Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co dla ciebie znaczą słowa „normalna rodzina”? Jakąkolwiek przyjmiesz definicję – moja rodzina prawdopodobnie się w niej nie mieści.
Już samo bycie homoseksualną matką wystarczyłoby, żeby wypaść poza schemat, zwłaszcza w Ameryce lat osiemdziesiątych. A jeśli przyszła mama – która w dodatku balansuje między pragnieniem niezależności a uzależnieniami od kobiet, narkotyków i adrenaliny – znajduje sobie kandydata na ojca swoich dzieci w salonie fryzjerskim, robi się już zupełnie niestandardowo. Jakby tego było mało, wysportowany, przystojny i zamożny mężczyzna, który wydał się kobiecie idealnym materiałem na ojca jej dwóch córek, z czasem (wbrew złożonej obietnicy!) zostaje dawcą nasienia niemal na pełny etat.
Niektóre sekrety jednak tylko czekają na odpowiedni moment, by się ujawnić. Tak oto w wieku dwudziestu kilku lat autorka tej książki dowiedziała się nagle, że to, co stanowiło jej zdaniem problem jej rodziny, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, a grupa jej braci i sióstr może liczyć dziesiątki osób…
Przeczytaj historię niezwykłej rodziny – głęboko dysfunkcyjnej, ale i pełnej szalonej miłości. Ta niemal filmowa opowieść to prawdziwy rollercoaster wspomnień, który sprawi, że wielokrotnie się wzruszysz, roześmiejesz i na nowo przemyślisz istotę tego, czym jest prawdziwa rodzina.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Pisząc tę książkę, polegałam na własnych wspomnieniach i odnalezionych dziennikach. Korzystałam także z tysięcy zgromadzonych przez matkę rodzinnych zdjęć i filmów oraz głębokich rozmów z nią, ojcem, siostrą oraz innymi osobami pojawiającymi się na kolejnych stronach. Ich wersje wydarzeń konfrontowałam z własnymi, a tam, gdzie było to możliwe, również z obiektywnymi faktami.
W kilku przypadkach zmieniałam imiona lub pewne charakterystyczne szczegóły z życia bohaterów, by zapewnić im anonimowość. Od czasu do czasu pomijałam pewne osoby lub wydarzenia – robiłam to jednak wyłącznie wtedy, gdy takie przemilczenie nie wpływało na istotę opowieści.
Ktoś puka.
– Chrysto, to do ciebie! – krzyczy z kuchni mój mąż, nawet nie spojrzawszy, kto to. Od samego rana zjawiają się na mojej werandzie kompletnie obcy ludzie z bagażami i ramionami wyciągniętymi, by przytulić mnie, swoją starszą siostrę.
Schodzę na dół, by powitać kolejną osobę. Pierwsza okazała się zaskakująco ciepła, życzliwa i sympatyczna. Druga też. „Jaka będzie ta? – zastanawiałam się. – Podobna do niego?”. Otwieram drzwi, uśmiechając się tak promiennie, jak tylko potrafię. Po dość krępującym uścisku przedstawiam się.
– Jestem Chrysta – mówię, z całych sił starając się rozluźnić atmosferę.
– A ja Grace – odpowiada stojąca przede mną kobieta. Bacznie obserwuję wyraz jej oczu i lekko speszona śmieję się na widok naszego niesamowitego fizycznego podobieństwa.
– Reszta rodzeństwa jest na tyłach – rzucam, biorąc od Grace torbę, i zapraszam ją do środka.
Kiedy dość nieśmiało przestępuje próg, słyszę w oddali uderzająco znajomy, głośny ryk. To mój własny śmiech, w którym pobrzmiewają nawet charakterystyczne gardłowe sapnięcia. Wracam do moich gości, by sprawdzić, które z tuzina rodzeństwa wydaje ten dźwięk – mój dźwięk! – i zastaję wszystkich przybyłych stojących w kółku i ustawiających do zdjęcia palce u stóp: ktoś zwrócił uwagę, że są identyczne. Zdejmuję sandał, uzupełniam krąg własną prawą stopą i rzeczywiście okazuje się, że mój paluch znalazł tuzin sobowtórów.
Odkrywam, że jest między nami wiele fizycznych podobieństw – mamy taki sam dołeczek w lewym policzku, takie same wydatne brwi, takie same muskularne przedramiona. Łączą nas także pewne dziwaczne cechy osobowości, jak choćby ciągle nieobecne spojrzenie, które wywołuje w naszych znajomych wrażenie, że nie obchodzi nas to, co mają do powiedzenia, choć to nieprawda – po prostu nic nie możemy poradzić na to, że ciągle chodzimy z głową w chmurach. Ani na to, że każde urządzenie, z którego korzystamy, wiecznie ma 1% baterii.
Potem słyszę kolejny ryczący śmiech niosący się po domu.
I kolejne pukanie do drzwi.
– To do ciebie, Chrysto!
Tym razem jednak, kiedy pokonawszy salon szalonym biegiem, otwieram drzwi, rozpoznaję osobę, która za nimi stoi.
– Wszyscy są strasznie kochani, Kait – mówię w nadziei, że to rozwieje jej obawy. – Wejdź, poznacie się.
– To obcy ludzie, Chrysto – odpowiada moja siostra. W jej oczach widać panikę, którą stara się ukryć za zdystansowanym spojrzeniem. – Fakt, że jesteśmy biologicznie spokrewnieni, nie sprawia, że są naszą rodziną. – Spogląda przez hol w stronę podwórka z tyłu domu, gdzie ktoś z naszego rodzeństwa właśnie bawi się z moim ledwie stawiającym pierwsze kroki dzieckiem. Pochylając się ku mnie, Kaitlyn zastanawia się: – Skąd wiesz, że ktoś z nich ci czegoś nie ukradnie?
Patrzę na jej poirytowaną twarz i nie mogę powstrzymać śmiechu na myśl o absurdalności sytuacji, w jakiej się znalazłyśmy.
– Kait – mówię, usiłując zachować powagę. – Jeśli najgorszą rzeczą, jaka zdarzy się w ten weekend, będzie to, że któreś z rodzeństwa, którego nigdy wcześniej nie widziałyśmy na oczy, ukradnie coś z mojego domu, uznam to za spektakularny sukces.
Kaitlyn nie uważa tego za zabawne.
– Powiedziałam o tym mojej terapeutce – oznajmia, spoglądając na swój bagaż. – Zgodziła się ze mną: to bardzo dziwne.
Milknie na moment; najwyraźniej również usłyszała „nasz” śmiech.
– Jacy są? Podobni do nas?
– Bardzo.
– Gdzie mama? – pyta, wciąż jedną stopą za progiem.
Ten zjazd to najgorszy koszmar mojej matki. O istnieniu naszego rodzeństwa – mogącego liczyć od kilkudziesięciu do kilkuset osób – wiedziałyśmy już od ponad dekady: od dnia, w którym na pierwszej stronie „New York Timesa” ukazał się tamten szokujący artykuł. Od tamtej pory moja matka, zamiast przyznać, że jest w pewnym stopniu odpowiedzialna za tę sytuację, radziła sobie z nią poprzez udawanie, że ta się nigdy nie zdarzyła.
Dawka rzeczywistości, jaką pociągała za sobą moja decyzja o zaproszeniu do domu rodzeństwa, była tak duża, że groziła rozwianiem wszelkich złudzeń dotyczących naszej rodziny, które żywiła matka. Kiedy powiedziałam jej o swoich planach, nie była zadowolona.
Biorę głęboki wdech i wyglądam na ulicę: granatowy prius mojej matki wyjeżdża właśnie zza rogu, skręca i parkuje pod kątem; tył auta wystaje dobry metr za krawężnik. Z tą samą mieszaniną miłości i niepokoju, którą matka często wywołuje u innych, obserwuję, jak wysiada z samochodu; jej twarz jest czerwona od płaczu. Otwiera tylne drzwi i wyciąga swojego tłustego towarzysza, krótkonogiego mieszańca pekińczyka z beaglem, którego lęk przed straceniem z oczu swojej pani dorównuje lękowi separacyjnemu matki, gdy oddala się ode mnie i Kaitlyn.
Jak zwykle od stóp do głów ubrana jest w różne odcienie pomarańczu, pasujące do jej pomarańczowego mieszkania i pomarańczowego psa, Gracie. Noszenie się na pomarańczowo jest jednym z licznych zwyczajów, które zostały jej z życia krzewicielki wielu newage’owych religii – i kilku sekt – kwitnących w Los Angeles w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
– Cześć, mamo – witam ją z ciepłym uśmiechem, mając nadzieję, że uda mi się rozładować nieco napięcie, po prostu je ignorując.
Zbliża się i kiedy uchylam szerzej drzwi, wybucha płaczem.
– Zanim tu przyjechałam, przez godzinę płakałam na poboczu – wyjaśnia.
Stoję spokojnie, cicha i opanowana.
Gorączkowo wodzi oczami to tu, to tam, czekając na moją reakcję, być może w nadziei, że uda jej się wymusić na mnie zmianę planów. Demonstracyjnie zapraszam ją do środka: chcę dać jej do zrozumienia, że nie jest w stanie zrobić nic, by mnie powstrzymać.
– To jest zły pomysł, Chrysto – ostrzega mnie i wchodzi do domu. Dramatyzowanie gwałtownie ustępuje miejsca furii. – Naprawdę zły pomysł.
Miałam trzy lata, gdy mama zapoczątkowała rodzinną tradycję zwaną „pudełkiem złotych wspomnień”. Co roku pod koniec grudnia, gdy choinka wciąż jeszcze skrzyła się w rogu salonu, a ja nie widziałam świata poza nowymi ekscytującymi zabawkami, które przyniósł mi Święty Mikołaj – a zawsze przynosił ich mnóstwo, niezależnie od tego, czy pieniądze wydane na nie lepiej byłoby przeznaczyć na czynsz – mama puszczała Nata Kinga Cole’a i uroczyście krążyła po domu, zbierając skarby z ostatnich dwunastu miesięcy. Pieczołowicie gromadziła moje najpiękniejsze rysunki, zbierane w trakcie naszych spacerów kamyki i muszelki oraz setki zdjęć, na których dokumentowała każdy mój krok, po czym wkładała je do wielkiego pudła. Następnie brała długopis i swoim olbrzymim, zamaszystym pismem podpisywała je „Pudełko złotych wspomnień Chrysty”, dopisywała rok i dorysowywała kilka wymyślnych gwiazdek i serc. Kiedy półtora roku później na świat przyszła moja siostra Kaitlyn, razem z nią pojawiło się drugie pudło. Z czasem ich zawartość stawała się coraz bardziej chaotyczna, niektóre lata pomijałyśmy i zwyczaj stopniowo zanikał.
Od czasu do czasu, w losowe sobotnie popołudnie, matka proponowała, byśmy wybrały się „na wycieczkę ścieżkami pamięci”, i wyciągała spod łóżka losowe pudełko. Któregoś z takich dni, kilka miesięcy po tym, jak dowiedziałyśmy się o istnieniu naszej rozległej biologicznej rodziny, przekopywałyśmy się przez pudło opisane jako „Chrysta 1993. Siedząc po turecku na podłodze, nagle zdałam sobie sprawę z czegoś, czego nie zauważyłam podczas żadnej z wcześniejszych podróży sentymentalnych: coś w moim dzieciństwie się nie zgadzało. Przeglądając dziesiątki zdjęć przedstawiających mnie i mojego ojca – przytulającego mnie na przyjęciu z okazji moich dziewiątych urodzin, brzdąkającego na starej gitarze akustycznej ze mną na kolanach, udającego „łaskotkowego potwora” goniącego mnie i Kaitlyn po domu – uświadomiłam sobie, że nie jestem w stanie przywołać z pamięci żadnych związanych z nim wspomnień z tamtego okresu. Żadna fotografia nie wiązała się nawet z ich cieniem. Patrząc na moje życie, czułam się w nim obco. Pomyślałam: „Jak to, przecież on musiał tam być”. Ale nie mogłam przypomnieć sobie ani jednej jego wizyty z 1993 roku.
Przetrząsając resztę zawartości pudła, natknęłam się na oprawioną w ramkę profesjonalną fotografię mniej więcej formatu A4, przedstawiającą dwa liski tulące się do siebie w śniegu. Tamtego roku miałam trwającą wiele miesięcy obsesję na punkcie tego zwierzęcia i kiedy zobaczyłam zdjęcie, natychmiast zalała mnie fala radości, taka sama jak ta, którą poczułam, gdy odpakowałam ten prezent. Odwróciłam ramkę. Z tyłu widniała wypisana markerem dedykacja. Wielkie, okrągłe litery mojej matki układały się w zdanie: „Naszemu misiaczkowi, Chryście, kochająca mama i”… Koniec. Nie mogłam przypomnieć sobie żadnej z uchwyconych na fotografiach chwil spędzanych z ojcem, pamiętałam jednak każdy najmniejszy szczegół dotyczący kobiety, której imię było teraz zakryte białym korektorem, byle jak nałożonym przez moją matkę. (Piszę „byle jak”, bo wystarczyło dobrze się przyjrzeć, by wciąż je dojrzeć).
Siedząc na podłodze i gapiąc się równocześnie na zdjęcia ojca z czasów, z którymi nie wiązały się żadne wspomnienia, i na celowo usunięte imię osoby, której obecność wciąż, po tych wszystkich latach, wiele dla mnie znaczyła, dotarło do mnie, że to wcale nie były pudełka wspomnień, tylko ściśle ocenzurowana wersja mojego życia: taka, jaką miałam zapamiętać. W pudłach nie było woreczków po kokainie, powiadomień o eksmisjach ani fotografii ojca z okresu, kiedy mieszkał w zdezelowanej przyczepie w Pico i stracił większość zębów. Nie było też śladu po złamanych sercach, które matka zostawiała za sobą, wymieniając jedną dziewczynę na kolejną, by przetrwać i zapewnić nam byt. Ani jednego portretu któregoś z naszych psich czy kocich towarzyszy dzieciństwa, których kochałyśmy i którzy jechali „na farmę”, gdy musiałyśmy się przeprowadzić do domu kolejnej z przyjaciółek matki, by stanąć na nogi. Później dowiedziałam się, skąd wzięły się liczne zdjęcia ojca, na których wyglądał na przystojnego i ogarniętego mężczyznę: matka płaciła mu, żeby do nich pozował. Kilkanaście razy w roku doprowadzała go do porządku, zmuszała do kąpieli, może nawet wysyłała do dentysty, po czym kazała mu wkraczać na scenę naszego życia. On grał swoje solo na gitarze, a ona zapełniała jedną rolkę filmu za drugą w nadziei, że uda się jej zastąpić wszelkie pozostałości naszych bolesnych wspomnień malowniczym kłamstwem. Standardową stawką za te godne Oskara popisy był szeleszczący dwudziestodolarowy banknot.
Gdy wpatrywałam się w przykryte białym korektorem imię Sable, nagle przytłoczyły mnie fala nieuświadomionego dotąd żalu i lawina pytań o to, co się z nią naprawdę stało i czy kiedyś za mną tęskniła. Zdałam sobie sprawę, że w opowieściach matki nie znajdę całej – prawdopodobnie bolesnej – prawdy o swoim życiu. Zaczęłam więc dokopywać się do szczegółów, które pomijała. Na moje szczęście od czasu do czasu – być może przez zwyczajne wyczerpanie koniecznością trzymania się jednocześnie tak wielu „bajeczek”, jak z czułością matka nazywała swoje naginanie prawdy – pozwalała sobie na chwilowy przypływ szczerości. W takich momentach prawda wylewała się z niej jak martini z przepełnionego kieliszka. Chwytałam te informacje jak krnąbrny dzieciak, który wskakuje w dziury w chodniku, zamiast je omijać, i zadawałam jak najwięcej pytań – wiedziałam, że rozmowa potrwa najwyżej kilka minut, po czym matka gwałtownie zaprzeczy każdemu drobiazgowi, który sprawiał jej ból.
– Opowiedz mi jeszcze raz, jak poznałaś tatę. – Zadawałam jej to pytanie tysiące razy i za każdym razem zupełnym przypadkiem i pomimo jej usilnych starań dowiadywałam się czegoś nowego.
Historia mojego przyjścia na świat nie rozpoczyna się w sypialni, w barze ani na plaży, gdzie dwójka zakochanych trzyma się za ręce, patrzy sobie głęboko w oczy na tle różowiejącego nieba i wyznaje sobie uczucie. Bierze ona początek w znacznie mniej typowym miejscu: w salonie fryzjerskim Michaeljohn’s na rogu Camden i Brighton Way w Beverly Hills.
W roku 1983, na kilka cykli przed moim poczęciem, moja matka Debra była tuż po trzydziestce. W ciągu ostatnich piętnastu lat z wolna przemijało lato miłości, którego mogłaby być symbolem, ustępując drapaczom chmur, Wall Street i początkom zimnej wojny (tu specjalne podziękowania należą się urzędującemu wówczas prezydentowi Ronaldowi Reaganowi, którego Debra, zatwardziała demokratka, pomimo jego sympatii politycznych uważała za „uroczego”).
Choć z geopolitycznego punktu widzenia losy świata wisiały na włosku, Debra uważała, że żyje w wyjątkowo ekscytujących czasach. Thriller Michaela Jacksona szturmem zdobywał listy przebojów – ta oznaka zmian zachodzących w społeczeństwie była dla niej tym bardziej przejmująca, że właśnie szaleńczo zakochała się w utalentowanej, dwadzieścia lat od niej starszej, czarnoskórej piosenkarce i aktorce Ann Weldon, w skrócie Annie. Pod wpływem impulsu postanowiła rozpocząć zupełnie nową karierę i zostać menedżerką muzyczną swojej partnerki (mimo że nie miała żadnego doświadczenia w przemyśle muzycznym ani bladego pojęcia, z czym wiąże się ta praca). Przeżywała gorący romans z Annie, jednocześnie załatwiając jej koncerty, w tym występ przed Jane Fondą w hollywoodzkim Paramount Studios czy rolę supportu Dizzy’ego Gillespie podczas jego tournée po paryskich klubach.
Poza byciem szczęśliwie zakochaną i zmienianiem heteroseksualnych kobiet w biseksualistki (ulubiony sport mojej matki) Debra cieszyła się nowym życiem, podarowanym jej przez program Anonimowych Alkoholików, który odkryła przy okazji wyciągania swojej młodszej siostry Diane z uzależnienia od heroiny. Zanim natknęła się na AA, Debra robiła wszystko, co mogła, by Diane była czysta. Nieraz waliła w drzwi jej sypialni, błagając, by stamtąd wyszła.
– Cicho! Uczę się, by zostać reżyserką! – odwrzaskiwała Diane, wkłuwając się igłą w ramię i odpływając przy powtórkach Kocham Lucy.
Któregoś popołudnia Debra zadzwoniła po pomoc na policję, ale powiedziano jej, że przyjadą tylko wtedy, gdy Diane „będzie stanowiła zagrożenie dla siebie lub innych” – a uzależnienia od heroiny za takie nie uznawano. Debra podłożyła więc Diane pistolet i ponownie wykręciła numer alarmowy.
– Ona ma broń! Właśnie zagroziła, że mnie zabije! – krzyknęła do dyżurnego.
W więzieniu postawiono wściekłą na siostrę Diane przed wyborem: mogła spędzić miesiąc za kratami albo zapisać się na półroczny program odwykowy. Zdecydowała się na to drugie i rozpoczęła proces wychodzenia z nałogu w ośrodku Impact w Pasadenie.
Kiedy Diane była na odwyku, Debra napisała do niej list, przerywając w połowie zdania - zupełnie jakby naprawdę rozmawiały – słowami: „Zaczekaj chwilę, wezmę sobie trochę soku marchewkowego”. Poszła wtedy do kuchni i wciągnęła kreskę kokainy. W tym momencie, który później będzie nazywać „potężnym przebłyskiem olśnienia”, zdała sobie sprawę, że sama też jest uzależniona, tylko dotąd wypierała ten fakt. Będąc świadkinią cudownych przemian, jakie zaszły w życiu Diane po odwyku, Debra również zaczęła uczęszczać na spotkania AA, zdeterminowana, by – po tym jak spędziła większość drugiej i trzeciej dekady życia na upajaniu się wszystkimi narkotykami, religiami i eksperymentami seksualnymi popularnymi w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – w końcu wytrzeźwieć.
Matka zawsze była hedonistką, pragnącą przedawkować wszystko, zwłaszcza życie. Kiedy Bitelsi medytowali w aśramie Maharishi w Indiach, Debra była z nimi. Gdy Bhagwan Rajneesh, później znany jako Osho, potrzebował wizy, by kontynuować działalność swojej newage’owej sekty w Oregonie, to Debrę poproszono o uruchomienie politycznych koneksji. Kiedy w trakcie kampanii prezydenckiej McGoverna i kręcenia Szamponu Warren Beatty mieszkał w penthousie w hotelu Beverly Wilshire, Debra wynajęła apartament obok – to tam napisała swoją pracę dyplomową na UCLA na temat komunizmu, w międzyczasie uwodząc kobiety razem z Warrenem. Za swojego pierwszego poważnego faceta uważała Jeffa Bridgesa, a wśród wielu jej znanych, nieujawniających swojej orientacji przyjaciółek była między innymi Eva Gabor. Mężczyźni kochali Debrę, kobiety kochały Debrę, a Debra kochała przygody.
Była uderzająco piękna. Miała gęste blond włosy, wysokie kości policzkowe i mocne, atrakcyjne rysy, zmiękczone nieco dziecięcą niewinnością i figlarnością bijącą z głębokiego wejrzenia jej brązowych oczu. Była bardzo kobieca, co często myliło uganiających się za nią bez powodzenia mężczyzn. Jej długie, idealnie pomalowane na czerwono paznokcie zawsze pasowały odcieniem do jaskrawoczerwonych ust. Na małym palcu prawej dłoni nosiła zabytkowy pierścionek z koralem z osiemnastokaratowego złota, który sprawiał, że wyglądała jak egipska księżniczka – uwielbiała go, bo przywodził jej na myśl ocean. Miała także olbrzymie piersi, które zwykle, ponieważ nie znosiła żadnych ograniczeń, błąkały się swobodne pod delikatną bluzką. Ale nie chodziło tylko o wygląd – wszystkich, którzy się z nią zetknęli, oszałamiały jej zaraźliwa radość życia i niezachwiana pewność siebie. Gdy przestawali być dla niej ekscytujący, zostawiała ich ze złamanym sercem, sama zaś wyruszała na poszukiwanie kolejnej nowej, lśniącej zabawki, która być może czekała na nią tuż za rogiem. Teraz, kiedy była trzeźwa i skończyła z imprezami, zapragnęła zaznać kolejnej przygody – macierzyństwa. Marzyła o dziecku bardziej niż o czymkolwiek na świecie.
Problem polegał na tym, że Debra była lesbijką. Był początek lat osiemdziesiątych i nie znała ani jednej homoseksualnej osoby, która założyłaby rodzinę. Nie robiły tego nawet samotne heteroseksualne kobiety – przynajmniej nie celowo. Amerykański sen wciąż kurczowo trzymał się przekonania, że zdrowe dziecko można wychować jedynie na łonie tradycyjnej rodziny, składającej się z ojca, matki i dwóch i pół dziecka. Już samo to, że Debra, dorastająca w latach pięćdziesiątych w należącej do wyższych sfer rodzinie – jako uwielbiana wnuczka byłego gubernatora Kalifornii Culberta Levy’ego Olsona i córka wpływowego sędziego z Los Angeles – przyznała przed sobą i wybraną grupą zaufanych przyjaciół, że woli kobiety, stając się w ten sposób w pewnej mierze jawnie homoseksualna, było rewolucyjne.
Nie istniał żaden podręcznik, z którego mogłaby skorzystać. Nie miała żadnych otwarcie homoseksualnych ikon czy wzorów do naśladowania. Żadnego banku nasienia, który rozdawałby jednopłciowym parom broszury informujące o alternatywnych ścieżkach prowadzących do rodzicielstwa. W telewizji nie puszczano Współczesnej rodziny, Ellen czy Willa i Grace. Hollywood z reguły nie oferowało zbyt wielu wątków dotyczących homoseksualizmu; nieliczne postaci gejów i lesbijek, które pojawiały się w filmach i książkach, często umierały lub spotykał je inny nieszczęśliwy koniec. Epidemia AIDS, ochrzczona przez popularnego telewizyjnego teleewangelistę Jerry’ego Falwella „gejowską zarazą”, osiągała właśnie swoje apogeum. Atmosfera, z którą musieli się mierzyć geje i lesbijki we wczesnych latach osiemdziesiątych, nawet w liberalnym Los Angeles nie była po prostu niekomfortowa – była wręcz wroga.
Debra myślała o dziecku, po czym włączała telewizję albo radio i dostawała skurczy żołądka, słuchając, jak znane osoby, takie jak Falwell czy piosenkarka i antygejowska aktywistka Anita Bryant, głoszą tezy w stylu: „Pamiętajcie, homoseksualiści się nie rozmnażają! Oni rekrutują! I wielu z nich czyha na moje i wasze dzieci”.
Debra obawiała się, że dziecko samotnej matki lesbijki będzie miało niesłychanie trudne życie. Poza tym była starsza niż większość matek, które znała, i zdawała sobie sprawę, że zegar biologiczny nie daje jej wiele czasu, zwłaszcza gdyby zechciała mieć więcej niż jedno dziecko. Kiedy więc to olbrzymie, naglące pragnienie potomka ogarnęło ją po raz pierwszy, cztery lata przed tamtym brzemiennym w skutki spotkaniem w zakładzie fryzjerskim, zrobiła to, co na jej miejscu zrobiłaby każda logicznie myśląca osoba: postanowiła zostać hetero. Rozwiązanie to nie było idealne, ale było wykonalne – taką przynajmniej miała nadzieję.
Poznała nawet mężczyznę doskonale pasującego do tego planu: Sola Westa III, przystojnego dziedzica naftowej fortuny. Sol pochodził z San Antonio i chciał kupić sobie posiadłość w Los Angeles. Debra, która w tamtym okresie z powodzeniem rozwijała karierę agentki nieruchomości, została jego pośredniczką. Kiedy rozsiadali się we dwoje na tylnym siedzeniu jego limuzyny i sunęli falistymi wzgórzami Bel Air od jednego domu pokazowego do drugiego, Debra oczarowywała go urywkami swojego życia: opowiadała o nocy spędzonej na egipskim Sfinksie albo o tym, jak wprowadziła Tinę Turner w tajniki buddyzmu. Jej opowieści były niesamowite – i chciało się brać je za dobrą monetę – ale czasem odpływała tak daleko, że potrzeba było prawdziwego aktu wiary, by jej zaufać. Mimo tego twarde, dzikie, republikańskie serce Sola zabiło mocniej dla tej szalonej blond demokratki z Beverly Hills, oprowadzającej go po coraz to nowych posiadłościach. Był nią tak urzeczony, że po pierwszej randce wysłał jej dwa tuziny czerwonych róż, a następnie kupił trzeci dom, który mu pokazała, od ręki, zanim jeszcze zeszli z podjazdu.
Kiedy sfinalizowano transakcję, Debra wręczyła Solowi klucze do jego nowego królestwa, a on odwdzięczył się jej, proponując, by z nim zamieszkała. Miała do dyspozycji własne skrzydło, wypełnione ubraniami od projektantów i futrami, oraz nieograniczone konto na własne wydatki. Chodziła nawet na cotygodniowe sesje terapeutyczne, by „stać się hetero”. Choć nigdy się jej to nie udało, z czasem Debra nauczyła się na swój sposób kochać Sola. Podobnie jak ona dorastał w głęboko dysfunkcyjnej rodzinie. (Po tym jak starszy brat Sola umarł w wyniku przedawkowania heroiny, jego również uzależniona szwagierka zastrzegła w testamencie, że Sol odziedziczy fortunę brata tylko pod warunkiem, że pochowa ją ubraną w jej ulubioną błękitną koszulę nocną w jej ulubionym niebieskim Ferrari 330 America. Kiedy w końcu przedawkowała i jej ostatnią wolę upubliczniono, Sol próbował walczyć z tymi zapisami w sądzie, ale ostatecznie przegrał sprawę. To był najsłynniejszy pogrzeb w historii San Antonio).
Dla Debry ważniejsze niż miłość było poczucie, że jej rodzice, choć nie żyli, byliby dumni, widząc ją u boku Sola. Jego majątek i dobre maniery – nie wspominając już o płci – były wszystkim, czego życzyłby sobie jej ojciec. Uważała także, że Sol byłby troskliwym tatą. I tak kilka miesięcy po przeprowadzce Debrze udało się go przekonać, że powinni spróbować zajść w ciążę. Starali się dwa lata. Co miesiąc w trakcie owulacji kochali się, po czym Debra kładła się na łóżku w pozycji jogi z uniesionymi nogami opartymi o ścianę, żeby upewnić się, że doszło do zapłodnienia, podczas gdy Sol leżał obok niej, oglądając w telewizji wiadomości ekonomiczne. Kilka tygodni później z niedowierzaniem spoglądała na negatywny wynik testu ciążowego. W końcu razem z Solem odwiedzili specjalistę, doktora Cappy’ego Rothmana, który prowadził w Century City nowo otwartą klinikę leczenia niepłodności zwaną California Cryobank.
Podczas tej wizyty ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu Debra dowiedziała się, że problem leży po stronie Sola. Cappy wyjaśnił im, że najprawdopodobniej w wyniku przesiadywania w popularnych w latach siedemdziesiątych jacuzzi z wodą o temperaturze sięgającej czterdziestu pięciu stopni Sol nabawił się żylaków powrózka nasiennego, przez co w jego spermie nie było wystarczającej liczby plemników.
– To częsta przypadłość – zapewnił Cappy. – Na szczęście wystarczy prosty zabieg.
W kolejnych miesiącach Sol unikał ustalenia daty operacji. Debra nie przestawała naciskać, co zmusiło go do wyznania prawdy: nie miał zbyt szczęśliwego dzieciństwa i nie był pewien, czy w ogóle chce mieć dzieci.
Debra była wściekła. Przez dwa lata starali się o dziecko. Teraz zastanawiała się, czy jakaś część Sola przez cały ten czas nie przeczuwała, że nie jest zdolny dać jej potomka. Czuła się zdradzona.
– Albo umówisz się na operację, Sol – powiedziała – albo cię zostawię.
– Nigdy mnie nie zostawisz, Debro – odparł z wyższością. – Zostaniesz najbogatszą kobietą w Los Angeles. Byłabyś idiotką, gdybyś się tego wyrzekła.
Wkrótce po tej wymianie zdań Sol oświadczył się Debrze podczas w zamierzeniu romantycznej przejażdżki konnej po jego rodzinnym ranczu w San Antonio. Jednak Debra jechała na oklep, spadła z konia i złamała rzepkę – uznała, że w ten sposób świat daje jej znak, że ten związek nie ma przyszłości.
Po kilku miesiącach zastanawiania się nad swoim życiem, wciąż mając w pamięci niepewną sytuację finansową, jaką naznaczone było jej dzieciństwo, Debra w końcu się wyprowadziła, wcześniej zaakceptowawszy jednak 50 tysięcy dolarów, które Sol dał jej na „rozkręcenie kariery menedżerki muzycznej” jej sekretnej dziewczyny Annie. (Debra z przyjemnością wydała całą tę sumę na to, co później nazywała „miesiącem miodowym” z Annie, swoją „klientką”, która wkrótce stała się pierwszą z wielu moich drugich matek).
Porzuciwszy poszukiwania idealnego ojca, Debra dotarła do punktu, w którym całkowicie zadowoliłoby ją znalezienie idealnej spermy. To nie mogło być byle jakie nasienie. Jednorazowy numerek w Pips czy Daisy nie przyniósłby jej małego Buddy, którego tak bardzo pragnęła. Potrzebowała kogoś boskiego. Utalentowanego. Kogoś odpowiednio wybitnego i ze stosownym rodowodem.
O to, czy nie pomógłby jej zostać matką, zapytała najpierw swojego znajomego aktora i osławionego playboya Warrena Beatty’ego. Przez lata Warren i Debra stali się bliskimi przyjaciółmi i sporadycznymi kochankami: łączyła ich fascynacja kobietami.
– Nie znałem nikogo, kto kochałby kobiety równie mocno jak ja, póki nie spotkałem Debry! – zwykł chełpić się przed znajomymi za każdym razem, gdy ją komuś przedstawiał. Warren grzecznie odmówił jej prośbie.
Potem przez chwilę dążyła do zrealizowania innego, jej zdaniem genialnego pomysłu: chciała wykorzystać nasienie brata Annie.
– Zrozum – tłumaczyła dziewczynie – to byłoby tak, jakbyśmy naprawdę miały razem dziecko, miałoby w sobie geny nas obu.
Debra uważała, że historia rodziny Annie jest fascynująca. Po kądzieli sięgała romansu między synem właściciela plantacji na Środkowym Zachodzie a jedną z pracujących na niej niewolnic. Syn plantatora (prapradziadek Annie) walczył o to, by wyzwolono jej praprababkę i ich wspólne dzieci, po czym zażyczył sobie, by po śmierci pochowano go obok ukochanej. Po mieczu natomiast Annie pochodziła z indiańskiego plemienia Czarnych Czoktawów. Często żartem mówiła Debrze: „Skarbie, jestem tym, co najlepsze ze wszystkich światów. W moich żyłach płynie czarna, biała i czerwona krew”.
Annie była olśniewającą, robiącą piorunujące wrażenie kobietą o promiennym uśmiechu i głębokim, potężnym głosie. Dorastała na farmie w Oklahomie pod koniec lat trzydziestych. Jej ojciec, liberalny minister i właściciel gospodarstwa, tak skutecznie i zażarcie chronił szóstkę swoich dzieci przed rasizmem, że Annie dowiedziała się o jego istnieniu dopiero, gdy po przeprowadzce do Kalifornii jako nastolatka zaczęła śpiewać w klubach – i musiała do nich wchodzić innymi drzwiami niż jej biali szefowie. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wyrobiła sobie nazwisko, występując w gejowskich i lesbijskich barach pokroju 524 Club w San Francisco. Ich właściciele z radością pozwalali jej korzystać z głównego wejścia: dla tej żyjącej na marginesie społeczności Annie stała się gwiazdą. Śpiewała przed Dinah Washington i została pierwszą czarnoskórą aktorką obsadzaną w głównych rolach w American Conservatory Theater w San Francisco – jeszcze zanim przeniosła się do Hollywood, by zagrać Mary w Szamponie. Moja matka poszła zobaczyć występ Annie na wiecu dotyczącym spraw kobiet: gdy tylko ujrzała ją dumnie kroczącą w długiej, beżowej sukni po scenie i śpiewającą I Am Woman z całą orkiestrą symfoniczną za plecami, wprost oszalała na jej punkcie.
Annie zgodziła się na dziecko z Debrą. Zgodził się nawet jej brat – propozycja mu schlebiała. Nie zgodziła się tylko jego żona.
– Nie ma mowy! – wydarła się na Debrę, gdy tylko zrozumiała, co się święci. Rzucała oczami takie gromy, jakby właśnie dowiedziała się, że jej mąż i moja matka mają romans.
Debra powoli zaczynała rozumieć, że skłonienie któregoś ze znajomych, by został ojcem jej dziecka, może nie być takie łatwe, jak się spodziewała.
Wkrótce potem przypadkiem wpadła na inne rozwiązanie. Przeglądając „Los Angeles Times” natknęła się na artykuł opisujący działalność Repository for Germinal Choice, organizacji, która zajmowała się rozdawaniem spermy laureatów Nagrody Nobla w szczytnym celu: ich genetyczna wspaniałość miała przyczynić się do „rozwoju rasy ludzkiej”.
Przedstawicielem „banku geniuszy”, jak nazywała go Debra, okazał się przypominający obwoźnego handlarza mężczyzna w średnim wieku, który pewnego dnia pojawił się w jej salonie: zamiast jednak wciskać jej biblie czy encyklopedie, reklamował plik „jednostronicowych charakterystyk mężczyzn mogących pochwalić się «genialną spermą»”. Choć profili nie opatrzono zdjęciami („by chronić tożsamość dawców”), Debra uznała, że to najlepsza z dostępnych jej opcji. Był tylko jeden problem: bank geniuszy, jak niemal wszystkie banki nasienia funkcjonujące w tamtych czasach, wyznawał niedwuznaczną politykę „żadnych lesbijek i samotnych kobiet”, uznając te dwie kategorie matek za absolutnie niezdolne do wychowania kolejnego młodego pokolenia.
Debra połechtała właściciela Repository wizją genetycznego potencjału mieszanki plemników noblisty i jajeczka wnuczki gubernatora Kalifornii: był on tak podekscytowany, że jego uprzedzenia zeszły na dalszy plan. Tydzień później siedziała już w swojej kuchni z mężczyzną z aktówką, przeglądając dziesiątki profili anonimowych dawców. W końcu zdecydowała się na spermę „matematycznego talentu” z Uniwersytetu Stanforda.
W następnym tygodniu pod jej drzwiami pojawił się gigantyczny srebrny kokon. Ostrożnie wniosła metalowy obiekt do środka, postawiła go na kuchennym blacie i otworzyła. Dym z wypełniającego pojemnik suchego lodu owionął jej twarz, a gdy się rozwiał, Debra zobaczyła przed sobą trzy fiolki ze spermą geniusza. Każda miała wbudowany aplikator. Moja matka właśnie jajeczkowała, położyła się więc na stole w jadalni i z pomocą siostry od razu podjęła próbę inseminacji. Niestety Diane nie miała bladego pojęcia, co robi, więc zawartość pierwszej fiolki w całości wylądowała na blacie.
Za drugim razem wszystko dostało się tam, gdzie trzeba, i Debrze pozostało już tylko czekać.
Kiedy okazało się, że pierwsza próba nie dała jej upragnionej ciąży, Debra zaczęła się zastanawiać, czy to czasem nie kolejny znak z niebios. Zanim więc sięgnęła po trzecią i ostatnią fiolkę z nasieniem, wynajęła prywatnego detektywa. Po tygodniu otworzyła otrzymaną od niego kopertę i wyciągnęła z niej fotografię, która przedstawiała łysego i najmniej atrakcyjnego profesora, jakiego Debra widziała w życiu. Patrząc na zdjęcie, wyobrażała sobie dziwacznego chłopca z przedwcześnie cofającą się linią włosów, którego miałaby wydać na świat. Czym prędzej odesłała srebrny metalowy kontener tam, skąd przybył. Noblista czy nie, Debra postanowiła, że musi znać ojca swoich dzieci. I musi on być przystojny.
Nie wiedząc, dokąd się zwrócić, i niemal gotowa się poddać, Debra poświecała czas na medytację. Leżąc z zamkniętymi oczami na łóżku pod świetlikiem w sypialni, którą dzieliła z Annie, przypominała sobie chwile sprzed dwóch lat, gdy siedziała u stóp swojego guru w jego zamku w New Jersey. Był rok 1982. Debra dostąpiła rzadkiego zaszczytu osobistej audiencji u Bhagwana Rajneesha, który złożył śluby odosobnienia i milczenia, podczas gdy jego komuna w Oregonie codziennie dawała pożywkę wszystkim kanałom informacyjnym w całych Stanach. Sheela, „sekretarka” i zastępczyni Bhagwana, zorganizowała spotkanie, nieświadoma, że Debra ma romans z jej wspólnotową nemesis, niejaką Françoise Ruddy, obecnie znaną jako Ma Prem Hasya. O czwartej rano Debrę zaprowadzono w góry, do prywatnego azylu Bhagwana, i kazano usiąść po turecku na podłodze wśród stadka wielokolorowych pawi. Bhagwan zajął miejsce powyżej, na swoim wysadzanym klejnotami tronie. Zarówno jego powłóczysta biała szata, jak i charakterystyczna długa siwa broda nadawały mu władczy rys.
– Co chcesz wiedzieć, Debro? – zapytał łagodnym, życzliwym głosem.
Debra skłoniła głowę i zadała pytanie, które trawiło jej serce:
– Bhagwanie, ponad wszystko pragnę zostać matką. Proszę, powiedz mi: czy będę miała dzieci?
Guru zamknął oczy i siedział w ciszy. Debra czekała w napięciu. Wiedziała, że Bhagwan polecił swoim wyznawczyniom wyrzec się potomstwa, ponieważ chciał, by kobiety stały się jego „wojowniczkami”, i uważał, że dzieci przeszkadzałyby im w wypełniania jakże istotnej misji „budowania nowego społeczeństwa”. Otworzył oczy, uśmiechnął się promiennym uśmiechem czystej radości i wyciągnął ręce, by powoli dotknąć różnych części ciała Debry. Najpierw położył dłoń na jej głowie – czakrze korony. Potem przesunął ją na czakrę gardła, serca, a potem – co zrozumiałe, biorąc pod uwagę pytanie – na czakrę sakralną.
Jego dłoń spoczywała tam chwilę, po czym uśmiechnął się, patrząc Debrze w oczy, i dał jej odpowiedź.
– Tak, Debro, widzę to bardzo wyraźnie. Będziesz miała dwóch małych Buddów.
Dwa lata później, wpatrując się w świetlik nad łóżkiem i wspominając to spotkanie, Debra zastanawiała się, czy aby guru tak naprawdę – jak wielu sądziło – nie był zwykłym oszustem.
– Boże, Siło Wyższa, kimkolwiek lub czymkolwiek jesteś – powiedziała na głos – jeśli istniejesz, a mnie jest przeznaczone zostać matką, proszę, ześlij mi jakiś znak.
Ale żaden znak się nie pojawił. Przynajmniej nie tamtego wieczoru.
Następnego dnia Debra, nietypowo dla niej rozżalona swoim losem, pojawiła się na umówionej wizycie w Michaeljohn Salon w Beverly Hills, założyła pelerynę i usiadła w fotelu. Fryzjerka zabrała się za rozplatanie jej grubych blond włosów.
– Upolowałaś kogoś? – zapytała.
Debra przecząco potrząsnęła głową.
Dzwonek oznajmił, że do salonu wszedł kolejny klient. Debra odruchowo spojrzała przez ramię.
Mierzący ponad metr osiemdziesiąt nieznajomy, który stanął w drzwiach, był najpiękniejszym fizycznie mężczyzną, jakiego Debra kiedykolwiek widziała. Miał intensywnie błękitne oczy, muśniętą słońcem oliwkową cerę i gęste piaskowobrązowe włosy, które cały czas musiał odgarniać z twarzy. Nosił białą, zapinaną na guziki koszulę i dobrze skrojone tweedowe spodnie, podkreślające jego muskularne, szczupłe ciało, oraz nieco znoszone brązowe skórzane mokasyny. Niemal jaśniał na tle obrysowującego jego sylwetkę światła wpadającego przez olbrzymie przeszklone drzwi; wyglądał jak młody bóg, który właśnie zstąpił z nieba wprost do Michaeljohn.
Przystojny mężczyzna zajął fotel obok Debry, która nie mogła oderwać od niego wzroku. Uważnie przyjrzała się jego uszom, profilowi, dużym, wyglądającym na zręczne dłoniom i nagle, w jednej sekundzie, zyskała absolutną pewność: znalazła go. Tego jedynego. Nie mężczyznę, w którym się zakocha, którego poślubi i z którym będzie żyła długo i szczęśliwie, tylko mężczyznę, którego przekona, by spuścił się do kubeczka, żeby mogła pójść do domu, napełnić jego zawartością pipetę do polewania indyka i się zapłodnić.
– Jestem Debra – przedstawiła się, z błyskiem w oku wyciągając ku niemu dłoń. – Jak się nazywasz?
Jeffrey Harrison nigdy by nie przypuszczał, że odpowiedź na to pytanie tak bardzo zmieni jego życie. W czasie strzyżenia Debra dowiedziała się, że ma on dwadzieścia pięć lat i jest wolny, że dorastał na Wschodnim Wybrzeżu oraz że właśnie przeprowadził się do Los Angeles z Hany na Maui, dokąd jego majętna matka i ojczym przenieśli się po przejściu na emeryturę. Pracował jako kelner i dorabiał jako model, w wolnych chwilach nieustannie próbując rozwinąć karierę gitarzysty, ponieważ uważał się przede wszystkim za muzyka i autora tekstów. Debra, słuchając jego historii, coraz szerzej otwierała oczy. Zewnętrzne piękno i talent artystyczny! Koszmar o łysiejącym naukowcu natychmiast został wyparty przez marzenie o skrzypku. Dowiedziała się, że Jeffrey odrzucił propozycję rodziców chcących opłacić mu college – wolał studiować medytację transcendentalną we Włoszech i surfować wzdłuż hawajskich plaż. Jego ojciec skończył Yale i Harvard, matka chodziła do Wellesley, a wujek był prezesem Banku Rezerw Federalnych w Nowym Jorku.
– Ach – dodał, jakby to było mało istotne – moim ciotecznym dziadkiem był sędzia Sądu Najwyższego Oliver Wendell Holmes Jr.
Serce Debry podskoczyło.
– Znam wszystkich w branży muzycznej – stwierdziła, rozsiewając wokół swój osławiony czar. – Pomogę ci, jak tylko będę mogła. Zostaw mi swój numer.
O ile darem, którym życie obdarzyło Jeffreya, był jego wygląd, o tyle Debrze przypadła w udziale zdolność przekonywania ludzi do różnych rzeczy. Tydzień później podczas lunchu, nim Jeffrey zdołał się zorientować, zgadzał się oddać kobiecie, którą ledwie znał, kubeczek swojej spermy, by spełnić jej życiowe marzenie o dziecku.
W zamian miała mu dać dwa tysiące dolarów.
– Jeszcze tylko jedna kwestia – powiedziała, kładąc na stole zaliczkę w wysokości połowy tej kwoty.
– Jasne, o co chodzi?
– Jeffrey, chcę, żebyś mi przysiągł na swoją duszę, Boga czy kogokolwiek, do kogo tam się modlisz, że nie zrobisz tego dla nikogo oprócz mnie.
Jeffrey bardzo się starał, by się nie roześmiać. Miał pracę. Nie zamierzał zarabiać na życie, zaczepiając kobiety na ulicy i oferując im swoje nasienie na sprzedaż. Choć uważał tę prośbę za dziwaczną, spojrzał na Debrę z poważnym wyrazem twarzy i wzruszył ramionami.
– Oczywiście. Żaden problem.
– Jeśli będziesz kiedyś chciał mieć własne dzieci, w porządku. Ale żadnego dziecka więcej w ten sposób. Rozumiesz? To dla mnie bardzo ważne.
– Przysięgam – powiedział – że nie zrobię tego dla nikogo innego.
Miliony maleńkich, nibyszklanych koralików, poruszających się gorączkowo za sprawą ogonków, prześlizgiwało się tam i z powrotem we wszystkich kierunkach w poszukiwaniu czegoś, czego mogłyby się uchwycić.
– Dobry jest! – Cappy Rothman, dyrektor kliniki leczenia niepłodności California Cryobank, podniósł wzrok znad okularu mikroskopu i uśmiechnął się szeroko. – Ma mnóstwo plemników!
Debra odetchnęła z wielką ulgą. Przez cały wcześniejszy tydzień przerażająca obawa, że Jeffrey jest bezpłodny tak jak Sol, odbierała jej wszystkie siły i nie pozwalała zasnąć.
– Zwykle w jednym mililitrze spermy pływa od 20 do 150 milionów plemników – wyjaśniał dalej Cappy. – U tego faceta jest ich grubo ponad 200 milionów na mililitr. To mniej więcej objętość łyżeczki do herbaty. – Wciąż z uśmiechem zapytał: – Chcesz je zobaczyć?
– Jasne, że chcę! – odparła Debra i szybko zajęła miejsce Cappy’ego przed mikroskopem. Z zachwytem wpatrywała się w 200 milionów malutkich plemników pływających w kółko po szklanej szalce laboratoryjnej: każdy mógł dać początek żyjącej istocie.
Uniosła głowę znad okularu i odetchnęła: był to głęboki, gardłowy wydech pełen nadziei. Czuła, że wszystko jest tak, jak należy. Gdy dwa lata wcześniej siedziała dokładnie na tym samym fotelu z Solem, nic nie było, jak należy. Bank geniuszy z pewnością nie był, jak należy. Nawet Warren to nie do końca było to. Miała poczucie, że cały wszechświat kierował ją ku tej chwili, a nadzwyczajna jakość spermy Jeffreya tylko utwierdziła ją w przekonaniu, że to jemu było przeznaczone zostać ojcem jej dzieci.
– Chcesz zobaczyć coś fascynującego? – Cappy uniósł brwi. – Jajeczkujesz, prawda?
Debra sądziła, że tak, i poczuła się podekscytowana tym, co Cappy miał w zanadrzu. Polecił jej udać się do łazienki i pobrać małą próbkę śluzu z szyjki macicy. Kiedy wróciła, ostrożnie zamienił preparaty.
– Tuż przed owulacją – wyjaśnił – w śluzie szyjkowym pojawia się kształt przypominający liście paproci. Nazywa się to ferning. Przez resztę miesiąca nie ma żadnego dostrzegalnego wzoru, paprocie znikają. – Cappy zamknął jedno oko i zerknął przez okular, przestawiając pokrętła jak szalony naukowiec, póki nie uzyskał ostrego obrazu. – Patrz, jest!
Debra kolejny raz zamieniła się z nim miejscami. Na widok obrazu, który zobaczyła przez pryzmat soczewki, wstrzymała oddech: poczuła się zadziwiona i oczarowana jak wtedy, gdy jako dziecko, wtulona w ramiona ojca, podziwiała rozgwieżdżone niebo czy spiralę we wnętrzu muszli. Miała wrażenie, że życie jest stanowczo zbyt uporządkowane, zbyt olśniewające, by być tylko serią zbiegów okoliczności; że musi istnieć wyższy cel czy forma bytu, jakiś większy plan, w który nie mamy wglądu. Zastanawiała się, jaki scenariusz przewidziano dla niej. Po raz pierwszy od początku tej długiej podróży ku macierzyństwu poczuła pewność, że jakikolwiek by on nie był, jest w nim miejsce dla Jeffreya.
Jeffrey w tym samym czasie doznawał znacznie mniej mistycznych doświadczeń, siedząc w znajdującym się tuż obok niewielkim, sterylnym pomieszczeniu i wyciągając rękę w kierunku Rosjanki, która miała pobrać mu krew, by upewnić się, że nie ma HIV ani żadnych innych chorób przenoszonych drogą płciową.
Bardzo starał się nie patrzeć na grubą igłę wkłuwająca mu się w ramię, odwrócił więc wzrok, a kiedy to zrobił, przez otwarte na oścież drzwi zobaczył coś dziwnego: kolejkę przechadzających się tam i z powrotem studentów.
– Co to za jedni? – zagadnął z ciekawości pielęgniarkę.
– Nasi regularni dawcy – odparła rzeczowo.
– Ktoś im za to płaci? – zapytał, oszołomiony, nagle zupełnie zapominając o igle.
– Oczywiście.
Jeffrey przez chwilę siedział w milczeniu, przetwarzając tę informację. Od momentu, gdy w celu pobrania próbki zaprowadzono go do maleńkiego pokoju z „Playboyami”, „Penthouse’ami” i „Hustlerami” rozłożonymi na stoliku, aż do teraz, gdy ktoś go kłuł, by przebadać mu krew, miał nieodparte wrażenie, że zażył grzyby i właśnie znajduje się w środku jakiegoś psychodelicznego tripu, w którym ni z tego, ni z owego przeobraził się w cennego ogiera, badanego pod kątem przydatności do rozpłodu. Już samo to, że jakaś obca kobieta zaczepiła go w salonie fryzjerskim i zaproponowała, że zapłaci mu za słoiczek nasienia, bo chce sobie zrobić dziecko, było wystarczająco dziwne; fakt, że na podobnym pomyśle oparto cały – sądząc po stojących w kolejce mężczyznach, całkiem nieźle prosperujący – biznes, zupełnie zbiło go z tropu. W końcu zrozumiał też, czemu Debra kazała mu przysiąc, że nie zrobi tego dla nikogo innego.
Debra weszła do pokoju dokładnie w momencie, gdy miał zamiar dopytać o szczegóły.
– Jak leci? – zapytała z szerokim uśmiechem. Jeffrey szybko otrząsnął się z osłupienia i udał, że nie zauważył facetów czekających przed drzwiami.
W kolejnych tygodniach zdołał dobrze poznać personel California Cryobank.
Choć testy płodności zdał śpiewająco, a pierwsze analizy krwi wykazały, że nie jest nosicielem wirusa HIV, musiał pojawić się w ośrodku jeszcze kilka razy. Debra dopilnowała, by zamrożono dziesięć osobnych próbek jego nasienia. Planowała wprawdzie użyć świeżej spermy, ponieważ z jakiegoś powodu była przekonana, że jest wyższej jakości, ale wolała mieć plan awaryjny na wypadek, gdyby Jeffrey w ostatniej chwili się wycofał. Działała w sposób typowy dla siebie: przed każdym oddaniem nasienia umawiała się z nim, że podwiezie go do Cryobanku, płaciła mu ratę w wysokości dwustu dolarów i wykorzystywała okazję, by w czasie jazdy lepiej poznać przyszłego biologicznego ojca swojego dziecka. Jeffrey szybko zorientował się, jak funkcjonowała: zawsze kalkulowała na dziesięć kroków do przodu i zwykle nie wtajemniczała innych w swoje plany, nawet jeśli mieli odegrać w nich główną rolę.
Dziesięć donacji później, kiedy pięćdziesiąt fiolek – czy też ampułek, jak je tam nazywano – leżało bezpiecznie w kriokomorze, nadszedł czas na zabranie się za robienie dziecka.
Wiele znajomych Debry przechodziło przez potworne batalie związane z ustaleniem praw do opieki – chciała zagwarantować sobie, że dziecko będzie w stu procentach jej. Prawnik poradził jej, że w takim wypadku ważne jest, by inseminacja odbyła się w gabinecie lekarskim, inaczej Jeffrey teoretycznie mógłby rościć sobie prawa do potomka. Poza tym Debrze naprawdę zależało na świeżym materiale.
Porzuciła niedawno odkryte miejsce na lunch na rzecz Ivy, nowo otwartej eleganckiej restauracji przy Robertson Boulevard, gdzie Jeffrey pracował jako kelner, podając kraby i chardonnaya celebrytom i hollywoodzkim agentom. Kiedy lekarz potwierdził, że Debra jest w trakcie owulacji, podjechała do lokalu, minęła płotek z białych sztachet i zamówiła stolik w sekcji obsługiwanej przez Jeffreya. Spod jedwabnej bluzki niepostrzeżenie wyciągnęła kubek termiczny i położyła go przed sobą, tuż obok torebki i kluczy.
– Witamy – Jeffrey podszedł do stolika i ukradkiem schował kubek pod kelnerskim fartuchem. – Co mogę dzisiaj pani podać?
– Może mrożoną herbatę i coś słodkiego? – odparła Debra z szelmowskim uśmiechem.
Jeffrey przyjął zamówienie i pobiegł do łazienki po próbkę. Kilka minut później wrócił, niosąc w prawej ręce tacę z mrożoną herbatą, croissantem i kubkiem Debry.
– Oto pani napój – powiedział, stawiając przed nią szklankę i talerzyk. – A to pani słodki mały bobas – dokończył szeptem.
Debra – niczym kwoka – wsadziła kubek z powrotem pod bluzkę, by się nie wychłodził. Wypiła herbatę duszkiem, sięgnęła do torebki, położyła na stoliku banknot dwustudolarowy, wsiadła do swojego białego jaguara XJ12 i przejechała kilka przecznic na zachód, gdzie w gabinecie ginekologa dała się zapłodnić małą strzykawką.
Jej genialny plan nie zadziałał. Choć co miesiąc w czasie owulacji udawało się jej odnaleźć Jeffreya tam, gdzie akurat przebywał – raz spotkali się nawet na parkingu stacji benzynowej – po trzech miesiącach starań wciąż nie była w ciąży.
Zaczęła zastanawiać się, czy problem nie leży w transporcie między miejscem oddania spermy a gabinetem lekarskim. Może nasienie zostaje w jakiś sposób uszkodzone w czasie przewozu, a może po prostu duszy nienarodzonego dziecka nie podoba się pomysł przyjścia na ten świat na stacji benzynowej.
– Słuchaj, Jeffrey – zagadnęła pewnego popołudnia, gdy podwoziła go do pracy, by nie musiał czekać na autobus. – Coś ewidentnie nie działa. Może jednak zrobilibyśmy to tradycyjną metodą?
Uśmiechnęła się zalotnie. Jeffrey był wyraźnie skrępowany. Już od jakiegoś czasu nabierał przekonania, że Debra, podobnie jak większość kobiet, które spotykał, zakochuje się w nim. (To nie była prawda). Jeśli się z nią prześpi, kto zabroni jej twierdzić, że jest prawdziwym ojcem i żądać od niego finansowego wsparcia dla dziecka?
– Nie, nie, nie. Zdecydowanie nie! – powiedział, kręcąc głową. Spojrzał na nią jeszcze raz, zastanawiając się, czy nie powinien jednak lepiej przemyśleć sprawy. Nie, nie prześpi się z nią, nie da się wrobić w to dziecko. Równocześnie jednak zdawał sobie sprawę, jak rozpaczliwie Debra pragnie być matką, i chciał jej w tym pomóc, już nie tylko dla pieniędzy. Zaczął uważać ją za swoją przyjaciółkę: mieli podobne, uduchowione spojrzenie na życie, a jej pewność siebie, energiczność i wyrazista osobowość robiły na nim duże wrażenie. Był przekonany, że pomagając tej kobiecie spełnić jej życiowe marzenie o potomstwie, robi dobry uczynek, i miał nadzieję, że świat odpłaci mu dobrą karmą.
Pewnego umiarkowanie chłodnego grudniowego wieczoru, gdy słońce zachodziło już nad Los Angeles, Debra wybrała się do Canyon Country Store w pobliskim Laurel Canyon i kupiła pipetę do polewania sosem indyka. Następnie udała się do Benedict Canyon, gdzie Jeffrey pomieszkiwał u znajomego, po czym razem z nim wróciła do Laurel i zaparkowała na podjeździe w zaułku, w którym mieszkała z Annie. W ciszy wysiedli z samochodu – oboje zdenerwowani – i frontowymi drzwiami weszli do nowoczesnego domu. (Całe szczęście Annie wyjechała na plan Od dziewiątej do piątej, produkowanego przez Jane Fondę serialu telewizyjnego, w którym grała jedną z postaci epizodycznych, więc na miejscu nie było nikogo).
Debra zapaliła w sypialni kilka świec, po czym przeszła do kuchni, gdzie Jeffrey sączył piwo, i położyła pustą szklankę na blacie. Kiedy Jeffrey poczuł, że jest wystarczająco wstawiony – nie był w stanie zrealizować tak obłąkanego planu bez czegoś, co pomogłoby mu się wyluzować – chwycił naczynie, poszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi.
Gdy wrócił kilka minut później, w szklance, którą trzymał w ręku, była jego sperma. Debra leżała na łóżku. Skinęła na Jeffreya, by położył się obok niej, co uczynił z pewnym zażenowaniem, kładąc się tak blisko krawędzi materaca i tak daleko od Debry, jak tylko się dało.
Debra wzięła pipetę oraz szklankę i dokonała próby zapłodnienia, po czym oboje zamknęli oczy i zaintonowali trzy hinduskie mantry om.
Po dłuższej chwili Debra otworzyła oczy.
– Poczułeś to, Jeffrey? – zapytała. – Dziecko już tu jest. Wiem to.
– Serio? – zapytał, rozglądając się po pokoju, nie do końca pewien, gdzie dokładnie powinien go szukać.
Spóźniałam się już trzy tygodnie i nic nie wskazywało na to, że przyjdę na świat w najbliższym czasie. Moja ciotka Diane, młodsza od mamy o pięć lat, była przerażona – przy czym nie chodziło jej bynajmniej o potencjalne zagrożenie dla naszego zdrowia, tylko o fakt, że z każdym dniem było bardziej prawdopodobne, że urodzę się jako Skorpion (jak jej była dziewczyna), a nie Waga (która jej zdaniem była najlepszym – bo jej własnym – znakiem zodiaku). Uważała, że musi coś z tym zrobić. Postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce: zaciągnęła moją matkę na pieszą wycieczkę na szczyt Franklin Canyon, ścieżką biegnącą za hotelem Beverly Hills, w nadziei, że w ten sposób uda jej się wywołać poród. Kalendarz zodiakalny dawał jej na to tylko trzydzieści sześć godzin.
– Dalej nie dam rady! – jęczała matka, jedną ręką przytrzymując swój ciążowy brzuch, a w drugiej dzierżąc jaskrawopomarańczową parasolkę od Christiana Diora, którą usiłowała osłonić się przed rześkim październikowym słońcem.
– Po prostu idź – instruowała ją Diane między jednym a drugim oddechem, na poły pchając siostrę wzdłuż szlaku, na poły podciągając się z jej pomocą w górę.
Siostrzane relacje Debry i Diane były dość dziwne: z jednej strony nie miały one nikogo poza sobą i bardzo się kochały, z drugiej stale rywalizowały o dominację.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki