Córka dawcy nasienia. Jak poznałam 35 swoich braci i sióstr - Chrysta Bilton - ebook

Córka dawcy nasienia. Jak poznałam 35 swoich braci i sióstr ebook

Chrysta Bilton

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co dla ciebie znaczą słowa „normalna rodzina”? Jakąkolwiek przyjmiesz definicję – moja rodzina prawdopodobnie się w niej nie mieści.

Już samo bycie homoseksualną matką wystarczyłoby, żeby wypaść poza schemat, zwłaszcza w Ameryce lat osiemdziesiątych. A jeśli przyszła mama – która w dodatku balansuje między pragnieniem niezależności a uzależnieniami od kobiet, narkotyków i adrenaliny – znajduje sobie kandydata na ojca swoich dzieci w salonie fryzjerskim, robi się już zupełnie niestandardowo. Jakby tego było mało, wysportowany, przystojny i zamożny mężczyzna, który wydał się kobiecie idealnym materiałem na ojca jej dwóch córek, z czasem (wbrew złożonej obietnicy!) zostaje dawcą nasienia niemal na pełny etat.

Niektóre sekrety jednak tylko czekają na odpowiedni moment, by się ujawnić. Tak oto w wieku dwudziestu kilku lat autorka tej książki dowiedziała się nagle, że to, co stanowiło jej zdaniem problem jej rodziny, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, a grupa jej braci i sióstr może liczyć dziesiątki osób…

Przeczytaj historię niezwykłej rodziny – głęboko dysfunkcyjnej, ale i pełnej szalonej miłości. Ta niemal filmowa opowieść to prawdziwy rollercoaster wspomnień, który sprawi, że wielokrotnie się wzruszysz, roześmiejesz i na nowo przemyślisz istotę tego, czym jest prawdziwa rodzina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 361

Oceny
4,3 (27 ocen)
14
6
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

Książka "Córka dawcy nasienia. Jak poznałam 35 swoich braci i sióstr" autorstwa Chrysty Bilton to reportaż, który opowiada historię głównej bohaterki od chwili jej poczęcia aż po wiek dojrzały. Jako pierwsze dziecko dawcy nasienia numer 150, Chrysta zna swojego ojca, nosi jego nazwisko i przez całe życie miała z nim kontakt, wierząc, że ich spotkania wynikają z jego miłości do niej. Jej matka, homoseksualna alkoholiczka i narkomanka, mimo swojego ryzykownego stylu życia, ofiarowała Chrystie i jej siostrze wiele miłości. Natomiast jej ojciec traktował sprzedaż swojego nasienia jako dochodowy interes, nie zważając na konsekwencje swojego czynu. Książka jest interesująca, jednak bardziej koncentruje się na biografii Chrysty niż na opowieści o jej relacjach z 35 rodzeństwem. Drugi człon tytułu, który sugeruje poznanie licznego rodzeństwa, odnosi się głównie do początku i kilku końcowych rozdziałów, co jest trochę rozczarowujące. Mimo to lektura dostarcza wielu emocji i wnikliwie przedsta...
30
livhannah

Całkiem niezła

na swój sposób ciekawa historia - chociaż bardziej niż sugeruje tytuł, to opowiada o relacjach córka - matka i wpływie dawnych traum na kolejne pokolenia
10
kliva

Całkiem niezła

Książka trochę mnie zawiodła - liczyłam na pogłębienie tematu dawstwa spermy, jak to działa (A raczej nie działa) w Stanach, a tak naprawdę jest to biografia autorki, dogłębna analiza przykrego dzieciństwa.
10
GoniaKw

Nie oderwiesz się od lektury

Lubię książki oparte na faktach. Niesamowita historia. Dobrze się czyta.
00
washingtoniene

Dobrze spędzony czas

niezwykła opowieść, która nie tylko porusza i wzrusza, ale również prowokuje do głębokich refleksji na temat istoty rodziny, tożsamości i miłości.
00

Popularność




Od autorki

Pisząc tę książkę, pole­ga­łam na wła­snych wspo­mnie­niach i odna­le­zio­nych dzien­ni­kach. Korzy­sta­łam także z tysięcy zgro­ma­dzo­nych przez matkę rodzin­nych zdjęć i fil­mów oraz głę­bo­kich roz­mów z nią, ojcem, sio­strą oraz innymi oso­bami poja­wia­ją­cymi się na kolej­nych stro­nach. Ich wer­sje wyda­rzeń kon­fron­to­wa­łam z wła­snymi, a tam, gdzie było to moż­liwe, rów­nież z obiek­tyw­nymi fak­tami.

W kilku przy­pad­kach zmie­nia­łam imiona lub pewne cha­rak­te­ry­styczne szcze­góły z życia boha­te­rów, by zapew­nić im ano­ni­mo­wość. Od czasu do czasu pomi­ja­łam pewne osoby lub wyda­rze­nia – robi­łam to jed­nak wyłącz­nie wtedy, gdy takie prze­mil­cze­nie nie wpły­wało na istotę opo­wie­ści.

Prolog

Ktoś puka.

– Chry­sto, to do cie­bie! – krzy­czy z kuchni mój mąż, nawet nie spoj­rzaw­szy, kto to. Od samego rana zja­wiają się na mojej weran­dzie kom­plet­nie obcy ludzie z baga­żami i ramio­nami wycią­gnię­tymi, by przy­tu­lić mnie, swoją star­szą sio­strę.

Scho­dzę na dół, by powi­tać kolejną osobę. Pierw­sza oka­zała się zaska­ku­jąco cie­pła, życz­liwa i sym­pa­tyczna. Druga też. „Jaka będzie ta? – zasta­na­wia­łam się. – Podobna do niego?”. Otwie­ram drzwi, uśmie­cha­jąc się tak pro­mien­nie, jak tylko potra­fię. Po dość krę­pu­ją­cym uści­sku przed­sta­wiam się.

– Jestem Chry­sta – mówię, z całych sił sta­ra­jąc się roz­luź­nić atmos­ferę.

– A ja Grace – odpo­wiada sto­jąca przede mną kobieta. Bacz­nie obser­wuję wyraz jej oczu i lekko spe­szona śmieję się na widok naszego nie­sa­mo­wi­tego fizycz­nego podo­bień­stwa.

– Reszta rodzeń­stwa jest na tyłach – rzu­cam, bio­rąc od Grace torbę, i zapra­szam ją do środka.

Kiedy dość nie­śmiało prze­stę­puje próg, sły­szę w oddali ude­rza­jąco zna­jomy, gło­śny ryk. To mój wła­sny śmiech, w któ­rym pobrzmie­wają nawet cha­rak­te­ry­styczne gar­dłowe sap­nię­cia. Wra­cam do moich gości, by spraw­dzić, które z tuzina rodzeń­stwa wydaje ten dźwięk – mój dźwięk! – i zastaję wszyst­kich przy­by­łych sto­ją­cych w kółku i usta­wia­ją­cych do zdję­cia palce u stóp: ktoś zwró­cił uwagę, że są iden­tyczne. Zdej­muję san­dał, uzu­peł­niam krąg wła­sną prawą stopą i rze­czy­wi­ście oka­zuje się, że mój paluch zna­lazł tuzin sobo­wtó­rów.

Odkry­wam, że jest mię­dzy nami wiele fizycz­nych podo­bieństw – mamy taki sam dołe­czek w lewym policzku, takie same wydatne brwi, takie same musku­larne przed­ra­miona. Łączą nas także pewne dzi­waczne cechy oso­bo­wo­ści, jak choćby cią­gle nie­obecne spoj­rze­nie, które wywo­łuje w naszych zna­jo­mych wra­że­nie, że nie obcho­dzi nas to, co mają do powie­dze­nia, choć to nie­prawda – po pro­stu nic nie możemy pora­dzić na to, że cią­gle cho­dzimy z głową w chmu­rach. Ani na to, że każde urzą­dze­nie, z któ­rego korzy­stamy, wiecz­nie ma 1% bate­rii.

Potem sły­szę kolejny ryczący śmiech nio­sący się po domu.

I kolejne puka­nie do drzwi.

– To do cie­bie, Chry­sto!

Tym razem jed­nak, kiedy poko­naw­szy salon sza­lo­nym bie­giem, otwie­ram drzwi, roz­po­znaję osobę, która za nimi stoi.

– Wszy­scy są strasz­nie kochani, Kait – mówię w nadziei, że to roz­wieje jej obawy. – Wejdź, pozna­cie się.

– To obcy ludzie, Chry­sto – odpo­wiada moja sio­stra. W jej oczach widać panikę, którą stara się ukryć za zdy­stan­so­wa­nym spoj­rze­niem. – Fakt, że jeste­śmy bio­lo­gicz­nie spo­krew­nieni, nie spra­wia, że są naszą rodziną. – Spo­gląda przez hol w stronę podwórka z tyłu domu, gdzie ktoś z naszego rodzeń­stwa wła­śnie bawi się z moim led­wie sta­wia­ją­cym pierw­sze kroki dziec­kiem. Pochy­la­jąc się ku mnie, Kaitlyn zasta­na­wia się: – Skąd wiesz, że ktoś z nich ci cze­goś nie ukrad­nie?

Patrzę na jej poiry­to­waną twarz i nie mogę powstrzy­mać śmie­chu na myśl o absur­dal­no­ści sytu­acji, w jakiej się zna­la­zły­śmy.

– Kait – mówię, usi­łu­jąc zacho­wać powagę. – Jeśli naj­gor­szą rze­czą, jaka zda­rzy się w ten week­end, będzie to, że któ­reś z rodzeń­stwa, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie widzia­ły­śmy na oczy, ukrad­nie coś z mojego domu, uznam to za spek­ta­ku­larny suk­ces.

Kaitlyn nie uważa tego za zabawne.

– Powie­dzia­łam o tym mojej tera­peutce – oznaj­mia, spo­glą­da­jąc na swój bagaż. – Zgo­dziła się ze mną: to bar­dzo dziwne.

Milk­nie na moment; naj­wy­raź­niej rów­nież usły­szała „nasz” śmiech.

– Jacy są? Podobni do nas?

– Bar­dzo.

– Gdzie mama? – pyta, wciąż jedną stopą za pro­giem.

Ten zjazd to naj­gor­szy kosz­mar mojej matki. O ist­nie­niu naszego rodzeń­stwa – mogą­cego liczyć od kil­ku­dzie­się­ciu do kil­ku­set osób – wie­dzia­ły­śmy już od ponad dekady: od dnia, w któ­rym na pierw­szej stro­nie „New York Timesa” uka­zał się tam­ten szo­ku­jący arty­kuł. Od tam­tej pory moja matka, zamiast przy­znać, że jest w pew­nym stop­niu odpo­wie­dzialna za tę sytu­ację, radziła sobie z nią poprzez uda­wa­nie, że ta się ni­gdy nie zda­rzyła.

Dawka rze­czy­wi­sto­ści, jaką pocią­gała za sobą moja decy­zja o zapro­sze­niu do domu rodzeń­stwa, była tak duża, że gro­ziła roz­wia­niem wszel­kich złu­dzeń doty­czą­cych naszej rodziny, które żywiła matka. Kiedy powie­dzia­łam jej o swo­ich pla­nach, nie była zado­wo­lona.

Biorę głę­boki wdech i wyglą­dam na ulicę: gra­na­towy prius mojej matki wyjeż­dża wła­śnie zza rogu, skręca i par­kuje pod kątem; tył auta wystaje dobry metr za kra­węż­nik. Z tą samą mie­sza­niną miło­ści i nie­po­koju, którą matka czę­sto wywo­łuje u innych, obser­wuję, jak wysiada z samo­chodu; jej twarz jest czer­wona od pła­czu. Otwiera tylne drzwi i wyciąga swo­jego tłu­stego towa­rzy­sza, krót­ko­no­giego mie­szańca pekiń­czyka z beaglem, któ­rego lęk przed stra­ce­niem z oczu swo­jej pani dorów­nuje lękowi sepa­ra­cyj­nemu matki, gdy oddala się ode mnie i Kaitlyn.

Jak zwy­kle od stóp do głów ubrana jest w różne odcie­nie poma­rań­czu, pasu­jące do jej poma­rań­czo­wego miesz­ka­nia i poma­rań­czo­wego psa, Gra­cie. Nosze­nie się na poma­rań­czowo jest jed­nym z licz­nych zwy­cza­jów, które zostały jej z życia krze­wi­cielki wielu newage’owych reli­gii – i kilku sekt – kwit­ną­cych w Los Ange­les w latach sześć­dzie­sią­tych, sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku.

– Cześć, mamo – witam ją z cie­płym uśmie­chem, mając nadzieję, że uda mi się roz­ła­do­wać nieco napię­cie, po pro­stu je igno­ru­jąc.

Zbliża się i kiedy uchy­lam sze­rzej drzwi, wybu­cha pła­czem.

– Zanim tu przy­je­cha­łam, przez godzinę pła­ka­łam na pobo­czu – wyja­śnia.

Stoję spo­koj­nie, cicha i opa­no­wana.

Gorącz­kowo wodzi oczami to tu, to tam, cze­ka­jąc na moją reak­cję, być może w nadziei, że uda jej się wymu­sić na mnie zmianę pla­nów. Demon­stra­cyj­nie zapra­szam ją do środka: chcę dać jej do zro­zu­mie­nia, że nie jest w sta­nie zro­bić nic, by mnie powstrzy­mać.

– To jest zły pomysł, Chry­sto – ostrzega mnie i wcho­dzi do domu. Dra­ma­ty­zo­wa­nie gwał­tow­nie ustę­puje miej­sca furii. – Naprawdę zły pomysł.

Część pierwsza

Polowanie na faceta

Miałam trzy lata, gdy mama zapo­cząt­ko­wała rodzinną tra­dy­cję zwaną „pudeł­kiem zło­tych wspo­mnień”. Co roku pod koniec grud­nia, gdy cho­inka wciąż jesz­cze skrzyła się w rogu salonu, a ja nie widzia­łam świata poza nowymi eks­cy­tu­ją­cymi zabaw­kami, które przy­niósł mi Święty Miko­łaj – a zawsze przy­no­sił ich mnó­stwo, nie­za­leż­nie od tego, czy pie­nią­dze wydane na nie lepiej byłoby prze­zna­czyć na czynsz – mama pusz­czała Nata Kinga Cole’a i uro­czy­ście krą­żyła po domu, zbie­ra­jąc skarby z ostat­nich dwu­na­stu mie­sięcy. Pie­czo­ło­wi­cie gro­ma­dziła moje naj­pięk­niej­sze rysunki, zbie­rane w trak­cie naszych spa­ce­rów kamyki i muszelki oraz setki zdjęć, na któ­rych doku­men­to­wała każdy mój krok, po czym wkła­dała je do wiel­kiego pudła. Następ­nie brała dłu­go­pis i swoim olbrzy­mim, zama­szy­stym pismem pod­pi­sy­wała je „Pudełko zło­tych wspo­mnień Chry­sty”, dopi­sy­wała rok i dory­so­wy­wała kilka wymyśl­nych gwiaz­dek i serc. Kiedy pół­tora roku póź­niej na świat przy­szła moja sio­stra Kaitlyn, razem z nią poja­wiło się dru­gie pudło. Z cza­sem ich zawar­tość sta­wała się coraz bar­dziej cha­otyczna, nie­które lata pomi­ja­ły­śmy i zwy­czaj stop­niowo zani­kał.

Od czasu do czasu, w losowe sobot­nie popo­łu­dnie, matka pro­po­no­wała, byśmy wybrały się „na wycieczkę ścież­kami pamięci”, i wycią­gała spod łóżka losowe pudełko. Któ­re­goś z takich dni, kilka mie­sięcy po tym, jak dowie­dzia­ły­śmy się o ist­nie­niu naszej roz­le­głej bio­lo­gicz­nej rodziny, prze­ko­py­wa­ły­śmy się przez pudło opi­sane jako „Chry­sta 1993. Sie­dząc po turecku na pod­ło­dze, nagle zda­łam sobie sprawę z cze­goś, czego nie zauwa­ży­łam pod­czas żad­nej z wcze­śniej­szych podróży sen­ty­men­tal­nych: coś w moim dzie­ciń­stwie się nie zga­dzało. Prze­glą­da­jąc dzie­siątki zdjęć przed­sta­wia­ją­cych mnie i mojego ojca – przy­tu­la­ją­cego mnie na przy­ję­ciu z oka­zji moich dzie­wią­tych uro­dzin, brzdą­ka­ją­cego na sta­rej gita­rze aku­stycz­nej ze mną na kola­nach, uda­ją­cego „łaskot­ko­wego potwora” gonią­cego mnie i Kaitlyn po domu – uświa­do­mi­łam sobie, że nie jestem w sta­nie przy­wo­łać z pamięci żad­nych zwią­za­nych z nim wspo­mnień z tam­tego okresu. Żadna foto­gra­fia nie wią­zała się nawet z ich cie­niem. Patrząc na moje życie, czu­łam się w nim obco. Pomy­śla­łam: „Jak to, prze­cież on musiał tam być”. Ale nie mogłam przy­po­mnieć sobie ani jed­nej jego wizyty z 1993 roku.

Prze­trzą­sa­jąc resztę zawar­to­ści pudła, natknę­łam się na opra­wioną w ramkę pro­fe­sjo­nalną foto­gra­fię mniej wię­cej for­matu A4, przed­sta­wia­jącą dwa liski tulące się do sie­bie w śniegu. Tam­tego roku mia­łam trwa­jącą wiele mie­sięcy obse­sję na punk­cie tego zwie­rzę­cia i kiedy zoba­czy­łam zdję­cie, natych­miast zalała mnie fala rado­ści, taka sama jak ta, którą poczu­łam, gdy odpa­ko­wa­łam ten pre­zent. Odwró­ci­łam ramkę. Z tyłu wid­niała wypi­sana mar­ke­rem dedy­ka­cja. Wiel­kie, okrą­głe litery mojej matki ukła­dały się w zda­nie: „Naszemu misiacz­kowi, Chry­ście, kocha­jąca mama i”… Koniec. Nie mogłam przy­po­mnieć sobie żad­nej z uchwy­co­nych na foto­gra­fiach chwil spę­dza­nych z ojcem, pamię­ta­łam jed­nak każdy naj­mniej­szy szcze­gół doty­czący kobiety, któ­rej imię było teraz zakryte bia­łym korek­to­rem, byle jak nało­żo­nym przez moją matkę. (Piszę „byle jak”, bo wystar­czyło dobrze się przyj­rzeć, by wciąż je doj­rzeć).

Sie­dząc na pod­ło­dze i gapiąc się rów­no­cze­śnie na zdję­cia ojca z cza­sów, z któ­rymi nie wią­zały się żadne wspo­mnie­nia, i na celowo usu­nięte imię osoby, któ­rej obec­ność wciąż, po tych wszyst­kich latach, wiele dla mnie zna­czyła, dotarło do mnie, że to wcale nie były pudełka wspo­mnień, tylko ści­śle ocen­zu­ro­wana wer­sja mojego życia: taka, jaką mia­łam zapa­mię­tać. W pudłach nie było worecz­ków po koka­inie, powia­do­mień o eks­mi­sjach ani foto­gra­fii ojca z okresu, kiedy miesz­kał w zde­ze­lo­wa­nej przy­cze­pie w Pico i stra­cił więk­szość zębów. Nie było też śladu po zła­ma­nych ser­cach, które matka zosta­wiała za sobą, wymie­nia­jąc jedną dziew­czynę na kolejną, by prze­trwać i zapew­nić nam byt. Ani jed­nego por­tretu któ­re­goś z naszych psich czy kocich towa­rzy­szy dzie­ciń­stwa, któ­rych kocha­ły­śmy i któ­rzy jechali „na farmę”, gdy musia­ły­śmy się prze­pro­wa­dzić do domu kolej­nej z przy­ja­ció­łek matki, by sta­nąć na nogi. Póź­niej dowie­dzia­łam się, skąd wzięły się liczne zdję­cia ojca, na któ­rych wyglą­dał na przy­stoj­nego i ogar­nię­tego męż­czy­znę: matka pła­ciła mu, żeby do nich pozo­wał. Kil­ka­na­ście razy w roku dopro­wa­dzała go do porządku, zmu­szała do kąpieli, może nawet wysy­łała do den­ty­sty, po czym kazała mu wkra­czać na scenę naszego życia. On grał swoje solo na gita­rze, a ona zapeł­niała jedną rolkę filmu za drugą w nadziei, że uda się jej zastą­pić wszel­kie pozo­sta­ło­ści naszych bole­snych wspo­mnień malow­ni­czym kłam­stwem. Stan­dar­dową stawką za te godne Oskara popisy był sze­lesz­czący dwu­dzie­sto­do­la­rowy bank­not.

Gdy wpa­try­wa­łam się w przy­kryte bia­łym korek­to­rem imię Sable, nagle przy­tło­czyły mnie fala nie­uświa­do­mio­nego dotąd żalu i lawina pytań o to, co się z nią naprawdę stało i czy kie­dyś za mną tęsk­niła. Zda­łam sobie sprawę, że w opo­wie­ściach matki nie znajdę całej – praw­do­po­dob­nie bole­snej – prawdy o swoim życiu. Zaczę­łam więc doko­py­wać się do szcze­gó­łów, które pomi­jała. Na moje szczę­ście od czasu do czasu – być może przez zwy­czajne wyczer­pa­nie koniecz­no­ścią trzy­ma­nia się jed­no­cze­śnie tak wielu „baje­czek”, jak z czu­ło­ścią matka nazy­wała swoje nagi­na­nie prawdy – pozwa­lała sobie na chwi­lowy przy­pływ szcze­ro­ści. W takich momen­tach prawda wyle­wała się z niej jak mar­tini z prze­peł­nio­nego kie­liszka. Chwy­ta­łam te infor­ma­cje jak krnąbrny dzie­ciak, który wska­kuje w dziury w chod­niku, zamiast je omi­jać, i zada­wa­łam jak naj­wię­cej pytań – wie­dzia­łam, że roz­mowa potrwa naj­wy­żej kilka minut, po czym matka gwał­tow­nie zaprze­czy każ­demu dro­bia­zgowi, który spra­wiał jej ból.

– Opo­wiedz mi jesz­cze raz, jak pozna­łaś tatę. – Zada­wa­łam jej to pyta­nie tysiące razy i za każ­dym razem zupeł­nym przy­pad­kiem i pomimo jej usil­nych sta­rań dowia­dy­wa­łam się cze­goś nowego.

Histo­ria mojego przyj­ścia na świat nie roz­po­czyna się w sypialni, w barze ani na plaży, gdzie dwójka zako­cha­nych trzyma się za ręce, patrzy sobie głę­boko w oczy na tle różo­wie­ją­cego nieba i wyznaje sobie uczu­cie. Bie­rze ona począ­tek w znacz­nie mniej typo­wym miej­scu: w salo­nie fry­zjer­skim Micha­el­john’s na rogu Cam­den i Bri­gh­ton Way w Beverly Hills.

W roku 1983, na kilka cykli przed moim poczę­ciem, moja matka Debra była tuż po trzy­dzie­stce. W ciągu ostat­nich pięt­na­stu lat z wolna prze­mi­jało lato miło­ści, któ­rego mogłaby być sym­bo­lem, ustę­pu­jąc dra­pa­czom chmur, Wall Street i począt­kom zim­nej wojny (tu spe­cjalne podzię­ko­wa­nia należą się urzę­du­ją­cemu wów­czas pre­zy­den­towi Ronal­dowi Reaga­nowi, któ­rego Debra, zatwar­działa demo­kratka, pomimo jego sym­pa­tii poli­tycz­nych uwa­żała za „uro­czego”).

Choć z geo­po­li­tycz­nego punktu widze­nia losy świata wisiały na wło­sku, Debra uwa­żała, że żyje w wyjąt­kowo eks­cy­tu­ją­cych cza­sach. Thril­ler Micha­ela Jack­sona sztur­mem zdo­by­wał listy prze­bo­jów – ta oznaka zmian zacho­dzą­cych w spo­łe­czeń­stwie była dla niej tym bar­dziej przej­mu­jąca, że wła­śnie sza­leń­czo zako­chała się w uta­len­to­wa­nej, dwa­dzie­ścia lat od niej star­szej, czar­no­skó­rej pio­sen­karce i aktorce Ann Weldon, w skró­cie Annie. Pod wpły­wem impulsu posta­no­wiła roz­po­cząć zupeł­nie nową karierę i zostać mene­dżerką muzyczną swo­jej part­nerki (mimo że nie miała żad­nego doświad­cze­nia w prze­my­śle muzycz­nym ani bla­dego poję­cia, z czym wiąże się ta praca). Prze­ży­wała gorący romans z Annie, jed­no­cze­śnie zała­twia­jąc jej kon­certy, w tym występ przed Jane Fondą w hol­ly­wo­odz­kim Para­mo­unt Stu­dios czy rolę sup­portu Dizzy’ego Gil­le­spie pod­czas jego tournée po pary­skich klu­bach.

Poza byciem szczę­śli­wie zako­chaną i zmie­nia­niem hete­ro­sek­su­al­nych kobiet w bisek­su­alistki (ulu­biony sport mojej matki) Debra cie­szyła się nowym życiem, poda­ro­wa­nym jej przez pro­gram Ano­ni­mo­wych Alko­ho­li­ków, który odkryła przy oka­zji wycią­ga­nia swo­jej młod­szej sio­stry Diane z uza­leż­nie­nia od hero­iny. Zanim natknęła się na AA, Debra robiła wszystko, co mogła, by Diane była czy­sta. Nie­raz waliła w drzwi jej sypialni, bła­ga­jąc, by stam­tąd wyszła.

– Cicho! Uczę się, by zostać reży­serką! – odwrza­ski­wała Diane, wkłu­wa­jąc się igłą w ramię i odpły­wa­jąc przy powtór­kach Kocham Lucy.

Któ­re­goś popo­łu­dnia Debra zadzwo­niła po pomoc na poli­cję, ale powie­dziano jej, że przy­jadą tylko wtedy, gdy Diane „będzie sta­no­wiła zagro­że­nie dla sie­bie lub innych” – a uza­leż­nie­nia od hero­iny za takie nie uzna­wano. Debra pod­ło­żyła więc Diane pisto­let i ponow­nie wykrę­ciła numer alar­mowy.

– Ona ma broń! Wła­śnie zagro­ziła, że mnie zabije! – krzyk­nęła do dyżur­nego.

W wię­zie­niu posta­wiono wście­kłą na sio­strę Diane przed wybo­rem: mogła spę­dzić mie­siąc za kra­tami albo zapi­sać się na pół­roczny pro­gram odwy­kowy. Zde­cy­do­wała się na to dru­gie i roz­po­częła pro­ces wycho­dze­nia z nałogu w ośrodku Impact w Pasa­de­nie.

Kiedy Diane była na odwyku, Debra napi­sała do niej list, prze­ry­wa­jąc w poło­wie zda­nia - zupeł­nie jakby naprawdę roz­ma­wiały – sło­wami: „Zacze­kaj chwilę, wezmę sobie tro­chę soku mar­chew­ko­wego”. Poszła wtedy do kuchni i wcią­gnęła kre­skę koka­iny. W tym momen­cie, który póź­niej będzie nazy­wać „potęż­nym prze­bły­skiem olśnie­nia”, zdała sobie sprawę, że sama też jest uza­leż­niona, tylko dotąd wypie­rała ten fakt. Będąc świad­ki­nią cudow­nych prze­mian, jakie zaszły w życiu Diane po odwyku, Debra rów­nież zaczęła uczęsz­czać na spo­tka­nia AA, zde­ter­mi­no­wana, by – po tym jak spę­dziła więk­szość dru­giej i trze­ciej dekady życia na upa­ja­niu się wszyst­kimi nar­ko­ty­kami, reli­giami i eks­pe­ry­men­tami sek­su­al­nymi popu­lar­nymi w latach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych – w końcu wytrzeź­wieć.

Matka zawsze była hedo­nistką, pra­gnącą przedaw­ko­wać wszystko, zwłasz­cza życie. Kiedy Bitelsi medy­to­wali w aśra­mie Maha­ri­shi w Indiach, Debra była z nimi. Gdy Bha­gwan Raj­ne­esh, póź­niej znany jako Osho, potrze­bo­wał wizy, by kon­ty­nu­ować dzia­łal­ność swo­jej newage’owej sekty w Ore­go­nie, to Debrę popro­szono o uru­cho­mie­nie poli­tycz­nych konek­sji. Kiedy w trak­cie kam­pa­nii pre­zy­denc­kiej McGo­verna i krę­ce­nia Szam­ponu War­ren Beatty miesz­kał w pen­tho­usie w hotelu Beverly Wil­shire, Debra wyna­jęła apar­ta­ment obok – to tam napi­sała swoją pracę dyplo­mową na UCLA na temat komu­ni­zmu, w mię­dzy­cza­sie uwo­dząc kobiety razem z War­renem. Za swo­jego pierw­szego poważ­nego faceta uwa­żała Jeffa Brid­gesa, a wśród wielu jej zna­nych, nie­ujaw­nia­ją­cych swo­jej orien­ta­cji przy­ja­ció­łek była mię­dzy innymi Eva Gabor. Męż­czyźni kochali Debrę, kobiety kochały Debrę, a Debra kochała przy­gody.

Była ude­rza­jąco piękna. Miała gęste blond włosy, wyso­kie kości policz­kowe i mocne, atrak­cyjne rysy, zmięk­czone nieco dzie­cięcą nie­win­no­ścią i figlar­no­ścią bijącą z głę­bo­kiego wej­rze­nia jej brą­zo­wych oczu. Była bar­dzo kobieca, co czę­sto myliło uga­nia­ją­cych się za nią bez powo­dze­nia męż­czyzn. Jej dłu­gie, ide­al­nie poma­lo­wane na czer­wono paznok­cie zawsze paso­wały odcie­niem do jaskra­wo­czer­wo­nych ust. Na małym palcu pra­wej dłoni nosiła zabyt­kowy pier­ścio­nek z kora­lem z osiem­na­sto­ka­ra­to­wego złota, który spra­wiał, że wyglą­dała jak egip­ska księż­niczka – uwiel­biała go, bo przy­wo­dził jej na myśl ocean. Miała także olbrzy­mie piersi, które zwy­kle, ponie­waż nie zno­siła żad­nych ogra­ni­czeń, błą­kały się swo­bodne pod deli­katną bluzką. Ale nie cho­dziło tylko o wygląd – wszyst­kich, któ­rzy się z nią zetknęli, osza­ła­miały jej zaraź­liwa radość życia i nie­za­chwiana pew­ność sie­bie. Gdy prze­sta­wali być dla niej eks­cy­tu­jący, zosta­wiała ich ze zła­ma­nym ser­cem, sama zaś wyru­szała na poszu­ki­wa­nie kolej­nej nowej, lśnią­cej zabawki, która być może cze­kała na nią tuż za rogiem. Teraz, kiedy była trzeźwa i skoń­czyła z impre­zami, zapra­gnęła zaznać kolej­nej przy­gody – macie­rzyń­stwa. Marzyła o dziecku bar­dziej niż o czym­kol­wiek na świe­cie.

Pro­blem pole­gał na tym, że Debra była les­bijką. Był począ­tek lat osiem­dzie­sią­tych i nie znała ani jed­nej homo­sek­su­al­nej osoby, która zało­ży­łaby rodzinę. Nie robiły tego nawet samotne hete­ro­sek­su­alne kobiety – przy­naj­mniej nie celowo. Ame­ry­kań­ski sen wciąż kur­czowo trzy­mał się prze­ko­na­nia, że zdrowe dziecko można wycho­wać jedy­nie na łonie tra­dy­cyj­nej rodziny, skła­da­ją­cej się z ojca, matki i dwóch i pół dziecka. Już samo to, że Debra, dora­sta­jąca w latach pięć­dzie­sią­tych w nale­żą­cej do wyż­szych sfer rodzi­nie – jako uwiel­biana wnuczka byłego guber­na­tora Kali­for­nii Cul­berta Levy’ego Olsona i córka wpły­wo­wego sędziego z Los Ange­les – przy­znała przed sobą i wybraną grupą zaufa­nych przy­ja­ciół, że woli kobiety, sta­jąc się w ten spo­sób w pew­nej mie­rze jaw­nie homo­sek­su­alna, było rewo­lu­cyjne.

Nie ist­niał żaden pod­ręcz­nik, z któ­rego mogłaby sko­rzy­stać. Nie miała żad­nych otwar­cie homo­sek­su­al­nych ikon czy wzo­rów do naśla­do­wa­nia. Żad­nego banku nasie­nia, który roz­da­wałby jed­no­pł­cio­wym parom bro­szury infor­mu­jące o alter­na­tyw­nych ścież­kach pro­wa­dzą­cych do rodzi­ciel­stwa. W tele­wi­zji nie pusz­czano Współ­cze­snej rodziny, Ellen czy Willa i Grace. Hol­ly­wood z reguły nie ofe­ro­wało zbyt wielu wąt­ków doty­czą­cych homo­sek­su­ali­zmu; nie­liczne postaci gejów i les­bi­jek, które poja­wiały się w fil­mach i książ­kach, czę­sto umie­rały lub spo­ty­kał je inny nie­szczę­śliwy koniec. Epi­de­mia AIDS, ochrzczona przez popu­lar­nego tele­wi­zyj­nego tele­ewan­ge­li­stę Jerry’ego Fal­wella „gejow­ską zarazą”, osią­gała wła­śnie swoje apo­geum. Atmos­fera, z którą musieli się mie­rzyć geje i les­bijki we wcze­snych latach osiem­dzie­sią­tych, nawet w libe­ral­nym Los Ange­les nie była po pro­stu nie­kom­for­towa – była wręcz wroga.

Debra myślała o dziecku, po czym włą­czała tele­wi­zję albo radio i dosta­wała skur­czy żołądka, słu­cha­jąc, jak znane osoby, takie jak Fal­well czy pio­sen­karka i anty­ge­jow­ska akty­wistka Anita Bry­ant, gło­szą tezy w stylu: „Pamię­taj­cie, homo­sek­su­ali­ści się nie roz­mna­żają! Oni rekru­tują! I wielu z nich czyha na moje i wasze dzieci”.

Debra oba­wiała się, że dziecko samot­nej matki les­bijki będzie miało nie­sły­cha­nie trudne życie. Poza tym była star­sza niż więk­szość matek, które znała, i zda­wała sobie sprawę, że zegar bio­lo­giczny nie daje jej wiele czasu, zwłasz­cza gdyby zechciała mieć wię­cej niż jedno dziecko. Kiedy więc to olbrzy­mie, naglące pra­gnie­nie potomka ogar­nęło ją po raz pierw­szy, cztery lata przed tam­tym brze­mien­nym w skutki spo­tka­niem w zakła­dzie fry­zjer­skim, zro­biła to, co na jej miej­scu zro­biłaby każda logicz­nie myśląca osoba: posta­no­wiła zostać hetero. Roz­wią­za­nie to nie było ide­alne, ale było wyko­nalne – taką przy­naj­mniej miała nadzieję.

Poznała nawet męż­czy­znę dosko­nale pasu­ją­cego do tego planu: Sola Westa III, przy­stoj­nego dzie­dzica naf­to­wej for­tuny. Sol pocho­dził z San Anto­nio i chciał kupić sobie posia­dłość w Los Ange­les. Debra, która w tam­tym okre­sie z powo­dze­niem roz­wi­jała karierę agentki nie­ru­cho­mo­ści, została jego pośred­niczką. Kiedy roz­sia­dali się we dwoje na tyl­nym sie­dze­niu jego limu­zyny i sunęli fali­stymi wzgó­rzami Bel Air od jed­nego domu poka­zo­wego do dru­giego, Debra ocza­ro­wy­wała go uryw­kami swo­jego życia: opo­wia­dała o nocy spę­dzo­nej na egip­skim Sfink­sie albo o tym, jak wpro­wa­dziła Tinę Tur­ner w taj­niki bud­dy­zmu. Jej opo­wie­ści były nie­sa­mo­wite – i chciało się brać je za dobrą monetę – ale cza­sem odpły­wała tak daleko, że potrzeba było praw­dzi­wego aktu wiary, by jej zaufać. Mimo tego twarde, dzi­kie, repu­bli­kań­skie serce Sola zabiło moc­niej dla tej sza­lo­nej blond demo­kratki z Beverly Hills, opro­wa­dza­ją­cej go po coraz to nowych posia­dło­ściach. Był nią tak urze­czony, że po pierw­szej randce wysłał jej dwa tuziny czer­wo­nych róż, a następ­nie kupił trzeci dom, który mu poka­zała, od ręki, zanim jesz­cze zeszli z pod­jazdu.

Kiedy sfi­na­li­zo­wano trans­ak­cję, Debra wrę­czyła Solowi klu­cze do jego nowego kró­le­stwa, a on odwdzię­czył się jej, pro­po­nu­jąc, by z nim zamiesz­kała. Miała do dys­po­zy­cji wła­sne skrzy­dło, wypeł­nione ubra­niami od pro­jek­tan­tów i futrami, oraz nie­ogra­ni­czone konto na wła­sne wydatki. Cho­dziła nawet na coty­go­dniowe sesje tera­peu­tyczne, by „stać się hetero”. Choć ni­gdy się jej to nie udało, z cza­sem Debra nauczyła się na swój spo­sób kochać Sola. Podob­nie jak ona dora­stał w głę­boko dys­funk­cyj­nej rodzi­nie. (Po tym jak star­szy brat Sola umarł w wyniku przedaw­ko­wa­nia hero­iny, jego rów­nież uza­leż­niona szwa­gierka zastrze­gła w testa­men­cie, że Sol odzie­dzi­czy for­tunę brata tylko pod warun­kiem, że pochowa ją ubraną w jej ulu­bioną błę­kitną koszulę nocną w jej ulu­bio­nym nie­bie­skim Fer­rari 330 Ame­rica. Kiedy w końcu przedaw­ko­wała i jej ostat­nią wolę upu­blicz­niono, Sol pró­bo­wał wal­czyć z tymi zapi­sami w sądzie, ale osta­tecz­nie prze­grał sprawę. To był naj­słyn­niej­szy pogrzeb w histo­rii San Anto­nio).

Dla Debry waż­niej­sze niż miłość było poczu­cie, że jej rodzice, choć nie żyli, byliby dumni, widząc ją u boku Sola. Jego mają­tek i dobre maniery – nie wspo­mi­na­jąc już o płci – były wszyst­kim, czego życzyłby sobie jej ojciec. Uwa­żała także, że Sol byłby tro­skli­wym tatą. I tak kilka mie­sięcy po prze­pro­wadzce Debrze udało się go prze­ko­nać, że powinni spró­bo­wać zajść w ciążę. Sta­rali się dwa lata. Co mie­siąc w trak­cie owu­la­cji kochali się, po czym Debra kła­dła się na łóżku w pozy­cji jogi z unie­sio­nymi nogami opar­tymi o ścianę, żeby upew­nić się, że doszło do zapłod­nie­nia, pod­czas gdy Sol leżał obok niej, oglą­da­jąc w tele­wi­zji wia­do­mo­ści eko­no­miczne. Kilka tygo­dni póź­niej z nie­do­wie­rza­niem spo­glą­dała na nega­tywny wynik testu cią­żo­wego. W końcu razem z Solem odwie­dzili spe­cja­li­stę, dok­tora Cappy’ego Roth­mana, który pro­wa­dził w Cen­tury City nowo otwartą kli­nikę lecze­nia nie­płod­no­ści zwaną Cali­for­nia Cry­obank.

Pod­czas tej wizyty ku swo­jemu wiel­kiemu zasko­cze­niu Debra dowie­działa się, że pro­blem leży po stro­nie Sola. Cappy wyja­śnił im, że naj­praw­do­po­dob­niej w wyniku prze­sia­dy­wa­nia w popu­lar­nych w latach sie­dem­dzie­sią­tych jacuzzi z wodą o tem­pe­ra­tu­rze się­ga­ją­cej czter­dzie­stu pię­ciu stopni Sol naba­wił się żyla­ków powrózka nasien­nego, przez co w jego sper­mie nie było wystar­cza­ją­cej liczby plem­ni­ków.

– To czę­sta przy­pa­dłość – zapew­nił Cappy. – Na szczę­ście wystar­czy pro­sty zabieg.

W kolej­nych mie­sią­cach Sol uni­kał usta­le­nia daty ope­ra­cji. Debra nie prze­sta­wała naci­skać, co zmu­siło go do wyzna­nia prawdy: nie miał zbyt szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa i nie był pewien, czy w ogóle chce mieć dzieci.

Debra była wście­kła. Przez dwa lata sta­rali się o dziecko. Teraz zasta­na­wiała się, czy jakaś część Sola przez cały ten czas nie prze­czu­wała, że nie jest zdolny dać jej potomka. Czuła się zdra­dzona.

– Albo umó­wisz się na ope­ra­cję, Sol – powie­działa – albo cię zosta­wię.

– Ni­gdy mnie nie zosta­wisz, Debro – odparł z wyż­szo­ścią. – Zosta­niesz naj­bo­gat­szą kobietą w Los Ange­les. Była­byś idiotką, gdy­byś się tego wyrze­kła.

Wkrótce po tej wymia­nie zdań Sol oświad­czył się Debrze pod­czas w zamie­rze­niu roman­tycz­nej prze­jażdżki kon­nej po jego rodzin­nym ran­czu w San Anto­nio. Jed­nak Debra jechała na oklep, spa­dła z konia i zła­mała rzepkę – uznała, że w ten spo­sób świat daje jej znak, że ten zwią­zek nie ma przy­szło­ści.

Po kilku mie­sią­cach zasta­na­wia­nia się nad swoim życiem, wciąż mając w pamięci nie­pewną sytu­ację finan­sową, jaką nazna­czone było jej dzie­ciń­stwo, Debra w końcu się wypro­wa­dziła, wcze­śniej zaak­cep­to­waw­szy jed­nak 50 tysięcy dola­rów, które Sol dał jej na „roz­krę­ce­nie kariery mene­dżerki muzycz­nej” jej sekret­nej dziew­czyny Annie. (Debra z przy­jem­no­ścią wydała całą tę sumę na to, co póź­niej nazy­wała „mie­sią­cem mio­do­wym” z Annie, swoją „klientką”, która wkrótce stała się pierw­szą z wielu moich dru­gich matek).

Porzu­ciw­szy poszu­ki­wa­nia ide­al­nego ojca, Debra dotarła do punktu, w któ­rym cał­ko­wi­cie zado­wo­li­łoby ją zna­le­zie­nie ide­al­nej spermy. To nie mogło być byle jakie nasie­nie. Jed­no­ra­zowy nume­rek w Pips czy Daisy nie przy­niósłby jej małego Buddy, któ­rego tak bar­dzo pra­gnęła. Potrze­bo­wała kogoś boskiego. Uta­len­to­wa­nego. Kogoś odpo­wied­nio wybit­nego i ze sto­sow­nym rodo­wo­dem.

O to, czy nie pomógłby jej zostać matką, zapy­tała naj­pierw swo­jego zna­jo­mego aktora i osła­wio­nego play­boya War­rena Beatty’ego. Przez lata War­ren i Debra stali się bli­skimi przy­ja­ciółmi i spo­ra­dycz­nymi kochan­kami: łączyła ich fascy­na­cja kobie­tami.

– Nie zna­łem nikogo, kto kochałby kobiety rów­nie mocno jak ja, póki nie spo­tka­łem Debry! – zwykł cheł­pić się przed zna­jo­mymi za każ­dym razem, gdy ją komuś przed­sta­wiał. War­ren grzecz­nie odmó­wił jej proś­bie.

Potem przez chwilę dążyła do zre­ali­zo­wa­nia innego, jej zda­niem genial­nego pomy­słu: chciała wyko­rzy­stać nasie­nie brata Annie.

– Zro­zum – tłu­ma­czyła dziew­czy­nie – to byłoby tak, jak­by­śmy naprawdę miały razem dziecko, mia­łoby w sobie geny nas obu.

Debra uwa­żała, że histo­ria rodziny Annie jest fascy­nu­jąca. Po kądzieli się­gała romansu mię­dzy synem wła­ści­ciela plan­ta­cji na Środ­ko­wym Zacho­dzie a jedną z pra­cu­ją­cych na niej nie­wol­nic. Syn plan­ta­tora (pra­pra­dzia­dek Annie) wal­czył o to, by wyzwo­lono jej pra­pra­babkę i ich wspólne dzieci, po czym zaży­czył sobie, by po śmierci pocho­wano go obok uko­cha­nej. Po mie­czu nato­miast Annie pocho­dziła z indiań­skiego ple­mie­nia Czar­nych Czok­ta­wów. Czę­sto żar­tem mówiła Debrze: „Skar­bie, jestem tym, co naj­lep­sze ze wszyst­kich świa­tów. W moich żyłach pły­nie czarna, biała i czer­wona krew”.

Annie była olśnie­wa­jącą, robiącą pio­ru­nu­jące wra­że­nie kobietą o pro­mien­nym uśmie­chu i głę­bo­kim, potęż­nym gło­sie. Dora­stała na far­mie w Okla­ho­mie pod koniec lat trzy­dzie­stych. Jej ojciec, libe­ralny mini­ster i wła­ści­ciel gospo­dar­stwa, tak sku­tecz­nie i zażar­cie chro­nił szóstkę swo­ich dzieci przed rasi­zmem, że Annie dowie­działa się o jego ist­nie­niu dopiero, gdy po prze­pro­wadzce do Kali­for­nii jako nasto­latka zaczęła śpie­wać w klu­bach – i musiała do nich wcho­dzić innymi drzwiami niż jej biali sze­fo­wie. W latach pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych wyro­biła sobie nazwi­sko, wystę­pu­jąc w gejow­skich i les­bij­skich barach pokroju 524 Club w San Fran­ci­sco. Ich wła­ści­ciele z rado­ścią pozwa­lali jej korzy­stać z głów­nego wej­ścia: dla tej żyją­cej na mar­gi­ne­sie spo­łecz­no­ści Annie stała się gwiazdą. Śpie­wała przed Dinah Washing­ton i została pierw­szą czar­no­skórą aktorką obsa­dzaną w głów­nych rolach w Ame­ri­can Con­se­rva­tory The­ater w San Fran­ci­sco – jesz­cze zanim prze­nio­sła się do Hol­ly­wood, by zagrać Mary w Szam­po­nie. Moja matka poszła zoba­czyć występ Annie na wiecu doty­czą­cym spraw kobiet: gdy tylko ujrzała ją dum­nie kro­czącą w dłu­giej, beżo­wej sukni po sce­nie i śpie­wa­jącą I Am Woman z całą orkie­strą sym­fo­niczną za ple­cami, wprost osza­lała na jej punk­cie.

Annie zgo­dziła się na dziecko z Debrą. Zgo­dził się nawet jej brat – pro­po­zy­cja mu schle­biała. Nie zgo­dziła się tylko jego żona.

– Nie ma mowy! – wydarła się na Debrę, gdy tylko zro­zu­miała, co się święci. Rzu­cała oczami takie gromy, jakby wła­śnie dowie­działa się, że jej mąż i moja matka mają romans.

Debra powoli zaczy­nała rozu­mieć, że skło­nie­nie któ­re­goś ze zna­jo­mych, by został ojcem jej dziecka, może nie być takie łatwe, jak się spo­dzie­wała.

Wkrótce potem przy­pad­kiem wpa­dła na inne roz­wią­za­nie. Prze­glą­da­jąc „Los Ange­les Times” natknęła się na arty­kuł opi­su­jący dzia­łal­ność Repo­si­tory for Ger­mi­nal Cho­ice, orga­ni­za­cji, która zaj­mo­wała się roz­da­wa­niem spermy lau­re­atów Nagrody Nobla w szczyt­nym celu: ich gene­tyczna wspa­nia­łość miała przy­czy­nić się do „roz­woju rasy ludz­kiej”.

Przed­sta­wi­cie­lem „banku geniu­szy”, jak nazy­wała go Debra, oka­zał się przy­po­mi­na­jący obwoź­nego han­dla­rza męż­czy­zna w śred­nim wieku, który pew­nego dnia poja­wił się w jej salo­nie: zamiast jed­nak wci­skać jej biblie czy ency­klo­pe­die, rekla­mo­wał plik „jed­no­stro­ni­co­wych cha­rak­te­ry­styk męż­czyzn mogą­cych pochwa­lić się «genialną spermą»”. Choć pro­fili nie opa­trzono zdję­ciami („by chro­nić toż­sa­mość daw­ców”), Debra uznała, że to naj­lep­sza z dostęp­nych jej opcji. Był tylko jeden pro­blem: bank geniu­szy, jak nie­mal wszyst­kie banki nasie­nia funk­cjo­nu­jące w tam­tych cza­sach, wyzna­wał nie­dwu­znaczną poli­tykę „żad­nych les­bi­jek i samot­nych kobiet”, uzna­jąc te dwie kate­go­rie matek za abso­lut­nie nie­zdolne do wycho­wa­nia kolej­nego mło­dego poko­le­nia.

Debra połech­tała wła­ści­ciela Repo­si­tory wizją gene­tycz­nego poten­cjału mie­szanki plem­ni­ków nobli­sty i jajeczka wnuczki guber­na­tora Kali­for­nii: był on tak pod­eks­cy­to­wany, że jego uprze­dze­nia zeszły na dal­szy plan. Tydzień póź­niej sie­działa już w swo­jej kuchni z męż­czy­zną z aktówką, prze­glą­da­jąc dzie­siątki pro­fili ano­ni­mo­wych daw­ców. W końcu zde­cy­do­wała się na spermę „mate­ma­tycz­nego talentu” z Uni­wer­sy­tetu Stan­forda.

W następ­nym tygo­dniu pod jej drzwiami poja­wił się gigan­tyczny srebrny kokon. Ostroż­nie wnio­sła meta­lowy obiekt do środka, posta­wiła go na kuchen­nym bla­cie i otwo­rzyła. Dym z wypeł­nia­ją­cego pojem­nik suchego lodu owio­nął jej twarz, a gdy się roz­wiał, Debra zoba­czyła przed sobą trzy fiolki ze spermą geniu­sza. Każda miała wbu­do­wany apli­ka­tor. Moja matka wła­śnie jajecz­ko­wała, poło­żyła się więc na stole w jadalni i z pomocą sio­stry od razu pod­jęła próbę inse­mi­na­cji. Nie­stety Diane nie miała bla­dego poję­cia, co robi, więc zawar­tość pierw­szej fiolki w cało­ści wylą­do­wała na bla­cie.

Za dru­gim razem wszystko dostało się tam, gdzie trzeba, i Debrze pozo­stało już tylko cze­kać.

Kiedy oka­zało się, że pierw­sza próba nie dała jej upra­gnio­nej ciąży, Debra zaczęła się zasta­na­wiać, czy to cza­sem nie kolejny znak z nie­bios. Zanim więc się­gnęła po trze­cią i ostat­nią fiolkę z nasie­niem, wyna­jęła pry­wat­nego detek­tywa. Po tygo­dniu otwo­rzyła otrzy­maną od niego kopertę i wycią­gnęła z niej foto­gra­fię, która przed­sta­wiała łysego i naj­mniej atrak­cyj­nego pro­fe­sora, jakiego Debra widziała w życiu. Patrząc na zdję­cie, wyobra­żała sobie dzi­wacz­nego chłopca z przed­wcze­śnie cofa­jącą się linią wło­sów, któ­rego mia­łaby wydać na świat. Czym prę­dzej ode­słała srebrny meta­lowy kon­te­ner tam, skąd przy­był. Nobli­sta czy nie, Debra posta­no­wiła, że musi znać ojca swo­ich dzieci. I musi on być przy­stojny.

Nie wie­dząc, dokąd się zwró­cić, i nie­mal gotowa się pod­dać, Debra poświe­cała czas na medy­ta­cję. Leżąc z zamknię­tymi oczami na łóżku pod świe­tli­kiem w sypialni, którą dzie­liła z Annie, przy­po­mi­nała sobie chwile sprzed dwóch lat, gdy sie­działa u stóp swo­jego guru w jego zamku w New Jer­sey. Był rok 1982. Debra dostą­piła rzad­kiego zaszczytu oso­bi­stej audien­cji u Bha­gwana Raj­ne­esha, który zło­żył śluby odosob­nie­nia i mil­cze­nia, pod­czas gdy jego komuna w Ore­go­nie codzien­nie dawała pożywkę wszyst­kim kana­łom infor­ma­cyj­nym w całych Sta­nach. She­ela, „sekre­tarka” i zastęp­czyni Bha­gwana, zor­ga­ni­zo­wała spo­tka­nie, nie­świa­doma, że Debra ma romans z jej wspól­no­tową neme­sis, nie­jaką Françoise Ruddy, obec­nie znaną jako Ma Prem Hasya. O czwar­tej rano Debrę zapro­wa­dzono w góry, do pry­wat­nego azylu Bha­gwana, i kazano usiąść po turecku na pod­ło­dze wśród stadka wie­lo­ko­lo­ro­wych pawi. Bha­gwan zajął miej­sce powy­żej, na swoim wysa­dza­nym klej­no­tami tro­nie. Zarówno jego powłó­czy­sta biała szata, jak i cha­rak­te­ry­styczna długa siwa broda nada­wały mu wład­czy rys.

– Co chcesz wie­dzieć, Debro? – zapy­tał łagod­nym, życz­li­wym gło­sem.

Debra skło­niła głowę i zadała pyta­nie, które tra­wiło jej serce:

– Bha­gwa­nie, ponad wszystko pra­gnę zostać matką. Pro­szę, powiedz mi: czy będę miała dzieci?

Guru zamknął oczy i sie­dział w ciszy. Debra cze­kała w napię­ciu. Wie­działa, że Bha­gwan pole­cił swoim wyznaw­czy­niom wyrzec się potom­stwa, ponie­waż chciał, by kobiety stały się jego „wojow­nicz­kami”, i uwa­żał, że dzieci prze­szka­dza­łyby im w wypeł­nia­nia jakże istot­nej misji „budo­wa­nia nowego spo­łe­czeń­stwa”. Otwo­rzył oczy, uśmiech­nął się pro­mien­nym uśmie­chem czy­stej rado­ści i wycią­gnął ręce, by powoli dotknąć róż­nych czę­ści ciała Debry. Naj­pierw poło­żył dłoń na jej gło­wie – cza­krze korony. Potem prze­su­nął ją na cza­krę gar­dła, serca, a potem – co zro­zu­miałe, bio­rąc pod uwagę pyta­nie – na cza­krę sakralną.

Jego dłoń spo­czy­wała tam chwilę, po czym uśmiech­nął się, patrząc Debrze w oczy, i dał jej odpo­wiedź.

– Tak, Debro, widzę to bar­dzo wyraź­nie. Będziesz miała dwóch małych Bud­dów.

Dwa lata póź­niej, wpa­tru­jąc się w świe­tlik nad łóż­kiem i wspo­mi­na­jąc to spo­tka­nie, Debra zasta­na­wiała się, czy aby guru tak naprawdę – jak wielu sądziło – nie był zwy­kłym oszu­stem.

– Boże, Siło Wyż­sza, kim­kol­wiek lub czym­kol­wiek jesteś – powie­działa na głos – jeśli ist­nie­jesz, a mnie jest prze­zna­czone zostać matką, pro­szę, ześlij mi jakiś znak.

Ale żaden znak się nie poja­wił. Przy­naj­mniej nie tam­tego wie­czoru.

Następ­nego dnia Debra, nie­ty­powo dla niej roz­ża­lona swoim losem, poja­wiła się na umó­wio­nej wizy­cie w Micha­el­john Salon w Beverly Hills, zało­żyła pele­rynę i usia­dła w fotelu. Fry­zjerka zabrała się za roz­pla­ta­nie jej gru­bych blond wło­sów.

– Upo­lo­wa­łaś kogoś? – zapy­tała.

Debra prze­cząco potrzą­snęła głową.

Dzwo­nek oznaj­mił, że do salonu wszedł kolejny klient. Debra odru­chowo spoj­rzała przez ramię.

Mie­rzący ponad metr osiem­dzie­siąt nie­zna­jomy, który sta­nął w drzwiach, był naj­pięk­niej­szym fizycz­nie męż­czy­zną, jakiego Debra kie­dy­kol­wiek widziała. Miał inten­syw­nie błę­kitne oczy, muśniętą słoń­cem oliw­kową cerę i gęste pia­sko­wo­brą­zowe włosy, które cały czas musiał odgar­niać z twa­rzy. Nosił białą, zapi­naną na guziki koszulę i dobrze skro­jone twe­edowe spodnie, pod­kre­śla­jące jego musku­larne, szczu­płe ciało, oraz nieco zno­szone brą­zowe skó­rzane moka­syny. Nie­mal jaśniał na tle obry­so­wu­ją­cego jego syl­wetkę świa­tła wpa­da­ją­cego przez olbrzy­mie prze­szklone drzwi; wyglą­dał jak młody bóg, który wła­śnie zstą­pił z nieba wprost do Micha­el­john.

Przy­stojny męż­czy­zna zajął fotel obok Debry, która nie mogła ode­rwać od niego wzroku. Uważ­nie przyj­rzała się jego uszom, pro­fi­lowi, dużym, wyglą­da­ją­cym na zręczne dło­niom i nagle, w jed­nej sekun­dzie, zyskała abso­lutną pew­ność: zna­la­zła go. Tego jedy­nego. Nie męż­czy­znę, w któ­rym się zako­cha, któ­rego poślubi i z któ­rym będzie żyła długo i szczę­śli­wie, tylko męż­czy­znę, któ­rego prze­kona, by spu­ścił się do kubeczka, żeby mogła pójść do domu, napeł­nić jego zawar­to­ścią pipetę do pole­wa­nia indyka i się zapłod­nić.

– Jestem Debra – przed­sta­wiła się, z bły­skiem w oku wycią­ga­jąc ku niemu dłoń. – Jak się nazy­wasz?

Jef­frey Har­ri­son ni­gdy by nie przy­pusz­czał, że odpo­wiedź na to pyta­nie tak bar­dzo zmieni jego życie. W cza­sie strzy­że­nia Debra dowie­działa się, że ma on dwa­dzie­ścia pięć lat i jest wolny, że dora­stał na Wschod­nim Wybrzeżu oraz że wła­śnie prze­pro­wa­dził się do Los Ange­les z Hany na Maui, dokąd jego majętna matka i ojczym prze­nie­śli się po przej­ściu na eme­ry­turę. Pra­co­wał jako kel­ner i dora­biał jako model, w wol­nych chwi­lach nie­ustan­nie pró­bu­jąc roz­wi­nąć karierę gita­rzy­sty, ponie­waż uwa­żał się przede wszyst­kim za muzyka i autora tek­stów. Debra, słu­cha­jąc jego histo­rii, coraz sze­rzej otwie­rała oczy. Zewnętrzne piękno i talent arty­styczny! Kosz­mar o łysie­ją­cym naukowcu natych­miast został wyparty przez marze­nie o skrzypku. Dowie­działa się, że Jef­frey odrzu­cił pro­po­zy­cję rodzi­ców chcą­cych opła­cić mu col­lege – wolał stu­dio­wać medy­ta­cję trans­cen­den­talną we Wło­szech i sur­fo­wać wzdłuż hawaj­skich plaż. Jego ojciec skoń­czył Yale i Harvard, matka cho­dziła do Wel­le­sley, a wujek był pre­ze­sem Banku Rezerw Fede­ral­nych w Nowym Jorku.

– Ach – dodał, jakby to było mało istotne – moim cio­tecz­nym dziad­kiem był sędzia Sądu Naj­wyż­szego Oli­ver Wen­dell Hol­mes Jr.

Serce Debry pod­sko­czyło.

– Znam wszyst­kich w branży muzycz­nej – stwier­dziła, roz­sie­wa­jąc wokół swój osła­wiony czar. – Pomogę ci, jak tylko będę mogła. Zostaw mi swój numer.

O ile darem, któ­rym życie obda­rzyło Jef­freya, był jego wygląd, o tyle Debrze przy­pa­dła w udziale zdol­ność prze­ko­ny­wa­nia ludzi do róż­nych rze­czy. Tydzień póź­niej pod­czas lun­chu, nim Jef­frey zdo­łał się zorien­to­wać, zga­dzał się oddać kobie­cie, którą led­wie znał, kube­czek swo­jej spermy, by speł­nić jej życiowe marze­nie o dziecku.

W zamian miała mu dać dwa tysiące dola­rów.

– Jesz­cze tylko jedna kwe­stia – powie­działa, kła­dąc na stole zaliczkę w wyso­ko­ści połowy tej kwoty.

– Jasne, o co cho­dzi?

– Jef­frey, chcę, żebyś mi przy­siągł na swoją duszę, Boga czy kogo­kol­wiek, do kogo tam się modlisz, że nie zro­bisz tego dla nikogo oprócz mnie.

Jef­frey bar­dzo się sta­rał, by się nie roze­śmiać. Miał pracę. Nie zamie­rzał zara­biać na życie, zacze­pia­jąc kobiety na ulicy i ofe­ru­jąc im swoje nasie­nie na sprze­daż. Choć uwa­żał tę prośbę za dzi­waczną, spoj­rzał na Debrę z poważ­nym wyra­zem twa­rzy i wzru­szył ramio­nami.

– Oczy­wi­ście. Żaden pro­blem.

– Jeśli będziesz kie­dyś chciał mieć wła­sne dzieci, w porządku. Ale żad­nego dziecka wię­cej w ten spo­sób. Rozu­miesz? To dla mnie bar­dzo ważne.

– Przy­się­gam – powie­dział – że nie zro­bię tego dla nikogo innego.

Nasienie idealne

Miliony maleń­kich, nibysz­kla­nych kora­li­ków, poru­sza­ją­cych się gorącz­kowo za sprawą ogon­ków, prze­śli­zgi­wało się tam i z powro­tem we wszyst­kich kie­run­kach w poszu­ki­wa­niu cze­goś, czego mogłyby się uchwy­cić.

– Dobry jest! – Cappy Roth­man, dyrek­tor kli­niki lecze­nia nie­płod­no­ści Cali­for­nia Cry­obank, pod­niósł wzrok znad oku­laru mikro­skopu i uśmiech­nął się sze­roko. – Ma mnó­stwo plem­ni­ków!

Debra ode­tchnęła z wielką ulgą. Przez cały wcze­śniej­szy tydzień prze­ra­ża­jąca obawa, że Jef­frey jest bez­płodny tak jak Sol, odbie­rała jej wszyst­kie siły i nie pozwa­lała zasnąć.

– Zwy­kle w jed­nym mili­li­trze spermy pływa od 20 do 150 milio­nów plem­ni­ków – wyja­śniał dalej Cappy. – U tego faceta jest ich grubo ponad 200 milio­nów na mili­litr. To mniej wię­cej obję­tość łyżeczki do her­baty. – Wciąż z uśmie­chem zapy­tał: – Chcesz je zoba­czyć?

– Jasne, że chcę! – odparła Debra i szybko zajęła miej­sce Cappy’ego przed mikro­sko­pem. Z zachwy­tem wpa­try­wała się w 200 milio­nów malut­kich plem­ni­ków pły­wa­ją­cych w kółko po szkla­nej szalce labo­ra­to­ryj­nej: każdy mógł dać począ­tek żyją­cej isto­cie.

Unio­sła głowę znad oku­laru i ode­tchnęła: był to głę­boki, gar­dłowy wydech pełen nadziei. Czuła, że wszystko jest tak, jak należy. Gdy dwa lata wcze­śniej sie­działa dokład­nie na tym samym fotelu z Solem, nic nie było, jak należy. Bank geniu­szy z pew­no­ścią nie był, jak należy. Nawet War­ren to nie do końca było to. Miała poczu­cie, że cały wszech­świat kie­ro­wał ją ku tej chwili, a nad­zwy­czajna jakość spermy Jef­freya tylko utwier­dziła ją w prze­ko­na­niu, że to jemu było prze­zna­czone zostać ojcem jej dzieci.

– Chcesz zoba­czyć coś fascy­nu­ją­cego? – Cappy uniósł brwi. – Jajecz­ku­jesz, prawda?

Debra sądziła, że tak, i poczuła się pod­eks­cy­to­wana tym, co Cappy miał w zana­drzu. Pole­cił jej udać się do łazienki i pobrać małą próbkę śluzu z szyjki macicy. Kiedy wró­ciła, ostroż­nie zamie­nił pre­pa­raty.

– Tuż przed owu­la­cją – wyja­śnił – w ślu­zie szyj­ko­wym poja­wia się kształt przy­po­mi­na­jący liście paproci. Nazywa się to fer­ning. Przez resztę mie­siąca nie ma żad­nego dostrze­gal­nego wzoru, papro­cie zni­kają. – Cappy zamknął jedno oko i zer­k­nął przez oku­lar, prze­sta­wia­jąc pokrę­tła jak sza­lony nauko­wiec, póki nie uzy­skał ostrego obrazu. – Patrz, jest!

Debra kolejny raz zamie­niła się z nim miej­scami. Na widok obrazu, który zoba­czyła przez pry­zmat soczewki, wstrzy­mała oddech: poczuła się zadzi­wiona i ocza­ro­wana jak wtedy, gdy jako dziecko, wtu­lona w ramiona ojca, podzi­wiała roz­gwież­dżone niebo czy spi­ralę we wnę­trzu muszli. Miała wra­że­nie, że życie jest sta­now­czo zbyt upo­rząd­ko­wane, zbyt olśnie­wa­jące, by być tylko serią zbie­gów oko­licz­no­ści; że musi ist­nieć wyż­szy cel czy forma bytu, jakiś więk­szy plan, w który nie mamy wglądu. Zasta­na­wiała się, jaki sce­na­riusz prze­wi­dziano dla niej. Po raz pierw­szy od początku tej dłu­giej podróży ku macie­rzyń­stwu poczuła pew­ność, że jaki­kol­wiek by on nie był, jest w nim miej­sce dla Jef­freya.

Jef­frey w tym samym cza­sie dozna­wał znacz­nie mniej mistycz­nych doświad­czeń, sie­dząc w znaj­du­ją­cym się tuż obok nie­wiel­kim, ste­ryl­nym pomiesz­cze­niu i wycią­ga­jąc rękę w kie­runku Rosjanki, która miała pobrać mu krew, by upew­nić się, że nie ma HIV ani żad­nych innych cho­rób prze­no­szo­nych drogą płciową.

Bar­dzo sta­rał się nie patrzeć na grubą igłę wkłu­wa­jąca mu się w ramię, odwró­cił więc wzrok, a kiedy to zro­bił, przez otwarte na oścież drzwi zoba­czył coś dziw­nego: kolejkę prze­cha­dza­ją­cych się tam i z powro­tem stu­den­tów.

– Co to za jedni? – zagad­nął z cie­ka­wo­ści pie­lę­gniarkę.

– Nasi regu­larni dawcy – odparła rze­czowo.

– Ktoś im za to płaci? – zapy­tał, oszo­ło­miony, nagle zupeł­nie zapo­mi­na­jąc o igle.

– Oczy­wi­ście.

Jef­frey przez chwilę sie­dział w mil­cze­niu, prze­twa­rza­jąc tę infor­ma­cję. Od momentu, gdy w celu pobra­nia próbki zapro­wa­dzono go do maleń­kiego pokoju z „Play­boy­ami”, „Pen­tho­use’ami” i „Hustle­rami” roz­ło­żo­nymi na sto­liku, aż do teraz, gdy ktoś go kłuł, by prze­ba­dać mu krew, miał nie­od­parte wra­że­nie, że zażył grzyby i wła­śnie znaj­duje się w środku jakie­goś psy­cho­de­licz­nego tripu, w któ­rym ni z tego, ni z owego prze­obra­ził się w cen­nego ogiera, bada­nego pod kątem przy­dat­no­ści do roz­płodu. Już samo to, że jakaś obca kobieta zacze­piła go w salo­nie fry­zjer­skim i zapro­po­no­wała, że zapłaci mu za sło­iczek nasie­nia, bo chce sobie zro­bić dziecko, było wystar­cza­jąco dziwne; fakt, że na podob­nym pomy­śle oparto cały – sądząc po sto­ją­cych w kolejce męż­czy­znach, cał­kiem nie­źle pro­spe­ru­jący – biz­nes, zupeł­nie zbiło go z tropu. W końcu zro­zu­miał też, czemu Debra kazała mu przy­siąc, że nie zrobi tego dla nikogo innego.

Debra weszła do pokoju dokład­nie w momen­cie, gdy miał zamiar dopy­tać o szcze­góły.

– Jak leci? – zapy­tała z sze­ro­kim uśmie­chem. Jef­frey szybko otrzą­snął się z osłu­pie­nia i udał, że nie zauwa­żył face­tów cze­ka­ją­cych przed drzwiami.

W kolej­nych tygo­dniach zdo­łał dobrze poznać per­so­nel Cali­for­nia Cry­obank.

Choć testy płod­no­ści zdał śpie­wa­jąco, a pierw­sze ana­lizy krwi wyka­zały, że nie jest nosi­cie­lem wirusa HIV, musiał poja­wić się w ośrodku jesz­cze kilka razy. Debra dopil­no­wała, by zamro­żono dzie­sięć osob­nych pró­bek jego nasie­nia. Pla­no­wała wpraw­dzie użyć świe­żej spermy, ponie­waż z jakie­goś powodu była prze­ko­nana, że jest wyż­szej jako­ści, ale wolała mieć plan awa­ryjny na wypa­dek, gdyby Jef­frey w ostat­niej chwili się wyco­fał. Dzia­łała w spo­sób typowy dla sie­bie: przed każ­dym odda­niem nasie­nia uma­wiała się z nim, że pod­wie­zie go do Cry­obanku, pła­ciła mu ratę w wyso­ko­ści dwu­stu dola­rów i wyko­rzy­sty­wała oka­zję, by w cza­sie jazdy lepiej poznać przy­szłego bio­lo­gicz­nego ojca swo­jego dziecka. Jef­frey szybko zorien­to­wał się, jak funk­cjo­no­wała: zawsze kal­ku­lo­wała na dzie­sięć kro­ków do przodu i zwy­kle nie wta­jem­ni­czała innych w swoje plany, nawet jeśli mieli ode­grać w nich główną rolę.

Dzie­sięć dona­cji póź­niej, kiedy pięć­dzie­siąt fio­lek – czy też ampu­łek, jak je tam nazy­wano – leżało bez­piecz­nie w krio­ko­mo­rze, nad­szedł czas na zabra­nie się za robie­nie dziecka.

Wiele zna­jo­mych Debry prze­cho­dziło przez potworne bata­lie zwią­zane z usta­le­niem praw do opieki – chciała zagwa­ran­to­wać sobie, że dziecko będzie w stu pro­cen­tach jej. Praw­nik pora­dził jej, że w takim wypadku ważne jest, by inse­mi­na­cja odbyła się w gabi­ne­cie lekar­skim, ina­czej Jef­frey teo­re­tycz­nie mógłby rościć sobie prawa do potomka. Poza tym Debrze naprawdę zale­żało na świe­żym mate­riale.

Porzu­ciła nie­dawno odkryte miej­sce na lunch na rzecz Ivy, nowo otwar­tej ele­ganc­kiej restau­ra­cji przy Robert­son Boule­vard, gdzie Jef­frey pra­co­wał jako kel­ner, poda­jąc kraby i char­don­naya cele­bry­tom i hol­ly­wo­odz­kim agen­tom. Kiedy lekarz potwier­dził, że Debra jest w trak­cie owu­la­cji, pod­je­chała do lokalu, minęła pło­tek z bia­łych szta­chet i zamó­wiła sto­lik w sek­cji obsłu­gi­wa­nej przez Jef­freya. Spod jedwab­nej bluzki nie­po­strze­że­nie wycią­gnęła kubek ter­miczny i poło­żyła go przed sobą, tuż obok torebki i klu­czy.

– Witamy – Jef­frey pod­szedł do sto­lika i ukrad­kiem scho­wał kubek pod kel­ner­skim far­tu­chem. – Co mogę dzi­siaj pani podać?

– Może mro­żoną her­batę i coś słod­kiego? – odparła Debra z szel­mow­skim uśmie­chem.

Jef­frey przy­jął zamó­wie­nie i pobiegł do łazienki po próbkę. Kilka minut póź­niej wró­cił, nio­sąc w pra­wej ręce tacę z mro­żoną her­batą, cro­is­san­tem i kub­kiem Debry.

– Oto pani napój – powie­dział, sta­wia­jąc przed nią szklankę i tale­rzyk. – A to pani słodki mały bobas – dokoń­czył szep­tem.

Debra – niczym kwoka – wsa­dziła kubek z powro­tem pod bluzkę, by się nie wychło­dził. Wypiła her­batę dusz­kiem, się­gnęła do torebki, poło­żyła na sto­liku bank­not dwu­stu­do­la­rowy, wsia­dła do swo­jego bia­łego jagu­ara XJ12 i prze­je­chała kilka prze­cznic na zachód, gdzie w gabi­ne­cie gine­ko­loga dała się zapłod­nić małą strzy­kawką.

Jej genialny plan nie zadzia­łał. Choć co mie­siąc w cza­sie owu­la­cji uda­wało się jej odna­leźć Jef­freya tam, gdzie aku­rat prze­by­wał – raz spo­tkali się nawet na par­kingu sta­cji ben­zy­no­wej – po trzech mie­siącach sta­rań wciąż nie była w ciąży.

Zaczęła zasta­na­wiać się, czy pro­blem nie leży w trans­por­cie mię­dzy miej­scem odda­nia spermy a gabi­ne­tem lekar­skim. Może nasie­nie zostaje w jakiś spo­sób uszko­dzone w cza­sie prze­wozu, a może po pro­stu duszy nie­na­ro­dzo­nego dziecka nie podoba się pomysł przyj­ścia na ten świat na sta­cji ben­zy­no­wej.

– Słu­chaj, Jef­frey – zagad­nęła pew­nego popo­łu­dnia, gdy pod­wo­ziła go do pracy, by nie musiał cze­kać na auto­bus. – Coś ewi­dent­nie nie działa. Może jed­nak zro­bi­li­by­śmy to tra­dy­cyjną metodą?

Uśmiech­nęła się zalot­nie. Jef­frey był wyraź­nie skrę­po­wany. Już od jakie­goś czasu nabie­rał prze­ko­na­nia, że Debra, podob­nie jak więk­szość kobiet, które spo­ty­kał, zako­chuje się w nim. (To nie była prawda). Jeśli się z nią prze­śpi, kto zabroni jej twier­dzić, że jest praw­dzi­wym ojcem i żądać od niego finan­so­wego wspar­cia dla dziecka?

– Nie, nie, nie. Zde­cy­do­wa­nie nie! – powie­dział, krę­cąc głową. Spoj­rzał na nią jesz­cze raz, zasta­na­wia­jąc się, czy nie powi­nien jed­nak lepiej prze­my­śleć sprawy. Nie, nie prze­śpi się z nią, nie da się wro­bić w to dziecko. Rów­no­cze­śnie jed­nak zda­wał sobie sprawę, jak roz­pacz­li­wie Debra pra­gnie być matką, i chciał jej w tym pomóc, już nie tylko dla pie­nię­dzy. Zaczął uwa­żać ją za swoją przy­ja­ciółkę: mieli podobne, udu­cho­wione spoj­rze­nie na życie, a jej pew­ność sie­bie, ener­gicz­ność i wyra­zi­sta oso­bo­wość robiły na nim duże wra­że­nie. Był prze­ko­nany, że poma­ga­jąc tej kobie­cie speł­nić jej życiowe marze­nie o potom­stwie, robi dobry uczy­nek, i miał nadzieję, że świat odpłaci mu dobrą karmą.

Pew­nego umiar­ko­wa­nie chłod­nego gru­dnio­wego wie­czoru, gdy słońce zacho­dziło już nad Los Ange­les, Debra wybrała się do Canyon Coun­try Store w pobli­skim Lau­rel Canyon i kupiła pipetę do pole­wa­nia sosem indyka. Następ­nie udała się do Bene­dict Canyon, gdzie Jef­frey pomiesz­ki­wał u zna­jo­mego, po czym razem z nim wró­ciła do Lau­rel i zapar­ko­wała na pod­jeź­dzie w zaułku, w któ­rym miesz­kała z Annie. W ciszy wysie­dli z samo­chodu – oboje zde­ner­wo­wani – i fron­to­wymi drzwiami weszli do nowo­cze­snego domu. (Całe szczę­ście Annie wyje­chała na plan Od dzie­wią­tej do pią­tej, pro­du­ko­wa­nego przez Jane Fondę serialu tele­wi­zyj­nego, w któ­rym grała jedną z postaci epi­zo­dycz­nych, więc na miej­scu nie było nikogo).

Debra zapa­liła w sypialni kilka świec, po czym prze­szła do kuchni, gdzie Jef­frey sączył piwo, i poło­żyła pustą szklankę na bla­cie. Kiedy Jef­frey poczuł, że jest wystar­cza­jąco wsta­wiony – nie był w sta­nie zre­ali­zo­wać tak obłą­ka­nego planu bez cze­goś, co pomo­głoby mu się wylu­zo­wać – chwy­cił naczy­nie, poszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi.

Gdy wró­cił kilka minut póź­niej, w szklance, którą trzy­mał w ręku, była jego sperma. Debra leżała na łóżku. Ski­nęła na Jef­freya, by poło­żył się obok niej, co uczy­nił z pew­nym zaże­no­wa­niem, kła­dąc się tak bli­sko kra­wę­dzi mate­raca i tak daleko od Debry, jak tylko się dało.

Debra wzięła pipetę oraz szklankę i doko­nała próby zapłod­nie­nia, po czym oboje zamknęli oczy i zain­to­no­wali trzy hin­du­skie man­try om.

Po dłuż­szej chwili Debra otwo­rzyła oczy.

– Poczu­łeś to, Jef­frey? – zapy­tała. – Dziecko już tu jest. Wiem to.

– Serio? – zapy­tał, roz­glą­da­jąc się po pokoju, nie do końca pewien, gdzie dokład­nie powi­nien go szu­kać.

Akt urodzenia

Spóź­nia­łam się już trzy tygo­dnie i nic nie wska­zy­wało na to, że przyjdę na świat w naj­bliż­szym cza­sie. Moja ciotka Diane, młod­sza od mamy o pięć lat, była prze­ra­żona – przy czym nie cho­dziło jej by­naj­mniej o poten­cjalne zagro­że­nie dla naszego zdro­wia, tylko o fakt, że z każ­dym dniem było bar­dziej praw­do­po­dobne, że uro­dzę się jako Skor­pion (jak jej była dziew­czyna), a nie Waga (która jej zda­niem była naj­lep­szym – bo jej wła­snym – zna­kiem zodiaku). Uwa­żała, że musi coś z tym zro­bić. Posta­no­wiła wziąć sprawy w swoje ręce: zacią­gnęła moją matkę na pie­szą wycieczkę na szczyt Fran­klin Canyon, ścieżką bie­gnącą za hote­lem Beverly Hills, w nadziei, że w ten spo­sób uda jej się wywo­łać poród. Kalen­darz zodia­kalny dawał jej na to tylko trzy­dzie­ści sześć godzin.

– Dalej nie dam rady! – jęczała matka, jedną ręką przy­trzy­mu­jąc swój cią­żowy brzuch, a w dru­giej dzier­żąc jaskra­wo­po­ma­rań­czową para­solkę od Chri­stiana Diora, którą usi­ło­wała osło­nić się przed rześ­kim paź­dzier­ni­ko­wym słoń­cem.

– Po pro­stu idź – instru­owała ją Diane mię­dzy jed­nym a dru­gim odde­chem, na poły pcha­jąc sio­strę wzdłuż szlaku, na poły pod­cią­ga­jąc się z jej pomocą w górę.

Sio­strzane rela­cje Debry i Diane były dość dziwne: z jed­nej strony nie miały one nikogo poza sobą i bar­dzo się kochały, z dru­giej stale rywa­li­zo­wały o domi­na­cję.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki