Cormoran Strike prowadzi śledztwo. Serce jak smoła - Robert Galbraith, J.K. Rowling - ebook

Cormoran Strike prowadzi śledztwo. Serce jak smoła ebook

Robert Galbraith, Rowling J.K.

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

27 osób interesuje się tą książką

Opis

W agencji detektywistycznej Cormorana Strike’a i Robin Ellacott zjawia się roztrzęsiona młoda kobieta i błaga o rozmowę. To Edie Ledwell, współtwórczyni popularnej kreskówki Serce jak smoła. Od lat prześladuje ją w Internecie osoba posługująca się nickiem Anomia. Zdesperowana Edie prosi o ustalenie jej prawdziwej tożsamości, jednak Robin z kilku powodów odmawia przyjęcia sprawy.

Jakiś czas później na cmentarzu Highgate, gdzie rozgrywa się akcja kreskówki, zostaje popełniona wstrząsająca zbrodnia. Poruszeni nią Robin i Cormoran przyjmują zlecenie schwytania mordercy. Para detektywów musi zmierzyć się z wirtualną rzeczywistością i wniknąć w skomplikowaną sieć nicków, sprzecznych interesów i nabrzmiałych konfliktów. Jednocześnie zarówno Robin, jak i Cormoran nieudolnie próbują poukładać swoje życie osobiste.

Robert Galbraith to pseudonim J.K. Rowling.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1395

Oceny
4,4 (956 ocen)
598
227
89
34
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

Lubicie gdy książka ma dużo stron? Dla mnie to zależy od tego jak jest napisana. Czy się ciągnie, czy widać, że wątki były opisywane tak, aby były jak najdłuższe, czy wręcz przeciwnie, mknie się przez fabułę. Dlatego nie przestraszyłam się gdy zobaczyłam, że "Serce jak smoła" ma ponad tysiąc stron, tylko miałam nadzieję, że utrzyma poziom poprzednich części i będzie to świetna lektura. A jak faktycznie było? Przede wszystkim to kolejny tom i trzeba czytać je w odpowiedniej kolejności, bo jednak wątki są ze sobą powiązane. Wracamy więc po raz kolejny do naszych głównych bohaterów, Cormoran'a i Robin. W ich agencji detektywistycznej, którą razem prowadzą, zjawia się kobieta prosząca o pomoc. Jest tak roztrzęsiona, że ciężko byłoby jej odmówić chociaż chwili odpoczynku i szklanki wody. Okazuje się, że jest ona prześladowana, a wręcz można to nazwać stalkingiem, w internecie. I tu pojawia się pierwszy moment, kiedy dla mnie, jako czytelnika mającego poczucie, że już nieco zna głównyc...
91
anitadabrowska

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza z całej, doskonałej, serii
41
kukis

Dobrze spędzony czas

Naprawdę niezła część, chociaż niestety zdaje się, że Rowling zaczęła już grać na zwłokę w kwestii relacji głównych bohaterów i powoli robi się nudno.
30
Gemily

Całkiem niezła

Najdłuższa i najsłabsza z serii, moim zdaniem. Gdyby usunąć 50 proc. zbędnych treści, trzymalaby poziom, a tak przede wszystkim męczy.
42
sniff

Z braku laku…

spoiler Kolejna książka z serii, słabsza niż poprzednie i zdecydowanie za długa. Corm i Robin krążą koło siebie nie wyznając uczuć, zamiast tego Corm wdaje się w kolejny romans z piękną kobietą. Oboje zachowują się i mówią jak ludzie po sześćdziesiątce. Schemat zatem taki sam jak i przy poprzednich częściach.
31

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­na­łuThe Ink Black He­art
Pro­jekt okład­ki Dun­can Spil­ling © Lit­tle, Brown Book Gro­up Ltd 2022 fot. po­sta­ci: Dun­can Spil­ling; po­zo­sta­łe ele­men­ty: © iStock oraz Shut­ter­stock
Wy­ko­rzy­sta­nie emo­jiOpen­Mo­ji Emo­ji Set, Emo­ji­Two Emo­ji Set
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuKON­RAD ZA­TYL­NY
Re­dak­cjaMA­ŁGO­RZA­TA GRO­CHOC­KA
Ko­rek­taANNA KU­RZY­CA
Re­dak­cja tech­nicz­naLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © J.K. Row­ling 2022 All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Po­wie­ść wy­da­na po raz pierw­szy w Wiel­kiej Bry­ta­nii w 2022 roku przez Sphe­re. Oso­bi­ste pra­wa au­tor­skie za­strze­żo­ne. Wszel­kie po­sta­ci i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tym utwo­rze, oprócz funk­cjo­nu­jących w do­me­nie pu­blicz­nej, są fik­cyj­ne, a ja­kie­kol­wiek po­do­bie­ństwo do osób ży­jących lub zma­rłych jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­we.
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ża­den frag­ment ni­niej­sze­go utwo­ru nie może być re­pro­du­ko­wa­ny, prze­cho­wy­wa­ny ani prze­sy­ła­ny w żad­nej for­mie ani żad­ny­mi środ­ka­mi, bez uprzed­niej pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy. Utwór nie może też być roz­po­wszech­nia­ny w opra­wie lub okład­ce in­nej niż ory­gi­nal­na oraz w for­mie in­nej niż ta, w któ­rej zo­stał wy­da­ny.
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
ISBN 978-83-27163-61-5
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Ste­ve’owi i Lor­nie,

mo­jej ro­dzi­nie, moim przy­ja­cio­łom

oraz dwóm ba­stio­nom obro­ny przed ano­mią –

z mi­ło­ścią

Dwie są for­my ciem­no­ści. Jed­na to Noc [...]

Dru­ga to Śle­po­ta.

Mary Eli­za­beth Co­le­rid­geDo­ubt

PRO­LOG

Rany ser­ca często są śmier­tel­ne,

acz­kol­wiek nie­ko­niecz­nie.

Hen­ry Gray, czło­nek To­wa­rzy­stwa Kró­lew­skie­goGray’s Ana­to­my

1

Dla­cze­go tak na mnie spoj­rza­łeś,

Dla­cze­go od­dech wstrzy­ma­łeś?

Od­tąd po wie­ki wie­ków, co­kol­wiek by się dzia­ło,

Ni­g­dy nie będzie tak, jak­by to się nie sta­ło.

Mary Eli­za­beth Co­le­rid­geA Mo­ment

Ze wszyst­kich par sie­dzących w ten czwart­ko­wy wie­czór w ba­rze Ri­vo­li w Rit­zu para, któ­ra ba­wi­ła się naj­le­piej, w rze­czy­wi­sto­ści wca­le nie była parą.

Cor­mo­ran Stri­ke i Ro­bin El­la­cott, pry­wat­ni de­tek­ty­wi i za­ra­zem wspól­ni­cy uwa­ża­jący się za naj­lep­szych przy­ja­ciół, świ­ęto­wa­li trzy­dzie­ste uro­dzi­ny Ro­bin. Tuż po przy­by­ciu do baru, któ­ry przy­po­mi­nał szka­tu­łkę na bi­żu­te­rię w sty­lu art déco, ze ścia­na­mi z ciem­ne­go drew­na i zło­ta do­pe­łnio­ny­mi ma­to­wym szkłem La­li­que, oby­dwo­je byli nie­co skrępo­wa­ni, po­nie­waż ka­żde z nich mia­ło świa­do­mo­ść, że w ich bli­sko pi­ęcio­let­niej zna­jo­mo­ści to wy­jście jest czy­mś szcze­gól­nym. Pierw­szy raz po­sta­no­wi­li spędzić wie­czór w swo­im to­wa­rzy­stwie poza pra­cą, bez in­nych przy­ja­ciół czy ko­le­gów z agen­cji oraz bez pre­tek­stu w po­sta­ci ob­ra­żeń od­nie­sio­nych przez jed­no z nich (kil­ka ty­go­dni wcze­śniej Stri­ke nie­chcący za­fun­do­wał Ro­bin dwa lima i w ra­mach re­kom­pen­sa­ty po­sta­wił jej cur­ry na wy­nos).

Jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kłe było to, że oby­dwo­je się wy­spa­li i mo­gli się za­pre­zen­to­wać w naj­lep­szym wy­da­niu. Ro­bin mia­ła ob­ci­słą nie­bie­ską su­kien­kę, ja­sno­ru­de wło­sy świe­żo umy­te i roz­pusz­czo­ne. Stri­ke za­uwa­żył pe­łne uzna­nia spoj­rze­nia męskiej części klien­te­li, któ­re przy­ci­ąga­ła jego wspól­nicz­ka. Po­chwa­lił już opal le­żący w za­głębie­niu u pod­sta­wy jej szyi – pre­zent od ro­dzi­ców na trzy­dzie­ste uro­dzi­ny. Ma­le­ńkie bry­lan­ci­ki wo­kół ka­mie­nia two­rzy­ły w zło­tym świe­tle baru po­ły­skli­wą au­re­olę i ile­kroć Ro­bin się po­ru­sza­ła, w opa­lo­wych głębi­nach mi­go­ta­ły iskier­ki szka­rłat­ne­go ognia.

Stri­ke miał na so­bie swój ulu­bio­ny wło­ski gar­ni­tur, a do nie­go bia­łą ko­szu­lę i ciem­ny kra­wat. Gdy zgo­lił za­pusz­czo­ną nie­daw­no bro­dę, wzro­sło jego po­do­bie­ństwo do Beetho­ve­na ze zła­ma­nym no­sem i lek­ką nad­wa­gą, lecz cie­pły uśmiech kel­ner­ki po­da­jącej mu pierw­szą szkla­necz­kę old fa­shio­ned przy­po­mniał Ro­bin o tym, co po­wie­dzia­ła kie­dyś o de­tek­ty­wie Sa­rah Sha­dlock, nowa żona jej by­łe­go męża: „Na swój dziw­ny spo­sób jest atrak­cyj­ny, praw­da? Tro­chę po­tur­bo­wa­ny, ale mnie ta­kie rze­czy ni­g­dy nie prze­szka­dza­ły”.

Ależ z niej była kłam­czu­cha: Sa­rah lu­bi­ła gład­kich przy­stoj­nia­ków, cze­go do­wo­dzi­ło jej nie­ustan­ne i osta­tecz­nie zwie­ńczo­ne suk­ce­sem po­lo­wa­nie na Mat­thew.

Sie­dząc na­prze­ciw sie­bie na krze­słach z obi­ciem w pan­ter­kę przy sto­li­ku dla dwoj­ga, Stri­ke i Ro­bin po­cząt­ko­wo przy­kry­li swo­je lek­kie za­kło­po­ta­nie roz­mo­wą o pra­cy. Dys­ku­sja o spra­wach pro­wa­dzo­nych ak­tu­al­nie przez agen­cję de­tek­ty­wi­stycz­ną uła­twi­ła im do­tar­cie do ko­ńca pierw­szej ko­lej­ki, a po­tem ich co­raz gło­śniej­szy śmiech za­czął przy­ci­ągać spoj­rze­nia za­rów­no bar­ma­nów, jak i klien­tów baru. Wkrót­ce oczy Ro­bin błysz­cza­ły, a jej twarz lek­ko się za­ru­mie­ni­ła. Ta­kże Stri­ke, znacz­nie po­staw­niej­szy niż jego part­ner­ka i po­tra­fi­ący spo­ro wy­pić, przy­jął wy­star­cza­jąco dużo bur­bo­na, by po­czuć przy­jem­ną lek­ko­ść i od­pręże­nie.

Przy dru­giej ko­lej­ce roz­mo­wa ze­szła na bar­dziej oso­bi­ste te­ma­ty. Stri­ke, będący nie­ślub­nym sy­nem sław­ne­go rock­ma­na, z któ­rym spo­tkał się tyl­ko dwa razy, po­wie­dział Ro­bin, że Pru­den­ce, jed­na z jego przy­rod­nich sióstr, chce się z nim zo­ba­czyć.

– Któ­ra to? – spy­ta­ła Ro­bin. Wie­dzia­ła, że oj­ciec Stri­ke’a był trzy­krot­nie żo­na­ty oraz że jej wspól­nik jest owo­cem jed­no­ra­zo­wej przy­go­dy z ko­bie­tą, któ­rą pra­sa opi­sy­wa­ła naj­częściej jako su­per­gro­upie, lecz mia­ła mgli­ste po­jęcie o resz­cie tego drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go.

– To dru­gie dziec­ko z nie­pra­we­go łoża – wy­ja­śnił Stri­ke. – Jest o kil­ka lat młod­sza ode mnie. Jej mat­ką była Lind­sey Fan­th­ro­pe. Ko­ja­rzysz? Taka wie­lo­ra­so­wa ak­tor­ka. Gra­ła wszędzie. W EastEn­ders, w The Bill...

– Spo­tkasz się z tą Pru­den­ce?

– Nie wiem – przy­znał Stri­ke. – Praw­dę mó­wi­ąc, mam po­czu­cie, że na ra­zie nie po­trze­bu­ję ko­lej­nych krew­nych. Poza tym ona jest psy­cho­te­ra­peut­ką.

– Ja­kie­go ro­dza­ju?

– Jun­gist­ką.

Jego mina, w któ­rej mie­sza­ła się nie­uf­no­ść z od­ra­zą, roz­ba­wi­ła Ro­bin.

– Co złe­go jest w by­ciu jun­gist­ką?

– Bo ja wiem... Miło się z nią ese­me­su­je, ale...

Szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów, Stri­ke za­trzy­mał spoj­rze­nie na pa­ne­lu z brązu wi­szącym na ścia­nie za gło­wą Ro­bin, uka­zu­jącym nagą Ledę za­pład­nia­ną przez Zeu­sa pod po­sta­cią ła­będzia.

– ...w ka­żdym ra­zie na­pi­sa­ła, że jej też nie było ła­two mieć ta­kie­go ojca. Ale kie­dy się do­wie­dzia­łem, jak za­ra­bia na ży­cie... – Za­mil­kł i upił tro­chę bur­bo­na.

– Po­my­śla­łeś, że nie jest z tobą szcze­ra?

– Aż tak to nie... – Wes­tchnął. – Wy­star­cza­jąco dużo nie­wy­da­rzo­nych psy­cho­lo­gów mó­wi­ło mi, dla­cze­go żyję tak jak żyję i szu­ka­ło przy­czyn w mo­jej ro­dzi­nie. Tak zwa­nej ro­dzi­nie. Pru­den­ce na­pi­sa­ła w jed­nym z ese­me­sów, że wy­ba­cze­nie Ro­ke­by’emu po­dzia­ła­ło na nią „uzdra­wia­jąco”... Wa­lić to – po­wie­dział na­gle. – To two­je uro­dzi­ny, po­roz­ma­wiaj­my o two­jej ro­dzi­nie. Czym zaj­mu­je się twój tata? Ni­g­dy mi nie mó­wi­łaś.

– Na­praw­dę? – zdzi­wi­ła się lek­ko. – Jest pro­fe­so­rem me­dy­cy­ny owiec spe­cja­li­zu­jącym się w ich pro­duk­cji i re­pro­duk­cji.

Stri­ke za­krztu­sił się bur­bo­nem.

– Co w tym śmiesz­ne­go? – spy­ta­ła Ro­bin, uno­sząc brwi.

– Wy­bacz – po­wie­dział Stri­ke, ka­sła­jąc i śmie­jąc się jed­no­cze­śnie. – Po pro­stu się tego nie spo­dzie­wa­łem.

– Je­śli chcesz wie­dzieć, jest w tej dzie­dzi­nie wiel­kim au­to­ry­te­tem – od­pa­rła Ro­bin z uda­wa­ną ura­zą.

– Pro­fe­sor me­dy­cy­ny owiec... Jak to da­lej szło?

– Spe­cja­li­zu­jący się w ich pro­duk­cji i re­pro... Dla­cze­go tak cię to śmie­szy? – spy­ta­ła Ro­bin, gdy Stri­ke zno­wu za­re­cho­tał.

– Nie wiem, może to ta „pro­duk­cja” i „re­pro­duk­cja” – po­wie­dział. – A oprócz nich owce.

– Ma przed na­zwi­skiem czter­dzie­ści sze­ść li­ter. Po­li­czy­łam, kie­dy by­łam mała.

– Bar­dzo im­po­nu­jące – po­wie­dział Stri­ke, upi­ja­jąc ko­lej­ny łyk bur­bo­na i sta­ra­jąc się wy­glądać po­wa­żnie. – No więc kie­dy za­czął się in­te­re­so­wać owca­mi? Miał tak od uro­dze­nia czy może ja­kaś kon­kret­na owca wpa­dła mu w oko, gdy...

– On ich nie dyma, Stri­ke.

Nowa sal­wa śmie­chu de­tek­ty­wa spra­wi­ła, że wie­le osób od­wró­ci­ło gło­wy w ich kie­run­ku.

– Jego star­szy brat do­stał ro­dzin­ne go­spo­dar­stwo, więc tata za­czął stu­dio­wać we­te­ry­na­rię w Dur­ham i zro­bił spe­cja­li­za­cję... Prze­stań się śmiać, do cho­le­ry! Poza tym re­da­gu­je cza­so­pi­smo bra­nżo­we.

– Pro­szę, po­wiedz, że jest o owcach.

– Zga­dza się. „Ho­dow­la Owiec” – po­wie­dzia­ła Ro­bin. – I za­nim spy­tasz – nie, nie wy­da­ją do­dat­ku ilu­stro­wa­ne­go pod ty­tu­łem „Owce Na­szych Czy­tel­ni­ków”.

Tym ra­zem sal­wę śmie­chu Stri­ke’a usły­szał cały bar.

– Nie tak gło­śno. – Ro­bin się uśmie­cha­ła, ale jed­no­cze­śnie mia­ła świa­do­mo­ść, ile osób im się przy­gląda. – Prze­cież nie chce­my, żeby za­ka­za­li nam wstępu do dru­gie­go baru w Lon­dy­nie.

– Chy­ba nie za­ka­za­li nam wstępu do Ame­ri­can Bar?

Stri­ke nie­zbyt do­brze pa­mi­ętał na­stęp­stwa swo­jej pró­by wal­ni­ęcia po­dej­rza­ne­go pi­ęścią w ho­te­lu Staf­ford. Mgli­sto­ść wspo­mnień nie była jed­nak spo­wo­do­wa­na nad­mia­rem al­ko­ho­lu, lecz tym, że sku­piał się wte­dy wy­łącz­nie na wła­snej wście­kło­ści.

– Może nie po­wie­dzie­li tego wprost, ale spró­buj tam kie­dyś pó­jść, a zo­ba­czysz, jak cię po­wi­ta­ją – od­rze­kła Ro­bin, wy­ła­wia­jąc jed­ną z ostat­nich oli­wek z na­czy­nek, któ­re po­da­no im ra­zem z pierw­szą ko­lej­ką. Stri­ke już zdążył zje­ść czip­sy.

– Oj­ciec Char­lot­te ho­do­wał owce – po­wie­dział Stri­ke i Ro­bin po­czu­ła lek­ki dresz­czyk za­cie­ka­wie­nia, któ­re­go do­świad­cza­ła za ka­żdym ra­zem, gdy wspo­mi­nał o swo­jej by­łej na­rze­czo­nej, czy­li pra­wie ni­g­dy.

– Na­praw­dę?

– No. Na Ar­ra­nie – od­pa­rł Stri­ke. – Miał tam z trze­cią żoną ol­brzy­mi dom. No wiesz, rol­nic­two hob­by­stycz­ne. Praw­do­po­dob­nie do od­pi­sa­nia od po­dat­ku. Skur­czy­by­kom źle pa­trzy­ło z oczu... mam na my­śli owce... nie pa­mi­ętam, jaka to była rasa. Czar­no-bia­łe. Ol­brzy­mie rogi i żó­łte śle­pia.

– To pew­nie ja­cob­sy – do­my­śli­ła się Ro­bin. – Wy­cho­wy­wa­łam się z ol­brzy­mią ster­tą „Ho­dow­li Owiec” obok se­de­su... – wy­ja­śni­ła, od­po­wia­da­jąc na uśmiech Stri­ke’a. – Siłą rze­czy znam rasy owiec... Jak jest na Ar­ra­nie?

Tak na­praw­dę py­ta­ła, jaka jest ro­dzi­na Char­lot­te.

– Z tego, co pa­mi­ętam, to ład­nie, ale by­łem tam tyl­ko raz. Nie za­pro­si­li mnie po­now­nie. Oj­ciec Char­lot­te mnie nie zno­sił.

– Dla­cze­go?

Za­nim Stri­ke od­po­wie­dział, do­pił bur­bon.

– Hm, po­wo­dów było kil­ka, ale moim zda­niem na szczy­cie li­sty znaj­do­wa­ło się to, że jego żona pró­bo­wa­ła mnie uwie­ść.

Zdu­szo­ny okrzyk Ro­bin za­brzmiał o wie­le gło­śniej, niż za­mie­rza­ła.

– No. Mia­łem wte­dy ja­kieś dwa­dzie­ścia dwa–dwa­dzie­ścia trzy lata. Ona mia­ła co naj­mniej czter­dzie­ści. Bar­dzo atrak­cyj­na, je­śli lubi się ko­bie­ty chu­de jak ko­ka­inist­ki.

– Ale... jak?

– Wy­bra­li­śmy się na Ar­ran na week­end. Sche­he­ra­za­de – tak mia­ła na imię ma­co­cha – i oj­ciec Char­lot­te ostro pili. Poza tym po­ło­wa ro­dzi­ny mia­ła pro­ble­my z nar­ko­ty­ka­mi, wszyst­kie przy­rod­nie sio­stry i przy­rod­ni bra­cia. Po ko­la­cji sie­dzie­li­śmy we czwo­ro i tan­ko­wa­li­śmy. Oj­ciec Char­lot­te od po­cząt­ku nie był mną za­chwy­co­ny. Li­czył na ko­goś z bar­dziej błękit­ną krwią. Ulo­ko­wa­li mnie i Char­lot­te w osob­nych sy­pial­niach na ró­żnych pi­ętrach. Koło dru­giej w nocy po­sze­dłem do swo­je­go po­ko­ju na pod­da­szu, ro­ze­bra­łem się, pa­dłem za­la­ny na łó­żko, wy­łączy­łem świa­tło i parę mi­nut pó­źniej drzwi się otwo­rzy­ły. Oczy­wi­ście my­śla­łem, że to Char­lot­te. W po­ko­ju było zu­pe­łnie ciem­no. Prze­su­nąłem się, ona wśli­zgnęła się do łó­żka...

Ro­bin uświa­do­mi­ła so­bie, że roz­dzia­wi­ła usta, więc je za­mknęła.

– ...ca­łkiem naga. Mimo to nie za­sko­czy­łem. Mia­łem w so­bie pra­wie całą bu­tel­kę whi­sky. Wte­dy ona... hm... si­ęgnęła po mnie... je­śli ro­zu­miesz, co mam na my­śli...

Ro­bin za­sło­ni­ła usta dło­nią.

– ...po­ca­ło­wa­li­śmy się i do­pie­ro kie­dy szep­nęła mi do ucha, że po­chy­la­jąc się nad ogniem w ko­min­ku, za­uwa­ży­ła, jak pa­trzę na jej cyc­ki, do­ta­rło do mnie, że leżę w łó­żku z go­spo­dy­nią. Nie żeby to mia­ło ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie, ale wca­le nie ga­pi­łem się na jej cyc­ki. Szy­ko­wa­łem się, żeby ją zła­pać, bo tak się za­la­ła, że kie­dy po­szła do­ło­żyć do ognia, mo­gła w ka­żdej chwi­li wpa­ść do ko­min­ka.

– I co zro­bi­łeś? – spy­ta­ła Ro­bin przez roz­chy­lo­ne pal­ce.

– Wy­sko­czy­łem z łó­żka, jak­by w moim ty­łku za­czął się po­kaz sztucz­nych ogni – po­wie­dział Stri­ke, a Ro­bin zno­wu za­częła się śmiać – wpa­dłem na mied­ni­cę, prze­wró­ci­łem ją i strąci­łem ja­kiś ol­brzy­mi wik­to­ria­ński dzban. Ona tyl­ko chi­cho­ta­ła. Chy­ba my­śla­ła, że gdy szok mi­nie, na­tych­miast wró­cę do łó­żka. Pró­bo­wa­łem zna­le­źć po ciem­ku bok­ser­ki, a wte­dy drzwi otwo­rzy­ła praw­dzi­wa Char­lot­te.

– O Boże...

– No. Nie była za­chwy­co­na, za­sta­jąc mnie i swo­ją ma­co­chę na­gich w jed­nej sy­pial­ni. Nie mo­gła się zde­cy­do­wać, któ­re z nas chce za­bić bar­dziej. Wrzask zbu­dził sir An­tho­ny’ego. Przy­bie­gł na górę w bro­ka­to­wym szla­fro­ku, ale był tak za­la­ny, że nie­do­kład­nie go za­wi­ązał. Włączył świa­tło i sta­nął tam z pa­sto­ra­łem my­śliw­skim w rękach, zu­pe­łnie nie­świa­do­my tego, że wy­sta­je mu fu­ja­ra, do­pó­ki jego żona nie po­ka­za­ła jej pal­cem, mó­wi­ąc: „An­tho­ny, wi­dzi­my two­je­go siu­sia­ka”.

Ro­bin śmia­ła się już tak bar­dzo, że Stri­ke mu­siał za­cze­kać, aż się uspo­koi, by mógł opo­wia­dać da­lej. Przy ba­rze nie­da­le­ko ich sto­li­ka ja­kiś si­wo­wło­sy mężczy­zna ob­ser­wo­wał Ro­bin z krzy­wym uśmiesz­kiem.

– Co było po­tem? – spy­ta­ła, z tru­dem ła­pi­ąc od­dech i wy­cie­ra­jąc oczy ma­le­ńką ser­wet­ką, któ­rą po­da­no jej ra­zem z drin­kiem.

– O ile do­brze pa­mi­ętam, Sche­he­ra­za­de nie za­wra­ca­ła so­bie gło­wy uspra­wie­dli­wia­niem się. Chy­ba ra­czej my­śla­ła, że całe to za­jście jest do­syć za­baw­ne. Char­lot­te rzu­ci­ła się na nią, ja przy­trzy­ma­łem Char­lot­te, a sir An­tho­ny naj­wy­ra­źniej uznał, że to wszyst­ko moja wina, bo prze­cież nie za­mknąłem drzwi na klucz. Char­lot­te też ra­czej skła­nia­ła się ku ta­kiej opi­nii. Ale ży­cie z mat­ką na skło­tach nie przy­go­to­wa­ło mnie na to, cze­go mo­żna się spo­dzie­wać po ary­sto­kra­cji. W su­mie mu­szę po­wie­dzieć, że lu­dzie na skło­tach za­cho­wy­wa­li się znacz­nie le­piej.

Unió­sł rękę, by po­ka­zać uśmiech­ni­ętej kel­ner­ce, że są go­to­wi na na­stęp­ną ko­lej­kę, a Ro­bin, któ­rą ze śmie­chu roz­bo­la­ły że­bra, wsta­ła od sto­li­ka.

– Mu­szę do ła­zien­ki – wy­krztu­si­ła. Gdy tam szła, si­wo­wło­sy mężczy­zna przy ba­rze od­pro­wa­dzał ją wzro­kiem.

Drin­ki były małe, ale bar­dzo moc­ne i Ro­bin, któ­ra pro­wa­dząc ob­ser­wa­cję, spędza­ła mnó­stwo cza­su w te­ni­sów­kach, od­zwy­cza­iła się od no­sze­nia bu­tów na ob­ca­sie. Idąc te­raz po wy­ło­żo­nych czer­wo­nym chod­ni­kiem scho­dach do dam­skiej to­a­le­ty przy­po­mi­na­jącej bar­dziej pa­łac niż wszyst­kie to­a­le­ty, któ­re do­tąd wi­dzia­ła, mu­sia­ła moc­no trzy­mać się po­ręczy. Okrągłe mar­mu­ro­we umy­wal­ki, ak­sa­mit­ną sofę i ścia­ny po­kry­te ma­lo­wi­dła­mi przed­sta­wia­jący­mi nim­fy w je­zio­rach po­ro­śni­ętych li­lia­mi ota­czał ja­sny róż tru­skaw­ko­we­go ma­ka­ro­ni­ka.

Zro­biw­szy siku, Ro­bin po­pra­wi­ła su­kien­kę i spraw­dzi­ła w lu­strze, czy pod­czas tego ca­łe­go śmia­nia nie roz­ma­zał jej się tusz do rzęs. My­jąc ręce, po­my­śla­ła o hi­sto­rii, któ­rą wła­śnie opo­wie­dział jej Stri­ke. Wy­da­wa­ła jej się za­baw­na, lecz za­ra­zem tro­chę onie­śmie­la­jąca. Mimo sze­ro­kiej gamy ludz­kich dzi­wactw, nie­rzad­ko na­tu­ry sek­su­al­nej, z któ­ry­mi Ro­bin ze­tknęła się w swo­jej pra­cy de­tek­ty­wi­stycz­nej, zda­rza­ło się, że po­rów­nu­jąc się z ró­wie­śnicz­ka­mi, czu­ła się nie­do­świad­czo­na i ode­rwa­na od ży­cia. Ni­g­dy nie zda­rzy­ło jej się za­pu­ścić w dzik­sze re­jo­ny przy­gód sek­su­al­nych. Mia­ła do­tąd tyl­ko jed­ne­go part­ne­ra i wi­ęcej po­wo­dów niż prze­ci­ęt­na ko­bie­ta, by pra­gnąć ufać oso­bie, z któ­rą szła do łó­żka. Pe­wien mężczy­zna w śred­nim wie­ku z pla­mą bie­lac­twa pod le­wym uchem sta­nął kie­dyś w ła­wie oska­rżo­nych, twier­dząc, że dzie­wi­ęt­na­sto­let­nia Ro­bin za­pro­si­ła go do ciem­nej klat­ki scho­do­wej na seks i że po­zba­wił ją przy­tom­no­ści du­sze­niem, po­nie­waż po­wie­dzia­ła, że „lubi na ostro”.

– Chy­ba le­piej prze­rzu­cę się na wodę – oznaj­mi­ła pięć mi­nut pó­źniej, opa­da­jąc z po­wro­tem na miej­sce na­prze­ciw­ko Stri­ke’a. – Te drin­ki są na­praw­dę moc­ne.

– Za pó­źno – po­wie­dział Stri­ke, gdy kel­ner­ka po­sta­wi­ła przed nimi pe­łne kie­lisz­ki. – Masz ocho­tę na ka­nap­kę, żeby wchło­nęła tro­chę al­ko­ho­lu?

Po­dał jej menu. Ceny były hor­ren­dal­nie wy­so­kie.

– Słu­chaj, to chy­ba nie...

– Nie za­pro­si­łbym cię do Rit­za, gdy­bym nie był go­tów za to za­bu­lić – po­wie­dział Stri­ke, wy­ko­nu­jąc za­ma­szy­sty gest. – Za­mó­wi­łbym tort, ale...

– Ilsa już go upie­kła na ju­trzej­szy wie­czór? – do­my­śli­ła się Ro­bin.

Na­stęp­ne­go dnia mie­li świ­ęto­wać uro­dzi­ny Ro­bin w gro­nie zna­jo­mych na im­pre­zie zor­ga­ni­zo­wa­nej przez ich wspól­ną przy­ja­ció­łkę.

– No. Mia­łem ci o tym nie mó­wić, więc uda­waj za­sko­czo­ną. A wła­ści­wie kto będzie na tej ko­la­cji? – spy­tał Stri­ke. Cie­ka­wi­ło go, czy będą lu­dzie, któ­rych nie znał, a mó­wi­ąc kon­kret­niej – mężczy­źni.

Ro­bin wy­mie­ni­ła imio­na par.

– I oczy­wi­ście ja i ty – za­ko­ńczy­ła.

– Kto to jest Ri­chard?

– To nowy chło­pak Maxa – po­wie­dzia­ła Ro­bin. Max, jej wspó­łlo­ka­tor i wła­ści­ciel miesz­ka­nia, był ak­to­rem, któ­ry wy­na­jął jej po­kój, po­nie­waż ina­czej nie by­łby w sta­nie spła­cić hi­po­te­ki. – Za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy nie przy­szła pora, żeby się wy­pro­wa­dzić – do­da­ła.

Zja­wi­ła się kel­ner­ka i Stri­ke za­mó­wił dla nich oboj­ga ka­nap­ki, po czym od­wró­cił się z po­wro­tem do Ro­bin.

– Dla­cze­go my­ślisz o wy­pro­wadz­ce?

– Se­rial, w któ­rym gra Max, gwa­ran­tu­je mu świet­ne za­rob­ki i wła­śnie za­mó­wio­no dru­gi se­zon, a Max i Ri­chard chy­ba bar­dzo się po­lu­bi­li. Nie chcę cze­kać, aż sam po­pro­si, że­bym się wy­pro­wa­dzi­ła. Poza tym... – Ro­bin upi­ła łyk drin­ka – mam trzy­dzie­ści lat. Naj­wy­ższy czas się usa­mo­dziel­nić, nie uwa­żasz?

Stri­ke wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie je­stem wiel­kim fa­nem ro­bie­nia ró­żnych rze­czy w okre­ślo­nym ter­mi­nie. To bar­dziej do­me­na Lucy.

Lucy była sio­strą, z któ­rą Stri­ke spędził wi­ęk­szo­ść dzie­ci­ństwa, po­nie­waż mie­li tę samą mat­kę. Ogól­nie rzecz bio­rąc, Stri­ke i Lucy wy­zna­wa­li skraj­nie od­mien­ne po­glądy na te­mat tego, co jest w ży­ciu naj­przy­jem­niej­sze i naj­wa­żniej­sze. Lucy mar­twi­ła się, że Stri­ke, do­bie­ga­jący czter­dziest­ki, wci­ąż miesz­ka sam w dwóch wy­na­jętych po­miesz­cze­niach nad swo­ją agen­cją i nie ma żad­nych zo­bo­wi­ązań uła­twia­jących ży­cio­wą sta­bi­li­za­cję – żony, dzie­ci, kre­dy­tu, ko­mi­te­tów ro­dzi­ciel­skich, obo­wi­ąz­ko­wych im­prez bo­żo­na­ro­dze­nio­wych z sąsia­da­mi – któ­rych zresz­tą bez­względ­nie uni­ka­ła ta­kże ich mat­ka.

– No cóż, my­ślę, że już pora, że­bym zna­la­zła wła­sne miesz­ka­nie – po­wie­dzia­ła Ro­bin. – Będę tęsk­ni­ła za Wol­fgan­giem, ale...

– Co to za je­den?

– Jam­nik Maxa – od­pa­rła Ro­bin, za­sko­czo­na ostrym to­nem Stri­ke’a.

– A... My­śla­łem, że to ja­kiś Nie­miec, do któ­re­go po­czu­łaś mi­ętę.

– Ha... Nie – po­wie­dzia­ła Ro­bin.

Na­praw­dę czu­ła, że jest już moc­no pi­ja­na. Mia­ła na­dzie­ję, że ka­nap­ki po­mo­gą.

– Nie – po­wtó­rzy­ła. – Max nie jest fa­ce­tem, któ­ry pró­bo­wa­łby mnie swa­tać z Niem­ca­mi. Mu­szę po­wie­dzieć, że to dla mnie miła od­mia­na.

– Dużo lu­dzi pró­bu­je cię swa­tać z Niem­ca­mi?

– Nie z Niem­ca­mi, ale... Och, wiesz, jak to jest. Va­nes­sa ci­ągle mi po­wta­rza, że­bym za­ło­ży­ła pro­fil na Tin­de­rze, a moja ku­zyn­ka Ka­tie chce mnie za­po­znać z ja­ki­mś swo­im przy­ja­cie­lem, któ­ry wła­śnie prze­pro­wa­dził się do Lon­dy­nu. Mó­wią na nie­go Drwal.

– Drwal? – po­wtó­rzył Stri­ke.

– Tak, bo na­praw­dę na­zy­wa się... ja­koś tak po­dob­nie do Drwal. Nie pa­mi­ętam. – Ro­bin mach­nęła ręką. – Nie­daw­no się roz­wió­dł, więc Ka­tie my­śli, że będzie nam ze sobą wspa­nia­le. Na­praw­dę nie ro­zu­miem, dla­cze­go dwo­je lu­dzi mia­ło­by do sie­bie pa­so­wać tyl­ko dla­te­go, że spie­przy­li swo­je ma­łże­ństwa. W za­sa­dzie to...

– Ty nie spie­przy­łaś swo­je­go ma­łże­ństwa. – Stri­ke wsze­dł jej w sło­wo.

– Spie­przy­łam – za­pew­ni­ła. – W ogó­le nie po­win­nam była wy­cho­dzić za Mat­thew. Nasz ślub był ka­ta­stro­fą, a po­tem było jesz­cze go­rzej.

– To on miał ro­mans.

– Ale to ja nie chcia­łam być w tym ma­łże­ństwie. To ja pró­bo­wa­łam je za­ko­ńczyć już w pod­ró­ży po­ślub­nej, a po­tem stchó­rzy­łam...

– Na­praw­dę? – spy­tał Stri­ke, dla któ­re­go była to zu­pe­łnie nowa in­for­ma­cja.

– Tak – po­wie­dzia­ła Ro­bin. – W głębi ser­ca wie­dzia­łam, że to po­my­łka...

Na chwi­lę cof­nęła się my­śla­mi do Ma­le­di­wów i tam­tych go­rących nocy, w któ­re spa­ce­ro­wa­ła sa­mot­nie po bia­łym pia­sku przed wil­lą, gdy Mat­thew spał, i za­da­wa­ła so­bie py­ta­nie, czy jest za­ko­cha­na w Cor­mo­ra­nie Stri­ke’u.

Przy­nie­sio­no ka­nap­ki i Ro­bin po­pro­si­ła o szklan­kę wody. Przez chwi­lę je­dli w mil­cze­niu, aż w ko­ńcu Stri­ke po­wie­dział:

– Nie za­ło­ży­łbym pro­fi­lu na Tin­de­rze.

– Ty byś nie za­ło­żył czy ja nie po­win­nam?

– Jed­no i dru­gie – po­wie­dział. Zja­dł już jed­ną ka­nap­kę i wzi­ął się do dru­giej, za­nim Ro­bin zdąży­ła od­gry­źć dwa kęsy. – W na­szej bra­nży le­piej nie udzie­lać się za bar­dzo w In­ter­ne­cie.

– Wła­śnie tak po­wie­dzia­łam Va­nes­sie – od­rze­kła Ro­bin. – Ale ona twier­dzi, że mo­gła­bym uży­wać fa­łszy­we­go na­zwi­ska, do­pó­ki ktoś by mi się nie spodo­bał.

– Nic tak moc­no nie bu­du­je fun­da­men­tu za­ufa­nia jak kłam­stwo w spra­wie wła­sne­go na­zwi­ska – po­wie­dział Stri­ke i Ro­bin zno­wu się ro­ze­śmia­ła.

Stri­ke za­mó­wił ko­lej­ne drin­ki, a Ro­bin nie pro­te­sto­wa­ła. W ba­rze zro­bi­ło się tłocz­niej, gwar roz­mów przy­brał na sile, a ka­żdy krysz­tał zwi­sa­jący z ży­ran­do­li ota­cza­ła mgli­sta au­re­ola. Ro­bin czu­ła te­raz bez­kry­tycz­ną sym­pa­tię do wszyst­kich lu­dzi na sali – od star­szej pary roz­ma­wia­jącej ci­cho przy szam­pa­nie i krząta­jących się bar­ma­nów w bia­łych ma­ry­nar­kach po si­wo­wło­se­go mężczy­znę, któ­ry się do niej uśmiech­nął, gdy się roz­gląda­ła. Naj­bar­dziej ze wszyst­kich lu­bi­ła Cor­mo­ra­na Stri­ke’a, po­nie­waż to on zor­ga­ni­zo­wał dla niej ten wspa­nia­ły, za­pa­da­jący w pa­mi­ęć i kosz­tow­ny wie­czór z oka­zji jej uro­dzin.

Stri­ke, któ­ry na­praw­dę nie ga­pił się przed laty na pier­si Sche­he­ra­za­de Camp­bell, ro­bił te­raz, co w jego mocy, by oka­zać po­dob­ną uprzej­mo­ść swo­jej wspól­nicz­ce, lecz jesz­cze ni­g­dy nie wy­da­wa­ła mu się taka ład­na: za­ru­mie­ni­ła się pod wpły­wem al­ko­ho­lu i śmie­chu, a jej ja­sno­ru­de wło­sy lśni­ły w roz­pro­szo­nym bla­sku zło­tej ko­pu­ły nad ich gło­wa­mi. Gdy na­gle się po­chy­li­ła, by pod­nie­ść coś z podło­gi, za wi­szącym na jej szyi opa­lem uka­za­ła się głębo­ka ja­ski­nia row­ka mi­ędzy pier­sia­mi.

– Per­fu­my. – Wy­pro­sto­wa­ła się, trzy­ma­jąc fio­le­to­wą to­re­becz­kę z Li­ber­ty, za­wie­ra­jącą pre­zent uro­dzi­no­wy od Stri­ke’a. – Mam ocho­tę się nimi skro­pić.

Od­wi­ąza­ła wstążkę, zdjęła pa­pier ozdob­ny i wy­jęła z pu­de­łecz­ka bia­ły pro­sto­kąt­ny fla­kon, a Stri­ke pa­trzył, jak spry­sku­je odro­bi­ną per­fum nad­garst­ki oraz – zmu­sił się, by od­wró­cić wzrok – za­głębie­nie mi­ędzy pier­sia­mi.

– Pach­ną wspa­nia­le. – Przy­su­nęła nad­gar­stek do nosa. – Dzi­ęku­ję.

Wy­czuł lek­ką woń per­fum: choć dłu­gie lata pa­le­nia przy­tępi­ły nie­co jego węch, roz­po­znał róże pod­szy­te pi­żmem, co przy­wio­dło mu na myśl skó­rę ogrza­ną sło­ńcem.

Przy­nie­sio­no nowe drin­ki.

– Chy­ba za­po­mnia­ła o mo­jej wo­dzie – za­uwa­ży­ła Ro­bin, sącząc man­hat­tan. – To będzie mój ostat­ni. Te­raz rzad­ko cho­dzę na ob­ca­sach i nie chcę upa­ść na twarz na środ­ku Rit­za.

– Za­mó­wię ci tak­sów­kę.

– Już wy­star­cza­jąco dużo wy­da­łeś.

– Do­brze nam się po­wo­dzi – po­wie­dział Stri­ke. – Dla od­mia­ny.

– Wiem... czy to nie wspa­nia­le? – Wes­tchnęła. – Mamy na­praw­dę nie­złe sal­do w ban­ku, a do tego mnó­stwo no­wych zle­ceń... Stri­ke, od­nie­śli­śmy suk­ces. – Roz­pro­mie­ni­ła się, a on po­czuł, że też się roz­pro­mie­nił.

– Kto by po­my­ślał.

– Ja bym po­my­śla­ła – po­wie­dzia­ła Ro­bin.

– Kie­dy mnie po­zna­łaś, by­łem pra­wie ban­kru­tem, spa­łem na łó­żku po­lo­wym we wła­snej agen­cji i mia­łem jed­ne­go klien­ta.

– No i? Po­do­ba­ło mi się, że się nie pod­da­jesz i nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że je­steś na­praw­dę do­bry w tym, co ro­bisz.

– Po czym to niby po­zna­łaś?

– Prze­cież wi­dzia­łam, jak pra­cu­jesz, praw­da?

– Pa­mi­ętasz, jak przy­nio­słaś tę tacę z kawą i her­bat­ni­ka­mi? – spy­tał Stri­ke. – Tam­te­go pierw­sze­go dnia, dla mnie i Joh­na Bri­sto­wa. Nie mia­łem po­jęcia, skąd je wy­trza­snęłaś. To było jak ma­gicz­na sztucz­ka.

Ro­ze­śmia­ła się.

– Po pro­stu po­pro­si­łam fa­ce­ta z dołu.

– I po­wie­dzia­łaś „my”. „Po­my­śla­łam, że sko­ro za­pro­po­no­wa­li­śmy klien­to­wi kawę, po­win­ni­śmy mu ją za­pew­nić”.

– Eh, ta two­ja pa­mi­ęć – po­wie­dzia­ła Ro­bin, za­sko­czo­na, że bez za­sta­no­wie­nia przy­to­czył te sło­wa.

– No... nie je­steś... zwy­czaj­ną oso­bą – od­pa­rł Stri­ke.

Si­ęgnął po pra­wie opró­żnio­ny kie­li­szek i unió­sł go.

– Za agen­cję de­tek­ty­wi­stycz­ną Stri­ke’a i El­la­cott. A poza tym sto lat.

Ro­bin pod­nio­sła kie­li­szek, stuk­nęła się z nim i wy­pi­ła do dna.

– Cho­le­ra, Stri­ke, spójrz, jak już pó­źno – za­wo­ła­ła na­gle, za­uwa­żyw­szy, któ­ra jest go­dzi­na. – Mu­szę wstać o pi­ątej. Mam śle­dzić chło­pa­ka Pan­ny Jo­nes.

– No do­bra – mruk­nął Stri­ke, któ­ry z ra­do­ścią spędzi­łby jesz­cze parę go­dzin na tym wy­god­nym krze­śle, skąpa­ny w zło­tym świe­tle i oto­czo­ny za­pa­chem róży z pi­żmem uno­szącym się nad sto­li­kiem. Ski­nął do kel­ner­ki, pro­sząc o ra­chu­nek.

Tak jak Ro­bin prze­wi­dzia­ła, bez wąt­pie­nia ko­ły­sa­ła się na wy­so­kich ob­ca­sach, gdy prze­cho­dzi­ła przez bar, a zna­le­zie­nie nu­mer­ka do szat­ni, le­żące­go na dnie to­reb­ki, za­jęło jej o wie­le wi­ęcej cza­su, niż po­win­no.

– Mó­głbyś to po­trzy­mać? – spy­ta­ła Stri­ke’a, po­da­jąc mu to­re­becz­kę z per­fu­ma­mi i nie prze­ry­wa­jąc po­szu­ki­wań.

Ode­braw­szy jej płaszcz, Stri­ke mu­siał po­móc jej go wło­żyć.

– Zde­cy­do­wa­nie się upi­łam – mruk­nęła Ro­bin, bio­rąc od nie­go fio­le­to­wą to­re­becz­kę, a kil­ka se­kund pó­źniej po­twier­dzi­ła wła­sne sło­wa, gdy się po­śli­zgnęła, za­ha­czyw­szy ob­ca­sem o skraj okrągłe­go szka­rłat­ne­go dy­wa­nu po­kry­wa­jące­go mar­mu­ro­wą podło­gę w holu. Stri­ke w porę ją zła­pał, a po­tem wy­pro­wa­dził przez jed­no z bocz­nych wy­jść umiesz­czo­nych po obu stro­nach ob­ro­to­wych drzwi, obej­mu­jąc ją w ta­lii, po­nie­waż miał wąt­pli­wo­ści, czy Ro­bin so­bie po­ra­dzi.

– Wy­bacz – po­wie­dzia­ła, gdy szli ostro­żnie po stro­mych ka­mien­nych scho­dach przed Rit­zem i Stri­ke wci­ąż trzy­mał ją w ta­lii. Jego do­tyk wy­dał jej się przy­jem­ny, był moc­ny i cie­pły. Do­tych­czas to prze­wa­żnie ona go pod­trzy­my­wa­ła, gdy po ja­ki­mś nie­prze­my­śla­nym nad­mier­nym wy­si­łku ki­kut jego pra­wej nogi od­ma­wiał dal­sze­go dźwi­ga­nia cia­ła. Stri­ke trzy­mał ją tak moc­no, że jej gło­wa pra­wie opie­ra­ła się na jego pier­si i Ro­bin czu­ła wodę po go­le­niu, któ­rej użył na tę wy­jąt­ko­wą oka­zję, mimo że jak zwy­kle przy­sła­nia­ła ją woń sta­rych pa­pie­ro­sów.

– Tak­sów­ka – rzu­cił Stri­ke, wska­zu­jąc czar­ny sa­mo­chód su­nący gład­ko w ich stro­nę.

– Stri­ke... – po­wie­dzia­ła Ro­bin, od­chy­la­jąc się, by spoj­rzeć mu w twarz.

Za­mie­rza­ła mu po­dzi­ęko­wać, po­wie­dzieć, że to był wspa­nia­ły wie­czór, lecz gdy ich oczy się spo­tka­ły, nie pa­dły żad­ne sło­wa. Na kró­ciut­ką chwi­lę wszyst­ko wo­kół nich się roz­ma­za­ło, jak­by sta­li w oku ja­kie­goś spo­wol­nio­ne­go cy­klo­nu war­czących sa­mo­cho­dów i mi­ja­jących ich świa­teł, prze­chod­niów i na­kra­pia­ne­go chmu­ra­mi nie­ba, i jak­by praw­dzi­we były tyl­ko ich do­tyk i za­pach. Stri­ke, pa­trząc na jej zwró­co­ną do góry twarz, za­po­mniał mo­men­tal­nie o wszyst­kich so­len­nych po­sta­no­wie­niach, któ­re po­wstrzy­my­wa­ły go od bli­sko pi­ęciu lat, i pra­wie nie­zau­wa­żal­nie po­chy­lił gło­wę, kie­ru­jąc usta w stro­nę jej ust.

Szczęście na twa­rzy Ro­bin nie­spo­dzie­wa­nie zmie­ni­ło się w strach. Za­uwa­żył to i się wy­pro­sto­wał, a za­nim któ­reś z nich zdąży­ło prze­ana­li­zo­wać to, co się wła­śnie sta­ło, przy­ziem­ny war­kot ku­rie­ra na mo­to­rze zwia­sto­wał po­wrót świa­ta na jego zwy­kły kurs. Cy­klon mi­nął i Stri­ke za­pro­wa­dził Ro­bin do otwar­tych drzwi tak­sów­ki, a ona opa­dła na twar­de sie­dze­nie.

– Bra­noc! – za­wo­łał za nią.

Drzwi za­mknęły się z trza­skiem i tak­sów­ka od­je­cha­ła, za­nim oszo­ło­mio­na Ro­bin zdąży­ła zde­cy­do­wać, czy to, co czu­je, to szok, ra­do­ść czy żal.

2

Ser­ce, ze­chciej mnie ugo­ścić, pro­szę,

Cząst­ko nie­śmier­tel­no­ści, któ­rą w so­bie no­szę!

Ma­ria Jane Jews­bu­ryTo My Own He­art

Dni, któ­re na­stąpi­ły po ich wspól­nym wie­czo­rze w Rit­zu, były dla Ro­bin pe­łne ner­wów i nie­pew­no­ści. Do­sko­na­le zda­wa­ła so­bie spra­wę, że Stri­ke za­dał bez słów py­ta­nie i że ona udzie­li­ła bez słów od­po­wie­dzi od­mow­nej, znacz­nie gwa­łtow­niej­szej, niż gdy­by nie była na­po­jo­na bur­bo­nem i we­rmu­tem oraz gdy­by jej tak nie za­sko­czył. Te­raz za­cho­wa­nie Stri­ke’a od­zna­cza­ło się jesz­cze wi­ęk­szą re­zer­wą, nie­co wy­mu­szo­ną dziar­sko­ścią oraz sta­ran­nym uni­ka­niem wszel­kich oso­bi­stych te­ma­tów. Od­no­si­ło się wra­że­nie, że ba­rie­ry, któ­re po­wo­li ustępo­wa­ły pod­czas pi­ęciu lat ich wspól­nej pra­cy, zo­sta­ły wznie­sio­ne po­now­nie. Ro­bin oba­wia­ła się, że zra­ni­ła Stri­ke’a, a do­sko­na­le wie­dzia­ła, że nie jest ła­two zra­nić mężczy­znę tak pew­ne­go sie­bie i od­por­ne­go jak jej wspól­nik.

Tym­cza­sem Stri­ke ro­bił so­bie wy­rzu­ty. Nie po­wi­nien był wy­ko­nać tego nie­mądre­go, nie­skon­su­mo­wa­ne­go ge­stu: czy już wie­le mie­si­ęcy wcze­śniej nie do­sze­dł do wnio­sku, że zwi­ązek z jego wspól­nicz­ką jest nie­mo­żli­wy? Spędza­li ze sobą za dużo cza­su, byli też praw­nie zwi­ąza­ni za­wo­do­wo, za bar­dzo ce­nił so­bie przy­ja­źń, by na­ra­zić ją na szwank, więc dla­cze­go w zło­tym bla­sku hor­ren­dal­nie dro­gich drin­ków od­rzu­cił wszyst­kie słusz­ne po­sta­no­wie­nia i ule­gł po­tężne­mu im­pul­so­wi?

Wy­rzu­ty, któ­re so­bie ro­bił, mie­sza­ły się z uczu­cia­mi jesz­cze mniej przy­jem­ny­mi. Praw­da wy­gląda­ła tak, że Stri­ke bar­dzo rzad­ko do­świad­czał od­rzu­ce­nia ze stro­ny ko­biet, po­nie­waż umiał nie­zwy­kle do­brze od­czy­ty­wać in­ten­cje lu­dzi. Jesz­cze ni­g­dy nie wy­sze­dł z ini­cja­ty­wą, je­śli nie był pew­ny, że spo­tka się to z po­zy­tyw­nym przy­jęciem, i z pew­no­ścią jesz­cze żad­na ko­bie­ta nie za­re­ago­wa­ła na nie­go tak jak Ro­bin: po­pło­chem, któ­ry, jak przy­pusz­czał w naj­gor­szych mo­men­tach, mógł wy­ni­kać z od­ra­zy. Może i miał zła­ma­ny nos, nad­wa­gę, jed­ną nogę i gęste, ciem­ne, kręco­ne wło­sy, któ­re szkol­nym ko­le­gom ko­ja­rzy­ły się z owło­sie­niem ło­no­wym, ale ni­g­dy nie po­wstrzy­my­wa­ło go to od pod­ry­wa­nia pi­ęk­nych ko­biet. Przy­ja­cie­le płci męskiej, dla któ­rych sek­sa­pil de­tek­ty­wa po­zo­sta­wał w du­żej mie­rze nie­wi­docz­ny, często wy­ra­ża­li roz­ża­le­nie i zdu­mie­nie z po­wo­du jego bar­dzo uda­ne­go ży­cia sek­su­al­ne­go. Być może jed­nak wy­ka­zał się nie­zno­śną pró­żno­ścią, my­śląc, że wci­ąż ma w so­bie to, co przy­ci­ąga­ło do nie­go dziew­czy­ny, mimo że co­raz bar­dziej do­ku­czał mu po­ran­ny ka­szel, a w ciem­no­brązo­wych wło­sach za­częły się po­ja­wiać siwe pa­sma.

Co gor­sza, zu­pe­łnie błęd­nie in­ter­pre­to­wał uczu­cia Ro­bin, i to przez lata. Za­kła­dał, że jej lek­kie skrępo­wa­nie w chwi­lach, gdy byli zmu­sze­ni do fi­zycz­nej albo emo­cjo­nal­nej bli­sko­ści, ma taką samą przy­czy­nę jak w jego przy­pad­ku: że wy­ra­sta z po­sta­no­wie­nia, by nie ule­gać po­ku­sie. W dniach, któ­re na­stąpi­ły po jej mil­czącej od­mo­wie po­ca­łun­ku, ci­ągle ana­li­zo­wał w my­ślach fak­ty do­wo­dzące jego zda­niem, że za­in­te­re­so­wa­nie jest obo­pól­ne, wra­cał raz po raz do tego, że za nim wy­bie­gła, prze­ry­wa­jąc pierw­szy ta­niec na wła­snym ślu­bie i po­rzu­ca­jąc Mat­thew na par­kie­cie. Uści­ska­li się wte­dy na szczy­cie scho­dów ho­te­lu i trzy­ma­jąc ją w ra­mio­nach w suk­ni ślub­nej, mó­głby przy­si­ąc, że sły­szy w jej umy­śle tę samą nie­bez­piecz­ną myśl, któ­ra wy­pe­łnia­ła jego gło­wę: uciek­nij­my i do dia­bła z kon­se­kwen­cja­mi. Czy to wszyst­ko było tyl­ko wy­two­rem jego wy­obra­źni?

Być może tak. Być może Ro­bin chcia­ła uciec, lecz je­dy­nie z po­wro­tem do Lon­dy­nu i do pra­cy. Może wi­dzia­ła w nim men­to­ra i przy­ja­cie­la, lecz ni­ko­go wi­ęcej.

Wła­śnie w ta­kim na­stro­ju obaw i przy­gnębie­nia po­wi­tał swo­je czter­dzie­ste uro­dzi­ny, uczczo­ne ko­la­cją w re­stau­ra­cji zor­ga­ni­zo­wa­ną, po­dob­nie jak uro­dzi­no­wa ko­la­cja Ro­bin, przez ich wspól­nych przy­ja­ciół Nic­ka i Ilsę.

Tam Ro­bin po­zna­ła Dave’a Po­lwor­tha, naj­star­sze­go przy­ja­cie­la Stri­ke’a z Korn­wa­lii, któ­ry, jak Stri­ke prze­wi­dy­wał, nie przy­pa­dł jej za bar­dzo do gu­stu. Po­lworth był mały i ga­da­tli­wy, rzu­cał nie­po­chleb­ne uwa­gi na te­mat ka­żde­go aspek­tu lon­dy­ńskie­go ży­cia, a ko­bie­ty, łącz­nie z ob­słu­gu­jącą ich kel­ner­ką, na­zy­wał ci­zia­mi. Ro­bin, któ­ra sie­dzia­ła przy dru­gim ko­ńcu sto­łu, przez wi­ęk­szo­ść wie­czo­ru pro­wa­dzi­ła wy­mu­szo­ną po­ga­węd­kę z Pen­ny, żoną Po­lwor­tha, któ­ra naj­bar­dziej lu­bi­ła roz­ma­wiać o dwoj­gu swo­ich dzie­ciach, wy­so­kich ce­nach w Lon­dy­nie oraz o tym, ja­kim ku­ta­sem jest jej mąż.

Ro­bin ku­pi­ła Stri­ke’owi rzad­ki eg­zem­plarz prób­ny Clo­sing Time, pierw­szej pły­ty Toma Wa­it­sa. Wie­dzia­ła, że to jego ulu­bio­ny ar­ty­sta, i naj­le­piej z ca­łe­go tego wie­czo­ru wspo­mi­na­ła nie­kła­ma­ny wy­raz za­sko­cze­nia i ra­do­ści, któ­ry po­ja­wił się na twa­rzy Stri­ke’a po roz­pa­ko­wa­niu pre­zen­tu. Gdy jej dzi­ęko­wał, od­nio­sła wra­że­nie, że wra­ca jego do­tych­cza­so­wa ser­decz­no­ść, i mia­ła na­dzie­ję, że po­trak­tu­je ten pre­zent jak wia­do­mo­ść, że ko­bie­ta, któ­ra uwa­ża­ła­by go za od­ra­ża­jące­go, nie za­da­ła­by so­bie tru­du, by ku­pić mu coś, cze­go jak wie­dzia­ła, na­praw­dę chciał. Nie wie­dzia­ła jed­nak, że Stri­ke za­da­je so­bie py­ta­nie, czy Ro­bin nie uwa­ża go przy­pad­kiem za ró­wie­śni­ka sze­śćdzie­si­ęcio­pi­ęcio­let­nie­go Wa­it­sa.

Ty­dzień po uro­dzi­nach Stri­ke’a wy­po­wie­dze­nie zło­żył Andy Hut­chins, naj­dłu­żej pra­cu­jący w agen­cji pod­wy­ko­naw­ca. Nie było to wiel­kim za­sko­cze­niem: choć stward­nie­nie roz­sia­ne we­szło w fazę re­mi­sji, pra­ca od­bi­ja­ła się na jego zdro­wiu. Wy­pra­wi­li dla nie­go po­że­gnal­ną im­pre­zę, w któ­rej uczest­ni­czy­li wszy­scy oprócz Sama Barc­laya, ich dru­gie­go pod­wy­ko­naw­cy, po­nie­waż wy­ci­ągnął on krót­szą za­pa­łkę i mu­siał śle­dzić obiekt na West En­dzie.

Pod­czas gdy Stri­ke i Hut­chins przy dru­gim ko­ńcu sto­łu w pu­bie roz­ma­wia­li o pra­cy, Ro­bin ga­wędzi­ła z ich naj­now­szą pod­wy­ko­naw­czy­nią, Mi­chel­le Gre­en­stre­et, zna­ną swo­im no­wym wspó­łpra­cow­ni­kom – na jej wła­sne ży­cze­nie – jako Mid­ge. Mia­ła krót­kie, przy­li­za­ne ciem­ne wło­sy i błysz­czące sza­re oczy. Wcze­śniej pra­co­wa­ła w Man­che­ste­rze jako po­li­cjant­ka, była wy­so­ką, szczu­płą i bar­dzo wy­spor­to­wa­ną fa­na­tycz­ką si­łow­ni. Ro­bin już od­czu­ła swo­ją nie­do­sko­na­ło­ść na wi­dok ka­lo­ry­fe­ra na brzu­chu Mid­ge, gdy ta si­ęga­ła po tecz­kę le­żącą na sza­fie na do­ku­men­ty. Lu­bi­ła jed­nak jej bez­po­śred­nio­ść oraz to, że Mid­ge nie trak­to­wa­ła jej z góry, mimo że Ro­bin była w agen­cji je­dy­ną oso­bą, któ­ra nie słu­ży­ła w po­li­cji ani w woj­sku. Tego wie­czo­ru Mid­ge zwie­rzy­ła się jej, że prze­pro­wa­dzi­ła się do Lon­dy­nu przede wszyst­kim z po­wo­du trud­ne­go roz­sta­nia.

– Two­ja była też słu­ży­ła w po­li­cji? – spy­ta­ła Ro­bin.

– Nie. Ni­g­dy nie mia­ła pra­cy dłu­żej niż przez parę mie­si­ęcy – od­rze­kła Mid­ge z czy­mś wi­ęcej niż tyl­ko odro­bi­na go­ry­czy. – Jest nie­od­kry­tą ge­niusz­ką: albo na­pi­sze be­st­sel­le­ro­wą po­wie­ść, albo na­ma­lu­je ob­raz, któ­ry zdo­będzie Na­gro­dę Tur­ne­ra. Ja ha­ro­wa­łam ca­ły­mi dnia­mi, żeby za­ro­bić na ra­chun­ki, a ona opier­dzie­la­ła się w domu, sie­dząc w In­ter­ne­cie. Za­ko­ńczy­łam to, kie­dy zna­la­złam jej pro­fil rand­ko­wy na Zoo­sku.

– Boże, przy­kro mi – po­wie­dzia­ła Ro­bin. – Moje ma­łże­ństwo się sko­ńczy­ło, kie­dy zna­la­złam w na­szym łó­żku kol­czyk z bry­lan­tem.

– No, Va­nes­sa mi wspo­mi­na­ła – od­pa­rła Mid­ge, któ­rą po­le­ci­ła agen­cji przy­ja­ció­łka Ro­bin pra­cu­jąca w po­li­cji. – Mó­wi­ła też, że go od­da­łaś, ty pie­przo­na fra­jer­ko.

– Ja bym go opchnęła – za­skrze­cza­ła Pat Chaun­cey, se­kre­tar­ka agen­cji, włącza­jąc się nie­spo­dzie­wa­nie do roz­mo­wy. Pat była ochry­płą pi­ęćdzie­si­ęcio­sied­mio­lat­ką z wło­sa­mi czar­ny­mi jak smo­ła i zęba­mi ko­lo­ru sta­rej ko­ści sło­nio­wej, któ­ra poza biu­rem kop­ci­ła jak ko­min, a w biu­rze nie wyj­mo­wa­ła e-pa­pie­ro­sa z ust. – Kie­dyś taka jed­na prze­sła­ła mi pocz­tą sli­py mo­je­go pierw­sze­go męża, wred­na ma­łpa.

– Po­wa­żnie? – za­in­te­re­so­wa­ła się Mid­ge.

– O, tak – wark­nęła Pat.

– I co z nimi zro­bi­łaś? – spy­ta­ła Ro­bin.

– Przy­pi­ęłam pi­nez­ką do drzwi we­jścio­wych, żeby mógł je zo­ba­czyć za­raz po po­wro­cie z pra­cy – po­wie­dzia­ła Pat. Za­ci­ągnęła się moc­no e-pa­pie­ro­sem i do­da­ła: – A jej prze­sła­łam w za­mian coś, cze­go na pew­no nie za­po­mni.

– Co ta­kie­go? – spy­ta­ły chó­rem Ro­bin i Mid­ge.

– Nie­wa­żne – od­pa­rła Pat. – Po­wiem tyl­ko, że nie­ła­two to roz­sma­ro­wać na grzan­ce.

Wy­buch śmie­chu trzech ko­biet zwró­cił uwa­gę Stri­ke’a i Hut­chin­sa. Stri­ke po­chwy­cił spoj­rze­nie Ro­bin, a ona się uśmiech­nęła. Gdy od­wra­cał wzrok, pierw­szy raz od ja­kie­goś cza­su było mu we­so­ło.

Ode­jście Andy’ego wpro­wa­dzi­ło do agen­cji nie tak znów obce na­pi­ęcie, po­nie­waż pra­co­wa­li ak­tu­al­nie nad kil­ko­ma cza­so­chłon­ny­mi spra­wa­mi. Pierw­sza i naj­dłu­ższa obej­mo­wa­ła szu­ka­nie ha­ków na by­łe­go chło­pa­ka klient­ki, któ­rą prze­zy­wa­li Pan­ną Jo­nes, za­cie­kle wal­czącej w sądzie o pra­wo do opie­ki nad małą có­recz­ką. Pan­na Jo­nes była ład­ną bru­net­ką i mia­ła wręcz że­nu­jący po­ci­ąg do Stri­ke’a. Być może jej nie­skry­wa­ne umi­zgi sta­ły­by się po­żyw­ką, któ­rej bar­dzo po­trze­bo­wa­ło jego ego, gdy­by nie to­wa­rzy­sząca im rosz­cze­nio­wo­ść po­łączo­na z ci­ągłym do­ma­ga­niem się uwa­gi – taki ze­staw wy­da­wał mu się zu­pe­łnie nie­atrak­cyj­ny.

Ich dru­gi klient był naj­za­mo­żniej­szy: ro­syj­sko-ame­ry­ka­ński mi­liar­der ży­jący mi­ędzy Mo­skwą, No­wym Jor­kiem a Lon­dy­nem. Z jego domu przy So­uth Au­dley Stre­et znik­nęły nie­daw­no dwa nie­zwy­kle cen­ne przed­mio­ty, choć nie uru­cho­mił się alarm prze­ciw­wła­ma­nio­wy. Klient po­dej­rze­wał o to swo­je­go za­miesz­ka­łe­go w Lon­dy­nie pa­sier­ba i chciał przy­ła­pać mło­de­go czło­wie­ka na go­rącym uczyn­ku, nie za­wia­da­mia­jąc o tym ani po­li­cji, ani żony, któ­ra mia­ła skłon­no­ść do uwa­ża­nia swo­je­go im­pre­zu­jące­go i bez­ro­bot­ne­go po­tom­ka za kla­sycz­ną ofia­rę bra­ku zro­zu­mie­nia. Agen­cja mo­ni­to­ro­wa­ła dom za po­mo­cą ukry­tych w ka­żdym kącie ka­mer szpie­gu­jących. Pa­sierb, zna­ny w agen­cji jako Lep­kie Rącz­ki, ta­kże był pod ob­ser­wa­cją, w ra­zie gdy­by spró­bo­wał sprze­dać za­gi­nio­ną szka­tu­łkę od Fa­ber­gégo albo hel­le­ni­stycz­ne po­pier­sie Alek­san­dra Wiel­kie­go.

Ostat­nia spra­wa agen­cji, no­sząca kryp­to­nim Gro­omer, była we­dług Ro­bin wy­jąt­ko­wo pa­skud­na. Zna­na ko­re­spon­dent­ka mi­ędzy­na­ro­do­wa ame­ry­ka­ńskie­go ka­na­łu in­for­ma­cyj­ne­go roz­sta­ła się nie­daw­no z chło­pa­kiem, rów­nie roz­chwy­ty­wa­nym pro­du­cen­tem te­le­wi­zyj­nym, z któ­rym była trzy lata. Wkrót­ce po ich burz­li­wym roz­sta­niu dzien­ni­kar­ka od­kry­ła, że były part­ner kon­tak­tu­je się z jej sie­dem­na­sto­let­nią cór­ką, któ­rą Mid­ge prze­zwa­ła Nogi. Wy­so­ka i szczu­pła sie­dem­na­sto­lat­ka z dłu­gi­mi ja­sny­mi wło­sa­mi po­ja­wia­ła się już w ru­bry­kach plot­kar­skich, tro­chę z po­wo­du swo­je­go sław­ne­go na­zwi­ska, a tro­chę dla­te­go, że za­częła pra­co­wać jako mo­del­ka. Choć agen­cja nie za­ob­ser­wo­wa­ła jesz­cze żad­nych kon­tak­tów sek­su­al­nych mi­ędzy No­ga­mi a Gro­ome­rem, ich mo­wie cia­ła pod­czas po­ta­jem­nych spo­tkań da­le­ko było do re­la­cji ojca z cór­ką. Sy­tu­acja ta wpra­wi­ła mat­kę Nóg w stan fu­rii, stra­chu i po­dej­rzeń, któ­re za­tru­wa­ły jej sto­sun­ki z la­to­ro­ślą.

Jako że po ode­jściu Andy’ego wszy­scy mie­li bar­dzo na­pi­ęte gra­fi­ki, na po­cząt­ku grud­nia ode­tchnęli z ulgą, gdyż Stri­ke’owi uda­ło się pod­pro­wa­dzić kon­ku­ren­cyj­nej agen­cji de­tek­ty­wi­stycz­nej Deva Sha­ha, by­łe­go funk­cjo­na­riu­sza sto­łecz­nej po­li­cji. Stri­ke nie prze­pa­dał za Mit­chem Pat­ter­so­nem, sze­fem wspo­mnia­nej agen­cji, a ich wza­jem­na nie­chęć si­ęga­ła cza­sów, w któ­rych Pat­ter­son śle­dził sa­me­go Stri­ke’a. Gdy na py­ta­nie: „Dla­cze­go chcesz ode­jść od Pat­ter­so­na?”, Shah od­po­wie­dział: „Mam dość pra­co­wa­nia dla ku­ta­sów”, Stri­ke na­tych­miast dał mu ro­bo­tę.

Po­dob­nie jak Barc­lay, Shah był żo­na­ty i miał małe dzie­ci. Był ni­ższy niż obaj jego nowi ko­le­dzy z pra­cy i miał tak gęste rzęsy, że Ro­bin za­sta­na­wia­ła się, czy nie są sztucz­ne. Wszy­scy w agen­cji po­lu­bi­li Deva: Stri­ke, po­nie­waż Shah szyb­ko orien­to­wał się w sy­tu­acji i trzy­mał po­rządek w pa­pie­rach; Ro­bin, po­nie­waż spodo­ba­ło jej się jego cierp­kie po­czu­cie hu­mo­ru oraz coś, co na swój uży­tek na­zy­wa­ła bra­kiem ku­ta­so­wo­ści; Barc­lay i Mid­ge, po­nie­waż Shah od razu po­ka­zał, że gra ze­spo­ło­wo i nie czu­je żad­nej po­trze­by, by przy­ćmie­wać po­zo­sta­łych pod­wy­ko­naw­ców; a Pat, jak pew­ne­go pi­ąt­ku przy­zna­ła chro­pa­wym gło­sem w roz­mo­wie z Ro­bin, gdy ta do­star­czy­ła jej uzbie­ra­ne pa­ra­go­ny, po­nie­waż „z ta­ki­mi ocza­mi spo­koj­nie mó­głby ry­wa­li­zo­wać z Im­ra­nem Kha­nem!”.

– Mhmm, jest bar­dzo przy­stoj­ny – po­tak­nęła obo­jęt­nie Ro­bin, pod­li­cza­jąc swo­je wy­dat­ki. Przez wi­ęk­szo­ść ostat­nich dwu­na­stu mie­si­ęcy Pat otwar­cie wy­ra­ża­ła na­dzie­ję, że Ro­bin ule­gnie uro­ko­wi po­przed­nie­go pod­wy­ko­naw­cy, któ­re­go uro­da do­rów­ny­wa­ła jego ob­le­śno­ści. Ro­bin mo­gła się tyl­ko cie­szyć, że Dev ma żonę.

Na­wał pra­cy zmu­sił ją do tym­cza­so­we­go za­wie­sze­nia po­szu­ki­wań miesz­ka­nia, lecz mimo to zgło­si­ła się na ochot­ni­ka do ob­ser­wa­cji domu mi­liar­de­ra w cza­sie świ­ąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia. Od­po­wia­da­ło jej, że będzie mia­ła wy­mów­kę, by nie je­chać do ro­dzi­ców do Ma­sham, po­nie­waż była pew­na, że Mat­thew i Sa­rah będą pa­ra­do­wa­li ze swo­im nowo na­ro­dzo­nym dziec­kiem – płci na ra­zie nie­zna­nej – uli­ca­mi, po któ­rych kie­dyś, jako na­sto­lat­ka, spa­ce­ro­wa­ła z Mat­thew za rękę. Ro­dzi­ce Ro­bin byli za­wie­dze­ni, a Stri­ke miał wy­ra­źne opo­ry przed sko­rzy­sta­niem z jej pro­po­zy­cji.

– Nie ma spra­wy – za­pew­ni­ła go, nie chcąc wy­łusz­czać po­wo­dów swo­jej de­cy­zji. – Wolę zo­stać w Lon­dy­nie. W ubie­głym roku to cie­bie omi­nęły świ­ęta.

Za­czy­na­ła od­czu­wać psy­chicz­ne i fi­zycz­ne wy­czer­pa­nie. Od dwóch lat pra­co­wa­ła pra­wie bez prze­rwy, a na do­da­tek te lata obej­mo­wa­ły se­pa­ra­cję i roz­wód. Nie­daw­ne zwi­ęk­sze­nie dy­stan­su mi­ędzy nią i Stri­kiem da­wa­ło jej się we zna­ki i choć nie bar­dzo mia­ła ocho­tę je­chać do Ma­sham, per­spek­ty­wa pra­cy w okre­sie świ­ątecz­nym była nie­wąt­pli­wie przy­gnębia­jąca.

Po­tem, w po­ło­wie grud­nia, Ka­tie, ulu­bio­na ku­zyn­ka Ro­bin, za­pro­si­ła ją w ostat­niej chwi­li na syl­we­stro­wy wy­jazd na nar­ty. Ja­kaś para od­pa­dła, po­nie­waż do­wie­dzia­ła się, że żona jest w ci­ąży. Do­mek był już opła­co­ny, więc Ro­bin mu­sia­ła je­dy­nie ku­pić bi­let na sa­mo­lot. Ni­g­dy w ży­ciu nie je­ździ­ła na nar­tach. Po­nie­waż jed­nak Ka­tie i jej mąż mie­li zaj­mo­wać się na zmia­nę swo­im trzy­let­nim sy­nem, gdy dru­gie z nich będzie na sto­ku, za­wsze miał być tam obec­ny ktoś, z kim mo­żna by po­roz­ma­wiać, gdy­by Ro­bin nie chcia­ła spędzać wi­ęk­szo­ści cza­su, prze­wra­ca­jąc się na oślich łącz­kach. Uzna­ła, że taka wy­ciecz­ka to szan­sa na dy­stans i spo­kój umy­słu, któ­re wy­my­ka­ły jej się w Lon­dy­nie. Do­pie­ro gdy przy­jęła za­pro­sze­nie, do­wie­dzia­ła się, że oprócz Ka­tie, jej męża oraz pary ich wspól­nych przy­ja­ciół z Ma­sham, w im­pre­zie będzie uczest­ni­czył Ross Ły­dr­wal zwa­ny Drwa­lem.

Nie wspo­mnia­ła Stri­ke’owi o żad­nym z tych szcze­gó­łów. Po­wie­dzia­ła je­dy­nie, że ma oka­zję wy­brać się na nar­ty i chcia­ła­by z niej sko­rzy­stać, co ozna­cza­ło lek­kie wy­dłu­że­nie jej urlo­pu w okre­sie no­wo­rocz­nym. Ma­jąc świa­do­mo­ść, że Ro­bin na­le­ży się znacz­nie wi­ęcej urlo­pu, niż za­mie­rza­ła wzi­ąć, Stri­ke zgo­dził się bez wa­ha­nia, ży­cząc jej do­brej za­ba­wy.

3

Oczy o bla­sku i od­cie­niu wina jak two­je

Po­tra­fią mężczy­znę ca­łkiem oszo­ło­mić [...].

Emi­ly Pfe­if­ferA Rhy­me for the Time

Były chło­pak Pan­ny Jo­nes, któ­ry przez ty­go­dnie wió­dł z po­zo­ru przy­kład­ne ży­cie, 28 grud­nia za­li­czył w ko­ńcu po­tkni­ęcie w wiel­kim sty­lu, ku­pu­jąc ol­brzy­mią ilo­ść koki pod sa­mym no­sem Deva Sha­ha, by na­stęp­nie za­żyć ją w to­wa­rzy­stwie dwóch eks­klu­zyw­nych pro­sty­tu­tek i za­brać je do domu na Is­ling­ton. Uszczęśli­wio­na Pan­na Jo­nes upa­rła się, by przy­jść do agen­cji i zo­ba­czyć zdjęcia zro­bio­ne przez Sha­ha, a po­tem pró­bo­wa­ła uści­skać Stri­ke’a. Gdy de­li­kat­nie, acz zde­cy­do­wa­nie ją od­su­nął, wy­da­wa­ła się ra­czej za­in­try­go­wa­na niż ura­żo­na. Po za­pła­ce­niu ostat­nie­go ra­chun­ku usil­nie chcia­ła po­ca­ło­wać go w po­li­czek, oznaj­mi­ła śmia­ło, że jest mu win­na przy­słu­gę i ma na­dzie­ję, że pew­ne­go dnia się o nią upo­mni, a pó­źniej wy­szła w obło­ku Cha­nel No 5.

Na­za­jutrz zle­ce­nio­daw­czy­nię spra­wy Gro­ome­ra wy­sła­no do In­do­ne­zji, by re­la­cjo­no­wa­ła ja­kąś ka­ta­stro­fę lot­ni­czą. Tuż przed wy­jaz­dem za­dzwo­ni­ła do Stri­ke’a, in­for­mu­jąc go, że jej cór­ka za­mie­rza spędzić syl­we­stra w An­na­bel’s ra­zem z ro­dzi­ną szkol­nej przy­ja­ció­łki. Była pew­na, że Gro­omer spró­bu­je się tam z nią spo­tkać, i za­żąda­ła, by agen­cja umie­ści­ła w klu­bie noc­nym de­tek­ty­wów, któ­rzy będą czu­wa­li nad jej po­cie­chą.

Stri­ke, choć wo­la­łby po­pro­sić o po­moc ka­żdą inną oso­bę, chcąc nie chcąc, za­dzwo­nił do Pan­ny Jo­nes, by wpro­wa­dzi­ła go i Mid­ge do tego eks­klu­zyw­ne­go klu­bu jako swo­ich go­ści. Po­sta­no­wił wzi­ąć ze sobą Mid­ge nie tyl­ko dla­te­go, że w ra­zie po­trze­by mo­gła pó­jść za No­ga­mi do dam­skiej to­a­le­ty – nie chciał, by Pan­na Jo­nes po­my­śla­ła, że za­ara­nżo­wał tę sy­tu­ację, po­wo­do­wa­ny chęcią pó­jścia z nią do łó­żka.

Po­czuł bez­dusz­nie ulgę, gdy dwie go­dzi­ny przed umó­wio­nym spo­tka­niem Pan­na Jo­nes za­dzwo­ni­ła i po­wie­dzia­ła, że jej có­recz­ka do­sta­ła go­rącz­ki.

– ...moja prze­klęta nia­nia za­dzwo­ni­ła, że jest cho­ra, a ro­dzi­ce są na Mu­sti­que, więc je­stem udu­pio­na – oznaj­mi­ła mu z roz­dra­żnie­niem. – Ale mo­że­cie iść beze mnie: po­da­łam ochro­nie wa­sze na­zwi­ska.

– Je­stem ci bar­dzo wdzi­ęcz­ny – od­rze­kł. – Mam na­dzie­ję, że cór­ka szyb­ko wy­zdro­wie­je. – Roz­łączył się, za­nim Pan­na Jo­nes zdąży­ła za­pro­po­no­wać spo­tka­nie w pó­źniej­szym ter­mi­nie.

O dwu­dzie­stej trze­ciej Stri­ke’a i Mid­ge, ubra­ną w ciem­no­czer­wo­ny smo­king z atła­su, mo­żna było za­stać w piw­ni­cy klu­bu przy Ber­ke­ley Squ­are, sie­dzących na­prze­ciw sie­bie przy sto­li­ku mi­ędzy dwie­ma lu­strza­ny­mi ko­lum­na­mi i pod set­ka­mi zło­tych ba­lo­nów z he­lem, z któ­rych zwi­sa­ły po­ły­skli­we wstążki. Ich sie­dem­na­sto­let­ni obiekt sie­dział kil­ka sto­li­ków da­lej ra­zem z ro­dzi­ną szkol­nej przy­ja­ció­łki. Dziew­czy­na co rusz spo­gląda­ła w stro­nę we­jścia do klu­bu, a jej mina wy­ra­ża­ła mie­sza­ni­nę na­dziei i zde­ner­wo­wa­nia. W An­na­bel’s nie wol­no było ko­rzy­stać z te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych i Stri­ke wi­dział ro­snącą fru­stra­cję nie­spo­koj­nej na­sto­lat­ki wy­wo­ła­ną ko­niecz­no­ścią po­zy­ski­wa­nia in­for­ma­cji wy­łącz­nie za po­śred­nic­twem zmy­słów.

– Ośmio­oso­bo­we gro­no na go­dzi­nie pi­ątej – po­wie­dzia­ła Mid­ge do Stri­ke’a ści­szo­nym gło­sem. – Ga­pią się na cie­bie.

Stri­ke za­uwa­żył ich bez tru­du. Mężczy­zna i ko­bie­ta sie­dzący przy ośmio­oso­bo­wym sto­li­ku od­wró­ci­li się, żeby na nie­go spoj­rzeć. Ko­bie­ta mia­ła dłu­gie wło­sy w tym sa­mym ru­do­zło­tym ko­lo­rze co Ro­bin i była ubra­na w ob­ci­słą czar­ną su­kien­kę oraz szpil­ki sznu­ro­wa­ne aż po ko­la­na jej gład­kich brązo­wych nóg. Mężczy­zna, pa­ra­du­jący w bro­ka­to­wej wy­jścio­wej ma­ry­nar­ce i go­gu­sio­wa­tym kra­wa­cie, wy­glądał jak­by zna­jo­mo, lecz Stri­ke nie mógł so­bie na ra­zie przy­po­mnieć, skąd go zna.

– My­ślisz, że ko­ja­rzą cię z ga­zet? – pod­su­nęła Mid­ge.

– Mam cho­ler­nie wiel­ką na­dzie­ję, że nie – wark­nął Stri­ke. – Ina­czej wy­pa­dam z bra­nży.

Zdjęcie, któ­re pra­sa wy­ko­rzy­sty­wa­ła naj­częściej, po­cho­dzi­ło z okre­su jego słu­żby woj­sko­wej. Te­raz był star­szy, miał dłu­ższe wło­sy i o wie­le wi­ęcej cia­ła. Za­wsze gdy mu­siał ze­zna­wać w sądzie, za­pusz­czał bro­dę, któ­ra na szczęście szyb­ko ro­sła, kie­dy jej po­trze­bo­wał.

Stri­ke zna­la­zł w po­bli­skiej ko­lum­nie od­bi­cie swo­ich ob­ser­wa­to­rów i zo­ba­czył, że roz­ma­wia­ją, przy­su­nąw­szy się do sie­bie gło­wa­mi. Ko­bie­ta była bar­dzo atrak­cyj­na i wy­gląda­ło na to, że – co nie­ty­po­we w tym lo­ka­lu – nie zro­bi­ła ze swo­ją twa­rzą ni­cze­go rzu­ca­jące­go się w oczy: jej czo­ło wci­ąż się marsz­czy­ło, gdy uno­si­ła brwi, nie mia­ła nie­na­tu­ral­nie mi­ęsi­stych ust i była jesz­cze za mło­da – oce­niał ją na ja­kieś trzy­dzie­ści pięć lat – by pod­dać się ope­ra­cji, któ­re nie­po­ko­jąco upodob­ni­ły do ma­sek twa­rze naj­star­szych ko­biet przy jej sto­li­ku.

Sie­dzący obok Stri­ke’a i Mid­ge kor­pu­lent­ny Ro­sja­nin ob­ja­śniał znacz­nie młod­szej to­wa­rzysz­ce fa­bu­łę Tan­n­häu­se­ra.

– ...ale Mez­drich to uwspó­łcze­śnił – mó­wił – i w jego pro­duk­cji Je­zus po­ja­wia się na or­gii w ja­ski­ni We­nus...

– Je­zus? Na­praw­dę?

– Da i dla­te­go Ko­ściół jest nie­za­do­wo­lo­ny, a Mez­dri­cha wy­rzu­cą – za­ko­ńczył po­nu­ro Ro­sja­nin, uno­sząc do ust kie­li­szek szam­pa­na. – On oczy­wi­ście nie daje za wy­gra­ną, ale źle to się dla nie­go sko­ńczy. Wspo­mnisz moje sło­wa.

– Nogi w ru­chu – po­in­for­mo­wał Stri­ke, gdy na­sto­lat­ka wsta­ła ra­zem z resz­tą swo­je­go gro­na, a stru­sie wy­ko­ńcze­nie jej mi­ni­su­kien­ki za­fa­lo­wa­ło pu­szy­ście wo­kół niej.

– Par­kiet – ob­sta­wi­ła Mid­ge.

Mia­ła ra­cję. Dzie­si­ęć mi­nut pó­źniej Stri­ke i Mid­ge za­pew­ni­li so­bie punkt ob­ser­wa­cyj­ny w ni­szy obok ma­le­ńkie­go par­kie­tu. Mie­li z niej do­bry wi­dok na dziew­czy­nę ta­ńczącą w bu­tach, któ­re wy­da­wa­ły się dla niej odro­bi­nę za wy­so­kie, i wci­ąż po­pa­tru­jącą w stro­nę we­jścia.

– Cie­ka­we, jak Ro­bin bawi się na nar­tach – za­wo­ła­ła Mid­ge do Stri­ke’a, gdy na sali za­czął dud­nić Uptown Funk. – Mój kum­pel zła­mał za pierw­szym ra­zem oboj­czyk. Je­ździsz?

– Nie – od­pa­rł Stri­ke.

– Przy­jem­ne miej­sce ten Ze­rmatt – stwier­dzi­ła gło­śno Mid­ge, a po­tem do­da­ła coś, cze­go Stri­ke nie do­sły­szał.

– Co? – spy­tał.

– Po­wie­dzia­łam: „Cie­ka­we, czy ko­goś wy­rwa­ła”. Do­bra oka­zja. Syl­we­ster...

Nogi ge­sty­ku­lo­wa­ła do szkol­nej przy­ja­ció­łki, in­for­mu­jąc ją, że resz­tę pio­sen­ki spędzi przy sto­li­ku. Zsze­dłszy z par­kie­tu, zgar­nęła po dro­dze swo­ją wie­czo­ro­wą to­reb­kę i la­wi­ru­jąc wśród go­ści, opu­ści­ła salę.

– Za­mie­rza pó­jść do ki­bla i za­dzwo­nić z ko­mór­ki – do­my­śli­ła się Mid­ge, ru­sza­jąc za nią.

Stri­ke zo­stał w ni­szy. Piwo bez­al­ko­ho­lo­we w jego dło­ni już się ocie­pli­ło, a jego je­dy­nym to­wa­rzy­stwem był ogrom­ny gip­so­wy bo­dhi­sat­twa. Tuż obok pod­chmie­le­ni lu­dzie sie­dzie­li ści­śni­ęci na ka­na­pach i pró­bo­wa­li roz­ma­wiać, prze­krzy­ku­jąc mu­zy­kę. Stri­ke wła­śnie po­lu­zo­wał kra­wat i roz­pi­ął gór­ny gu­zik ko­szu­li, gdy zo­ba­czył, że mężczy­zna w bro­ka­to­wej ma­ry­nar­ce idzie w jego stro­nę, po­ty­ka­jąc się o cu­dze nogi i to­reb­ki. Wresz­cie go sko­ja­rzył: to był Va­len­ti­ne Long­ca­ster, je­den z przy­rod­nich bra­ci Char­lot­te.

– Kopę lat! – za­wo­łał Va­len­ti­ne, gdy już pod­sze­dł do Stri­ke’a.

– No – od­rze­kł Stri­ke, ści­ska­jąc wy­ci­ągni­ętą dłoń. – Jak leci?

Va­len­ti­ne pod­nió­sł rękę i od­su­nął na bok dłu­gą, spo­co­ną grzyw­kę, uka­zu­jąc bar­dzo roz­sze­rzo­ne źre­ni­ce.

– Nie­źle – od­po­wie­dział, prze­krzy­ku­jąc dud­ni­ący bas. – Nie mogę na­rze­kać. – Stri­ke za­uwa­żył le­ciut­ki ślad bia­łe­go prosz­ku w jed­nej z dziu­rek w jego no­sie. – Je­steś tu pry­wat­nie czy w in­te­re­sach?

– Pry­wat­nie – skła­mał Stri­ke.

Va­len­ti­ne krzyk­nął coś nie­zro­zu­mia­łe­go, w czym Stri­ke do­sły­szał imię Ja­go­na Ros­sa, męża Char­lot­te.

– Co? – za­wo­łał w od­po­wie­dzi, nie uśmie­cha­jąc się.

– Po­wie­dzia­łem: „Jago chce o to­bie wspo­mnieć na spra­wie roz­wo­do­wej”.

– Ży­czę mu po­wo­dze­nia – od­pa­rł Stri­ke pod­nie­sio­nym gło­sem. – Nie wi­dzia­łem jej od lat.

– Jago twier­dzi co in­ne­go – krzyk­nął Va­len­ti­ne. – Zna­la­zł ja­kąś gołą fot­kę, któ­rą ci wy­sła­ła ze swo­je­go sta­re­go te­le­fo­nu.

O kur­wa.

Va­len­ti­ne wy­ci­ągnął rękę, by oprzeć się na bo­dhi­sat­twie. Jego ru­do­wło­sa to­wa­rzysz­ka ob­ser­wo­wa­ła ich z par­kie­tu.

– To Ma­de­li­ne – krzyk­nął Va­len­ti­ne do ucha Stri­ke’a, za­uwa­ża­jąc, gdzie podąży­ło jego spoj­rze­nie. – Uwa­ża, że je­steś sek­sow­ny.

Śmiech Va­len­ti­ne’a za­brzmiał pi­skli­wie. Stri­ke bez sło­wa sączył piwo. W ko­ńcu młod­szy mężczy­zna chy­ba uznał, że ni­cze­go wi­ęcej nie zy­ska na bli­sko­ści ze Stri­kiem, za­sa­lu­to­wał i po­ty­ka­jąc się, zno­wu znik­nął de­tek­ty­wo­wi z oczu, aku­rat gdy na skra­ju par­kie­tu po­ja­wi­ła się Nogi, któ­ra opa­dła na obi­ty ak­sa­mi­tem sto­łek w trze­po­czącym obło­ku stru­sich piór i ewi­dent­nej roz­pa­czy.

– Była w to­a­le­cie – po­in­for­mo­wa­ła Stri­ke’a Mid­ge, do­łącza­jąc do nie­go kil­ka mi­nut pó­źniej. – Chy­ba nie uda­ło jej się zła­pać za­si­ęgu.

– I do­brze – od­rze­kł bru­tal­nie Stri­ke.

– My­ślisz, że obie­cał przy­jść?

– Na to wy­gląda. – Stri­ke po­ci­ągnął ko­lej­ny łyk cie­płe­go piwa i spy­tał gło­śno: – Więc ile osób jest z Ro­bin na tej wy­ciecz­ce nar­ciar­skiej?

– Zda­je się, że pięć – krzyk­nęła w od­po­wie­dzi Mid­ge. – Dwie pary i je­den wol­ny fa­cet.

– Aha. – Stri­ke kiw­nął gło­wą, jak­by ta in­for­ma­cja nie mia­ła wi­ęk­sze­go zna­cze­nia.

– Pró­bu­ją ją z nim ze­swa­tać – po­wie­dzia­ła Mid­ge. – Wspo­mnia­ła mi o tym przed świ­ęta­mi... Gość na­zy­wa się Ross Ły­dr­wal. – Spoj­rza­ła wy­cze­ku­jąco na Stri­ke’a. – Ro­sły Drwal.

– Ha – od­pa­rł Stri­ke z wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

– Wła­śnie. Ha, ha. Dla­cze­go ro­dzi­ce nie wy­ma­wia­ją na głos imion swo­ich dzie­ci, za­nim je dla nich wy­bio­rą? – krzyk­nęła mu do ucha.

Stri­ke po­ki­wał gło­wą, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od na­sto­lat­ki, któ­ra wła­śnie wy­cie­ra­ła nos grzbie­tem dło­ni.

Była za kwa­drans dwu­na­sta. Przy odro­bi­nie szczęścia, po­my­ślał Stri­ke, gdy wy­bi­je pó­łnoc, ro­dzi­na szkol­nej przy­ja­ció­łki zgar­nie ich obiekt i za­wie­zie go bez­piecz­nie do swo­je­go domu na Chel­sea. Gdy tak pa­trzył, zja­wi­ła się przy­ja­ció­łka, by za­ci­ągnąć Nogi z po­wro­tem na par­kiet.

Za dzie­si­ęć dwu­na­sta Nogi znów znik­nęła, od­da­la­jąc się w kie­run­ku to­a­le­ty, a Mid­ge po­szła za nią. Stri­ke, któ­ry cier­piał z po­wo­du bólu ki­ku­ta i ża­ło­wał, że nie może usi­ąść, nie miał in­ne­go wy­jścia, jak tyl­ko oprzeć się o ogrom­ne­go bo­dhi­sat­twę, po­nie­waż wi­ęk­szo­ść wol­nych miejsc była usła­na to­reb­ka­mi i po­rzu­co­ny­mi ma­ry­nar­ka­mi, któ­rych wo­lał nie prze­su­wać. Jego bu­tel­ka była już pu­sta.

– Nie lu­bisz syl­we­stra czy o co cho­dzi? – Za­brzmiał obok nie­go dam­ski głos z ak­cen­tem lon­dy­ńskiej kla­sy ro­bot­ni­czej.

Na­le­żał do ko­bie­ty z ru­do­zło­ty­mi wło­sa­mi, te­raz już za­ru­mie­nio­nej i roz­czo­chra­nej wsku­tek ta­ńcze­nia. Jej na­de­jście za­ma­sko­wał rej­wach na miej­scach przed Stri­kiem, po­nie­waż pra­wie wszy­scy wsta­li, by wy­lec na zbyt mały par­kiet, co­raz bar­dziej pod­eks­cy­to­wa­ni zbli­ża­jącą się pó­łno­cą.

– Wolę inne im­pre­zy – za­wo­łał w od­po­wie­dzi.

Była nie­zwy­kle ład­na i z całą pew­no­ścią na haju, lecz mó­wi­ła zu­pe­łnie wy­ra­źnie. Na jej szczu­płej szyi wi­sia­ło kil­ka cien­kich zło­tych na­szyj­ni­ków, su­kien­ka bez ra­mi­ączek cia­sno opi­na­ła pier­si, a nie do ko­ńca opró­żnio­ne­mu kie­lisz­ko­wi z szam­pa­nem, któ­ry trzy­ma­ła w dło­ni, gro­zi­ło ry­chłe wy­la­nie resz­ty za­war­to­ści.

– Ja też, w ka­żdym ra­zie w tym roku – krzyk­nęła do jego ucha. Spodo­bał mu się ten ak­cent z East Endu wśród tych wszyst­kich przed­sta­wi­cie­li wy­ższych sfer. – Na­zy­wasz się Cor­mo­ran Stri­ke, praw­da? Va­len­ti­ne mi po­wie­dział.

– Zga­dza się – po­twier­dził. – A ty je­steś...?

– Ma­de­li­ne Co­ur­son-Mi­les. Dziś chy­ba nie je­steś w pra­cy?

– Nie – skła­mał, lecz ina­czej niż pod­czas roz­mo­wy z Va­len­ti­ne’em, nie spie­szy­ło mu się aż tak bar­dzo, żeby ją prze­go­nić. – Dla­cze­go te­go­rocz­ny syl­we­ster ci się nie po­do­ba?

– Przez Gigi Ca­ze­no­ve.

– Słu­cham?

– Gigi Ca­ze­no­ve – po­wtó­rzy­ła gło­śniej, przy­su­wa­jąc się. Jej od­dech po­ła­sko­tał go w ucho. – To ta pio­sen­kar­ka. Była moją klient­ką. – Wi­dząc jego pu­ste spoj­rze­nie, wy­ja­śni­ła: – Dziś rano zna­le­zio­no ją po­wie­szo­ną.

– Cho­le­ra – po­wie­dział Stri­ke.

– No – od­rze­kła Ma­de­li­ne. – Mia­ła tyl­ko dwa­dzie­ścia trzy lata.

Upi­ła po­sęp­nie łyk szam­pa­na, po czym krzyk­nęła Stri­ke’owi do ucha:

– Jesz­cze ni­g­dy nie po­zna­łam pry­wat­ne­go de­tek­ty­wa.

– O ile ci wia­do­mo – od­rze­kł Stri­ke, a ona się ro­ze­śmia­ła. – Czym się zaj­mu­jesz?

– Je­stem ju­bi­ler­ką – za­wo­ła­ła w od­po­wie­dzi, a jej lek­ki uśmiech pod­po­wie­dział mu, że wi­ęk­szo­ść lu­dzi sko­ja­rzy­ła­by jej na­zwi­sko.

Na par­kie­cie tło­czy­ły się roz­grza­ne cia­ła. Wie­le osób mia­ło na gło­wie po­ły­skli­we cza­pecz­ki z pa­pie­ru. Stri­ke zo­ba­czył, że kor­pu­lent­ny Ro­sja­nin, któ­ry wcze­śniej mó­wił o Tan­n­häu­se­rze, ob­le­wa się po­tem, pod­ska­ku­jąc nie do tak­tu przy dźwi­ękach Ra­ther Be Cle­an Ban­dit.

My­śli Stri­ke’a po­mknęły na chwi­lę w stro­nę Ro­bin gdzieś w Al­pach, być może upo­jo­nej grza­nym wi­nem i ta­ńczącej ze świe­żo roz­wie­dzio­nym mężczy­zną, z któ­rym tak bar­dzo chcie­li ją po­znać przy­ja­cie­le. Przy­po­mnia­ło mu się, jaką zro­bi­ła minę, gdy się po­chy­lił, żeby ją po­ca­ło­wać.

It’s easy be­ing with you, śpie­wa­ła Jess Glyn­ne,

Sa­cred sim­pli­ci­ty,

As long as we’re to­ge­ther,

The­re’s no pla­ce I’d ra­ther be[1].

– Pa­nie i pa­no­wie, zo­sta­ła mi­nu­ta do dwa ty­si­ące pi­ęt­na­ste­go roku! – za­wo­łał DJ, a Ma­de­li­ne Co­ur­son-Mi­les spoj­rza­ła na Stri­ke’a, opró­żni­ła kie­li­szek i prze­chy­liw­szy się w stro­nę de­tek­ty­wa, zno­wu krzyk­nęła mu do ucha.

– Ta wy­so­ka w smo­kin­gu to two­ja dziew­czy­na?

– Nie, przy­ja­ció­łka – po­wie­dział Stri­ke. – Żad­ne z nas nie mia­ło dziś nic in­ne­go do ro­bo­ty.

– Więc nie będzie mia­ła nic prze­ciw­ko temu, że o pó­łno­cy cię po­ca­łu­ję?

Spoj­rzał na jej uro­czą, za­chęca­jącą twarz, na cie­płe orze­cho­we oczy i na wło­sy mu­ska­jące jej na­gie ra­mio­na.

– Ona nie – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się lek­ko.

– Ale ty będziesz?

– Szy­kuj­cie się! – ryk­nął DJ.

– Masz męża? – spy­tał Stri­ke.

– Je­stem roz­wie­dzio­na – po­wie­dzia­ła Ma­de­li­ne.

– Spo­ty­kasz się z kimś?

– Nie.

– Dzie­sięć...

– W ta­kim ra­zie – po­wie­dział Cor­mo­ran Stri­ke, od­sta­wia­jąc bu­tel­kę po pi­wie.

– Osiem...

Ma­de­li­ne po­chy­li­ła się, by po­sta­wić kie­li­szek na po­bli­skim sto­li­ku, ale nie tra­fi­ła w kra­wędź: kie­li­szek spa­dł na podło­gę, a ona wy­pro­sto­wa­ła się i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Sze­ść... pięć...

Oplo­tła ra­mio­na­mi jego szy­ję, on ob­jął ją w ta­lii. Była chud­sza niż Ro­bin: pod ob­ci­słą su­kien­ką wy­czu­wał że­bra. Po­żąda­nie w jej oczach dzia­ła­ło na nie­go jak bal­sam. Był syl­we­ster. Pie­przyć wszyst­ko.

– ...trzy... dwa... je­den...

Przy­wa­rła do nie­go, jej dło­nie zna­la­zły się w jego wło­sach, jej język w jego ustach. Po­wie­trze wo­kół nich roz­ry­wa­ły okrzy­ki i bra­wa. Nie wy­pu­ści­li się z ob­jęć, do­pó­ki nie za­brzmia­ły pierw­sze do­no­śne dźwi­ęki Auld Lang Syne. Stri­ke się ro­zej­rzał. Ni­g­dzie nie było śla­du Mid­ge ani Nóg.

– Mu­szę się zbie­rać – za­wo­łał – ale chcę twój nu­mer.

– Więc daj mi ko­mór­kę.

Za­pi­sa­ła mu swój nu­mer, po czym od­da­ła te­le­fon. Pu­ściw­szy do nie­go oko, od­wró­ci­ła się i znik­nęła w tłu­mie.

Mid­ge zja­wi­ła się do­pie­ro po kwa­dran­sie. Nogi wró­ci­ła do swo­je­go gro­na. Dziew­czy­na mia­ła roz­ma­za­ny tusz do rzęs.

– Cały czas szu­ka­ła miej­sca, gdzie mo­gła­by zła­pać za­si­ęg, ale bez­sku­tecz­nie – ryk­nęła Mid­ge do jego ucha. – Po­szła więc do ki­bla, żeby so­bie po­pła­kać.

– Wiel­ka szko­da – po­wie­dział Stri­ke.

– Czy ty masz na twa­rzy szmin­kę? – spy­ta­ła Mid­ge, przy­gląda­jąc mu się.

Wy­ta­rł usta grzbie­tem dło­ni.

– Spo­tka­łem sta­rą przy­ja­ció­łkę mat­ki – po­wie­dział. – No to... szczęśli­we­go No­we­go Roku.

– Na­wza­jem – po­wie­dzia­ła Mid­ge, wy­ci­ąga­jąc rękę, któ­rą Stri­ke uści­snął. Gdy spoj­rza­ła na roz­ra­do­wa­ny tłum, od­bi­ja­jący ba­lo­ny i opró­szo­ny bro­ka­tem z wy­bu­cha­jących za­ba­wek, krzyk­nęła Stri­ke’owi do ucha: – Jesz­cze ni­g­dy nie wi­ta­łam No­we­go Roku w to­a­le­cie. Mam na­dzie­ję, że to nie jest zły znak.

4

Śpij bło­go jako śpi cier­pli­wa róża,

Śmia­ło spa­ce­ruj po śnie­żnych wzgó­rzach.

Zima wy­tchnie­niem jest dla sie­bie sa­mej.

He­len Jack­sonJa­nu­ary

W su­mie Ro­bin miło spędzi­ła czas w Ze­rmat­cie. Już za­po­mnia­ła, jak to jest prze­spać w nocy osiem go­dzin. Sma­ko­wa­ło jej je­dze­nie, po­do­ba­ło jej się je­żdże­nie na nar­tach i to­wa­rzy­stwo przy­ja­ciół, a poza tym tyl­ko lek­ko za­drża­ła, gdy Ka­tie po­wie­dzia­ła jej z nie­po­ko­jem, któ­ry po spo­koj­nej re­ak­cji Ro­bin ustąpił miej­sca uldze, że Mat­thew rze­czy­wi­ście przy­wió­zł do Ma­sham na Boże Na­ro­dze­nie Sa­rah ra­zem z ich nowo na­ro­dzo­nym sy­nem.

– Dali mu na imię Wil­liam – po­wie­dzia­ła Ka­tie. – Pew­ne­go wie­czo­ru wpa­dli­śmy na nich w Bay Hor­se. Dziec­kiem zaj­mo­wa­ła się ciot­ka Mat­thew. Na­praw­dę nie lu­bię tej Sa­rah. Jest ta­aaka za­do­wo­lo­na z sie­bie.

– Też nie mogę po­wie­dzieć, że­bym za nią prze­pa­da­ła – po­wie­dzia­ła Ro­bin. Ucie­szy­ła się, wie­dząc, że zdo­ła­ła unik­nąć wręcz nie­uchron­ne­go na­tkni­ęcia się na nią w swo­im ro­dzin­nym mie­ście, i li­czy­ła na to, że przy odro­bi­nie szczęścia w na­stęp­ne Boże Na­ro­dze­nie wy­pad­nie ko­lej ro­dzi­ny Sa­rah, by go­ścić u sie­bie wnu­ka, więc znik­nie nie­bez­pie­cze­ństwo przy­pad­ko­we­go spo­tka­nia.

Z po­ko­ju Ro­bin roz­ci­ągał się wi­dok na za­śnie­żo­ny Mat­ter­horn, któ­ry dźgał błękit­ne nie­bo ni­czym gi­gan­tycz­ny kieł. Świa­tło na tej pi­ra­mi­dal­nej gó­rze zmie­nia­ło się ze zło­te­go w brzo­skwi­nio­wy albo z atra­men­to­we­go we wrzo­so­wy, w za­le­żno­ści od kąta pa­da­nia pro­mie­ni sło­necz­nych, i Ro­bin, sie­dząc sama w po­ko­ju i wpa­tru­jąc się w tę górę, była naj­bli­żej osi­ągni­ęcia spo­ko­ju i dy­stan­su, na któ­re li­czy­ła, wy­bie­ra­jąc się w tę pod­róż.

Je­dy­nym ele­men­tem urlo­pu, któ­re­go Ro­bin chęt­nie by się po­zby­ła, był Ross Ły­dr­wal, o dwa lata od niej star­szy i pra­cu­jący w prze­my­śle far­ma­ceu­tycz­nym. Wy­da­wał się ca­łkiem przy­stoj­ny, miał za­dba­ną bro­dę w pia­sko­wym ko­lo­rze, sze­ro­kie bar­ki i ogrom­ne nie­bie­skie oczy; nie był też do ko­ńca nie­sym­pa­tycz­ny, lecz mimo to Ro­bin do­szła do wnio­sku, że jest tro­chę ża­ło­sny. Bez względu na to, cze­go do­ty­czy­ła roz­mo­wa, ja­ki­mś cu­dem uda­wa­ło mu się skie­ro­wać ją w stro­nę swo­je­go roz­wo­du, któ­ry naj­wy­ra­źniej nie­mi­le go za­sko­czył. Po sze­ściu la­tach ma­łże­ństwa jego żona oznaj­mi­ła, że nie jest szczęśli­wa, i to od daw­na, spa­ko­wa­ła swo­je rze­czy i ode­szła. W ci­ągu kil­ku pierw­szych dni urlo­pu Ross dwu­krot­nie opo­wie­dział Ro­bin całą tę hi­sto­rię, więc po dru­giej, nie­mal iden­tycz­nej re­la­cji, za­częła do­kła­dać wszel­kich sta­rań, by uni­kać sie­dze­nia obok nie­go pod­czas po­si­łków. Nie­ste­ty, nie zro­zu­miał alu­zji i da­lej miał Ro­bin na ce­low­ni­ku, za­chęca­jąc, by dzie­li­ła się szcze­gó­ła­mi swo­je­go nie­uda­ne­go ma­łże­ństwa. Ro­bił to po­nu­rym to­nem, któ­ry by­łby sto­sow­niej­szy, gdy­by oby­dwo­je cier­pie­li na tę samą śmier­tel­ną cho­ro­bę. Ro­bin przy­jęła krze­pi­ącą po­sta­wę, oznaj­mia­jąc mu, że w tym mo­rzu jest jesz­cze mnó­stwo ryb oraz że oso­bi­ście cie­szy się z od­zy­ska­nia wol­no­ści. Gdy Ross spoj­rzał na nią nie­co we­se­lej ja­sny­mi nie­bie­ski­mi ocza­mi i wy­ra­ził wiel­ki po­dziw dla jej za­dzior­no­ści, za­częła się oba­wiać, że mógł ode­brać jej de­kla­ra­cję szczęśli­wej nie­za­le­żno­ści jako za­wo­alo­wa­ne za­pro­sze­nie.

– Uro­czy gość, praw­da? – spy­ta­ła ją Ka­tie z na­dzie­ją w gło­sie któ­re­goś wie­czo­ru w ba­rze, gdy Ro­bin uda­ło się uwol­nić od Ros­sa po ko­lej­nej go­dzi­nie wy­słu­chi­wa­nia aneg­dot o jego by­łej żo­nie.

– Wy­da­je się w po­rząd­ku – po­wie­dzia­ła Ro­bin, nie chcąc ura­zić ku­zyn­ki – ale na­praw­dę nie jest w moim ty­pie, Ka­tie.

– Za­zwy­czaj jest bar­dzo za­baw­ny – za­pew­ni­ła roz­cza­ro­wa­na Ka­tie. – Nie wi­dzisz go w naj­lep­szym wy­da­niu. Za­cze­kaj, aż wy­pi­je parę drin­ków.

Jed­nak w syl­we­stro­wy wie­czór, ma­jąc w so­bie ol­brzy­mią ilo­ść piwa i sznap­sów, Ross naj­pierw się roz­krzy­czał, lecz w nie­szcze­gól­nie za­baw­ny spo­sób, a po­tem ze­bra­ło mu się na sen­ty­men­ty. O pó­łno­cy obie pary się po­ca­ło­wa­ły, a Ross zwró­cił za­czer­wie­nio­ne oczy w stro­nę Ro­bin i roz­po­sta­rł ra­mio­na. Po­zwo­li­ła po­ca­ło­wać się w po­li­czek, a na­stęp­nie pró­bo­wa­ła się wy­swo­bo­dzić, lecz on szep­nął pi­jac­ko do jej ucha.

– Je­steś taka ślicz­na.

– Dzi­ęki – od­rze­kła, a po chwi­li do­da­ła: – Mó­głbyś mnie już pu­ścić?

Pu­ścił ją i wkrót­ce Ro­bin po­szła do łó­żka, za­my­ka­jąc drzwi na klucz. Za­raz po tym, jak wy­łączy­ła świa­tło, ktoś do nich za­pu­kał. Le­ża­ła w ciem­no­ści, uda­jąc, że śpi, i po chwi­li usły­sza­ła od­głos od­da­la­jących się po­wo­li kro­ków.

In­nym nie­do­sko­na­łym aspek­tem urlo­pu oka­za­ła się jej skłon­no­ść do roz­my­śla­nia o Stri­ke’u i in­cy­den­cie przed Rit­zem. Do­syć ła­two przy­cho­dzi­ło jej nie my­śleć o wspól­ni­ku, gdy sta­ra­ła się utrzy­mać w pio­nie na nar­tach, ale poza tym jej nie­ma­jący in­ne­go za­jęcia umy­sł ci­ągle wra­cał do py­ta­nia, co by się sta­ło, gdy­by po­rzu­ci­ła swo­je za­ha­mo­wa­nia oraz oba­wy i po­zwo­li­ła się po­ca­ło­wać. To zaś nie­uchron­nie pro­wa­dzi­ło do in­ne­go py­ta­nia, tego sa­me­go, któ­re za­da­wa­ła so­bie przed trze­ma laty, spa­ce­ru­jąc po cie­płym bia­łym pia­sku na Ma­le­di­wach. Czy już ka­żdy urlop do ko­ńca ży­cia miał jej upły­wać na za­sta­na­wia­niu się, czy za­ko­cha­ła się w Cor­mo­ra­nie Stri­ke’u?

Nie za­ko­cha­łaś się – za­pew­nia­ła sie­bie w my­ślach. – Dał ci ży­cio­wą szan­sę i być może tro­chę go ko­chasz, bo jest two­im naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, ale nie je­steś w nim za­ko­cha­na. A po chwi­li, z wi­ęk­szą szcze­ro­ścią: A na­wet gdy­byś była, mu­sisz z tym sko­ńczyć. Tak, być może po­czuł się ura­żo­ny, kie­dy nie po­zwo­li­łaś mu się po­ca­ło­wać, ale lep­sze to, niż gdy­by miał my­śleć, że usy­chasz z mi­ło­ści do nie­go. Za­ko­cha­na wspól­nicz­ka to do­słow­nie ostat­nie, cze­go by so­bie ży­czył.

Jaka szko­da, że nie mo­gła być jed­ną z tych ko­biet, któ­re po­tra­fią się z kimś po­ca­ło­wać pod­czas za­kra­pia­ne­go wie­czo­ru, a po­tem się z tego śmiać. Sądząc po tym, co wie­dzia­ła o uczu­cio­wej prze­szło­ści Stri­ke’a, wła­śnie ta­kie ko­bie­ty lu­bił: gra­jące w tę grę z nie­fra­so­bli­wo­ścią, ja­kiej Ro­bin ni­g­dy się nie na­uczy­ła.

Wró­ci­ła do agen­cji w dru­gim ty­go­dniu stycz­nia z du­żym pu­de­łkiem szwaj­car­skich cze­ko­la­dek. Ka­żde­mu, kto py­tał, łącz­nie ze Stri­kiem, mó­wi­ła, że ba­wi­ła się wspa­nia­le.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

PRZY­PI­SY

[1] Ła­two jest z tobą być, / świ­ęta pro­sto­ta, / do­pó­ki je­ste­śmy ra­zem, / nie chcę być ni­g­dzie in­dziej.