Cudze moje. Wiersze (wybór przekładów poezji z lat 1968–2020) - Krystyna Rodowska - ebook

Cudze moje. Wiersze (wybór przekładów poezji z lat 1968–2020) ebook

Krystyna Rodowska

0,0

Opis

Proponuję czytelnikom poezji książkę szczególną. Nie jest to tylko układanka wierszy czy próz poetyckich, urodzonych w rozmaitych „obcych” językach, z innych doświadczeń egzystencjalnych i cywilizacyjnych. Prezentuję zbiór światów, uzbieranych w ciągu wielu lat, wielu poetyckich podróży; te światy żyją tu i teraz, ożywione dzięki mojemu przylgnięciu do nich, a następnie zaproszeniu ich do polszczyzny. Dzielę się więc rezultatem przedziwnej fascynacji czy zaintrygowania, zwieńczonego ostatecznie wyborem ‒ tekstów, doborem – słów, w niekończącym się pościgu za sensem i brzmieniem tamtych, oryginalnych, który sprawił, że ewidentnie cudze wiersze przeobraziły się w moje, zachowując jednak to coś do końca kulturowo nieoswojonego, co stanowi o ich atrakcyjności. 

W ciągu przeszło półwiecza utwory te pojawiały się na różnych łamach gościnnych, najczęściej „Literatury na świecie”, ale także „Odry”, „Twórczości”, i od lat już – otwartego na wartościową poezję, także „obcą” – „Kwartalnika Artystycznego”. Dla prezentowanej antologii wybrałam formę ronda: zaczyna się ona od przypomnienia prekortezjańskich „Hymnów” króla-poety Netzahualcoyotla i kończy prezentacją wierszy poetów, tworzących w rdzennych językach latynoskich narodów, których rozpoznawalna, zanurzona w mitologicznym odczuwaniu świata, w ścisłej więzi z przyrodą poezja upomina się o prawo do obecności i oddziaływania na wrażliwość współczesnego czytelnika.

 

Krystyna Rodowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 181

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marcinmokry

Nie oderwiesz się od lektury

poezja
00

Popularność




Karta tytułowa

Pamięci Prof. Haliny Suwały, mojej Mistrzyni z lat studiów romanistycznych, której zawdzięczam zainteresowanie się przekładem literackim i pierwsze próby w tej dziedzinie

DROGI DO PRZEKŁADU

Słońce opiewane w poemacie azteckim jest inne niż słońce z hymnu egipskiego, mimo że chodzi o to samo ciało niebieskie

Octavio Paz, Tłumaczenie: słowo i dosłowność

Poezja jest nieprzetłumaczalna; i właśnie dlatego trzeba ją tłumaczyć

Michel Deguy

Zdolności poznawcze i adaptacyjne języka wciąż ewoluują: jeszcze do niedawna tłumacze literatury (zarówno prozy jak poezji) i translatolodzy używali terminu „tłumaczenie”, zastępowane obecnie coraz częściej, zarówno przez teoretyków jak praktyków tego specyficznego zajęcia i procesu przez słowo „przekład”. „Tłumaczenie” (inaczej: „eksplikacja”, „wyjaśnianie”, „wykładanie znaczeń”), w odniesieniu do poezji, zawsze odbierałam jako rozmijanie się z prawdą, wręcz jako semantyczny zgrzyt. Z kolei ten drugi termin: „przekład”, także nie wydaje mi się całkowicie zadowalający. Przekłada się coś z miejsca na miejsce, z czasu w inny czas, przenosi (w domyśle: by niczego z pierwotnego kształtu nie uronić?). Także i to słowo, zwłaszcza w odniesieniu do poezji, okazuje się bezradne wobec tego wszystkiego, co rzeczywiście się dzieje między tekstem wyjściowym a docelowym. Zacytuję w tym miejscu zdanie eksperta-teoretyka i praktyka przekładu1, z którym się całkowicie zgadzam: „Przekład: niesamowite zjawisko, wykraczające poza domenę języka”. W przeprowadzonej z nim przez dziennikarkę niesłychanie interesującej rozmowie pada z kolei uwaga Romana Jacobsona: „W przypadku poezji, praca tłumacza polega na twórczej transpozycji, w rezultacie której powstaje poemat w innym kształcie językowym”.

Ta wypowiedź odsłania wagę gestu kreacyjnego autora przekładu poetyckiego. Tak, również autorki przekładu tekstów, jakie prezentuję poniżej ‒ przecież cudzych.

Moim pierwszym przekładem poezji był tekst osobliwy: podwójnie, piętrowo cudzy, co więcej ‒ obcy, bo pozbawiony autora, anonimowy, jak do czasu sądzono. Były to:

Trzy medytacje na temat tajemnicy bóstwa

Trzy napisane białym wierszem hymny, poświęcone Temu, którego nazywa się w nich Dawcą Życia. Trzy arcydzieła zwięzłości poetyckiego wyrazu. Odkryłam je w roku 1965, czy 1966 w meksykańskim miesięczniku „Cuadernos de Bellas Artes”, w dobrze zaopatrzonej w książki i pisma bibliotece Ambasady Meksyku, gdzie w tym czasie byłam zatrudniona jako tłumaczka. Zachwyciłam się moim odkryciem do tego stopnia, że przetłumaczyłam owe teksty z języka hiszpańskiego, który nie był jednak językiem oryginału. Przekładu z języka nahuatl na hiszpański dokonał Miguel Leon Portilla, zasłużony historyk ‒ badacz kultury i filozofii Meksyku prekortezjańskiego, nie podając jednak daty ich powstania. Według jego prowizorycznych ‒ w tamtym czasie ‒ ustaleń, teksty te były dziełem anonimowych mędrców. Tak też je przedstawiłam na łamach pisma ówczesnych młodych poetów i krytyków „Orientacja”, w r. 19692. Dopiero w jakiś czas później, ten sam badacz odkrył prawdziwego autora tych niezwykłych hymnów. Był nim Netzahualcoyotl – władca Texcoco (państewka, leżącego dzisiaj w obrębie gigantycznej, stołecznej metropolii), filozof, mędrzec i poeta, który przeszło 100 lat przed inwazją Hiszpanów na Meksyk, wzniósł świątynię na cześć Jedynego Boga w epoce panującego wielobóstwa i skomponował około 60 sławiących Go hymnów.

Emanujące z tych poetyckich medytacji skupienie, powaga i godność, z jaką tak odległy w czasie człowiek wytrzymuje napór straszliwego i dalekiego Boga początku i końca świata, powściągliwa artykulacja bólu, który rodzi się z rozpamiętywania spraw ostatecznych, urzekły mnie i skłoniły do podzielenia się moim odkryciem z czytelnikami i autorami pisma „Orientacja”. To była moja pierwsza – o ile mnie pamięć nie myli – translatorska publikacja, która stała się wówczas wydarzeniem w środowisku młodych poetów i krytyków.

Przedziwne, niepowtarzalne doświadczenie: przeniosłam do polszczyzny teksty, dotykane jakby przez grubą szybę, przekładane – z pierwszego przekładu. Nie mogłam zobaczyć ich pierwotnego, graficznego kształtu, posłyszeć niepodobnych do niczego mi znanego dźwięków i rytmów wygłaszanych w tamtej, tak odległej cywilizacyjnie mowie. Czy udało mi się przemycić coś z tamtego, filtrowanego przeze mnie po raz wtóry światła obcej symboliki? („kwiaty” i „pieśni”, to przyjaźń i sztuka – jedyne pocieszenia w ulotności ludzkiego życia, jak dowiedziałam się z kompetentnego w tej materii komentarza). Musiałam polegać na pośredniku: nie miałam innego wyjścia, jeśli chciałam zdobyć to znalezisko dla swojego języka i swojej ekspresji. Tłumacza z oryginału – profesora historii kultury Miguela Leona Portillę poznałam kilka lat później na Universidad Autónoma, podczas mojego pierwszego pobytu stypendialnego w Meksyku: zaproponował, żebym uczyła się języka nahuatl – języka dawnych mieszkańców Doliny Meksykańskiej. Dla studentów historii i historii kultury kraju język nahuatl pełni rolę rodzimej łaciny, która jednak wciąż podskórnie żyje, choćby w nazwach miejscowości, autostrad, w imionach nadawanych dzieciom przez intelektualistów i artystów tego kraju. Niestety, nie mogłam wówczas zostać dłużej w Meksyku dla wtajemniczeń w język i kulturę z kręgu nahuatl. Musiałam wracać do Polski, do siedmioletniego syna, który jesienią miał iść do pierwszej klasy…

Mieszkańcy dawnego Meksyku, budując swoje potężne piramidy, całkowicie odmienne w zamyśle i przeznaczeniu od egipskich, pragnęli sprostać swym bogom. Granice zacierają się, kapłani po stopniach piramid Słońca i Księżyca wstępują w przestwór nieba, pełzający wąż unosi się w powietrze, bogowie zaś tą samą drogą zstępują na ziemię; nic nie może zakłócić niezniszczalnego krwioobiegu spraw boskich i ludzkich, nieubłaganej wymienności życia i śmierci, przerwać krzyku umierających „orłów” i „tygrysów”, których wojna „ukwieca”. Śmierć człowieka nie oznacza zniszczenia jednostki – najwyższej dla siebie miary sensu i wartości świata – lecz jest udziałem w zjednoczeniu istot, skazanych na wojnę i śmierć.

Życie na ziemi jest nieustannym zagrożeniem a zarazem jedynym dobrem, które je zażegnuje, stąd wielka rola przyjaźni w myśli filozoficznej z kręgu kultury nahuatl. Niebezpieczeństwo i groza, wiszące w powietrzu, kruchość egzystencji, wzmagają potrzebę solidarności i miłości. Niepokój i lęk przed wszechogarniającą śmiercią, oddalenie od Boga, a co za tym idzie, pełne tęsknoty wątpienie w możliwość spotkania się z Nim w życiu przyszłym, czynią z ziemi, pękającej w nieoczekiwanych szczelinach, teren spotkania ludzi – wspólników w Losie. Z kolei odnalezienie się we wspólnym nieszczęściu, pozbawia je niejako realności: człowiek staje się silny i twórczy poprzez sztukę i zaznacza swoją obecność „tutaj”. Sztuka jest dlań medium, środkiem kontaktu, zażegnaniem bólu odejścia, szukaniem Boga ukrytego w drżeniu potrącanych kwiatów i w dźwiękach pieśni.

Hymny mówią o Bogu Jedynym, są wyróżniającym się w owej epoce dokumentem sublimacji myśli religijnej, która, przebijając się przez kolorową wrzawę wielobóstwa, odgadywała uciszenie intymnego obcowania z Istotą Najwyższą.

Po cudownych grotach, ogrodach i fontannach, gdzie król-filozof spędzał długie godziny na medytacjach, nie zostało dziś ani śladu. „Poszczący Kojot” przeczuwał los swój, imperium Azteków i świata:

„Krótkie jest królestwo kwiatów, tak krótkie jak królestwo człowieka”3.

A oto mój tamten przekład (z hiszpańskiego) Hymnów Netzahualcoytla:

Początek i koniec

Kwiatami piszesz rzeczy,

Dawco Życia.

Śpiewem barwy rozniecasz,

Śpiewem cień rzucasz na tych,

Co muszą żyć na ziemi.

Przyjdzie dzień, gdy wykreślisz

Orły i tygrysy.

W malowidłach Twych tylko żyjemy,

Tu, na ziemi.

Inkaustem czarnym zalejesz

To, co było braterstwem,

Wspólnotą i szlachetnością.

Cień rzucasz na tych,

Co muszą żyć na ziemi

Zagadka człowieka wobec Boga

Czy mają korzenie, czy istnieją naprawdę ludzie?

Nikt nie rozumie do końca

Czym jest Twoje bogactwo,

Czym są Twoje kwiaty.

O Ty, któryś pomyślał sam siebie!

Niedokończone zostawiamy sprawy.

Dlatego płaczę

I smutek mnie gnębi.

Tutaj kwiatami przeplatam

Szlachetność i przyjaźń.

Radujcie się!

Czy w miejscu tajemnym, tam,

Także jest tak?

Zaprawdę, tam jest inaczej.

Na ziemi kwiat rośnie i śpiewa.

Tutaj żyjemy!

Hymn do Dawcy Życia

Dom Tego co pomyślał sam siebie

Nie jest w jakiejś stronie.

Boga, Pana naszego

Wzywają wszystkie strony.

We wszystkich stronach jest czczony,

Chwały i sławy Jego

Szukamy na ziemi.

On jest, który pomyślał rzeczy,

On jest, który pomyślał siebie:

Bóg.

Wzywają Go wszystkie strony,

We wszystkich stronach jest czczony.

Chwały i sławy Jego

Szukamy na ziemi.

Nikt z nas tutaj nie może,

O nikt, być przyjacielem

Dawcy Życia.

Przywołujemy Go tylko.

U Jego boku,

Obok,

Dane nam

Żyć na ziemi.

A ten, co Go napotka,

Sam dobrze o tym wie:

Przywołujemy Go tylko,

U Jego boku,

Obok,

Dane nam żyć na ziemi.

Zaprawdę nikt nie jest

Przyjacielem Twym, Dawco Życia!

Jak pośród kwiatów tylko

Ktoś szuka kogoś,

Tak Ciebie szukamy na ziemi,

Żyjący obok Ciebie.

Przez krótką chwilę tylko

Żyć będziemy u Twego boku.

Szaleństwem poisz nas tutaj,

Dawco Życia!

Nikt nie może u Twego boku

Być sławnym i rządzić na ziemi.

Ty sam przemieniasz rzeczy,

Wie to nasze serce:

Być sławnym i rządzić na ziemi

Nikt nie może u Twego boku.

Do zacytowanych tutaj moich dawnych przekładów i własnego tekstu, którym je opatrzyłam, dodaję teraz, po latach, zwięzły, poetycki komentarz współczesnego poety kolumbijskiego: zawarł w nim odczucie głębokiego, historycznego dystansu i niewzruszoną aktualność religijnych intuicji mędrca sprzed epoki Konkwisty, wyrażonych w symbolicznym języku sztuki.

JUAN MANUEL ROCA

Testament Nezahualcoyotla

Tygrys

znika w namalowanej dżungli

pręga za pręgą

orzeł

znika w namalowanym niebie

pióro po piórze.

Żyjemy w rysunku na korze.

Zaleje nas czarny atrament

Dawcy Życia.

Zatrzymałam się dłużej przy moim pierwszym przekładzie poetyckim, który uświadomił mi, jak skomplikowane i trudne może być wchodzenie w świat odbieranych intuicyjnie znaków kulturowych oryginału (w tym wypadku praktycznie niedostępnego), by ośmielić się na dokonanie ich transferu.

Ale przecież byłam romanistką, ukończyłam studia z zakresu filologii francuskiej, nie śniło się jeszcze o iberystyce. Uczęszczałam pilnie na studium przekładowe, utworzone dla zainteresowanych i prowadzone znakomicie przez Halinę Suwałę, wówczas świeżo po doktoracie z Emila Zoli, co zaowocowało w późniejszych latach wieloma moimi przekładami, także prozy francuskiej, aż po W stronę Swanna Marcela Prousta – pierwszy tom A la Recherche du temps perdu, w którym zaproponowałam własną interpretację i odzyskiwanie we współczesnej polszczyźnie utraconego (nie straconego!) świata i sposobów opisywania tych procesów w języku wykreowanym przez francuskiego pisarza; on sam, o czym warto pamiętać, wielką wagę przywiązywał do problemów przekładu.

Nie da się ukryć, że w moim przypadku drogi do przekładu, do permanentnej dwu a właściwie trójjęzyczności moich praktyk translatologicznych4 prowadziły przez meandry mojej biografii. I przez poezję. Pisanie wierszy, a także próbowanie sił w krytyce literackiej, wyprzedziło nieznacznie zajęcie się przekładem poetyckim, także z języka hiszpańskiego. Pamiętam, że Zofia Szleyen, najbardziej chyba wówczas – w latach 60. i 70. znana tłumaczka literatury hiszpańskiej, na której seminarium uczęszczałam w czasie studiów, zaproponowała mi zrobienie kilku „rybek”, czyli przekładów filologicznych wierszy, do antologii poetów kubańskich, którą akurat przygotowywała. Propozycję przyjęłam z mieszanymi uczuciami: czułam, że nie potrafię spreparować „rybki”, że potraktowanie zadaniowo tych tekstów doprowadzi mnie do przekładu poetyckiego. Pani Zofia, odbierając efekt mojej pracy, zorientowała się natychmiast, dlaczego nie mogłam wywiązać się z tego pierwszego zamówienia i… włączyła gotowe przekłady do swojej antologii.

Praca w Ambasadzie Meksyku w charakterze tłumaczki, pierwsza po studiach, dodatkowo rozbudziła moją ciekawość literatury w języku hiszpańskim. Ambasada w tym czasie, w latach 1964-66, była malutka, w jej biurze pracowały cztery osoby, włącznie ze mną, ale w bibliotece było sporo książek i pism literackich. Tam odkryłam także, oprócz Hymnów do Jedynego Boga, bynajmniej nie anonimowych – jak się później okazało – przedziwną lirykę erotyczną Emilio Pradosa, hiszpańskiego poety, który po zwycięstwie frankizmu w wojnie domowej, jak Luis Cernuda, jak tylu innych, wylądował na emigracji w Meksyku. Prados, poeta doświadczenia wewnętrznego, wyrażanego w zmysłowych, czasem kosmicznych obrazach, ekstatyczny i ascetyczny w słowie, poeta jedności cielesno-duchowej, ośmielił mnie wówczas do podobnych poszukiwań w moich własnych erotykach. I tak cudza poezja wchodziła swoimi sposobami w obszar tego, co odkrywałam ze zdumieniem jako najgłębiej moje. Odkrywałam – poprzez przekład. Tych kilka tekstów poetyckich Emilio Pradosa w mojej translacji opublikowałam w latach 80. w którymś z „hiszpańskich” numerów „Literatury na świecie” (pracowałam tam wówczas jako redaktorka odpowiedzialna za dział literatury hiszpańskojęzycznej).

A teraz prezentuję je, po latach, w wyborze Cudzych Moich.

Dlaczego zaangażowałam się tak trwale w przysparzające nieuchronnych niedosytów interpretowanie cudzych tekstów jakim jest przekład, że nie przestaje mi ono towarzyszyć w moim własnym pisaniu? Pewna znakomita poetka przekonywała mnie kiedyś, że tracę w ten sposób cenny czas, który powinnam przeznaczyć na własny rozwój poetycki. A ja, trochę jak aktor, zafascynowany przygodą wydobywania z siebie innych wcieleń, innych głosów, traktuję to, co się dzieje między tekstem, który broni dostępu do siebie innym językiem, innym zasobem skojarzeń i odniesień kulturowych, jako intrygującą możliwość poszerzenia własnej, ograniczonej skali wyrazu, jako zwielokrotnienie światów. Dlaczego rezygnować z przejścia przez doświadczenie bycia czymś i kimś innym, niż tylko sobą? Poza tym, skoro ciekawość inności, (a z nią najwidoczniej się urodziłam) skłoniła mnie do poznawania dwóch języków romańskich, uważałam za coś w rodzaju obowiązku dzielenie się z czytelnikami polskimi zdobyczami, często skarbami, które z tych licznych wypraw wynosiłam.

Moje wyprawy po „złote runo” miały sens nie tylko metaforyczny. Od połowy lat 90. po połowę drugiej dekady bieżącego stulecia, odbywałam niemal co roku podróże, będące wynikiem wydłużającego się łańcucha zaproszeń na międzynarodowe festiwale poetyckie, na których występowałam jako polska poetka francusko- i hiszpańskojęzyczna. Nigdy nie korzystałam z pomocy i pośrednictwa lokalnych recytatorów, zawsze sama odczytywałam publicznie swoje wiersze po polsku i w tych dwóch przyswojonych sobie w ciągu lat językach. Ciąg zaakceptowanych przypadków, spotkań, koincydencji, stał się moim losem, w którym poezja i podróże splatały się prędzej czy później z przekładem. Większość prezentowanych w niniejszym wyborze wierszy autorów poznawanych na owych festiwalach wywodzi się z tych doświadczeń. Niektórzy z nich, tacy jak poeci z Ameryki Łacińskiej José Angel Leyva, Maricruz Patiño, czy Susana Szwarc, stali się z czasem bliskimi przyjaciółmi, z którymi do dziś utrzymuję żywy kontakt. Kontakt osobisty z innymi, takimi jak poeta z Ekwadoru Ivan Oñate, Wenezuelczyk Pedro Arturo Estrada, Argentyńczyk Leopoldo Castilla, okazał się na odległość trudny do utrzymania. Obdarowali mnie jednak swoimi książkami poetyckimi i adresami internetowymi, a ja wybrałam garść ich wierszy do zaprezentowania w moim przekładzie. Niektórzy, jak poznani w czasie moich dwóch długich pobytów stypendialnych, bliscy mi osobiście meksykańscy poeci: Efrain Huerta, Carlos Montemayor i Juan Bañuelos, odeszli w inny wymiar. Odeszli, jakiś czas temu, przekładani przeze mnie wielokrotnie i zaprzyjaźnieni Meksykanie: Octavio Paz, José Emilio Pacheco, niedawno – Chilijczyk Nicanor Parra, a także wybitny nikaraguański poeta i duchowny, Ernesto Cardenal, z którym zetknęłam się w roku 2006 podczas Międzynarodowego Festiwalu Poezji w Granadzie (Nikaragua). Ale wierszy tych czworga Wspaniałych nie uświadczy czytelnik w niniejszym wyborze: odsyłam go do bardzo obszernej mojej autorskiej antologii Umocz wargi w kamieniu (2011, Biuro Literackie), w której zaprezentowałam przede wszystkim twórczość „ojców założycieli” współczesnej poezji Ameryki Łacińskiej.

Podobnie rzecz się ma z poetami francuskimi, których przeszło 400-stronicową moją autorską antologię Na szali znaków wydało pod koniec 2007 roku także Biuro Literackie: z przedstawionych w niej czternastu autorów (z których trzech już nie żyje) tylko jeden występuje w niniejszym wyborze: to Bernard Noël, bliski mi przez wiele lat poeta, reprezentowany wierszami publikowanymi tutaj po raz pierwszy w edycji książkowej. Mojej pracy patronowała zasada sięgania wyłącznie do przekładów publikowanych w różnych czasach w pismach literackich, takich jak „Literatura na świecie”, „Kwartalnik Artystyczny”, „Odra”, „Twórczość” i inne, czasem już nieistniejące, jak nieodżałowana „Nowa Okolica Poetów”. Wyjątek uczyniłam w przypadku prezentacji moich przekładów sonetów miłosnych wielkiego poety portugalskiego Camõesa, zamieszczonych w skromnym, opublikowanym przez Ludową Spółdzielnię Wydawniczą w r. 1984 wyborze, dokonanym przez mojego ówczesnego kolegę redakcyjnego Józefa Waczkowa. Mało kto dzisiaj jest w posiadaniu tej szczupłej książeczki, ja zaś przywiązuję dużą wagę do wspaniałej, nowatorskiej w dobie Renesansu liryki Portugalczyka, którą – w mojej interpretacji – chciałam przypomnieć polskiemu czytelnikowi. Jedyny to także przypadek, że podczas przekładania jego utworów, zaglądając raz po raz do oryginałów, współpracowałam z jedną ze studentek portugalistyki, „wyciskając” z niej wszystkie możliwe znaczenia i konotacje odległych w czasie portugalskich słów. Także dwa moje rymowane przekłady wierszy Gerarda de Nerval „wyjęłam” z trzeciego tomu Antologii poezji francuskiej Jerzego Lisowskiego, który je w swoim czasie u mnie „zamówił”. Sporo miejsca zajmują tutaj utwory współczesnych poetów kubańskich, prezentowanych w numerze „Literatury na świecie”, poświęconym emigracyjnej literaturze tego kraju (3/1999), takim jak Severo Sarduy, Herberto Padilla i Orlando Gonzalez Esteva; uprzystępnił mi je ten ostatni, poeta z Miami, poznany pod koniec lat 90. podczas Międzynarodowego Święta Poezji „Ardentisima” w Murcii (Hiszpania). Uzupełniają je przekłady wierszy Reiny Marii Rodriguez i Antona Arrufata – znakomitych poetów żyjących na Kubie, na uboczu oficjalnej polityki kulturalnej reżymu, z którymi miałam możliwość spotkania się osobiście w Hawanie, w roku 20075.

Oprócz stypendialnych i poetyckich podróży do Francji, Hiszpanii, Meksyku i innych krajów Ameryki Łacińskiej, Québecu i bliżej – na festiwale poetyckie w Macedonii, na Litwie i na Słowacji, bardzo ważną rolę w kształtowaniu i możliwości kontynuowania dróg do przekładu odegrała moja wieloletnia praca redakcyjna w miesięczniku „Literatura na świecie”, a wcześniej6 i później – współpraca z tym pismem. Zdziwić może obecność w niniejszym wyborze przekładów wierszy łotewskiej poetki – Dagnii Dreiki, dokonywanych we współpracy z nią i za pośrednictwem języka francuskiego, znanego dobrze nam obu. W ten sposób przekładałyśmy wzajemnie swoje wiersze w Domu Pisarza i Tłumacza w Ventspils (Windawie) na Łotwie.

Przedstawiam antologię moich przekładów poezji rozciągniętą w czasie aż po rok 2020, dodając garść nowych, publikowanych w „Kwartalniku Artystycznym”: wiersze Maricruz Patiño, Arturo Gutierreza Plaza, Susany Szwarc, José Angela Leyvy, Juana Manuela Roca, Leopoldo Castilli. Pozostaję przy poetach latynoamerykańskich, prawie nieznanych nad Wisłą. Także i tych, wywodzących się z rdzennych narodów kontynentu, z którymi danym mi było się spotkać podczas wielkiego święta poezji w Medellin, w Kolumbii, w r. 2013. Z premedytacją przywołuję echa niedokładnie przez Konkwistę zdławionych obrazów, symboli, rytmów i słów, przebijających się na powierzchnię poematów Jaime Sabinesa, Efraina Huerty, Juana Bañuelosa i Leticii Luny.

Mój wybór nie aspiruje do miana obiektywnego, reprezentatywnego czy kompletnego; stanowi zaledwie pewną część uzbieranych po drodze cudzych wierszy, które stały się, wciąż się stają, moimi. To wybór przedziwnej wspólnoty, wywodzącej się z fascynacji innością, z pokonywania nieuchronnej cudzoziemskości, cudzojęzyczności, cokolwiek wrzucimy do tych nieprzystępnych pojęć.

Warszawa, sierpień – wrzesień 2020

1 Piotr de Bończa Bukowski, „Fragile” nr 3/2013, „Próba wytłumaczenia przekładu”.

2 Moja propozycja, złożona w r. 1968, przeleżała się jakiś czas w redakcji.

3 Przytaczam tutaj fragment mojego ówczesnego komentarza do zamieszczonych poniżej przekładów Hymnów Nezahualcoyotla.

4 Mam na myśli także moje przekłady poezji polskiej na język hiszpański, opublikowane w Meksyku i w Hiszpanii.

5 Przyjęłam wówczas zaproszenie do wzięcia udziału w Międzynarodowym Festiwalu Poezji,wyrażając tym zamiar przeciwdziałania izolacji, dotykającej często krótkowzrocznie wszystkich twórców na wyspie.

6 Już w pierwszym numerze „Literatury na świecie” (r. 1970) opublikowałam moje przekłady poezji Octavio Paza.

Z POEZJI FRANCUSKIEJ

GÉRARD DE NERVAL

Panowie i lokaje

Ci panowie, co żyją w opowieściach sławnych,

Ci rycerze mocarni w postaciach jak z Danta,

Te ciała, pod którymi tkwi szkielet giganta,

Wydawały się z ziemi brać korzeń pradawny,

Gdyby zeszli na ziemię, przyszła im ochota

Spojrzeć na spadkobierców swych nazwisk wspaniałych,

I zobaczyli rasę służalców skarlałych,

Schlebiającą ministrom i wciąż chciwą złota,

Tych cherlaków w plastronach i w gorsetach długich,

Zrozumieliby wtedy szlachetni panowie,

Że od wieków mieszała się w córek alkowie

Krew dobrze urodzonych z krwią zwykłego sługi.

Król Thule

Dawno temu żył pewien król Thule,

Który w darze od lubej swej dostał

Złoty puchar, nim sam w smutku ostał,

Znak, że wiernie kochała i czule.

I miał w cenie ten przedmiot czarowny,

Co miłości skarb na dnie zachował,

Ile razy zeń wina próbował,

W jego oczach lśnił żal niewymowny.

I gdy śmierci zbliżały się cienie,

Swe dziedzictwo jął dzielić pomału,

Ale przecie wyłączył z podziału

Puchar złoty, najdroższe wspomnienie.

I w najwyższej w całym zamku sali

Baronowie zasiedli przy stole,

Wierna szlachta stanęła półkolem,

Zajaśniały szeregi wasali.

Pod balkonem grzmią wody wzburzone,

Stary król wstaje z miejsca w milczeniu,

Wypił, zadrżał – leci w okamgnieniu

Złoty puchar w fale jak łzy słone!

Jeszcze w czarnej topieli się kręci,

Lecz już niknie, w głębinę zapadły.

Król pochyla się z czołem pobladłym…

Nigdy więcej go wino nie znęci.

PAUL ELUARD

Tyle marzeń w powietrzu

Tyle marzeń w powietrzu

Tyle okien w pąkach

Tyle kobiet na trawie

Tyle skarbów w dzieciach

I sprawiedliwość brzemienna

w zjawiska najczulej cudowne

i w racje najczystsze

W szczęśliwych na tej ziemi

zawodzi świst bicza

Śmiech że głowa odpada

Płacz że nagle po życiu

Oczy usta są niczym zmarszczki

Wszędzie plamy od cnoty

Wszędzie cienie w południe

Jej zachłanność równa jest tylko mojej

Oddająca się wszechświatowi w ruchu

Osaczona rozkoszą jak ogniem

Z ciemnością radzisz sobie lepiej niż cień

Głowo nastrojona

Moje serce bije w całym twym ciele

W twych wybranych zaciszach

Wśród białych traw nocy

Pod zatopionymi drzewami

Spędzamy życie

Na obalaniu godzin

Wymyślamy czas

I natychmiast jak zawsze

Zielenie i ptaki

Gdzie jesteśmy

Oddychają w spojrzeniach

Lądują na twych powiekach

Ostrożnie nie ruszaj się

Girlandy twych ramion

Dobre dla świąt mniej subtelnych

Żadnych gestów pozornych

Wyglądamy jakbyśmy zastygli

Tak bardzo jesteśmy potajemni

Cały ciężar swój oddaj jutrzni

Horyzontowi unerwienie wargi

Niech krater czystego powietrza

Koronuje twe szalone włosy

Tysięczny łyk piany wśród warg słońca

Albo skrzydło pulsujące twojej krwi

Daj twą moc twoje ciepło

Lato ciężkie gwałtowne i gorzkie

Wnętrz dłoni i twoich ust

Obdaruj przeźroczystym zmęczeniem

Daj twą słodycz twą ufność

W rozległościach twych oczu

Widać czasem wytworny kształt zamku

Otwartego jak motyl na wszystkie wiatry

A czasem straszliwe ruiny

Ostatnią pieszczotę

Przeznaczoną by nas rozłączyć

Czasem wino a czasem rzekę

Zasklepioną jak pszczeli rój

Chodź tu uległa chodź się ze mną zapomnieć

Aby wszystko zaczęło się od nowa

On jeden, ich dwoje, oni wszyscy

Jestem widzem aktorem i autorem

Jestem kobietą jej mężem ich dzieckiem

Jestem pierwszym uczuciem i ostatnim

Znikliwym przechodniem zwichrzoną miłością

I od nowa kobietą jej łożem i suknią

Plecionką ramion i pracą mężczyzn

Strzałą jego rozkoszy falą wód samiczych

Moje ciało proste i złożone, zawsze jest u siebie

Bowiem tam gdzie zaczyna się ciało, ja nabieram formy i świadomości

I nawet kiedy ciało rozkłada się w śmierci

To ja wewnątrz przechodzę próbę ognia

Poniewierka ciała wywyższa moje serce i życie

Ponieważ tak być musi

Na pełnym łożu twoje ciało się upraszcza

Srom rozpływa się wszechświat likworu

Toczy fale w których tają się ciała

Całkowite dokładne od karku do pięty

Kiść winogron bez skóry macierzyste grono

Uległe w swojej pracy i nabrzmiałe krwią

Wśród piersi ud i pośladków

Zarządza cieniem i pogłębia upał

Warga rozciąga się po horyzont łóżka

I nie ma gąbki aby zetrzeć noc

I nie ma snu naśladowcy śmierci

ROBERT PINGET

Ptak

Niech nic na tym stole nie zmienia już miejsca.

Popielniczka w zasięgu ręki, piórnik i lampa.

Pośrodku papier do pisania, na lewo kalendarz i klatka z ptakiem.

Niech ptak każdego ranka zaśpiewa swój temat. Nieskończone wariacje,

dokonać transkrypcji na czystej stronie, do ostatniej nuty.

Dom pośród pól, nieopodal rzeki i doliny, wybudowany dawno temu,

przyciąga swym czarem wędrowca. Zapewne farma w otoczeniu kilku mniejszych

zabudowań. Łagodne światło sprawia, że o każdej porze roku…

Padał deszcz, przedwiośnie i słońce, i znowu ulewa, i znowu słońce.

Rozpoczęty wiersz na papierze.

Liczne reminiscencje.

Ten sam dom pośród pól i te same pola.

Milknie ptak.

Śnieżyce, deszcze i wichry, burze.

I nagle liście na krzewach czarnego bzu.

I nagle stokrotki na łące.

I od razu tarnina w kwiatach, bazie na wierzbach i topolach,

drzewa kwitnące różowo pośród winnic, pierwsze tulipany,

kukułki w wysokiej trawie.

Wiosna zbyt prędka, zbyt oczekiwana.

Stroniczka napisana w fałszywym porywie, jedna po drugiej,

i następne…

Szaleńcza niecierpliwość.

Ale Wszystko jest w porządku.

A może wyrzucić kalendarz i trzymać się rytmu pór roku.

Żadnych zmian. Ale jak wiedzieć. Nie o to chodzi, czy się wie.

Albo opisać przejście z jednego punktu do drugiego, miejsca tak drogie,

że się o nich nie mówi.

Wagabunda.

Znów rusza w drogę, często się zatrzymuje, by podążyć

za myślą, która mu ucieka. Śmieje się z tego i przenosi uwagę

na zwykłe drobiazgi przydrożne.

Równina, gdzie rysują się łąki, zarośla, tereny uprawne, osiedla ludzkie,

Wszystko w oddali, spowite mgłą, obojętne, jakby uchylało się od przemienności

pór roku i sztuczek ze światłem.

Wybrać między tym, co ruchome i nieruchome.

Słuchać ptaka.

Jedyne co umie, to śpiewać lub milczeć.

Nie zna pytań.

Jakie ucho wyczulić, jakie oko otworzyć, by nie zdradzić

idei, którą się…

A może nie wybierać i haftować swoje na jednym i na drugim,

na tym, co ulotne i na tym, co niezmienne, nie łamiąc sobie więcej

nad tym głowy, haftować do woli, do ostatniej nuty.

Ale głowa protestuje gwałtownie, jest po to, by wybierać,

jakże jej się wyrzec.

Ptak śpiewa.

A więc w ubóstwie środków i bez żadnej widocznej przyczyny

będzie powstawać fabuła. Na chybił trafił, przyjmując to, co było

zaczynem na samym początku.

Niech nic się nie zmienia, lub niech zmienia się wszystko, niezauważalnie.

Wariacje niedostrzegalne, nieskończone.

Wagabunda. Wciąż jeszcze pan sytuacji. Ocalony z katastrofy,

albo rozgłaszający o tym, by zażegnać wszelką ewentualność zła.

Na szare ścieżki wywieść zdyszaną wiosnę, popędzając ją ostrogą niespodzianek.

Jeśli coś się odrodzi, to tylko za sprawą woli: tu żółć, ówdzie zieleń gdzie indziej biel. Nie bez udziału przypadku.

Ścieżki szare.

Otworzyć oko, nadstawić ucha.

Ptak śpiewa.

Powiedziałby przyjacielu na tysiąc nowych sposobów.

Rozpryskujący się motyw, zwycięski w każdym trylu.

Pamięta jedynie o temacie początkowym, temacie pierwszego kosa,

dopasuje go do dzisiejszego dnia.

Wydany chimerom nocy, błądzący idzie dalej.

Ku lilipuciemu miastu, tej zadawnionej podniecie, która wyostrza

smak życia, lub gdyby dać temu wyraz…

A ptak siedzi w klatce, gdzie rozbrzęczało się miasto,

zawieszone na zawsze w przestrzeni idealnej, zaułki,

podcienia drzew, jaskółki, rozdzwoniony kościół.

Z tych dwóch miast tylko ptasie miasto ocala. Pewnego dnia

pan ptaka oswoi je sobie, z dala od nocnych miraży.

Spokojnie ograniczać pole działania.

Spokojnie wrócić do próby zapisu na czystej stronie.

Powie przyjacielu bez powodu, on to powie po prostu,

tak jak się oddycha.

Jakiś tryl, wokaliza.

Pan słucha nie rozumiejąc, nęka go dbałość o logikę.

Słowo z trudem dołącza do innego słowa, pióro wzdraga się

przed brudzeniem papieru.

Wyrzucić kalendarz.

Niech nic na tym stole nie przeszkadza, gdy coś zechce rozszeptać się

czy zakwitnąć. Zakłócenia nie mają przystępu ani do ogrodu, ani

do tajemnego miasta.

Trwałość rzeczy.

Ta radość nieosiągalna dla kogoś, kto jej szuka.

Chybiony rzut spojrzenia na jakąż to drogę, żadna przecież nie prowadzi

gdzie indziej. Ograniczyć pole działania.

Zwykłe drobiazgi przydrożne.

Ale przechadzka jeszcze nie zaczęta. Głowa protestuje gwałtownie.

Wszystko, co się mówi o pejzażu, wydaje się powtórzeniem,

trzeba to zrobić na nowo.

Napisać inaczej.

Stary dom. Naokoło pola. Żadnej reminiscencji. Jedyni przewodnicy

to oko i ucho. Zapomnieć o głowie. Niemożliwe, chyba że jest się ptakiem.

Słysząc to, śpiewak opuszcza klatkę i sadowi się na dachu.

Błądzący zostaje na krześle i mówi porzucam myśl o wierszu, niech inni

wezmą to na siebie.

Zapisu jednak nie da się wywabić. co raz wprawione w ruch, nie może

się zatrzymać. Wciąż dalej i dalej, bez powodu…

Ptak śpiewa.

Ocalony z katastrofy, więc jeszcze raz o tym. Aby się więcej nie wydarzyła,

ani jutro, ani wczoraj.

Błękit, szarość, czerń burzy. Rzeka zalewa niziny, więdną drzewa czereśniowe.

Wiatr wdziera się, wszystko roztrząsa, rozwiewa.

Włączyć wiersz w rytm przechadzki, oto stawka.

Ale słowa z papieru różnią się od tych, które słyszy ptak.

Otrząsnąć się z marzeń sennych. Jest przecież medytacja w biały dzień.

Niech pierwszy krok za progiem wystuka jej trwanie.

Poza domem rozciąga się równina, pocięta dolinami, w sam raz

by ożywić perspektywę.

Szarość, błękit i zieloność traw. Przechadzka się rozpoczyna.

Lecz któż tak ją kusi, jeśli nie ręka piszącego.

Zachować głowę, niech medytuje w zupełnym ubóstwie.

Co począć z nadmiarem znaków. Coś innego niż romanca, teoremat.

Ptak milknie. Nie zna pytań.

Trudny to śpiew. Radość nieosiągalna, a jednak…

Słowo radość. Napisać je gdzie indziej, bez pomocy pióra.

Albo tylko pomyśleć, to jest trudne słowo, wystarczyłoby je przenieść

gdzie indziej, zgodnie z jego naturą.

Pomyśleć lub wypowiedzieć, już jest zapisane.

Albo je namalować, poza kwitnieniem i szeptem, ono

kwitnie i szemrze.

Potajemnie wyryte, zanim jeszcze zostało wypowiedziane,

w miejscu nie tkniętym stopą malarza ni mówcy.

Skromnie, to będzie sposób.

Na szare ścieżki wywieść niewypowiedziane, ni przypadek

ni rozum…

Siłą woli i silą słabnięcia, nareszcie te łzy.

Radość niewymuszona, głęboka jak rana.

Słuchać ptaka. Żadnych sekretów. Wraca do klatki, mnoży wokalizy.

Deszcz, słońce, deszcz, przedwiośnie, łąka w kwiatach, kosaćce, dzika róża

i czarny bez.

Cóż to za wagabunda, pan, cóż to za błądzący, reminiscencje.

Jest tylko jeden śpiew, w rytmie tej przechadzki.

Lecz ruch, nie wiedzieć po co. Nieruchomy jest ptak,

nieruchome będzie święto. Po co wychodzić za próg,

otrząsać się z marzeń.

Jeśli możliwa jest medytacja w biały dzień, to niech będzie

przed oknem, chroniona przed słotą.

Oto słońce, i znów poza domem, niepewnie.

Skromnie, podjąć swoje.

Pośrodku pól, opodal rzeki, dom zbudowany dawno temu.

Może nawet wczoraj. Nieświadom swego czaru, ten sam

o każdej porze roku.

Równina, gdzie rysują się zarośla, osiedla ludzkie, łąki,

nie wie nic o wierszu.

Przy stole, gdzie odtąd nigdy nic nie zmieni miejsca.

Żadnej burzy. Żadnego deszczu, tym bardziej słoty.

Kwiaty dotykalne, lecz nienazwane, odrobina wiatru,

tyle by oddychać.

Podpisać odrodzenie notującej dłoni.

Nie ma już mowy o stawce.

Gdzie zaczyna się, gdzie kończy fabuła, nic o tym nie wiedzieć.

Ptak zanosi się śpiewem.

Całkiem blisko jest miasto, skrzyżowania ulic, krzątający się ludek,

rozdzwoniony kościół.

Nie trzeba nadstawiać ucha ani otwierać oczu.

Nie trzeba już opisywać, nawet czekać.

Powiedzieć wiosna tylko po to, by powiedzieć to słowo,

tak samo przyjacielu, i ta radość, gdziekolwiek będzie,

niech będzie na zawsze.

BERNARD NOËL

Usta

wargi

wypływa z was woda

nie znająca źródeł

obmyte z samych siebie

rzeczy znajdują swoje imię

i tak cień płynie

przez nas

jasny cień

wszystko uchodzi

gdy starasz się wiedzieć

wszystko przybliża się

w zapominaniu

na wargach naszych osiadł kurz wygnania

Lato martwy język

Pieśń I

świat nie jest skończony

gdy zrywa się wiatr

nasza twarz jest inna

miłość burzy miłość

by stać się czymś o wiele większym

ten co wkrótce umrze

wie że piękno jest nieubłagane

patrzę jak oddychając

ulatniasz się

ciemność czasu jest paznokciem

po drugiej stronie oka

trzymać by język za zębami

nim świat się nie zacznie

światło jest bez litości

morze wciąż faluje

szukasz punktu oparcia wśród dnia

teraźniejszość nie ma celu

ani konturów

stos kamieni

nie zna cienia jednego z nich

to co mnie więzi

jest tylko mną

moja głowa zwielokrotniona

jakiś sens

wątpliwość

spojrzenie rozbiera mnie

z wszelkiej widzialności

język przerzuca most daremnie

każda sylaba jest echem

zamaskowanym pożegnania

płatkiem powietrza

kim jesteś

brakuje mi ciebie w twoim imieniu

ach stać się najdawniejszym

samym sobą

to właśnie znaczy mówić

oddech w przestrzeni

odciska się lżej niż refleks na wodzie tego wieczoru

muzyka jest wyspą na wyspie

a jej brzeg

pierścieniem oczu

zaciśniętym

wszelki środek jest pusty

a jednak to nic gdzie wpadają kroki

pochłania nasz ciężar

kości wiatru pełne

i wtedy ktoś inny

wysłaniec łaknienia

tańczy

jego krok zapisuje bez śladu

chwilę

miarę trwania

utratę która niesie w sobie nadchodzące

czas układa się do snu

pod czasem

i nagle

pustka wewnątrz pierścienia

staje się pustką otwarcia

krzykiem który nas wyrzuca

w powietrze

    sztuka

niczego nie załatwia

tym bardziej łaknienie

skuteczność pozostawmy kołom

lecz powiedzcie mi gdzie

jest początek koła

drogi nie dają znaków

są tylko zwyczajnie

drogami

język uchodzi pod kamienie

być tutaj wystarcza

    a jednak

któż ogarnie chwilę

uciekamy przed myślą w myśl

czy pamiętasz

ona była tą masą włosów

bez warg

tylko twój cień kładł się na niej

nie ma podmiotu

ani głębi

tylko zapomnienie

tam gdzie się grzeszy

i czasami jest to zbyt piękne

tutaj i tam bawią się ze sobą

niebo chowa w sobie to samo

co morze

wszelka forma mówi NIE pustce

    lecz

to ty wypełniasz pomiędzy

cóż ja tu mogę

jeśli powietrze na twoich wargach nie jest równie błękitne

jak gdzieś w oddali

wszędzie szukamy nigdzie

jakiejś innej ziemi

    śmiertelność

w naszych oczach

światło wypływa na zewnątrz

to jest pot rzeczy

posłuchaj

nie mam nic do powiedzenia

a jednak mówię

być tutaj to naprawdę dużo

po raz pierwszy

słyszysz jak mnie się powietrze

pod skrzydłem ptaka

jaskółka

to co jedyne jest bezgraniczne

nie zapamiętałem

jakiegoś jednego jedynego razu

tym razem roztapia się w dawniej

i pewnego razu to wciąż pewnego razu

niczym podmuch na dłoni

posłuchaj

nic nie myśli że jest

oprócz nas

i to czyni z nas zwierzę

w labiryncie powietrza

gdzie każdy czyha na samego siebie

między wypowiedzianym co umiera i niewypowiedzianym

co umrze

wargi rzucają wyzwanie

w imieniu wyrażalnego

śmierć

ciężko dyszy

życie tańczy

wysoko

    a potem nic

podniecony przecinek

wezbrany nadmiarem słów

uwierzyliśmy we władzę słowa

i ziemia zawrzała

gdzie można być u siebie

jeżeli język znosi wszystkie drzwi

słowa małpują tajemnicę

którą węszą w powietrzu

piszę z miłości do oczu

które w sobie zawarłem

twarz twarz

wciąż za mało jest lamp

i za dużo książek

    ale

oto jest morze

nieruchome

w jego nieruchomości

język rozpoznaje swoją obietnicę

spójrz

nieruchomość przywołuje wiatr

niebezpieczeństwo wiąże się

z ruchomą kropką

toteż słowo zmierza

w stronę iluzji która się rozwiewa

nic nie będzie dotrzymane

nawet idea pogrąża się

w idei

cóż to za historia

między tobą a światem

cóż to za słowo po słowie

wbrew naturze

oczy przyjaciółki mojej są w ziemi

tej co mówiła mi Śpiewaj

teraz piszę

każda linijka zjada

to co wcześniej połknęła ziemia

marność

    marność

oto nadciąga kłamstwo

do kogo się zwrócić

do czego

    pewnego wieczoru

w tym samym czasie byliśmy

ja na tobie

i deszcz na dachówkach

tak

    nikt nie rozmawia z nikim

lecz nasze języki niekiedy

są jak u dwojga zwierząt

które bawią się i rozumieją

    tak

cóż jest możliwe

pragnienie

zużywanie się pragnienia w pragnieniu

a jednak

jesteś cząstką mnie

jak oddech jest cząstką

ust z których wychodzi

chciałabym

    i jak tu żyć

chciałabym przyjrzeć się temu we mnie

co każe mi chcieć

wargami bym wyczuł

tę szczelinę

    a ty powiedziałabyś

zrób sobie twarz

    i doszłoby

od razu tutaj

do spotkania twarzą w twarz

między mną a moim zapomnieniem

lecz cóż

o co ta gra

pisać

położyć w tym miejscu

słowo-otwór

przyłożę tu wargi

i niechaj O

stanie się otwarte

w pięknym szaleństwie

teraz

    teraz

teraz

NOTY

Gérard de Nerval (1808-1855) – poeta, eseista, prozaik, krytyk teatralny, tłumacz (m. in. autor uznawanego za kongenialny przekładu Fausta). Największe osiągnięcia literackie: cykl sonetów Chimery, tomy wspaniałej, wizyjnej prozy Sylwia (1853), Córki ognia (1854), Aurelia (1855). Jest także autorem Podroży na Wschód. Zamieszczone tutaj przekłady dwóch jego wierszy pochodzą z trzeciego tomu Antologii poezji francuskiej Jerzego Lisowskiego (Czytelnik, 2000).

Paul Eluard (1895-1952) – poeta, związany z dadaizmem i surrealizmem, autor najpiękniejszych wierszy miłosnych. Przeżycia erotyczne traktował jako szkołę wyobraźni. Zamieszczone w niniejszym wyborze przekłady ukazywały się w latach 90. w kwartalniku „Kresy”, w miesięczniku „Literatura na świecie” i w „Gazecie Wyborczej”.

Robert Pinget (1919-1997) – pisarz, autor wielu powieści, opowiadań, dramaturg. Jego twórczość, kojarzona często z fenomenem „nouveau roman”, wyjątkowo wyczulona na problem „rozpaczy” i prawdy o świecie, niemożliwej do wypowiedzenia, w gruncie rzeczy jest bliższa Beckettowi, niż na przykład Robbe-Grilletowi. O jego powieści L’Inquisitoire (Przesłuchanie) pisał w latach 60. Zbigniew Bieńkowski. Wychowany w rodzinie, w której panował kult sztuki, Pinget początkowo malował i pisał wiersze. W swojej bogatej, różnorodnej twórczości, eksperymentował z formami i rozmaitymi środkami wyrazu, dążąc do przełamania ograniczeń języka. W prozie poetyckiej „Ptak” (której przekład opublikowałam w „Literaturze na świecie”, nr 2/86) powraca do źródeł poezji.

Bernard Noël (1930-2021) – poeta, prozaik, eseista, dramaturg, krytyk sztuki i tłumacz poezji. Należy do pokolenia francuskich pisarzy, dla którego decydującym doświadczeniem stała się wojna algierska. Od Georgesa Bataille’a zaczerpnął ideę traktowania literatury jako formy doświadczenia wewnętrznego, podlegającego – w ujęciu Noëla – swoistej dramatyzacji w trakcie procesu tworzenia. Więcej utworów tego poety w moim przekładzie, a także szczegółowych informacji o jego twórczości można znaleźć w antologii Na szali znaków. Utwory Bernarda Noëla w moim przekładzie, zamieszczone w niniejszym wyborze, ukazały się w numerze 7/90 „Literatury na świecie”.

Z POEZJI BELGIJSKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI FRANKOFOŃSKIEJ SZWAJCARII

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI FRANKOFOŃSKIEGO MAGHREBU

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z FRANCUSKOJĘZYCZNEJ POEZJI QUÉBECU

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI HISZPAŃSKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI ŁOTEWSKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI PORTUGALSKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI AMERYKI ŁACIŃSKIEJ Z POEZJI MEKSYKAŃSKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI ARGENTYŃSKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI EKWADORSKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI HONDURASKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI WENEZUELSKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI KOLUMBIJSKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Z POEZJI KUBAŃSKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

POECI RDZENNYCH NARODÓW AMERYKI ŁACIŃSKIEJ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ALFABETYCZNY SPIS INCIPITÓW I TYTUŁÓW

Rozdział dostępny w pełnej wersji

© by Authors and Heirs

© for the Polish translation by Krystyna Rodowska

© for polish edition by Officyna s.c.

Wydanie I, Łódź 2021

Korekta: Łukasz Urbaniak

Projekt okładki: Maciej Mraczek / maciejmraczek.pl

Projekt typograficzny i skład: Ewa Mikuła, Katarzyna Turkowska

Wydawnictwa Officyna s.c.

93-114 Łódź, ul. Przędzalniana 99

www.officyna.com.pl, [email protected]

ISBN 978-83-66511-51-4

Publikacja powstała dzięki wsparciu finansowemu Instytutu Literatury w ramach Tarczy dla literatów

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik