkach.
Po ucieczce Morkówny z Beckerem Karol wyjeżdża na wakacje do Pawlic, gdzie poznaje Weronikę. Razem spędzają miło czas nad wodą, lecz po powrocie do miasta chłopak zapomina o letniej miłostce. Spotykają się znacznie później, w Nowej Hucie, do której dziewczyna przyjechała w ślad za nim. Pomiędzy młodymi nawiązuje się poważna relacja. Kiedy Karol przyprowadza ukochaną do domu, Julia doznaje szoku. Nakazuje synowi zerwanie z Weroniką, lecz wyjawia tylko część powodów uzasadniających jej żądanie. Zbulwersowany postawą matki chłopak ucieka z dziewczyną oraz grupą hippisów nad Jezioro Rożnowskie. Tam, po dwóch miesiącach tułaczki, zostają aresztowani przez milicję za domniemaną kradzież. Po opuszczeniu aresztu Karol dowiaduje się od rodziców prawdy o swoim pochodzeniu oraz tego, że Weronika jest jego siostrą. Cała rodzina jest przekonana, że to Edek Marczyk nasłał ją, aby narobiła zamieszania w rodzinie Szymczaków i Pawłowskich.
Janek Kulka choruje na nowotwór płuc. Krystyna roztacza nad nim troskliwą opiekę. Niestety, mężczyzna umiera. Zdruzgotana kobieta popada w alkoholizm i zaniedbuje adopcyjną córkę.
Jane Becker przyłapuje Bożenę na zdradzie. Wyrzuca ją z domu.
Podczas zamieszek związanych z wydarzeniami Grudnia ’70 Karol poznaje Gabrielę. Młodzi ludzie zakochują się w sobie i biorą ślub. Z ich związku rodzą się bliźniacy: Marek i Adrian.
Sabina pracuje w barze mlecznym. Nadal samotnie wychowuje dwójkę dzieci. Jest jej bardzo trudno. Tęskni za przeszłością i pracą w teatrze.
Leszek nie daje sobie rady z synami. Melchior trafia do zakładu karnego.
W Pawlicach umiera nagle Władysława. Po jej śmierci Bronek chce zabrać Dorotę do Nowej Huty, by nie została sama na wsi, lecz kobieta kategorycznie protestuje. Ku zaskoczeniu rodziny syn Leszka – Kacper postanawia zamieszkać z ciotką w Pawlicach.
Na nowohuckiej alei Róż zostaje ustawiony pomnik Lenina, który szybko staje się solą w oku mieszkańców dzielnicy.
W dniu Wszystkich Świętych Julia spotyka na cmentarzu koleżankę z pracy Józefę Korczyk i dowiaduje się, że jej syn jest nieślubnym dzieckiem Andrzeja. Sabina jest wściekła na krewnych męża. Podejrzewa, że pomagali mu w ukrywaniu zdrad.
Bronek dowiaduje się, że Edward Marczyk zmarł przed laty tuż po ich bijatyce na łąkach. Jest przygnębiony, gdyż przez cały czas żył w strachu przed urojonym wrogiem.
Do pracującej w bibliotece Doroty przybiega Ksawery Olszański, mówiąc, że wydarzyło się nieszczęście.
Prolog
Zygmunt Gruca, wysoko postawiony funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, skończył posiłek. Czekał jeszcze na kolegów. Wypili po kieliszku czystej. Trochę ociągali się z opuszczeniem lokalu, gdyż na zewnątrz panował grudniowy mróz, a w Stylowej było ciepło i przyjemnie. Do ich stolika dobiegał gwar rozmów oraz brzdąkanie pianina.
Cóż, byli jednak w pracy i nawet najpodlejsza aura nie mogła przeszkodzić im w wypełnianiu obowiązków. Zrobili sobie tylko małą przerwę na obiad, a i tak z przyzwyczajenia siedzieli jak na szpilkach, uważnie nasłuchując głosów dobiegających z restauracji.
Od wielu miesięcy w kraju panowała napięta atmosfera. W południe zapadły istotne decyzje polityczne, które miały na celu ochronę interesów rządu. Zapowiadała się długa, żywiołowa noc, ale w tym momencie wiele wskazywało na to, że nim funkcjonariusze bezpieki zaczną zapraszać mieszkańców Nowej Huty na przymusowe wycieczki do ośrodków internowania, czeka ich mały trening.
Mężczyzna siedzący przy stoliku obok kończył spożywać obiad. Obok niego stało jeszcze jedno nakrycie z nietkniętym daniem. Wcześniej wychylił kilka kieliszków i był już lekko wstawiony. Przywołał kelnera, aby uiścić rachunek.
– A co mam z tym zrobić, panie szanowny? – zapytał kelner, wskazując talerz z posiłkiem.
– Aaa… kotlet? – Lekko podchmielony klient uśmiechnął się szelmowsko. – Niech go pan zaniesie temu skurwysynowi, który lezie samym środkiem alei Róż. Pewnie zmarzł towariszcz na mrozie, choć ruskie akurat lubią taką aurę.
Zygmunt szturchnął łokciem siedzącego najbliżej mężczyznę.
– Słyszeliście? – zapytał.
Tamci skinęli głowami.
– Wracamy do pracy – stwierdził, wstając.
Zaszurali krzesłami. Jeden z nich złapał kelnera i wcisnął mu w rękę kilka banknotów. Wyjaśnił, że to za ich obiad. Potem wybiegł za kolegami do szatni. Złapał kurtkę i czapkę, okręcił szyję szalikiem.
Na zewnątrz zapadł wczesny, zimowy zmrok. Aleja Róż była zadziwiająco wyludniona. Zwykle przechodziło tędy znacznie więcej osób, jednak mróz skutecznie zatrzymał nowohucian w mieszkaniach. Tylko jeden człowiek kręcił się obok postumentu z figurą wodza rewolucji, ciągnąc na smyczy zaciekle ujadającego jamnika.
– Nieźleś go pan wytresował. Wie, na kogo szczekać – zaśmiał się mężczyzna, który przed momentem opuścił Stylową. Przystanął na chwilę i wyciągnął do czworonoga rękę. Ten grzecznie dał mu się pogłaskać. – Porządne psisko. Ujada tylko wtedy, gdy powinien.
Bez pośpiechu ruszył w stronę osiedla Centrum D. Z nieba leciały drobniutkie krupy zmrożonego śniegu. Zmarznięty przechodzień postawił kołnierz płaszcza. Z przygnębieniem powiódł wzrokiem po fasadach budynków. W niektórych oknach widać było światełka elektryczne na przedwcześnie ubranych choinkach. Tu i ówdzie migotały niebieską poświatą ekrany odbiorników telewizyjnych.
Ależ beznadzieja – westchnął, myśląc o minionym popołudniu.
Nie zwrócił uwagi na kroki i skrzypienie śniegu za sobą. Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, ktoś zdzielił go pięścią w plecy tak, że padł na oblodzony chodnik, tłukąc boleśnie łokieć i kolano.
– Co jest? – krzyknął, zdenerwowany.
W pierwszej chwili pomyślał, że człowiek idący za nim po prostu stracił równowagę na śliskiej nawierzchni i niechcący go przy tym uderzył. Gramolił się, próbując wstać. Zadarł głowę, aby spojrzeć na nieostrożnego przechodnia, który tak parszywie go załatwił.
W tym samym momencie otrzymał solidnego kopniaka w udo. Zapewne cios skierowany był w krocze, lecz napastnik też się pośliznął.
– Służba Bezpieczeństwa, gnojku. Już my ci pokażemy szczekanie i kotlety dla towarzysza Lenina.
Nie zdążył odpowiedzieć, gdy zawlekli go do pobliskiej bramy. Tam spadły na niego ciosy i kopniaki. Próbował się bronić, zasłaniać lub uciec, lecz napastników było trzech; same wyrośnięte zbiry. Po kilku minutach padł bez czucia, a wtedy dwaj z nich ujęli go pod pachy i zaciągnęli do czarnej wołgi stojącej przy alei Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Trzeci, bezczynny, otwarł bagażnik, do którego koledzy bez ceregieli wpakowali bezwładne ciało.
Mężczyzna z ujadającym jamnikiem odchodził pospiesznie w głąb przeciwległego osiedla, oglądając się raz po raz, czy nikt za nim nie idzie.
Rok 1977
Rozdział 1
Wiatr w żagle
– Zośka! No pospiesz się! – jęczała Marta, której pilno było na stok. Od pół godziny czekała na siostrę, lecz ta zamiast po prostu złapać narty i włożyć kombinezon, musiała oczywiście robić się na bóstwo.
– Już, już! A cóżeś ty taka niecierpliwa? – żachnęła się dziewiętnastolatka, pieczołowicie poprawiając szczoteczką tusz na rzęsach. Jak na złość oporny kosmetyk był już na wyczerpaniu, więc co chwilę robiły się w nim grudki, a to sprawiało, że makijaż daleki był od ideału. Przynajmniej zdaniem zainteresowanej.
– I po co się tak pacykujesz? Myślisz, że ktoś cię tam będzie podziwiał?
Wzruszyła ramionami i poprawiła włóczkową czapkę. Mama wydziergała ją dla niej z moheru nabytego za ciężkie pieniądze w Peweksie. Pod koniec roku tato dostał jakąś gigantyczną premię za zgłaszane w pracy wnioski racjonalizatorskie i postanowił uszczęśliwić swoje trzy kobiety. Do sklepu pojechali w czwórkę, aby panie mogły wspólnie wybrać kolor, który będzie im wszystkim odpowiadał. Ależ to była radość w czasach, gdy w sklepach straszyły mało atrakcyjne, ponure barwy, a mniej zamożne modnisie musiały się zadowalać własnym rękodziełem sporządzonym ze sprutych starych swetrów lub z taniego anitexu, który szybko się kosmacił i rozciągał. Czapki i szaliki pań Pawłowskich odznaczały się pięknym, żywym kolorem ciemnej czerwieni, który mama określiła jako wiśniowy, a tato jako burgund. Chichotu było wówczas mnóstwo, gdyż ojciec nieszczególnie znał się na odcieniach i dla niego takie niuanse jak przykładowo łosoś, karmazyn czy amarant miały jedno określenie: różowy.
– Głuptasy z was – fuknął wtedy na córki, udając obrażonego. – Wy mi tu fiu-bździu o kolorach, a mnie chodzi o to, że ten wasz kudłacz jest w kolorze wybornego trunku. Ach! Pamiętam, jak mój świętej pamięci ojciec pijał przed okupacją burgunda! – westchnął rozmarzony. – Zawsze nalewał sobie z kryształowej karafki do kieliszka, oglądał pod światło barwę, a potem się delektował. Jeszcze do niedawna przy odrobinie szczęścia można było kupić jakieś lepsze alkohole. A teraz co nam zostało? Kryzys i kartki na cukier. Tak nas Gierek załatwił.
Dzięki głowie rodziny pani i panny Pawłowskie mogły się poszczycić pięknymi szalami oraz czapkami, które przyciągały łakome spojrzenia. Zośka puszyła się z tego powodu. Martę irytowało, że wyłazi z niej taka próżność. Przecież nie ich zasługą była posada ojca, więc z czym się tutaj obnosić? Czasami, gdy siostra strasznie ją tym drażniła, lubiła jej dogryźć. Przewracała wtedy oczami, przedrzeźniała intonację chwalipięty i, parafrazując zabawną scenę z filmu Rejs, mówiła:
– Mój ojciec jest z zawodu dyrektorem.
Tatko też miewał czasami ubaw z tego powodu, bo i jemu raz czy dwa się wyrwało:
– Bardzo mi przykro, inżynier Pawłowski jestem. Magister, żeby nie było! – uzupełniał z przekąsem.
Zocha zwykle obrażała się za docinki, gdyż nie lubiła tego filmu. Rejs uwielbiali za to i ojciec, i Marta. Obejrzeli go kilkakrotnie, za każdym razem dobrze się przy tym bawiąc, choć pierwsze zetknięcie z komedią było dla nastolatki nudne. Oceniła wtedy, że to takie ględzenie o niczym, i dopiero rok lub dwa lata temu odkryła ją na nowo.
W końcu doczekała się na guzdrałę.
Dziewczęta złapały narty i kijki.
– Lecimy, tatku! – Młodsza z córek cmoknęła szorstki od zarostu policzek Wawrzyńca.
– Uważajcie na siebie, sroki! – odparł. – Dołączę do was później z chłopcami.
Tegoroczne ferie zimowe spędzali w krynickim Walcowniku, czyli malowniczo położonym, nowoczesnym ośrodku wypoczynkowym przeznaczonym dla pracowników kombinatu. Na dwutygodniowy turnus przyjechali w aż siedem osób, gdyż rodzice postanowili zabrać ze sobą również Adriana, Marka i Wiolkę, czyli pociechy Karola. Ojciec wytłumaczył swoją decyzję tym, że on i tak niewiele jeździ z uwagi na dokuczliwy ból w lewej ręce, a Gabrysi należy się choć chwila wytchnienia.
Z dzieciakami było trochę zamieszania, ponieważ mała liczyła niecałe cztery lata i wymagała nieustannego doglądu. Z tej przyczyny na stok wyprawiali się na zmianę, ktoś musiał dyżurować przy dziewczynce. Marta sobie nie krzywdowała, gdy wypadała jej kolej. Zabierała bratanicę na sanki, lepiła dla niej bałwany, razem zrobiły sobie fotkę z ogromnym włochatym niedźwiedziem, choć to ostatnie przeraziło maleńką.
Kiedy mężczyzna przebrany w kostium wziął Wiolę na ręce, ta najpierw uderzyła w płacz, a potem, po usilnych zabiegach cioci, która uspokajała ją wszelkimi sposobami, pozwoliła, by ją chwilkę potrzymał. Przez ten czas spoglądała jednak podejrzliwie na białego kudłacza, więc można się było spodziewać, że zdjęcie nie będzie najlepsze. Fotograf obiecał, że jak je wywoła, to prześle odbitki na ich nowohucki adres.
W przeciwieństwie do młodszej siostry Zocha nie lubiła wychodzić z bratanicą na deptak.
– Jeszcze kto pomyśli, że to moje dziecko – fuczała z zażenowaniem.
– Ha, ha, ha! Boisz się, że cię kawalerowie odejdą?
– Może tak, może nie! Nie twój interes.
Niby dzieliły je tylko dwa lata, ale jakoś nie mogły się ze sobą porozumieć.
Ach… Do kitu z takim rodzeństwem. Karol dużo starszy, Zośka ma w głowie tylko chłopaków. Z Ewą łatwiej się dogadać niż z nią. Albo z Danusią – pomyślała o rówieśnicy, którą kochała najmocniej spośród całego kuzynostwa.
Kiedy kupili moher, uprosiła mamę, aby nie robiła dla niej rękawiczek i nie ozdabiała szalika frędzlami, lecz z zaoszczędzonego w ten sposób skarbu wydziergała choć po opasce na uszy dla kuzynek. A jeśli miałoby zabraknąć włóczki, to lepiej żeby jej szalik był ciut krótszy. Bo ani Dusia, ani Ewcia nie dostaną od swoich mam czegoś równie ładnego.
Marta znała już życie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że sieroty bez ojców mają znacznie trudniej. Ciocia Krysia piła zdecydowanie za dużo alkoholu, przez co w ich domu wciąż brakowało na wszystko pieniędzy. A ciocia Sabinka pracowała w barze mlecznym, gdzie też nie zarabiała kokosów. Z tegoż powodu Paweł, zamiast zdawać maturę, wybrał trzyletnią szkołę zasadniczą i już od paru lat zarabiał – przynajmniej częściowo – na swoje utrzymanie praktykami zawodowymi, odciążając tym samym matkę. Niedawno upomniało się o niego wojsko, wyrywając biedakowi aż dwa lata z życiorysu. Marta spotkała go w Boże Narodzenie, gdy przyjechał na przepustkę, i wydał jej się jakiś taki odmieniony. Zmężniał, dojrzał, wydoroślał.
Kiedy mama usłyszała jej prośbę, pogładziła ją po policzku.
– Moje kochane kociątko. Oczywiście, że zrobię opaski dla dziewczyn. I wiesz co? Ja też nie muszę mieć rękawiczek z moheru. Mam ładne, skórzane, z barankiem w środku. Te, co kupiłam w ubiegłym roku na Krupówkach. Wystarczą mi na długo. Sobie też zrobię krótszy szalik. Bo przecież i Gabrysia chciałaby pewnie ładnie wyglądać, więc dla niej będzie trzecia opaska, a dla małej Wiolki-Fasolki zrobimy czapeczkę. Może wystarczy mi włóczki.
Marta ucieszyła się z jej słów. Ale właściwie nie spodziewała się innej odpowiedzi. Zdawała sobie sprawę z tego, że jest kryzys i każdemu trudniej teraz związać koniec z końcem. Im wiodło się nieźle, co było zasługą tatki. Mama twierdziła, że szczęście podzielone pomiędzy innych robi się jeszcze większe i bardziej cieszy. I trzeba się dzielić, ponieważ dobro zawsze wraca do dobrego, podobnie jak zło wróci do złego.
Wyciąg na Jaworzynie przeżywał prawdziwe oblężenie. Aura sprzyjała miłośnikom zimowych rekreacji, więc dziewczyny z przyjemnością szusowały po stoku, każda z osobna.
Marta szybko straciła z oczu starszą siostrę, którą momentalnie otoczył wianuszek adoratorów. Gibka sylwetka dziewczyny i fryzura w stylu Poli Raksy przyciągały wzrok mężczyzn. Szczęściara miała włosy, które naturalnie wywijały się w pożądany sposób. Młodszą z sióstr matka natura wyposażyła w gęstą czuprynę, lecz jej pasma były grube i ciężko opadały na ramiona oraz plecy, nie poddając się żadnym próbom kręcenia.
Przed oczami Pawłowskiej kilkakrotnie mignęły w oddali to piękna czapka, to skrawek granatowego kombinezonu. Zawsze obok siostry znajdował się jakiś narciarz, więc uwaga Zochy była skupiona na zachowaniu gracji w ruchach.
Marta przewróciła oczami i solidnie się odepchnęła. Uwielbiała szusowanie. Mogłaby nie schodzić ze stoku. Wiedziała jednak, że mama także przepada za sportem i też pewnie chciałaby skorzystać z zimowych atrakcji. Pomyślała, że odkąd przyjechali do Krynicy, rodzice mało czasu spędzają razem. Może więc trzeba byłoby im sprawić przyjemność i zabrać bratanków na sanki? A oni niech się choć trochę sobą nacieszą i razem pojeżdżą na nartach. Należałoby im też przypomnieć o organizowanych w bawialni dansingach.
W czasie kolacji Pawłowscy zgodnie stwierdzili, że chętnie wybiorą się na zabawę taneczną. I byłoby im bardzo miło, gdyby córki zechciały w tym czasie doglądnąć maluchów.
– A ja? – prychnęła Zocha. – Też bym poszła się rozerwać. Martusia, dziecinko – zaakcentowała mocno ostatnie słowo – może ty popilnujesz urwisów? Siostrzyczko kochana – poprosiła przymilnie.
– Nie ma sprawy – odparła zagadnięta.
Nie zależało jej na towarzystwie Zośki, i tak nie miałaby z niej pożytku. Gdyby siostra została, siedziałaby ze skwaszoną miną, czytając książkę lub rozwiązując krzyżówki. Opędzałaby się od bratanków niczym od natrętnych much, a na Wiolkę pewnie nawet by nie popatrzyła. Póki jeszcze Karol z rodziną mieszkał z nimi, Zocha nieustannie miała o coś pretensje: że za ciasno, że za głośno, że zajęta łazienka, że chłopcy gonią po całym mieszkaniu i nie ma ani chwili spokoju. Stroiła fochy nawet o to, że rodzice oddali młodym małżonkom swoją sypialnię, a sami korzystali z „gościnnej” amerykanki w stołowym. No ale jakże by to było, żeby czteroosobowa rodzina gniotła się w ciasnej klitce?
Kiedy byli dziećmi, Karol zajmował nieduży pokój, w którym mieściły się: wąski tapczan, szafa i biurko. Po ślubie zastąpił tapczan wersalką, która po rozłożeniu zajmowała bardzo dużo miejsca, a biurko zastąpił łóżeczkiem, lecz te rozwiązania nie sprawdziły się na dłuższą metę, gdyż Gabrysia powiła bliźnięta. Gdy chłopcy odrobinkę podrośli i okazało się, że pilnie potrzebują drugiego kojca, rodzice zaproponowali zamianę pokoi. No a później wspaniałomyślnie oddali wnukom drugą izbę. Stwierdzili, że i tak zawsze wstają rano jako pierwsi i kładą się na samym końcu, więc dla nikogo nie będzie uciążliwością, jeżeli zajmą wspólne pomieszczenie, w którym domownicy spędzają najwięcej czasu.
W końcu, po latach oczekiwania, rosnąca w siłę rodzina zdobyła upragnione mieszkanie. Akurat na osiedlu XX-lecia PRL zwolniło się dwupokojowe lokum, ponieważ dotychczasowi użytkownicy wyjeżdżali na Śląsk. I tutaj znowu pomogły stare znajomości Bronka w wydziale kwaterunkowym. Nie było łatwo, ale wujek zakręcił się wokół sprawy tak, że choć chętnych było co niemiara, Pawłowscy dostali przydział. Wprawdzie mieszkanie było nieduże: z przechodnim pokojem i ciasną kuchenką, ale nie wybrzydzali. Wzięli, co się nawinęło, bowiem w perspektywie mieli jeszcze dziesięć lat oczekiwania, aż trafi się coś w blokach, które powoli wyrastały na obrzeżach dzielnicy. Zawsze była szansa, że z biegiem czasu wymienią mieszkanie na większe. Wszak wznoszono wciąż nowe osiedla: Bohaterów Września, Piastów i Dywizjonu 303. Problem w tym, że to wszystko trwało nieznośnie długo, a kolejka oczekujących wciąż się wydłużała.
Po ich przeprowadzce rodzice wrócili do swej dawnej sypialni, a Zośka z miejsca zaanektowała pokój Karola, na który już od dawna ostrzyła sobie zęby. Teraz było im wygodniej, umilkły poranne i wieczorne kłótnie o to, kto pierwszy skorzysta z łazienki, kto ma poodkurzać w mieszkaniu, a kto zrobić zakupy.
Kolacja dobiegła końca.
– No, to wracamy do pokojów. Młodsza młodzież idzie się myć, a potem do spania, a starsza młodzież szykuje się na dansing – zakomenderował Wawrzyniec. – Martula, jesteś pewna, że nie będzie ci przykro, jeśli zostaniesz sama z dzieciakami?
– Absolutnie – zapewniła.
– Ścigamy się do pokoju! – krzyknął Marek i, nie czekając na brata, ruszył pędem w stronę klatki schodowej.
– Hej, hej, panowie! – ryknął za nimi Wawrzyniec, rozmasowując nieprzyjemnie drętwiejącą rękę. – Tylko nie pomylcie pięter i pokoi.
– Czwarte piętro, a pokój z pieczątką niedźwiedzia – rzucił wnuk i tyle go widzieli.
– Jak dobrze, że dają w recepcji te pieczątki – stwierdziła Julka. – Niby stare konie z tych naszych wnuków, a bez niedźwiedzia na drzwiach w życiu nie znaleźliby odpowiednich drzwi.
Walcownik był wyjątkowo dużym ośrodkiem wypoczynkowym. Wszystkie kondygnacje kilkupiętrowego budynku wyglądały podobnie, więc dzieciaki często gubiły się na korytarzach. Jakiś czas temu personel wpadł na pomysł ułatwienia życia rodzicom oraz dziadkom, którzy wypoczywali wraz z maluchami. By dzieci łatwiej mogły odnaleźć pokoje, można było w recepcji wypożyczyć pieczątkę z jakimś obrazkiem, na przykład ze zwierzątkiem lub rośliną, a następnie umieścić opieczętowaną nią kartkę na drzwiach.
– Znowu nadwyrężyłeś rękę, tatku? – zatroszczyła się Marta.
– Do wesela się zagoi – stwierdził.
– Ha! Ha! Ha! Czyjego, bo chyba nie twojego? – parsknęła Zocha.
– Ważne, żeby do twojego puściło – dał córce prztyczka w nos – bo przy tej ilości absztyfikantów, która dzisiaj śmigała za tobą na stoku, spodziewam się, że weselne dzwony szybko zabiją.
Dorota zapaliła znicz i postawiła go na nagrobku.
Mijał rok od dnia, gdy niezwyczajnie pobladły Ksawery zjawił się w bibliotece, aby poinformować ją o śmierci swej żony.
Biedactwo… Tak nagle odeszła na zawał. A miała jeszcze tyle przed sobą, choć nie raz zarzekała się, że nie ma po co żyć. Ale przecież dochowała się trzech córek i kilkorga wnuków. Czyż nie są to wystarczające powody do zadowolenia? A inne, drobne przyjemności dnia codziennego? Nawet ja potrafię doceniać drobiazgi, choć żem samotna.
Pomyślała o Kacprze, który w minione święta poprosił Dubielów o rękę Elżuni, co spotkało się z wielkim entuzjazmem sąsiadów spod lasu. Młodzi planowali ślub w czerwcu. Do tej pory szczęśliwa narzeczona zda maturę i może najmie się do pracy w biurze PGR-u. Ksawery wspominał coś o takiej możliwości, gdyż brakowało mu pomocy dla księgowego prowadzącego rachunki spółdzielni. Równie dobrze dziewczyna mogłaby zastąpić leciwą kasjerkę w podległym gospodarstwu skupie płodów rolnych. Po weselisku małżonkowie zamieszkają u Szymczaków. Miejsca będą mieli pod dostatkiem. Przez większą część roku niemalże wszystkie pokoje stały puste, zaludniając się jedynie od święta, w czasie ferii albo wakacji.
A niechby prędko doczekali się dzieciątek – szeptała pobożne życzenia.
Pochuchała w przemarznięte dłonie. Oczywiście zapomniała rękawiczek!
Zrobiła znak krzyża, a potem wcisnęła pięści w kieszenie kożucha.
Wieczór spędzała samotnie, siedząc w wielkiej izbie na wyplatanym fotelu bujanym, który, podobnie jak niejeden drobiazg w tym domu, pamiętał młodość bądź to Zenobii, bądź to babci Helenki. Kacper poszedł z Elżunią na zabawę karnawałową, a jej pozostało czytanie książki lub oglądanie telewizji. A że ostatnio odbiornik mocno śnieżył i trzeba było solidnie kręcić anteną, by złapać choć trochę lepszy obraz, zamiast denerwować się złym przekazem, wolała zgłębiać świat literackiej fikcji. Ten był nawet bezpieczniejszy i spokojniejszy od prezentowanego w wiadomościach. Jeśli nie miała ochoty słuchać o cudzych nieszczęściach, wojnach i kataklizmach, śmierci Mao Zedonga lub innego notabla znanego tylko z Dziennika Telewizyjnego, to po co było zawracać sobie głowę? Jak czytała takiego na przykład Lesia lub Romans wszechczasów Chmielewskiej, to świat od razu stawał się przyjemniejszy.
Od lektury oderwało ją najpierw agresywne ujadanie Cezara, a potem stukanie do drzwi. Zerknęła na zegar – dochodziła ósma.
Kogóż może nieść tak późno? Ostatni pekaes dawno przejechał, Julka z familią w Krynicy, koledzy Kacpra dobrze wiedzą, gdzie go szukać. Czyżby jakieś nieszczęście? Nie daj Boże! – rozmyślała gorączkowo, narzucając na ramiona grubą wełnianą chustę i drepcząc w stronę ganku.
– Ksawery? – wyraziła zdumienie, widząc mocno zarumienionego mężczyznę, który na ten ziąb wyprawił się do niej pieszo. Nie zauważyła na podwórku łady, odkupionej trzy lata wcześniej od jakiegoś ważnego urzędnika z Limanowej. – A co ty? Bez samochodu?
– Zrobiłem sobie spacer. – Rozciągnął usta w uśmiechu. – Mogę wejść? – zagadnął, gdyż gospodyni stała niczym posąg.
– Tak, oczywiście. – Przepuściła go do środka.
Zaszeleściły kolorowe paski powieszone nad futryną.
Mężczyzna starannie wytarł obuwie. Czapkę zdjął już przed drzwiami, więc po prostu ją odłożył. Zzuł kożuch i powiesił na haczyku.
– Przepraszam cię za to najście – powiedział – ale byłem na cmentarzu, bo to przecie rok minął, odkąd pochowałem Amelię. A później postanowiłem się trochę dotlenić.
– Tak, pamiętam, że to rocznica śmierci. Ja też byłam dzisiaj na jej grobie. Chodźże dalej, do gościnnej izby – zaprosiła. – Spocznij, a ja zaparzę ci gorącej herbaty na rozgrzewkę.
Kiedy wróciła do wielkiej izby, niosąc tacę z dwiema filiżankami, cukiernicą i talerzykiem serowca, Ksawery spacerował po pomieszczeniu, oglądając oprawione w ramki zdjęcia, które od kilku pokoleń wieszano na ścianach. Dłużej zatrzymał się przy dagerotypie Zenobii.
– Piękna kobieta – rzekł z uznaniem. – Masz te same oczy co ona. Niech zgadnę! Twoja babcia?
– Prababcia – odparła.
Gdy była młodą panienką, jeszcze nieskalaną przez radzieckich obdartusów, wszyscy mawiali, że jest do niej uderzająco podobna. A później… Cóż, urodę zabrały tamte potwory, a wraz z nią odfrunęła i młodość – równie ulotna jak łabędzi puch unoszony podmuchami wiatru.
Kobieta położyła tacę na stole. Rozstawiła naczynia.
– Zapraszam. – Wskazała dłonią krzesło.
Olszański podszedł bliżej, lecz nie usiadł. Wahał się przez moment. Zatrzymał się dosłownie krok od pani domu. Spojrzał jej w oczy. Nagle atmosfera zgęstniała. Serce Szymczakówny zaczęło bić szybciej, jakby zaraz miało zajść coś niezwykłego. I rzeczywiście przeczucie jej nie zawiodło, bowiem mężczyzna osunął się na klęczki. Złapał jej rękę, delikatnie przycisnął do ust. Czuła ciepło jego oddechu. Z rozszerzonymi zdumieniem źrenicami patrzyła, jak tuli policzek do naznaczonego bliznami grzbietu dłoni, a następnie wnętrza. Poruszyła palcami, muskając jego twarz.
– Dorotko – powiedział zduszonym głosem. – Tęsknoto moja nieutulona, marzenie moje. Padam do twoich nóg i proszę, byś uczyniła mi zaszczyt i połączyła się ze mną świętym węzłem małżeńskim.
Spoglądała na niego w osłupieniu.
Kiedy była młodziutką panienką o ślicznej gładkiej buzi, marzyła o chwili, gdy jakiś mężczyzna przyśle do matuli swatów, by prosić o jej rękę. Później pogrzebała te rojenia na wieki. Wiedziała, że małżeństwo nie jest dla niej. Nim w domu pojawił się Kacper, brała pod uwagę nawet wstąpienie do klasztoru, choć absolutnie z nikim o tym nie rozmawiała, bo cóż innego mogłaby zrobić ze swoim życiem, by nie być nikomu ciężarem i zawadą? Nawet gdy zmarła Amelia, nie przeszło jej przez myśl, że miałaby związać się z Ksawerym. Nie byli pierwszej ani nawet drugiej młodości. Latoś miała skończyć pięćdziesiąt dwa lata, a on, zdaje się, był już po sześćdziesiątce. Ludziom w ich wieku nie wypada myśleć o amorach i błahostkach, lecz o śmierci i nadziei na zbawienie.
W minionym roku Olszański zachowywał się nader poprawnie. Unikał sytuacji, gdy mogliby znaleźć się sam na sam. Nie szukał okazji do umizgów. Dorota była głęboko przekonana, że po tylu latach po prostu ochłonął, a jego uczucia wygasły.
Nic bardziej mylnego, gdyż teraz klęczał, spoglądając jej w oczy z wielką miłością. A ponieważ mocno zaskoczona milczała, to on pierwszy przełamał ciszę.
– Dorotko, wiesz, że nigdy nie przestałem cię kochać. Każdy moment mojego życia tutaj, każda chwila, każdy oddech i myśl tak naprawdę należą do ciebie. Wybacz mi, że przywołam teraz smutną przeszłość. Mam świadomość, że zostałaś przed laty potwornie skrzywdzona i być może lękasz się teraz samej myśli o zbliżeniu z mężczyzną, więc uprzedzę twoje obawy. Ja nie oczekuję aż tak wiele. Mnie do szczęścia wystarczy, że będziesz blisko. Pozwolisz mi, bym cię pocałował i przytulił. Że porozmawiamy lub razem pomilczymy. Że opromienisz mój świat samą swoją obecnością. Przysięgam, że nigdy, przenigdy nie dotknę cię bez twojej zgody.
Kobieta wetchnęła cichutko i pogłaskała go po głowie.
– Ksawery… Zaskoczyłeś mnie.
– Przecież mówiłem, że moje uczucie nigdy się nie zmieni. Miniony rok upływał mi w niebywałej męce, ponieważ z jednej strony winny byłem uszanować żałobę mej rodziny oraz pamięć Amelii, a z drugiej strony wciąż musiałem się pilnować, by zachowanie moje nie zdradziło, że nie czuję się wdowcem, ale po prostu wolnym człowiekiem. No jak, Dorotko? Zechcesz mnie uszczęśliwić swoim towarzystwem?
– Och, Ksawery! Takie szaleństwo w naszym wieku? Co ludzie powiedzą? – Załamała ręce, a on, widząc jej brak zdecydowania, roześmiał się tylko.
– Czy to jedyny powód, dla którego się wahasz?
Milczała dość wymownie, więc oznajmił:
– Moja miła, oświadczam ci, że się nie podniosę, póki nie dasz mi słowa, że za mnie wyjdziesz.
– To szaleństwo – powtórzyła, lecz w jej oczach zamigotały radosne iskierki.
– Nie wstanę. Słowo daję!
– Wstańże, Ksawery! Tak nie można. Pomyśl o tym, jak ludzie będą strzępili języki!
– Nie ruszę się. Jakem powiedział, tak będzie. Kochana. – Ucałował jej dłoń. – Nie skruszył twego serca widok człowieka na klęczkach? – Jego ton był lekki, pogodny.
– Wstań, uparciuchu – poprosiła.
Wtem od sieni dobiegł głos Kacpra:
– A dejcież mu słowo, cioteczko, to wstanie. Miejcież litość nad panem naczelnikiem. Toć mu kolana zdrętwieją – zaśmiał się młody. – Panie naczelniku, jakby co, to ja, jako jedyny mężczyzna w tym domu, daję zgodę.
– No nie! Czy to zmowa? Przecie miałeś iść na tańce z Elżunią!
– Tańce nie zając, nie uciekną. A my postanowiliśmy świętować zaręczyny z ciocią. – Zza pleców chłopaka wyłoniła się Elżbieta.
– Ksawery! – Dorota zwróciła wzrok na klęczącego absztyfikanta i choć ciężko jej było zachować powagę, zapytała: – To był spisek?
– Nie. – Pokręcił głową. – Choć przyznaję, że zamieniłem na ten temat parę słów z Kacprem. Ciekaw byłem, jak zareaguje.
– A ja dodałem dwa do dwóch i z rachunku mi wyszło, że pan się dzisiaj oświadczy – uzupełnił bratanek. – A że cioteczkę znam jak własną kieszeń, spodziewałem się zastać taki widok. – Wskazał klęczącego od dłuższego czasu mężczyznę.
– Ciociu – pisnęła błagalnie Dubielówna, która od dnia zaręczyn nie tytułowała Dorotki inaczej.
Szymczakówna zwróciła się ponownie ku Olszańskiemu.
– Siła złego na jednego. Tak – odparła, udając zrezygnowaną, lecz już ułamek sekundy później jej twarz zajaśniała pełnym szczęścia uśmiechem.
Ksawery chciał się zerwać z kolan, lecz oczywiście zdążył już ścierpnąć.
– A dyć pleban podczas adoracji nie trzyma nas dłużej na klęczkach – sapnął.
Kacper doskoczył i pomógł mu się podnieść. Naczelnik poklepał go po ramieniu.
– Dziękuję, chłopcze.
A potem porwał Dorotę w objęcia i na oczach jej bratanka oraz Elżbiety wycisnął na ustach narzeczonej krótkiego, mocnego całusa. Młodsi narzeczeni ulotnili się dyskretnie, zamykając za sobą drzwi od paradnej izby.
– Dorotko moja jedyna – szeptał uszczęśliwiony Ksawery. – Tyle lat oczekiwania i tęsknot, a teraz Bóg za wszystko mi wynagrodził. Szczęście ty moje!
Pozwoliła, by ją pocałował – pierwszy raz od wielu lat.
Pierwszy raz bez grzechu.
Koniec lutego przyniósł mieszkańcom Nowej Huty premierę filmu, który chciał zobaczyć niemalże każdy mieszkaniec dzielnicy. Bronek na ochotnika zgłosił się do odstania w długiej kolejce do kasy, a następnie kupił bilety dla całej swojej rodziny, Pawłowskich oraz Ewy. Po projekcji wszyscy udali się do Julki na kawę i ciepłą szarlotkę. Wcześniej jednak spędzili niemalże trzy godziny w kinie Świt, oglądając Człowieka z marmuru – film o początkach budowy Nowej Huty.
Rodzina zasiadła przy stole. Młodzież zajęła się ciastem, a Bronek wyszedł na balkon, aby zapalić papierosa. W ślad za nim udała się pani domu, narzucając na ramiona kożuszek, gdyż ziąb ciągle jeszcze trzymał.
– Przyszłaś mnie łajać? – zagadnął brat.
– Nie – odparła Julia. – Ten film tak mną wstrząsnął, że chciałam na chwilę wyrwać się z gwaru. Zresztą widziałam w kinie, że i ciebie to wszystko poruszyło.
– A jakżeby inaczej, Julisiu? Toć to nasza młodość i nasze dojrzewanie. Bo tak naprawdę to tutaj każde z nas dojrzało i tutaj dotarło do nas ostatecznie, jak bardzo zmienił się świat.
– I że to już się nie cofnie – westchnęła.
– Ano nie. Patrzyłem na ekran i wspominałem, jakeśmy stawiali pierwsze domy i wznosili kombinat. – Przypomniał sobie o falujących złocistych łanach zbóż, które bez litości rozdzierano ostrzami łopat i szatkowano gąsienicami koparek. – W ogromnym znoju, upale i niebywałym tempie układaliśmy na wyścigi cegły. Nic to, że często szło byle jak i potem musieliśmy wszystko poprawiać lub rozbierać. Liczyła się ilość, nie jakość. Byle szybciej, byle więcej. Byśmy potem mogli przywdziać na pochód pierwszomajowy szarfęz cyferkami.
– Robota głupiego.
– Ano. Ale za to nasze wizerunki wisiały w alei Przodowników Pracy. A później portrety i tak poszły do lamusa, rekordy zostały zapomniane, stachanowcy przepadli wśród zawirowań historii. Jak Birkut.
– Tak jak ty po bitwie o krzyż.
– Tak jak ja. – Pokiwał siwą głową i drżącą z emocji ręką przytknął papierosa do ust. Trzymał go głęboko pomiędzy palcem wskazującym a środkowym. Zaciągnął się, wypuścił dym, odkaszlnął. Wyjątkowo Julia darowała sobie strofowanie brata.
– Jakież to było wtedy wszystko dzikie, wzbudzające grozę. Dalej jest strasznie, choć te strachy nieco się zmieniły. Ale mimo wszystko większość jest taka sama.
– Człowiek człowiekowi wilkiem.
– Ano.
– Janek też by się wzruszył – podjął brat zduszonym głosem. – To był film o ludziach takich jak my. O naszej zakichanej przeszłości. O tym, jak nas system załatwił po zamieszkach. Z dnia na dzień przestały się liczyć osiągnięcia w pracy, nasze zasługi poszły w zapomnienie – kontynuował z goryczą.
Mówił bez pośpiechu, spoglądając na plac Centralny oświetlony blaskiem ulicznych latarni oraz barwnymi neonami Markizy i PKO.
– Cała ta nasza robota, to tyranie ponad siły i zdrowy rozsądek okazały się nieistotne. Nie liczył się człowiek i jego potrzeby, ale system. Myśmy byli z góry spisani na straty. Zauważ ty, Julcia, jak pojedziesz kiedy na cmentarz w Grębałowie, ilu tam jest pochowanych chłopaków w sile wieku. Trzydziesto- i czterdziestoparolatków z płucami przeżartymi przez żar kombinatu, zniszczonych mozolną robotą najpierw przy budowie tego czorta, a potem przy wytopie stali. Z przegnitymi od alkoholu wątrobami, bo wódki nam nie żałowali nigdy, a po wódce to już człowiekowi było wszystko jedno.
– Jesteśmy ludźmi z marmuru, bo znieśliśmy to wszystko – odparła.
– Nie z marmuru, bo ten nie pasuje do Huty. Nas odlali z żelaza. Ech… Dobry Boże. Nie dożyło się Jankowi tej chwili! – Głos mu się załamał dziwnie.
– Wszystkim nam go brakuje, Broniś.
Julia uścisnęła jego spracowaną rękę. Z rozczuleniem pogłaskała suchą, chłodną skórę. Nie narodził się na murarza ani tym bardziej hutnika. Miał być gospodarzem.
Bronek zgasił kolejnego papierosa. Odwrócił się twarzą do drzwi, lecz jeszcze nie wszedł do pokoju. Patrzył przez szybę na swoje dzieci, dziewczęta Julki i Ewę. Przekomarzali się przy stole. Przez niezbyt szczelne okno dobiegał ich radosny gwar. Na nich film o Birkucie nie zrobił aż tak dużego wrażenia. Oni tego wszystkiego nie znali – wychowani w cieplarnianych warunkach, chronieni przez rodziców przed wszystkimi zagrożeniami otaczającego ich świata, ostrzegani przed smętnymi ludźmi z czarnych wołg. Jeszcze do niedawna opływali we wszystkie dostatki, gdyż pierwsze lata rządów Gierka przyniosły ludziom upragniony dobrobyt. Co z tego, że na kredyt?
Dzisiaj trudno było nauczyć tę młodzież, że kryzys nie jest niczym niezwykłym, podobnie jak drogie mięso, brak czekolady i pomarańczy. Jak im wytłumaczyć, że przed cudami uczynionymi przez Gierka było równie trudno?
Siostra zdawała się myśleć o tym samym, gdyż też w zadumie spoglądała na gromadkę nastolatków i siedzącego pomiędzy nimi Wawrzyńca. Po chwili jednak zaskoczyła brata, bowiem znowu wspomniała o śmierci Kulki, lecz tym razem w innym kontekście. Nie myślała więc już o filmie i o trudnościach gospodarczych przeciętnej polskiej rodziny.
– Nie uważasz, że należałoby porozmawiać z Ewą? – szepnęła.
– Chodzi ci o jej kawalera? – zagadnął, bowiem od kilku miesięcy siostrzenica spotykała się z mężczyzną.
Robert Kowalik nieszczególnie przypadł Szymczakom do gustu. Niby był grzeczny wobec innych, szanował Ewę, ale jakoś tak niedobrze mu z oczu patrzyło. Jako znacznie starszy od swej dziewczyny, powinien zachować zdrowy rozsądek, lecz on zamiast pilnować, by się uczyła, zdała maturę, a potem poszła na studia, gdyż bestia była nad podziw inteligentna, mącił jej tylko w głowie i zabierał czas. Kryśka w ogóle się tym nie przejmowała. Zobojętniała na to, czy córka ułoży sobie jakoś sensownie życie. Poważnie zaniedbywała wychowanie Ewy, i właściwie od śmierci Janka to Bronek, Bogumiła i Julka zastępowali dziewczynie ojca i, niestety, również matkę. Ale niechby tylko które próbowało zająknąć się na temat adopcji! Oj, skakała im wtedy do oczu!
– Nie. Myślę o poważniejszej sprawie. Nie uważasz, że należy jej się prawda?
– Tak, ale to cholernie trudny temat. Znasz zdanie Krysi.
– Znam. Jużem z nią nie raz o to koty darła. Nie można okłamywać dziecka. Zwłaszcza gdy jest dorosłe. Małom się napłakała nad własną głupotą, gdy przepadł Karol? Zawsze mi to będzie ciążyło na sumieniu. Choć ksiądz odpuścił mi grzechy, mam wrażenie, że nigdy tego nie odpokutuję. Zawsze mam w głowie myśl o moim absurdalnym strachu, że sprawię ból synowi, gdy prawda wyjdzie na jaw. A te wszystkie niedomówienia sprawiły, że cierpiał po dwakroć.
– No tak. Doskonale to rozumiem. Ale nic nie wiemy na temat biologicznych rodziców Ewy. Prawda więc niewiele zmieni.
– A jeżeli ona zechce sprawdzić, czy jeszcze żyją? Albo w ogóle ich odszukać, poznać, zapytać o to, dlaczego wylądowała w domu dziecka?
– Znasz Kryśkę. Będzie to bardzo przeżywać. Bo choć mocno zaniedbywała wychowanie Ewy, to trzeba jej oddać sprawiedliwość: jest do niej bardzo przywiązana. Nie łam jej serca.
– Nie wierzę, że to mówisz – stwierdziła z goryczą Julia.
– Julciu, posłuchaj mnie uważnie. Powiedziałem: nie łam jej serca – powtórzył. – Ona nigdy nie wbiła sobie do tej durnej łepetyny, że nic nie jesteś jej winna. Zawsze była o ciebie zazdrosna. Jeśli nie ze względu na Bartka, to, nie wiedzieć czemu, o Janka.
– Wiedziałeś?
– Ślepy by zauważył.
– Ale ja nigdy… Broniś!
– Wiem – uciął krótko. – To jej coś rzuciło się na głowę. Proszę, zostaw sprawę Ewy w spokoju. Ja to załatwię. Spróbuję po raz ostatni porozmawiać z Krysią – obiecał.
– Dokąd się wybierasz, Agnisiu? – zagadnął Bronek córkę sobotnim popołudniem, widząc, że ta szykuje się do wyjścia.
– Natalka ma dzisiaj urodziny. Postanowiłyśmy, że w prezencie kupimy jej bilet do kina. Idziemy na Inną – odparła, zapinając ciepły kożuszek, który dostał jej się niedawno po mamie. – A potem jeszcze postawimy jej jakąś pychotę w koktajlbarze czy Jubilatce.
– A, to złóż jej ode mnie życzenia. Bawcie się dobrze!
Dziewczyna wybiegła przed klatkę schodową. Mróz zelżał, już nie szczypał w policzki tak mocno, jak jeszcze kilka dni wcześniej. Zima wyraźnie ustępowała pola nadchodzącej wiośnie. Szymczakówna poprawiła jednak czapkę, szczelnie zasłaniając uszy. Potem dziarsko powędrowała w stronę przystanku tramwajowego. Z koleżankami umówiona była w kinie.
Nie zwróciła uwagi na to, że w ślad za nią ruszył mężczyzna, który do tej pory krył się w cieniu bramy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej