Cormoran Strike prowadzi śledztwo. Niespokojna krew - Robert Galbraith - ebook + audiobook

Cormoran Strike prowadzi śledztwo. Niespokojna krew ebook

Robert Galbraith

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdy prywatny detektyw Cormoran Strike odwiedza w Kornwalii ciężko chorą ciotkę, kontaktuje się z nim kobieta, której matka w 1974 roku zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Strike jest zaintrygowany – nigdy nie pracował nad sprawą sprzed kilkudziesięciu lat. Mimo nikłych szans na powodzenie dopisuje zlecenie do długiej listy dochodzeń, które prowadzi ze swoją wspólniczką Robin Ellacott.

Tymczasem Robin boryka się z trudnościami w życiu prywatnym. Na dodatek zarówno ona, jak i Strike zmagają się z uczuciami, których doświadczają w łączącej ich relacji.

Badając okoliczności zaginięcia kobiety, para detektywów staje w obliczu piekielnie skomplikowanych tropów, wśród których są psychopatyczny morderca, nie zawsze godni zaufania świadkowie, a także karty tarota. Okazuje się, że nawet sprawy sprzed dekad mogą stanowić śmiertelne zagrożenie.

Robert Galbraith to pseudonim J.K. Rowling.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1373

Oceny
4,6 (2757 ocen)
1886
647
184
32
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiolka7932

Nie polecam

Dlaczego ten audiobook kończy się w połowie?
70
amarei

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze na wysokim poziomie! Bardzo ciekawa historia, wydaje mi się ze każdy następny tom coraz lepszy! Uwielbiam duet Strike i Robin ❤️
30
Marbe67

Nie oderwiesz się od lektury

Chylę czoła przed kunsztem aktorskim Macieja Stuhra, czyta rewelacyjnie!
20
deegrengolada93

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, z niecierpliwością czekam na kolejną.
10
Khatyaa

Dobrze spędzony czas

Ok
10

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Tytuł oryginałuTroubled Blood
Okładka Duncan Spilling © Little, Brown Book Group Ltd 2020 fot. postaci: Stephen Mulcahey; pozostałe elementy: © Shutterstock
Ilustracje wewnątrz książki© J.K. Rowling
Koordynacja projektuNATALIA STECKA
RedakcjaMAŁGORZATA GROCHOCKA
KorektaANNA KURZYCA
Redakcja technicznaKRZYSZTOF CHODOROWSKI
Copyright © J.K. Rowling 2020 All rights reserved. Polish edition © Publicat S.A. MMXX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
Powieść wydana po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii w 2020 roku przez Sphere. Osobiste prawa autorskie zastrzeżone. Wszelkie postaci i wydarzenia opisane w tym utworze, oprócz funkcjonujących w domenie publicznej, są fikcyjne, a jakiekolwiek podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych jest całkowicie przypadkowe.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany, przechowywany ani przesyłany w żadnej formie ani żadnymi środkami, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy. Utwór nie może też być rozpowszechniany w oprawie lub okładce innej niż oryginalna oraz w formie innej niż ta, w której został wydany.
ISBN 978-83-271-6064-5
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Barbarze Murray,

pracownicy opieki społecznej, pracownicy WEA, nauczycielce,

żonie, matce, babci,

piekielnie dobrej brydżystce

i najlepszej na świecie teściowej

Tam jej szukali, rozpytując wszędzie,

Gdzie zoczyć mogli ślady jej bytności,

Atoli nie znaleźli. Lecz trudności

Bądź zrządzenia losu, co jej lubemu

Okrutnie zabrały obiekt miłości,

Radzi by byli poznać [...].

Edmund SpenserThe Faerie Queene

Albowiem gdyby było inaczej, coś by znikało, stając się nicością, a to jest matematycznym absurdem.

Aleister CrowleyThe Book of Thoth

CZĘŚĆ PIERWSZA

Potem nastało lato ucieszne [...].

Edmund SpenserThe Faerie Queene

1

Takiż był ten, o którym prawić będę,

Mąż sprawiedliwy Artegallem zwany [...].

Edmund SpenserThe Faerie Queene

– Jesteś Kornwalijczykiem z urodzenia i wychowania – zdenerwował się Dave Polworth. – Przecież tak naprawdę wcale nie nazywasz się Strike. W świetle prawa jesteś Nancarrowem. Chyba mi nie powiesz, że uważasz się za Anglika?

W ten ciepły sierpniowy wieczór było w The Victory Inn tak tłoczno, że klienci wylegli na zewnątrz, na szerokie kamienne schody prowadzące nad zatokę. Polworth i Strike siedzieli przy stoliku w kącie i pili piwo, by uczcić trzydzieste dziewiąte urodziny Polwortha. Od dwudziestu minut dyskutowali o kornwalijskim nacjonalizmie, ale Strike miał wrażenie, że o wiele dłużej.

– Czy nazwałbym się Anglikiem? – zastanowił się na głos. – Nie, chyba raczej Brytyjczykiem.

– Pierdolisz – zaperzył się porywczy Polworth. – Nie zrobiłbyś tego. Po prostu próbujesz mnie wkurzyć.

Dwaj przyjaciele różnili się od siebie wyglądem jak dzień i noc. Polworth był niski i szczupły niczym dżokej, ogorzały i przedwcześnie pomarszczony, spomiędzy jego rzednących włosów wyzierało spalone słońcem ciemię. Jego koszulka była tak pognieciona, jakby podniósł ją z podłogi albo wyjął z kosza na brudną bieliznę, a do tego miał porwane dżinsy. Na lewym przedramieniu wytatuował sobie czarno-biały krzyż Świętego Pirana, na prawym zaś widniała głęboka blizna, pamiątka po bliskim spotkaniu z rekinem.

Jego przyjaciel Strike przypominał pięściarza, który stracił formę, i w zasadzie nim był: dużym, mierzącym grubo ponad metr osiemdziesiąt mężczyzną z lekko skrzywionym nosem i ciemnymi, gęstymi, kręconymi włosami. Nie miał żadnych tatuaży i mimo wiecznego cienia gęstego zarostu roztaczał wokół siebie aurę wyprasowanych ubrań i ogólnego zadbania, kojarzącą się z byłym policjantem albo żołnierzem w stanie spoczynku.

– Urodziłeś się tutaj – nie ustępował Polworth – więc jesteś Kornwalijczykiem.

– Problem w tym, że zgodnie z takim kryterium ty jesteś birminghamczykiem.

– Spierdalaj! – zawołał szczerze urażony Polworth. – Mieszkam tu, odkąd miałem dwa miesiące, a moja mama pochodzi z rodziny Trevelyanów. Tożsamość to coś, co czujesz tutaj. – Polworth walnął się w tors na wysokości serca. – Rodzina mojej mamy mieszkała w Kornwalii od wieków...

– No tak, jasne, krew i ziemia nigdy nie były moją...

– Słyszałeś o tej ankiecie, którą niedawno przeprowadzili? – spytał Polworth, wchodząc mu w słowo. – Pytali: „Jakie jest twoje pochodzenie etniczne?” i połowa, połowa!, zaznaczyła „kornwalijskie” zamiast angielskiego. Olbrzymi wzrost.

– Wspaniale – powiedział Strike. – I co będzie dalej? Możliwość wybrania Dumnonów albo Rzymian?

– Mów dalej tym swoim pieprzonym tonem wyższości – powiedział Polworth – zobaczymy, dokąd cię to zaprowadzi. Stary, za długo byłeś w jebanym Londynie... Nie ma nic złego w byciu dumnym z tego, skąd pochodzisz. Nie ma nic złego w tym, że społeczności domagają się, żeby Westminster oddał im trochę władzy. W przyszłym roku Szkoci przetrą szlak. Przekonasz się. Kiedy zdobędą niezależność, podziała to na innych jak bodziec. Ludy celtyckie w całym kraju wykonają swój ruch. Chcesz jeszcze jedno? – dodał, wykonując gest w stronę pustego kufla Strike’a.

Strike przyszedł do pubu, ponieważ marzył o chwili wytchnienia od napięcia i zmartwień, a nie po to, by ktoś prawił mu kazania o kornwalijskiej polityce. Wyglądało na to, że odkąd widzieli się ostatnim razem mniej więcej przed rokiem, idee Mebyon Kernow, nacjonalistycznej partii, do której Polworth wstąpił w wieku szesnastu lat, stały mu się jeszcze bliższe. Zazwyczaj Dave potrafił rozśmieszyć Strike’a jak mało kto, lecz nie znosił żartów na temat niepodległości Kornwalii, a ta fascynowała Strike’a równie mocno jak poduszki i zasłony albo obserwowanie pociągów. Przez chwilę Cormoran zastanawiał się, czy nie powiedzieć, że musi wracać do domu ciotki, ale ta perspektywa była chyba jeszcze bardziej przygnębiająca niż inwektywy starego przyjaciela pod adresem supermarketów, które nie chcą umieszczać krzyża Świętego Pirana na towarach pochodzących z Kornwalii.

– Jasne, dzięki – powiedział, podając pusty kufel Dave’owi, który ruszył w stronę baru i po drodze kiwał głową w prawo i w lewo, pozdrawiając licznych znajomych.

Gdy Strike został sam przy stole, zamyślił się i zaczął wodzić wzrokiem po pubie, który zawsze uważał za swój ulubiony lokal. Pub zmienił się na przestrzeni lat, lecz wciąż można było w nim rozpoznać miejsce, w którym niespełna dwudziestoletni Strike spotykał się z kumplami. Cormoran miał wrażenie dziwnego rozdwojenia, jakby znalazł się w miejscu, do którego należał i zarazem nigdy nie był jego częścią, w miejscu, z którym czuł się silnie związany i jednocześnie było mu obce.

Gdy leniwie przesuwał wzrokiem od drewnianej podłogi ku zdjęciom o tematyce morskiej, nagle uświadomił sobie, że patrzy prosto w ogromne, zalęknione oczy kobiety stojącej przy barze razem z przyjaciółką. Miała pociągłą, bladą twarz, a jej ciemne, sięgające ramion włosy były poprzetykane siwizną. Nie rozpoznawał jej, ale od godziny czuł, że część miejscowych wyciąga szyje, żeby na niego popatrzeć albo nawet próbuje pochwycić jego spojrzenie. Odwrócił wzrok, wyjął komórkę i udał, że pisze wiadomość.

Znajomi mieli dobry pretekst, by zagaić rozmowę, gdyby okazał choć najmniejszą oznakę gotowości, ponieważ chyba wszyscy w St Mawes wiedzieli, że dziesięć dni temu zdiagnozowano u jego ciotki Joan raka jajnika w zaawansowanym stadium i że on oraz jego przyrodnia siostra Lucy razem z trzema synami czym prędzej przyjechali do Joan i Teda, by zaoferować im wszelkie możliwe wsparcie. Już od tygodnia, ilekroć wypuszczał się z domu, musiał odpowiadać na pytania, przyjmować wyrazy współczucia i grzecznie odrzucać propozycje pomocy. Męczyło go wynajdywanie nowych wariantów zdania: „Tak, wygląda na to, że to stadium terminalne, i tak, wszystkich nas to rozwala”.

Polworth przecisnął się z powrotem do stolika z dwoma kuflami świeżego piwa.

– Masz, Diddy – powiedział, siadając na stołku barowym.

Wbrew temu, co zakładała większość ludzi, to stare przezwisko nie było ironicznym nawiązaniem do postury Strike’a, lecz wywodziło się od słowa „Didcoy”, którym w Kornwalii określa się Cygana. Jego brzmienie udobruchało Strike’a, przypominając mu, dlaczego przyjaźń z Polworthem jest najtrwalszą przyjaźnią w jego życiu.

Trzydzieści pięć lat wcześniej Strike zjawił się w podstawówce w St Maves w środku semestru, wyjątkowo rosły jak na swój wiek, i mówił z akcentem rażąco odmiennym od miejscowego. Wprawdzie urodził się w Kornwalii, lecz gdy tylko jego matka doszła do siebie po porodzie, wywiozła go stamtąd, uciekając pod osłoną nocy z dzieckiem w ramionach z powrotem do londyńskiego życia, które uwielbiała i w którym mogła pomieszkiwać w skłocie i imprezować. Cztery lata po przyjściu Strike’a na świat wróciła do St Mawes z synem i nowo narodzoną Lucy tylko po to, by znów wyjechać bladym świtem, zostawiając ich obydwoje u Teda i Joan.

Strike nigdy się nie dowiedział, co dokładnie napisała Leda w liściku, który zostawiła na stole w kuchni. Bez wątpienia miała jakieś problemy z właścicielem mieszkania albo z chłopakiem, a może zaczął się akurat jakiś festiwal muzyczny, na którym szczególnie chciała być: z dwojgiem dzieci na doczepkę trudno było żyć tak, jak lubiła. Bez względu na to, jaki był powód jej przedłużającej się nieobecności, Joan, bratowa Ledy, równie konwencjonalna i poukładana jak Leda lekkomyślna i chaotyczna, kupiła Strike’owi mundurek i zapisała go do miejscowej szkoły.

Pozostałe czterolatki rozdziawiały buzie, gdy przedstawiano go klasie. Kilkoro dzieci zachichotało, kiedy nauczycielka powiedziała, że ma na imię Cormoran. Martwiła go ta cała sytuacja ze szkołą, ponieważ był pewny, że Leda zamierzała „kształcić go w domu”. Próbował powiedzieć wujkowi Tedowi, że mama chyba by nie chciała, żeby szedł do szkoły, lecz Ted, zazwyczaj bardzo wyrozumiały, oznajmił stanowczo, że to konieczność, i dlatego mały Cormoran znalazł się sam wśród obcych dzieci mówiących z dziwnym akcentem. Strike, który nigdy nie był beksą, usiadł w starej ławce z żaluzjowym zamknięciem, czując w gardle gulę wielką jak jabłko.

Dlaczego Dave Polworth, mały klasowy przywódca, postanowił się zaprzyjaźnić z nowym uczniem – nigdy nie zostało zadowalająco wyjaśnione, nawet samemu Strike’owi. Na pewno powodem nie był strach przed posturą Strike’a, ponieważ dwaj najlepsi przyjaciele Dave’a byli krzepkimi synami rybaków, a sam Dave pod każdym względem przypominał osławionego wojownika cechującego się brutalnością odwrotnie proporcjonalną do wzrostu. Pod koniec tamtego pierwszego dnia Polworth był już zarówno przyjacielem Strike’a, jak i jego mistrzem. Dołożył starań, by uzmysłowić kolegom z klasy wszystkie powody, dla których Strike zasługiwał na ich szacunek: urodził się w Kornwalii, był siostrzeńcem Teda Nancarrowa z miejscowej jednostki ratownictwa morskiego, nie wiedział, gdzie jest jego mama, i to nie była jego wina, że mówił w dziwny sposób.

Nie zważając na to, że Strike nazajutrz wyjeżdża, chora Joan, która tak się cieszyła z jego przyjazdu na cały tydzień, dosłownie wypchnęła go wieczorem z domu, by uczcił urodziny „małego Dave’a”. Przywiązywała ogromną wagę do starych więzi i była zachwycona, że po tylu latach Strike i Dave Polworth wciąż się kumplują. Uważała ich przyjaźń za dowód słuszności swojej decyzji o posłaniu Strike’a do szkoły wbrew woli jego nieodpowiedzialnej matki oraz za znak, że Kornwalia była prawdziwym domem Strike’a, bez względu na to, w jak wielu miejscach bywał po wyjeździe i że aktualnie mieszkał w Londynie.

Polworth pociągnął spory łyk piwa i rzucił przez ramię spojrzenie w stronę ciemnowłosej kobiety i jej blond przyjaciółki, wciąż obserwujących Strike’a.

– Pieprzona stonka – powiedział.

– Co by się stało z twoim ogrodem, gdyby nie turyści? – spytał Strike.

– Spokojna głowa – odparł natychmiast Polworth. – Mamy mnóstwo gości z okolicy, pełno imprez cyklicznych.

Polworth zrezygnował niedawno z kierowniczego stanowiska w firmie inżynierskiej w Bristolu, by zatrudnić się jako naczelny ogrodnik w ogromnym ogrodzie publicznym na wybrzeżu niedaleko St Mawes. Ten wykwalifikowany kierowca, utytułowany surfer i uczestnik zawodów Ironman był od dzieciństwa w ciągłym ruchu i nie potrafił usiedzieć na miejscu, a upływ czasu i praca biurowa nie zdołały go utemperować.

– Więc niczego nie żałujesz? – spytał Strike.

– Kurwa, nie – zapewnił żarliwie Polworth. – Musiałem znowu ubrudzić sobie ręce. Wrócić pod gołe niebo. Za rok stuknie mi czterdziestka. Teraz albo nigdy.

Polworth złożył podanie o nową pracę, nie wspominając o tym żonie. Gdy zaproponowano mu posadę, rzucił robotę i po powrocie do domu postawił rodzinę przed faktem dokonanym.

– Penny już się z tym pogodziła? – spytał Strike.

– Nadal mi mówi raz w tygodniu, że chce rozwodu – odrzekł obojętnie Polworth. – Ale lepiej było powiedzieć jej o wszystkim po fakcie, niż prowadzić jałowe dyskusje przez pięć lat. Wszystko się świetnie ułożyło. Dzieci uwielbiają nową szkołę, firma Penny pozwoliła jej się przenieść do biura w Wielkim Mieście. – Polworth miał na myśli Truro, nie Londyn. – Jest szczęśliwa, choć nie chce tego przyznać.

Strike w głębi duszy wątpił w prawdziwość tego stwierdzenia. Ignorowanie niewygodnych faktów szło zazwyczaj w parze z zamiłowaniem Polwortha do ryzyka i wizjonerskich pomysłów. Strike miał jednak za dużo własnych kłopotów, by przejmować się jego problemami, więc uniósł kufel.

– No to twoje zdrowie, stary – powiedział, mając nadzieję, że odwrócił uwagę Polwortha od polityki.

– Dzięki – odparł Polworth, unosząc kufel. – Jak oceniasz szanse Arsenalu? Zakwalifikuje się?

Strike tylko wzruszył ramionami, ponieważ obawiał się, że rozmowa na temat prawdopodobieństwa zapewnienia sobie miejsca w Lidze Mistrzów przez londyński klub piłkarski znów doprowadzi do dyskusji o braku lojalności Cormorana wobec Kornwalii.

– Jak tam twoje życie uczuciowe? – spytał Polworth, próbując innej taktyki.

– Nie istnieje – odrzekł Strike.

Polworth się uśmiechnął.

– Według Joanie skończysz u boku swojej wspólniczki. Tej Robin.

– Naprawdę? – powiedział Strike.

– Wspomniała mi o tym, kiedy wpadłem z wizytą w ubiegły weekend. Naprawiałem jej satelitę.

– Nie mówili, że się popsuła – powiedział Strike, jeszcze raz unosząc kufel i przechylając go lekko w stronę Polwortha. – Dzięki, stary.

Jeśli sądził, że odwróci uwagę przyjaciela, to mu się nie udało.

– Mówili tak obydwoje. Ona i Ted – podjął Polworth. – Obydwoje uważają, że to będzie Robin.

Strike nie odpowiedział, lecz Polworth nie dawał za wygraną.

– Więc nic się między wami nie dzieje?

– Nie – powiedział Strike.

– Jak to? – Polworth zmarszczył brwi. Strike, podobnie jak w kwestii niepodległości Kornwalii, uparcie odmawiał zajęcia oczywistego i pożądanego stanowiska. – To niezła laska. Widziałem ją w gazecie. Może nie dorównuje Madame Furii – przyznał. Było to przezwisko, które nadał przed laty byłej narzeczonej Strike’a. – Ale z drugiej strony, nie jest pieprzoną szajbuską, prawda, Diddy?

Strike się roześmiał.

– Lucy ją lubi – powiedział Polworth. – Mówi, że bylibyście idealną parą.

– Kiedy rozmawiałeś z Lucy o moim życiu uczuciowym? – spytał Strike odrobinę mniej przyjaznym tonem.

– Jakiś miesiąc temu – odparł Polworth. – Przywiozła chłopców na weekend i zaprosiliśmy ich wszystkich na grilla.

Strike pił i milczał.

– Mówi, że świetnie się dogadujecie – ciągnął Polworth, wciąż go obserwując.

– Tak, to prawda – potwierdził Strike.

Polworth czekał z uniesionymi brwiami.

– To by wszystko spieprzyło – powiedział Strike. – Nie zamierzam narażać agencji.

– Jasne – odrzekł Polworth. – Ale jednak cię kusi?

Na chwilę zapadła cisza. Strike starał się nie patrzeć w stronę ciemnowłosej kobiety i jej towarzyszki, które z pewnością właśnie o nim rozmawiały.

– Może parę razy przyszło mi to do głowy – przyznał – ale ona jest teraz w trakcie paskudnego rozwodu. Zresztą już i tak spędzamy ze sobą pół życia i odpowiada mi w roli wspólniczki.

Z uwagi na ich wieloletnią przyjaźń oraz na to, że już doszło między nimi do starcia z powodów politycznych i że Polworth miał tego dnia urodziny, Strike starał się nie okazywać najmniejszej urazy z powodu tych pytań. Każda znana mu osoba będąca po ślubie zdawała się rozpaczliwie ponaglać innych do małżeństwa, bez względu na to, jak słabą reklamę robiła tej instytucji. Na przykład Polworthowie żyli w stanie permanentnej wzajemnej wrogości. Strike częściej słyszał, jak Penny nazywa swojego męża „tym kutasem” niż jego imieniem, a wieczorami Polworth raczył przyjaciół barwnymi opowieściami o tym, jak zaspokaja swoje ambicje oraz dba o własne interesy kosztem żony i mimo jej protestów. Obydwoje wydawali się najszczęśliwsi i najbardziej odprężeni w otoczeniu przedstawicieli własnej płci, a przy tych rzadkich okazjach, gdy Strike gościł w ich domu, spotkania zawsze odbywały się zgodnie z zasadą naturalnej segregacji: kobiety gromadziły się w jednej części domu, mężczyźni w drugiej.

– A jeśli Robin chce mieć dzieci? – spytał Polworth.

– Chyba nie chce – powiedział Strike. – Lubi tę pracę.

– Wszystkie tak mówią – odrzekł lekceważąco Polworth. – Ile ona ma lat?

– O dziesięć mniej niż my.

– Będzie chciała mieć dzieci – orzekł Polworth z przekonaniem. – Wszystkie chcą. U kobiet to się dzieje szybciej. Ich wyścig z czasem zaczyna się wcześniej.

– W każdym razie nie będzie miała dzieci ze mną. Bo ja ich nie chcę. Zresztą im jestem starszy, tym wyraźniej czuję, że nie nadaję się do małżeństwa.

– Stary, też tak myślałem – powiedział Polworth. – Ale potem sobie uświadomiłem, że zabierałem się do tego z zupełnie niewłaściwej strony. Opowiadałem ci, jak to się stało, prawda? Że w końcu oświadczyłem się Penny?

– Chyba nie – odparł Strike.

– Nie opowiadałem ci tej historii z Tołstojem? – spytał Polworth zaskoczony swoim niedopatrzeniem.

Strike, który zamierzał właśnie pociągnąć łyk piwa, ze zdumienia odstawił kufel z powrotem. Od podstawówki Polworth, który miał umysł ostry jak brzytwa, lecz gardził wszelkiego rodzaju nauką nieznajdującą natychmiastowego praktycznego zastosowania, wystrzegał się wszystkich materiałów drukowanych oprócz instrukcji obsługi.

– Tołstoj – oznajmił Polworth, opacznie interpretując minę Strike’a. – Ten pisarz.

– Aha – powiedział Strike. – Dzięki za wyjaśnienie. W jaki sposób Tołstoj...?

– Przecież właśnie ci mówię, nie? Drugi raz rozstałem się z Penny. Ględziła o zaręczynach, a ja nie byłem gotowy. No więc siedzę w tym barze i opowiadam Chrisowi, że mam dość słuchania jej przynudzania o pierścionku. Pamiętasz Chrisa? Taki duży sepleniący gość. Poznałeś go na chrzcinach Rozwyn. W każdym razie przy barze siedzi samotny nawalony facet, taki trochę pedzik w sztruksowej kurtce i z falowanymi włosami. Szczerze mówiąc, gość działa mi na nerwy, bo widzę, że wszystko słyszy, no więc w końcu pytam go, na co się, kurwa, gapi, a on spogląda mi prosto w oczy i mówi: „Jedyny sposób, żeby taszczyć ciężar i dalej móc używać rąk, to przywiązać go sobie do pleców. Ożeń się i znowu będziesz mógł używać rąk. Jeśli się nie ożenisz, nigdy nie będziesz mógł zająć rąk czymś innym. Spójrz na Mazankowa, na Krupowa. Przez kobiety zniszczyli sobie karierę”. Myślałem, że Mazankow i Krupow to jego kumple. Spytałem, po co mi o tym, kurwa, opowiada. I wtedy wyjaśnił, że cytuje tego pisarza, Tołstoja. Zaczęliśmy gadać i mówię ci, Diddy, ta chwila odmieniła moje życie. Zapaliło mi się światełko – powiedział Polworth, wskazując powietrze nad swoją łysiejącą głową. – Dzięki niemu zobaczyłem to wyraźnie. Pułapka męskości, stary. Jak zwykle próbuję wyrwać jakąś dupę w czwartkowy wieczór, znowu wracam do domu sam, uboższy, wynudzony jak mops. Pomyślałem o kasie, którą wydawałem, uganiając się za cipkami, o tym całym zawracaniu głowy i o tym, czy chcę samotnie oglądać pornosy w wieku czterdziestu lat, i doszedłem do wniosku, że właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Właśnie po to jest małżeństwo. Czy znajdę kogoś lepszego niż Penny? Czy lubię wciskać kit kobietom w barze? Z Penny dobrze się rozumiemy. Mógłbym trafić o wiele gorzej. Nieźle wygląda. Miałbym swoją dupę, czekałaby na mnie w domu, prawda?

– Szkoda, że Penny tego nie słyszy – powiedział Strike. – Zakochałaby się w tobie od nowa.

– Uścisnąłem rękę temu pedziowatemu gościowi – ciągnął Polworth, ignorując sarkazm Strike’a. – Poprosiłem, żeby zapisał mi tytuł tej książki i w ogóle. Wyszedłem z baru, pojechałem taksówką do Penny, zacząłem walić w drzwi i ją obudziłem. Była strasznie wkurwiona. Myślała, że przyszedłem, bo się narąbałem, nie znalazłem nikogo lepszego i miałem ochotę na dymanko. „Nie, ty tępa krowo – powiedziałem. – Przyszedłem, bo chcę się z tobą ożenić”. Ta książka – dodał Polworth – miała tytuł Anna Karenina. – Osuszył kufel. – Straszne gówno.

Strike się roześmiał.

Polworth głośno beknął, potem spojrzał na zegarek. Był człowiekiem, który wiedział, jakim tekstem zakończyć rozmowę, i na rozwlekłe pożegnania miał równie mało czasu co na literaturę rosyjską.

– Będę się zbierał, Diddy – powiedział, wstając. – Jeśli wrócę przed wpół do jedenastej, czeka mnie urodzinowe obciąganko. I właśnie o tym mówiłem, stary. Właśnie o tym.

Strike uśmiechnął się i uścisnął przyjacielowi rękę. Polworth poprosił, żeby przekazał pozdrowienia Joan i zadzwonił do niego, gdy znowu będzie w mieście, a potem przecisnął się w stronę wyjścia i zniknął Strike’owi z oczu.

2

Serce zranione ulgę czerpie wielką

Z nadziei na to, co rozbawi głowę [...].

Edmund SpenserThe Faerie Queene

Uśmiechając się wciąż na wspomnienie historii opowiedzianej przez Polwortha, Strike zauważył, że ciemnowłosa kobieta przy barze nosi się z zamiarem podejścia do niego. Jej blond koleżanka w okularach chyba jej to odradzała. Strike dopił piwo, schował portfel, sprawdził, czy wciąż ma papierosy w kieszeni, i opierając się o ścianę z tyłu, wstał, pamiętając, by przed wykonaniem pierwszego kroku osiągnąć niezbędną równowagę. Po czterech piwach jego proteza bywała nieskora do współpracy. Upewniwszy się, że doskonale trzyma się w pionie, ruszył w stronę wyjścia, pozdrawiając skinieniem głowy, lecz bez uśmiechu, tych nielicznych miejscowych, których nie mógł bezkarnie zignorować, i przez nikogo nie nagabywany dotarł do ciepłej ciemności na zewnątrz.

Na szerokich nierównych schodach prowadzących nad zatokę wciąż roiło się od popijających i palących ludzi. Strike, omijając ich, też sięgnął po papierosa.

Był błogi sierpniowy wieczór i turyści jeszcze spacerowali nad malowniczym brzegiem morza. Aby dostać się z powrotem do domu ciotki i wuja, Strike musiał odbyć piętnastominutowy marsz, częściowo stromo pod górę. Pod wpływem nagłego impulsu skręcił w prawo, przeszedł przez ulicę i skierował się ku wysokiemu kamiennemu murowi oddzielającemu parking oraz przystań promową od morza. Oparł się o niego, zapalił papierosa i patrzył na srebrzystoszary ocean, upodabniając się do turysty, który może palić w milczeniu i nie musi odpowiadać na pytania o raka. Celowo odwlekał moment powrotu na niewygodną kanapę pełniącą od sześciu nocy funkcję jego łóżka.

Po przyjeździe usłyszał od Joan, że jako bezdzietny singiel i były żołnierz na pewno nie będzie miał nic przeciwko spaniu w salonie, ponieważ „potrafi zasnąć wszędzie”. Ciotka chciała za wszelką cenę wyeliminować ewentualność zasygnalizowaną przez Strike’a przez telefon, że mógłby zamieszkać w pensjonacie, by nie nadwyrężać pojemności jej domu. Wizyty Strike’a były rzadkością, zwłaszcza w połączeniu z wizytami jego siostry i siostrzeńców, więc Joan pragnęła nacieszyć się jego obecnością, chciała znowu poczuć się jak żywicielka i opiekunka, nawet jeśli aktualnie była osłabiona pierwszym cyklem chemoterapii.

Wysoki i ciężki Strike, który byłby o wiele szczęśliwszy na łóżku polowym, co wieczór kładł się zatem bez marudzenia na śliskiej, nieustępliwej masie powleczonego satyną końskiego włosia i co rano budzili go mali siostrzeńcy, którzy notorycznie zapominali o jego prośbie, by wstrzymali się z wparowaniem do salonu do godziny ósmej. Przynajmniej Jack miał na tyle przyzwoitości, by przepraszać wujka szeptem, ilekroć sobie uświadomił, że go obudził. Luke, najstarszy z siostrzeńców, codziennie rano zbiegał z łoskotem i wrzaskiem po wąskich schodach i tylko rechotał, mijając pędem Strike’a w drodze do kuchni.

Luke popsuł Strike’owi nowiutkie słuchawki, lecz detektyw udawał, że nic się nie stało. Poza tym pewnego ranka jego najstarszy siostrzeniec uznał, że będzie bardzo zabawnie, jeśli wybiegnie do ogródka z protezą Strike’a i pomacha nią wujkowi przez okno. Gdy w końcu przyniósł ją z powrotem, Strike, który miał pęcherz wypełniony po brzegi i nie mógł wskoczyć po stromych schodach do jedynej toalety w domu, dał mu po cichu taki ochrzan, że przez większość poranka chłopiec był wyjątkowo przygaszony.

Tymczasem Joan codziennie rano bez cienia wątpliwości w głosie oznajmiała Strike’owi, że „dobrze spał”. Zawsze miała w zwyczaju subtelnie przymuszać członków rodziny, by mówili jej to, co chciała usłyszeć. W okresie, w którym Strike spał w agencji i groziła mu rychła niewypłacalność (o czym nie wspomniał ciotce ani wujowi), Joan informowała go wesoło przez telefon: „Świetnie sobie radzisz”, a on jak zwykle czuł, że zaprzeczenie jej optymistycznemu stwierdzeniu wprowadziłoby niepotrzebne napięcie. Po tym, jak w Iraku oderwało mu kawałek nogi, zapłakana Joan stanęła obok jego szpitalnego łóżka, gdy usiłował zebrać myśli w morfinowej mgle, i powiedziała: „Przynajmniej jest ci wygodnie. Nie czujesz bólu”. Kochał ciotkę, która wychowywała go przez sporą część dzieciństwa, lecz dłuższe okresy przebywania w jej towarzystwie sprawiały, że się dusił i czuł stłamszony. Jej uparte gładkie przekazywanie z ręki do ręki fałszywej monety powszechnej zgody, połączone z ignorowaniem niewygodnych prawd i zaprzeczaniem im, odbierało mu siły.

Coś zalśniło w wodzie na dole – gładka srebrzystość i para czarnych jak węgiel oczu: tuż obok Strike’a pluskała się foka. Patrzył na jej podwodne akrobacje, zastanawiając się, czy go widzi, i z powodów, których nie potrafiłby wyjaśnić, jego myśli popłynęły w stronę wspólniczki.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie powiedział Polworthowi całej prawdy o swoich relacjach z Robin Ellacott, które zresztą nie powinny były nikogo interesować. A prawda wyglądała tak, że w jego uczuciach roiło się od niuansów i komplikacji, których wolał nie analizować. Na przykład gdy był sam, nudził się albo miał chandrę, zazwyczaj marzył o tym, by usłyszeć jej głos.

Spojrzał na zegarek. Tego dnia Robin miała wolne, lecz była pewna szansa, że jeszcze nie śpi, a on miał dobry pretekst, by przesłać jej wiadomość: należało zwrócić koszty za poprzedni miesiąc poniesione przez Saula Morrisa, ich najnowszego współpracownika, a Strike nie zostawił stosownych dyspozycji. Była spora szansa, że jeśli napisze w sprawie Morrisa, Robin zadzwoni, żeby spytać, jak się czuje Joan.

– Przepraszam? – Za jego plecami rozległ się nerwowy kobiecy głos.

Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że to ciemnowłosa kobieta z pubu. Mówiła z akcentem z Home Counties i jej ton zawierał starannie wyważoną mieszankę skruchy i podekscytowania, z którą często miał do czynienia, gdy ktoś chciał z nim rozmawiać o jego detektywistycznych sukcesach.

– Tak? – powiedział, odwracając się w jej stronę.

Blond przyjaciółka przyszła razem z nią. A może, pomyślał Strike, są dla siebie kimś więcej niż przyjaciółkami. Wyczuwało się między nimi jakąś nieokreśloną bliskość. Na pierwszy rzut oka każda miała około czterdziestu lat. Były w dżinsach i koszulkach. Blondynka cechowała się lekko ogorzałą cerą i szczupłością wskazującymi na weekendy spędzane na górskich wędrówkach albo na przejażdżkach rowerem. Należała do kobiet nazywanych przez niektórych „przystojnymi”, co oznaczało, że chodziła bez makijażu. Miała wysokie kości policzkowe, okulary, włosy ściągnięte w kucyk i to wszystko nadawało jej surowy wygląd.

Ciemnowłosa kobieta była drobniejszej budowy. Jej ogromne szare oczy błyszczały blado w pociągłej twarzy. W słabym świetle biła od niej jakaś intensywność emocji, wręcz fanatyzm, co upodobniało ją do średniowiecznej męczennicy.

– Nazywa się pan... Cormoran Strike? – spytała.

– Tak – odrzekł bez zachęty w głosie.

– Och – szepnęła i poruszona wykonała niewielki gest dłonią. – To takie... dziwne. Wiem, że prawdopodobnie wolałby pan nie... Przepraszam, że pana niepokoję, wiem, że jest pan na urlopie – roześmiała się nerwowo – ale... nawiasem mówiąc, mam na imię Anna... Zastanawiałam się, czy... – wzięła głęboki oddech – czy zechciałby pan... czy zechciałby pan porozmawiać ze mną o mojej matce.

Strike milczał.

– Zniknęła – podjęła Anna. – Nazywała się Margot Bamborough. Była lekarką. Pewnego wieczoru skończyła pracę, wyszła z przychodni i nikt jej więcej nie widział.

– Kontaktowała się pani z policją? – spytał Strike.

Anna dziwnie się roześmiała.

– O tak... To znaczy zawiadomiono policję... było dochodzenie. Ale niczego nie ustalili. Po prostu zniknęła – powiedziała Anna. – W siedemdziesiątym czwartym.

Ciemna woda obmywała kamienie i Strike’owi wydało się, że słyszy, jak foka oczyszcza mokre nozdrza. Minęło ich trzech pijanych chłopaków idących wężykiem w stronę przystani. Strike zastanawiał się, czy wiedzą, że ostatni prom odpłynął o szóstej.

– Chodzi o to... – dodała pospiesznie kobieta. – Bo widzi pan, w ubiegłym tygodniu... spotkałam się z medium.

O kurwa – pomyślał Strike.

W czasie swojej kariery detektywistycznej natykał się niekiedy na pośredników w kontaktach ze światem zjawisk nadprzyrodzonych i czuł dla nich jedynie pogardę: uważał za pijawki wysysające pieniądze z kieszeni mamionych i zdesperowanych ludzi.

Wodę przecięła łódź motorowa, której silnik posiekał nocny spokój na kawałki. Najwyraźniej był to środek transportu oczekiwany przez trzech pijanych chłopaków. Zaczęli się śmiać i trącać łokciami na myśl o nieuchronnej chorobie morskiej.

– Dowiedziałam się od tego medium, że dostanę „znak” – ciągnęła niezrażona Anna. – Ta kobieta powiedziała: „Dowiesz się, co się stało z twoją matką. Dostaniesz znak i musisz za nim podążyć. Już niebawem ujrzysz wyraźną drogę”. Więc kiedy zobaczyłam pana w pubie, Cormorana Strike’a w Victory, ten zbieg okoliczności wydał mi się tak niesamowity, że pomyślałam: muszę z panem porozmawiać.

Lekka bryza mierzwiła ciemne włosy Anny poprzetykane siwizną.

– Chodź, Anno, powinnyśmy już iść – powiedziała rzeczowo blondynka. Objęła ciemnowłosą ramieniem. Strike zobaczył obrączkę lśniącą na jej palcu. – Przepraszamy, że zawracałyśmy panu głowę – dodała, zwracając się do Strike’a.

Blondynka próbowała delikatnie odsunąć Annę. Ta pociągnęła nosem i mruknęła:

– Przepraszam. Chyba... wypiłam za dużo wina.

– Chwileczkę.

Strike często wyrzucał sobie nieuleczalne pragnienie wiedzy, swoją niezdolność do zignorowania swędzącego miejsca, zwłaszcza gdy był tak zmęczony i rozdrażniony jak tego wieczoru. Rok siedemdziesiąty czwarty był jednak rokiem jego narodzin. Margot Bamborough była zaginiona tak długo, jak on istniał na tym świecie. To było silniejsze od niego: chciał się dowiedzieć czegoś więcej.

– Spędzają tu panie urlop?

– Tak. – Tym razem odezwała się blondynka. – Mamy w Falmouth drugi dom. Na stałe mieszkamy w Londynie.

– Jutro tam jadę – powiedział Strike (Kurwa, co ty wyrabiasz? – spytał głos w jego głowie.) – ale chyba mógłbym zahaczyć rano o Falmouth i spotkać się z paniami, jeśli znajdą panie czas.

– Naprawdę? – Anna się wzruszyła. Nie widział łez napływających do jej oczu, ale wiedział, że się pojawiły, ponieważ po chwili je wytarła. – Och, byłoby wspaniale. Dziękuję. Dziękuję! Podam panu adres.

Na wieść o ponownym spotkaniu ze Strikiem blondynka nie okazała żadnego entuzjazmu. Gdy jednak Anna zaczęła grzebać w torebce, powiedziała:

– Nie szukaj, mam wizytówkę.

Wyjęła portfel z tylnej kieszeni dżinsów i podała Strike’owi wizytówkę z napisem „Dr Kim Sullivan, certyfikowany psycholog BPS” i z widniejącym poniżej adresem w Falmouth.

– Świetnie. – Strike wsunął wizytówkę do portfela. – W takim razie do zobaczenia jutro rano.

– W zasadzie rano mam umówione połączenie konferencyjne – odrzekła Kim. – Będę wolna od dwunastej. To dla pana za późno?

Przesłanie było jasne: będziesz rozmawiał z Anną tylko w mojej obecności.

– Nie, w porządku – zapewnił Strike. – Do zobaczenia o dwunastej.

– Bardzo dziękuję! – powiedziała Anna.

Kim sięgnęła po rękę Anny i kobiety odeszły. Strike patrzył, jak przechodzą pod latarnią, a potem znowu odwrócił się w stronę morza. Motorówka z pijanymi chłopakami właśnie znikała w oddali. Wydawała się maleńka, pomniejszona przez szeroką zatokę, a warkot jej silnika powoli cichł, zmieniając się w odległe bzyczenie.

Zapominając na chwilę o wiadomości do Robin, Strike zapalił drugiego papierosa, wyjął komórkę i wygooglował Margot Bamborough.

Pojawiły się dwa różne zdjęcia. Pierwsze było ziarnistym portretem atrakcyjnej twarzy o regularnych rysach, szeroko rozstawionych oczach i falowanych włosach w kolorze ciemny blond, przedzielonych pośrodku przedziałkiem. Kobieta miała na sobie koszulę z kołnierzykiem modnym w latach siedemdziesiątych, a pod nią coś, co wyglądało na szydełkowy top.

Drugie zdjęcie ukazywało tę samą osobę w młodszym wydaniu, ubraną w słynny czarny gorset króliczka Playboya, dopełniony czarnymi uszami, czarnymi pończochami i białym ogonem. Trzymała tacę z czymś, co wyglądało jak papierosy, i uśmiechała się do obiektywu. Druga młoda kobieta, identycznie ubrana, stała rozpromieniona obok niej, miała trochę wystające zęby i była bardziej zaokrąglona niż jej smukła koleżanka.

Strike skrolował, dopóki obok nazwiska Margot nie znalazł wzmianki o pewnej sławnej postaci.

[...] Margaret „Margot” Bamborough, młoda lekarka i matka, której zniknięcie 11 października 1974 roku przejawiało pewne podobieństwa do historii uprowadzenia Very Kenny i Gail Wrightman przez Creeda.

Bamborough, która pracowała w przychodni Świętego Jana na Clerkenwell, była umówiona z przyjaciółką na szóstą w lokalnym pubie Three Kings. Nigdy tam nie dotarła.

Kilkoro świadków widziało małego białego vana jadącego w tej części miasta z dużą prędkością mniej więcej w porze, w której Bamborough szłaby na umówione spotkanie.

Komisarz Bill Talbot, który prowadził dochodzenie w sprawie zniknięcia Bamborough, od początku był przekonany, że młoda lekarka padła ofiarą seryjnego mordercy, który grasował wtedy w południowo-wschodniej części miasta. Nie znaleziono jednak żadnego śladu Bamborough w suterenie, w której Dennis Creed więził, torturował i zabił siedem innych kobiet.

Charakterystyczne dla Creeda ucinanie głów zwłokom ofiar...

3

Atoli teraz opowiedzieć pora

Britomart przygody oraz dziwne dzieje.

Edmund SpenserThe Faerie Queene

Gdyby ten dzień przebiegał zgodnie z planem, Robin Ellacott byłaby już po długiej kąpieli, leżałaby w łóżku w wynajętym mieszkaniu na Earl’s Court, miałaby zrobione pranie i czytałaby nową powieść. Zamiast tego siedziała w swoim bardzo starym land roverze, zziębnięta i wyczerpana mimo łagodnej wieczornej pogody, wciąż ubrana w to, co włożyła o wpół do piątej rano, i obserwowała oświetlone okno Pizza Express w Torquay. W lusterku wstecznym widziała swoją bladą twarz, zaczerwienione niebieskie oczy oraz jasnorude włosy częściowo schowane pod czarną czapką i wymagające umycia.

Od czasu do czasu zanurzała dłoń w torebce z migdałami leżącej obok na fotelu pasażera. Podczas prowadzenia obserwacji bardzo łatwo byłoby z nudów zacząć odżywiać się fast foodami i czekoladą, podjadać coś częściej, niż należało. Mimo nienormowanego czasu pracy, Robin starała się odżywiać zdrowo, lecz migdały już dawno przestały jej smakować i niczego nie pragnęła bardziej niż kawałka pizzy pepperoni na grubym cieście, którą delektowała się otyła para widoczna w oknie restauracji. Robin prawie czuła ten smak, mimo że powietrze wokół niej było cierpkie od soli morskiej i podszyte permanentnym – gdyż przeniknął tapicerkę land rovera – zapaszkiem starych kaloszy oraz mokrego psa.

Obserwowany obiekt, którego przezywali ze Strikiem „Kępiasty” ze względu na źle dopasowany tupecik, był akurat niewidoczny. Zniknął w pizzerii półtorej godziny wcześniej razem z trzema innymi osobami, z których jedną, nastolatka z ręką w gipsie, Robin mogła dostrzec, jeśli wyciągnęła szyję, pochylając się nad fotelem pasażera. Robiła to mniej więcej co pięć minut, by sprawdzić, jak przebiega posiłek tych czworga. Gdy spojrzała ostatnim razem, do stolika przyniesiono lody. Kolacja na pewno miała się ku końcowi.

Robin walczyła z przygnębieniem, które, jak wiedziała, przynajmniej częściowo było spowodowane skrajnym wyczerpaniem, zesztywnieniem całego ciała wskutek wielu godzin spędzonych w fotelu kierowcy oraz utratą długo wyczekiwanego wolnego dnia. Strike był nieobecny w agencji przez cały tydzień i nie można było na to nic poradzić, więc pracowała bez przerwy przez dwadzieścia dni. Tego dnia ich najlepszy współpracownik, Sam Barclay, miał obserwować Kępiastego w Szkocji, lecz wbrew oczekiwaniom obiekt nie poleciał do Glasgow. Zamiast tego niespodziewanie wybrał się do Torquay, nie pozostawiając Robin innego wyjścia, jak tylko pojechać za nim.

Kiepski humor Robin miał też oczywiście inne przyczyny: jedną była gotowa dopuścić do świadomości, roztrząsanie drugiej sprawiało, że była na siebie zła.

Pierwszą, którą do siebie dopuszczała, był jej trwający właśnie rozwód, który z każdym tygodniem stawał się bardziej burzliwy. Po odkryciu przez Robin romansu jej pozostającego aktualnie w separacji męża odbyli ostatnie i pełne goryczy spotkanie – tak się składało, że również w Pizza Express, tyle że niedaleko miejsca pracy Matthew – na którym uzgodnili, że zdecydują się na rozwód bez orzekania o winie po dwuletniej separacji. Robin była zbyt uczciwa, by wypierać się tego, że ona także ponosiła odpowiedzialność za klęskę ich związku. Wprawdzie Matthew był niewierny, ale wiedziała, że sama nigdy nie była w pełni zaangażowana w ich małżeństwo, że prawie przy każdej okazji przedkładała pracę nad męża, a pod koniec sama szukała pretekstu, żeby od niego odejść. Jego romans był dla niej szokiem, lecz zarazem wyzwoleniem.

W ciągu dwunastu miesięcy, które upłynęły, odkąd poszła z Matthew na pizzę, Robin uświadomiła sobie jednak, że jej były mąż jest daleki od dążenia do rozwodu bez orzekania o winie: obarczał Robin wyłączną odpowiedzialnością za koniec ich małżeństwa i postanowił dopilnować, by zapłaciła mu za tę zniewagę zarówno emocjonalnie, jak i finansowo. Ich wspólne konto w banku, na którym przechowywali pieniądze ze sprzedaży domu, zostało zamrożone, a adwokaci sprzeczali się, jak dużej części tych pieniędzy ma prawo oczekiwać Robin, skoro zarabiała o wiele mniej niż Matthew oraz – w ostatnim piśmie wyraźnie to zasygnalizowano – wyszła za niego wyłącznie dla korzyści materialnych, jakich nigdy nie mogłaby osiągnąć samodzielnie.

Każde pismo od adwokata Matthew przysparzało Robin dodatkowego stresu, wywołując wściekłość i cierpienie. Nie potrzebowała adwokata, by wiedzieć, że Matthew najwyraźniej próbuje doprowadzić do tego, by wydała na prawnicze przepychanki pieniądze, których nie miała, by straciła czas oraz środki finansowe i w końcu odeszła, uzyskując najmniej, jak się da.

– Nigdy nie spotkałam się z tak burzliwym rozwodem bezdzietnej pary – powiedziała jej adwokatka, co oczywiście wcale Robin nie pocieszyło.

Matthew dalej zajmował prawie tyle miejsca w jej głowie co wtedy, gdy byli małżeństwem. Miała wrażenie, że czyta w jego myślach mimo milczenia i kilometrów dzielących ich bardzo odmienne nowe życia. Nigdy nie umiał przegrywać. Musiał wyjść zwycięsko z tego żenująco krótkiego małżeństwa, zabierając wszystkie pieniądze i obciążając Robin winą za porażkę ich związku.

To wszystko, rzecz jasna, byłoby wystarczającym uzasadnieniem jej aktualnego nastroju, lecz istniał jeszcze inny powód, ten, którego wolała do siebie nie dopuszczać i który ku swojemu rozdrażnieniu wciąż roztrząsała.

Stało się to poprzedniego dnia w agencji. Saulowi Morrisowi, najnowszemu współpracownikowi, należał się zwrot kosztów za ubiegły miesiąc, więc zostawiwszy Kępiastego bezpiecznego w jego małżeńskim domu w Windsorze, Robin pojechała na Denmark Street, żeby wypłacić Saulowi pieniądze.

Morris pracował w agencji od sześciu tygodni. Ten były policjant, niewątpliwie przystojny mężczyzna o czarnych włosach i jasnoniebieskich oczach, miał w sobie jednak coś, co działało Robin na nerwy. Mówiąc do niej, zazwyczaj zmieniał ton na miększy, okraszał ich najbardziej przyziemne interakcje figlarnymi dygresjami i przesadnie osobistymi uwagami, a jeśli był w pobliżu, żadne dwuznaczne wyrażenie nie mogło przejść niezauważone. Robin żałowała, że któregoś dnia Saul odkrył, iż obydwoje są w trakcie rozwodu. Od tego czasu najwyraźniej uznał, że zyskał nowy żyzny grunt pod zażyłość, którą sobie uroił.

Miała nadzieję, że wróci z Windsoru, zanim Pat Chauncey, nowa sekretarka agencji, skończy pracę, lecz gdy weszła po schodach, było już po szóstej i zastała Morrisa czekającego na nią przed zamkniętymi drzwiami.

– Przepraszam – powiedziała Robin – były okropne korki.

Zwróciła Morrisowi wydatki, dając mu gotówkę z nowego sejfu, a potem oznajmiła, że musi wracać do domu, on jednak przylepił się do niej jak guma wplątana we włosy i opowiadał o najnowszych nocnych esemesach od swojej byłej żony. Robin starała się łączyć uprzejmość z chłodem, aż w końcu zadzwonił telefon na jej dawnym biurku. W normalnych okolicznościach pozwoliłaby się włączyć poczcie głosowej, lecz teraz bardzo chciała ukrócić wywody Morrisa.

– Przepraszam, muszę odebrać – powiedziała. – Miłego wieczoru. – I podniosła słuchawkę. – Agencja detektywistyczna Strike’a, mówi Robin.

– Cześć, Robin – odezwał się lekko zachrypnięty kobiecy głos. – Jest szef?

Zważywszy na to, że Robin rozmawiała z Charlotte Campbell tylko raz, przed trzema laty, było chyba zaskakujące, że natychmiast odgadła, kto dzwoni. Od tamtego czasu z niedorzeczną wnikliwością analizowała kilka słów wypowiedzianych wówczas przez Charlotte. Tym razem wyłowiła nutę rozweselenia, jakby Charlotte uważała, że Robin jest zabawna. Swoboda, z jaką użyła imienia Robin oraz nazwała Strike’a „szefem”, również doczekała się swojej dozy obsesyjnych rozmyślań.

– Przykro mi, nie ma go – powiedziała, sięgając po długopis i czując, że jej serce bije trochę szybciej. – Czy mam coś przekazać?

– Mogłabyś go poprosić, żeby zadzwonił do Charlotte Campbell? Mam coś, czego chce. Zna mój numer.

– Dobrze – odrzekła Robin.

– Wielkie dzięki – powiedziała Charlotte. Wciąż wydawała się rozbawiona. – No to cześć.

Robin sumiennie zapisała: „Dzwoniła Charlotte Campbell, ma coś dla ciebie” i zostawiła wiadomość na biurku Strike’a.

Charlotte była kiedyś narzeczoną Strike’a. Ich narzeczeństwo skończyło się przed trzema laty, dokładnie w dniu, w którym Robin przyszła do pracy w agencji jako tymczasowa sekretarka. Choć Strike daleki był od wynurzeń na ten temat, Robin wiedziała, że spędzili ze sobą szesnaście lat („z przerwami”, jak zazwyczaj podkreślał Strike, ponieważ ich związek wielokrotnie chwiał się w posadach, nim doszło do jego ostatecznego rozpadu), że Charlotte zaręczyła się ze swoim aktualnym mężem zaledwie dwa tygodnie po tym, jak Strike ją zostawił, i że była teraz matką bliźniąt.

Na tym jednak wiedza Robin się nie kończyła, gdyż po odejściu od męża przez pięć tygodni mieszkała w wolnym pokoju u Nicka i Ilsy Herbertów, dwojga najlepszych przyjaciół Strike’a. W tym czasie Robin i Ilsę połączyła przyjaźń i wciąż regularnie umawiały się na drinki i kawę. Ilsa nie robiła żadnej tajemnicy z tego, że ma nadzieję, iż Strike i Robin pewnego dnia, najlepiej już niedługo, odkryją, że „są dla siebie stworzeni”. Choć Robin regularnie prosiła Ilsę, by zaprzestała niedwuznacznych aluzji, i zapewniała ją, że są ze Strikiem absolutnie szczęśliwi jako przyjaciele i współpracownicy, Ilsa wesoło obstawała przy swoim.

Robin bardzo lubiła Ilsę, lecz naprawdę nie chciała, by nowa przyjaciółka swatała ją ze Strikiem. Zawstydzała ją myśl, że Strike mógłby uznać, że ona także ma udział w regularnie podejmowanych przez Ilsę próbach aranżowania spotkań we czworo, coraz bardziej przypominających podwójne randki. Odrzucił dwa ostatnie zaproszenia na tego rodzaju wyjścia i choć nawał pracy w agencji rzeczywiście utrudniał wszelkiego rodzaju życie towarzyskie, Robin miała nieprzyjemne poczucie, że Strike doskonale wie o ukrytym motywie Ilsy. Spoglądając wstecz na własne krótkie życie małżeńskie, była pewna, że nigdy nie dopuściła się traktowania singli w taki sposób, w jaki teraz traktowała ją Ilsa: z radosnym brakiem poszanowania dla ich wrażliwości, przybierającym niekiedy postać mało finezyjnych prób zarządzania ich życiem uczuciowym.

Jednym ze sposobów używanych przez Ilsę do naprowadzenia Robin na temat Strike’a było opowiadanie jej o Charlotte. W takich chwilach Robin miała poczucie winy, ponieważ rzadko ucinała ten temat, choć za każdym razem czuła się potem tak, jakby objadła się śmieciowym jedzeniem: było jej niedobrze i żałowała, że nie oparła się pokusie sięgnięcia po więcej.

Wiedziała na przykład o niejednym ultimatum spod znaku „albo ja, albo armia”, o dwóch próbach samobójczych („Ta na wyspie Arran się nie liczy – stwierdziła uszczypliwie Ilsa. – To była zwykła manipulacja”) i o dziesięciodniowym przymusowym pobycie w klinice psychiatrycznej. Robin słuchała opowieści, którym Ilsa nadawała tytuły godne kiepskich thrillerów: „Noc noża do chleba”, „Incydent z czarną koronkową sukienką” i „Liścik poplamiony krwią”. Wiedziała, że według Ilsy Charlotte nie jest szalona, lecz zła, i że najgorsze kłótnie, jakie kiedykolwiek wybuchały między Ilsą a jej mężem Nickiem, dotyczyły Charlotte, „co zresztą cholernie by ją ucieszyło” – dodawała Ilsa.

Teraz Charlotte dzwoniła do agencji, prosiła Strike’a, żeby oddzwonił, a Robin, siedząc przed Pizza Express, głodna i wyczerpana, po raz kolejny rozdrapywała sprawę tego telefonu jak język drażniący aftę. Skoro Charlotte dzwoniła do agencji, najwyraźniej nie wiedziała, że Strike jest w Kornwalii u śmiertelnie chorej ciotki, a to wskazywało, że nie są ze sobą w stałym kontakcie. Z drugiej strony, lekko rozbawiony ton Charlotte zdawał się sugerować, że łączy ich jakieś przymierze.

Zawibrowała komórka Robin leżąca na miejscu pasażera obok torebki z migdałami. Uradowana, że może skupić uwagę na czymś innym, sięgnęła po telefon i zobaczyła esemesa od Strike’a.

Nie śpisz?

Odpisała:

Nie.

Tak jak się spodziewała, komórka natychmiast zadzwoniła.

– A powinnaś – powiedział bez wstępów Strike. – Na pewno jesteś wykończona. Ile obserwowałaś Kępiastego? Trzy tygodnie?

– Dalej go obserwuję.

– Co? – Strike wydawał się niezadowolony. – Jesteś w Glasgow? Gdzie się podział Barclay?

– W Glasgow. Był w gotowości, ale Kępiasty nie wsiadł do samolotu. Zamiast tego pojechał do Torquay. Właśnie je pizzę. Jestem obok restauracji.

– Po cholerę pojechał do Torquay, skoro jego kochanka jest w Szkocji?

– Odwiedza swoją pierwszą rodzinę – powiedziała Robin, żałując, że nie będzie mogła zobaczyć miny Strike’a, gdy przekaże mu następną wiadomość. – Jest bigamistą.

Strike zareagował na jej słowa zupełnym milczeniem.

– O szóstej byłam przed jego domem w Windsorze – powiedziała Robin. – Myślałam, że pojadę za nim do Stansted, zobaczę, jak wsiada do samolotu i dam znać Barclayowi, że jest już w drodze, ale on nie pojechał na lotnisko. Opuścił dom w pośpiechu, jakby wystraszony, pojechał do wynajętego garażu, włożył do środka walizkę, po czym wyszedł z zupełnie innym bagażem i bez tupecika. Potem przyjechał aż tutaj. Niedługo nasza klientka w Windsorze odkryje, że w świetle prawa nie jest mężatką – podsumowała Robin. – Kępiasty od dwudziestu lat ma żonę w Torquay. Rozmawiałam z sąsiadami. Udałam, że przeprowadzam sondaż. Jedna z kobiet mieszkająca przy tej samej ulicy była na jego ślubie. Powiedziała, że Kępiasty często podróżuje w interesach i że to uroczy człowiek. Oddany synom. Ma ich dwóch – ciągnęła Robin, ponieważ milczenie oszołomionego Strike’a trwało w dalszym ciągu – studiują, żaden nie ma jeszcze dwudziestu lat i są do niego podobni jak dwie krople wody. Jeden spadł wczoraj z motoru, dowiedziałam się o tym właśnie od tej sąsiadki, ma rękę w gipsie i wygląda na dość mocno poturbowanego. Widocznie Kępiasty dostał wiadomość o wypadku i zamiast polecieć do Szkocji, czym prędzej przyjechał do Torquay. Występuje tu pod nazwiskiem Edward Campion, nie John. Okazuje się, że John to jego drugie imię. Przeszukałam informacje dostępne w internecie. Razem z pierwszą żoną i synami mieszka w całkiem ładnej willi z widokiem na morze i wielkim ogrodem.

– Jasna cholera – powiedział Strike. – Więc nasza ciężarna znajoma w Glasgow...?

– Dla pani Campion w Windsorze to najmniejszy powód do zmartwienia – powiedziała Robin. – Facet prowadzi potrójne życie. Dwie żony i kochanka.

– A wygląda jak łysiejący koczkodan. Dla każdego z nas jest nadzieja. Mówiłaś, że je teraz kolację?

– Pizzę z żoną i dziećmi. Zaparkowałam na ulicy. Wcześniej nie udało mi się zrobić mu zdjęć z synami, a chcę je pstryknąć, bo ich twarze mówią wszystko. To mini-Kępiaści, dokładnie jak ta dwójka w Windsorze. Jak myślisz, udaje, że gdzie był?

– Na polu naftowym? – zgadywał Strike. – Za granicą? Na Bliskim Wschodzie? Może dlatego tak pieczołowicie podtrzymuje opaleniznę.

Robin westchnęła.

– Nasza klientka będzie zdruzgotana.

– Podobnie jak kochanka w Szkocji – powiedział Strike. – Dziecko przyjdzie na świat lada chwila.

– Gość ma zadziwiająco niezmienne upodobania – stwierdziła Robin. – Gdybyś ustawił te kobiety jedną obok drugiej: żonę z Torquay, żonę z Windsoru i kochankę z Glasgow, wyglądałyby jak ta sama kobieta widziana w dwudziestoletnich odstępach czasu.

– Gdzie zamierzasz spać?

– W Travelodge albo w jakimś pensjonacie – powiedziała Robin, ziewając – o ile uda mi się gdzieś znaleźć wolny pokój w szczycie sezonu urlopowego. Pojechałabym prosto do Londynu, ale jestem wyczerpana. Nie śpię od czwartej, a wczoraj prowadziłam obserwację przez dziesięć godzin.

– Żadnej jazdy samochodem i żadnego spania w aucie – powiedział Strike. – Wynajmij pokój.

– Jak się czuje Joan? – spytała Robin. – Poradzimy sobie w agencji, jeśli chcesz zostać w Kornwalii trochę dłużej.

– Dopóki tu jesteśmy, Joan nie usiedzi na miejscu. Ted przyznaje, że potrzeba jej odrobiny spokoju. Za dwa tygodnie znowu ją odwiedzę.

– Więc dzwonisz, żeby spytać, jak nam idzie z Kępiastym?

– W zasadzie to dzwonię w sprawie czegoś, co mi się właśnie przydarzyło. Niedawno wyszedłem z pubu...

W kilku zdaniach opisał spotkanie z Anną Phipps.

– Właśnie ją wygooglowałem – powiedział. – Margot Bamborough, dwudziestodziewięcioletnia lekarka, mężatka, roczna córka. Po pracy wyszła z przychodni na Clerkenwell, powiedziała, że przed powrotem do domu zamierza wyskoczyć na szybkiego drinka z przyjaciółką. Miała do pubu zaledwie pięć minut piechotą. Przyjaciółka czekała, ale Margot się nie zjawiła i nigdy więcej jej nie widziano.

Przez chwilę obydwoje milczeli.

– I jej córka myśli, że ustalisz, co się wydarzyło prawie czterdzieści lat temu? – spytała Robin, nie odrywając wzroku od witryny pizzerii.

– Wygląda na to, że przywiązuje wielką wagę do zbiegów okoliczności: zauważyła mnie w knajpie zaraz po tym, jak usłyszała od medium, że dostanie „znak”.

– Hm – powiedziała Robin. – Czy po tak długim czasie są twoim zdaniem szanse na ustalenie, co się wydarzyło?

– Prawie żadne – przyznał Strike. – Z drugiej strony prawda gdzieś tam jest. Nikt tak po prostu nie rozpływa się w powietrzu.

Robin wychwyciła w jego głosie znajomą nutę wskazującą, że rozważa różne pytania i możliwości.

– Więc jutro znowu spotkasz się z tą córką?

– Co mi szkodzi, nie? – odparł Strike.

Robin nie odpowiedziała.

– Wiem, co sobie myślisz – powiedział, uprzedzając jej zastrzeżenia. – Wyczerpana nerwowo klientka, medium, sytuacja stwarzająca podatny grunt dla nadużyć.

– Nie sugeruję, że to ty dopuściłbyś się nadużyć...

– Więc równie dobrze mogę jej wysłuchać, prawda? W przeciwieństwie do wielu osób nie wziąłbym od niej pieniędzy za nic. A gdy wyczerpię wszystkie możliwości...

– Znam cię – weszła mu w słowo. – Im mniej się dowiadujesz, tym bardziej rośnie twoje zainteresowanie.

– Jeśli w sensownym czasie nie osiągnę żadnych wyników, chyba będę się musiał tłumaczyć przed jej żoną. To para homoseksualna – ciągnął. – Żona jest psycho...

– Cormoran, oddzwonię do ciebie – przerwała mu Robin i nie czekając na odpowiedź, zakończyła połączenie, po czym rzuciła komórkę z powrotem na miejsce pasażera.

Kępiasty właśnie wychodził z restauracji, a za nim pojawili się żona i synowie. Uśmiechnięci i pochłonięci rozmową, skierowali się w stronę samochodu, który stał zaparkowany pięć miejsc za land roverem. Gdy rodzina się zbliżała, Robin uniosła aparat i pstryknęła kilka zdjęć. Kiedy mijali land rovera, aparat leżał już na jej kolanach, a Robin siedziała z głową pochyloną nad telefonem, udając, że esemesuje. We wstecznym lusterku widziała, jak rodzina Kępiastego wsiada do range rovera i odjeżdża do willi nad morzem.

Znowu ziewając, Robin sięgnęła po komórkę i zadzwoniła do Strike’a.

– Zdobyłaś wszystko, co chciałaś? – spytał.

– No – odrzekła, przeglądając jedną ręką zdjęcia, a drugą trzymając telefon przy uchu. – Mam dwa ostre ujęcia, na których jest z synami. Boże, facet ma mocne geny. Cała czwórka dzieci odziedziczyła jego rysy twarzy.

Włożyła aparat z powrotem do torebki.

– Zdajesz sobie sprawę, że jestem tylko dwie godziny jazdy od St Mawes?

– Raczej trzy – powiedział.

– Jeśli chcesz...

– Chyba nie zamierzasz tu przyjechać, a potem wracać do Londynu? Przed chwilą mówiłaś, że jesteś wykończona.

Robin czuła jednak, że ten pomysł mu się spodobał. Jechał do Kornwalii pociągiem, taksówką i promem, ponieważ odkąd stracił nogę, długie podróże za kółkiem nie były dla niego ani łatwe, ani szczególnie przyjemne.

– Chciałabym poznać tę Annę. Potem mogłabym cię zabrać.

– Byłoby wspaniale – powiedział Strike weselszym głosem. – Jeśli podpiszemy z nią umowę, będziemy mogli razem pracować nad jej sprawą. Byłoby mnóstwo informacji do przesiania, to sprawa sprzed wielu lat, a wygląda na to, że właśnie rozpracowałaś Kępiastego.

– Tak – westchnęła. – Sprawa rozwiązana, tylko że to rozwiązanie zrujnuje życie sześciu osobom.

– Nikomu nie zrujnujesz życia – powiedział pokrzepiająco Strike. – To jego wina. Co jest lepsze: żeby wszystkie trzy kobiety dowiedziały się o tym teraz czy żeby odkryły prawdę po jego śmierci, kiedy zrobi się cholerny bałagan?

– Wiem – powiedziała Robin, znowu ziewając. – Chcesz, żebym przyjechała do domu w St Ma...

Jego „nie” padło błyskawicznie i stanowczo.

– One, to znaczy Anna i jej partnerka, są w Falmouth. Tam się spotkamy. Będziesz miała bliżej.

– Okej – powiedziała Robin. – O której?

– Dasz radę o wpół do dwunastej?

– Jasne – powiedziała.

– Napiszę ci w esemesie, gdzie się spotkamy. A teraz jedź się wyspać.

Przekręcając kluczyk w stacyjce, Robin poczuła, że humor zdecydowanie jej się poprawił. Po chwili, jakby obserwowali ją surowi sędziowie, a wśród nich Ilsa, Matthew i Charlotte Campbell, zdusiła uśmiech i wycofała się z miejsca parkingowego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
.