Czarna Madonna - Remigiusz Mróz - ebook + książka

Czarna Madonna ebook

Remigiusz Mróz

3,9

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Boeing 747 irlandzkich linii lotniczych miał wylądować w Tel Awiwie o trzeciej w nocy. Nigdy nie dotarł na miejsce, a kontakt z maszyną utracono gdzieś nad Morzem Śródziemnym. Na pokładzie znajdowało się 520 osób, w tym narzeczona Filipa, która miała odbyć pielgrzymkę do Bazyliki Grobu Świętego.

Przez pierwsze godziny Filip wierzy, że samolot się odnajdzie. Nic nie wskazuje na zamach, straż przybrzeżna nie odnajduje wraku, a co jakiś czas do kontroli lotów dociera sygnał z transpondera.

Co stało się z boeingiem? Jaki związek ma jego zniknięcie z podobnymi zdarzeniami?

I jakie znaczenie ma obraz Matki Bożej, nazywany Czarną Madonną?

Pierwsze odpowiedzi każą Filipowi sądzić, że niewiedza naprawdę jest błogosławieństwem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (1600 ocen)
707
384
272
160
77
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Madis84

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłam się oderwać.. rewelacjyjna książka! Z czystym sumieniem polecam!
20
Karolina_00

Dobrze spędzony czas

Serdecznie polecam tę pozycję w audiobooku. Pan Krzysztof Gosztyla w fantastyczny sposób wprowadza nas w tę historię i pozwala "poczuć" ją jeszcze bardziej. Wydaje mi się, że książka nie wywarłaby na mnie takiego wrażenie gdybym wybrała jej papierową wersję.
20
cstko

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna i trzymająca w napięciu do samego końca!
10
Ewelinas30

Nie oderwiesz się od lektury

mocna, nie radzę czytać wieczorami. lektor rewelacja!
10
Krisdid1980

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie przeczytana książka przez Pana Lektora jestem pod ogromnym wrażeniem. Książka też jest super
10



Copyright © Remigiusz Mróz, 2017

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2017

Redaktor prowadząca: Monika Długa

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Magdalena Owczarzak

Projekt okładki: Dark Crayon / Piotr Cieśliński

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2017

ISBN 978-83-7976-711-3

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Dla Ev,

to ta czerwona okładka, na którą czekałaś?

Choć fabuła jest fikcyjna, w książce zostały

opisane także prawdziwe zdarzenia.

Katastrofa lotu Japan Air 123 została odtworzona na podstawie nagrań z czarnych skrzynek.

Vigilate itaque, quia nescitis diem neque horam.

(Czuwajcie zatem, bo nie znacie dnia ani godziny).

Słowa Jezusa Chrystusa,

Ewangelia wg św. Mateusza

Rozdział I

Signum sanctae crucis

I

Szatan istnieje. Nie tylko jako idea, uosobienie naszych własnych demonów lub symbol zła, ale jako osoba. Jezus rozmawiał z nim, przebywając na pustyni. Leon XIII widział go, kiedy odprawiał mszę – potem polecił całemu miastu modlić się, by Bóg strącił diabła do piekła. W Rytuale rzymskim znajduje się egzorcyzm, który papież ułożył niedługo potem i który odmawiał kilkakrotnie każdego dnia.

Być może dzięki osobom tak gorliwym, jak Leon XIII, zło przez lata pozostawało w ukryciu. W pewnym momencie coś się jednak zmieniło.

Było to trzynastego kwietnia, cztery lata po tym, jak na dobre zdjąłem koloratkę i schowałem ją na dnie jednej z szuflad. Wcześniej spędziłem sześć lat w seminarium, po prymicji jeszcze przez kilka podążałem drogą, która wydawała mi się jedyną słuszną. Zszedłem z niej niedługo po tym, jak poznałem Anetę.

Przychodziła na msze, które celebrowałem jako wikariusz parafialny. Spowiadałem ją kilkakrotnie, bywałem u niej na kolędzie. Udzieliłem nawet ślubu jej siostrze, nie przypuszczając, że kiedyś sam stanę z Anetą na ślubnym kobiercu.

A raczej, że niemal to zrobię.

Stało się to możliwe tylko dlatego, że po zrezygnowaniu z kapłaństwa dzięki mojemu biskupowi uzyskałem papieską dyspensę. Wprawdzie sakramentu święceń wyrzec się nie mogłem i duchownym miałem pozostać do końca życia, ale wolno mi było uczestniczyć w życiu Kościoła jak każdemu innemu wiernemu. Także poprzez zawarcie małżeństwa.

Trzynastego kwietnia dzieliło mnie od tego raptem kilka miesięcy. Razem z Anetą mieliśmy wybrać się w podróż przedślubną do Ziemi Świętej. Długo to planowaliśmy, odłożyliśmy pieniądze, ale pech chciał, że sytuacja zmusiła mnie, bym został w Polsce. Może gdyby nie zaciągnięte kredyty i opłakana sytuacja finansowa, stałoby się inaczej. Ostatecznie jednak nie miałem wyjścia – musiałem wybierać między podróżą do Izraela a perspektywą pożegnania się z pracą.

Moja narzeczona po długich namowach poleciała sama. A ja niedługo potem miałem przekonać się, że dług we frankach okaże się błahostką w porównaniu z tym, co przyjdzie mi spłacać przez resztę życia.

Tamtej nocy miałem problemy z zaśnięciem – może dlatego, że puste łóżko przypominało mi samotne życie, które niegdyś wiodłem. Obawiałem się, że nie zmrużę oka, ale w pewnym momencie sen w końcu mnie zmorzył. Nie na długo. Kwadrans, może dwa po tym, jak zasnąłem, obudziła mnie komórka.

Wibrowała na szafce nocnej, ale miałem wrażenie, jakby to rzeczywistość drgała.

Jęknąłem, żałując, że wyrwano mnie z błogiej nicości snu, którego już nie pamiętałem. Dopiero po chwili zreflektowałem się, że najpewniej dzwoni Aneta, by powiedzieć, że bezpiecznie wylądowała.

Spojrzałem na wyświetlacz i przekonałem się, że mam kilka nieodebranych połączeń. Może spałem mocniej i dłużej, niż mi się wydawało. Zmrużyłem oczy, rozdrażniony blaskiem wyświetlacza i faktem, że to nie narzeczona próbowała się ze mną skontaktować, ale mój ojciec.

Jedna z ostatnich osób, z którymi chciałbym rozmawiać. Szczególnie w środku nocy.

Mimo to przesunąłem palcem po ekranie.

– Tak? – zapytałem.

– Chryste… – powiedział na wydechu ojciec. – Myślałem…

– Co się dzieje?

– Myślałem, że jesteś na pokładzie tego samolotu.

Podsunąłem się do wezgłowia i włączyłem nocną lampkę. Wyraźna ulga w głosie ojca była niepokojąca, należał bowiem do wyjątkowo powściągliwych osób. Nie popadał w egzaltację nawet wtedy, kiedy sytuacja tego wymagała. Z punktu widzenia przeciętnego rozmówcy była to niewątpliwa zaleta – z punktu widzenia syna niekoniecznie.

– Nie poleciałem – odparłem, jeszcze niedobudzony. – Aneta w końcu dała się przekonać, żeby…

– Była tam?

Czas przeszły był jak cios prosto między oczy. Odchrząknąłem nerwowo.

– Co się dzieje? – powtórzyłem. – O co chodzi?

Milczał, ale słyszałem, jak łapczywie nabiera tchu. Zupełnie jakby dopiero wynurzył się spod wody po próbie pobicia rekordu w czasie nurkowania.

– Halo? – ponagliłem go.

Wiedziałem już, z czego wynika moja irytacja. Nawet gdyby powiedział mniej, a mój umysł wzbraniałby się przed zrozumieniem implikacji tego telefonu, pojąłbym, że wydarzyła się tragedia.

– Stracili kontakt z maszyną – oznajmił.

Nie odpowiedziałem.

– Włącz NSI – poradził. – Trwa relacja na żywo.

Podniosłem się powoli, spokojnie. Nie docierał do mnie sens słów ojca. Poszedłem do salonu, odnosząc wrażenie, jakby każdy krok był okupiony wręcz absurdalnym wysiłkiem. Włączyłem telewizor i stanąłem przed nim jak przed ołtarzem.

Ojciec przez chwilę podawał mi te same informacje, które przekazywano na antenie stacji informacyjnej. Na koniec zapytał, czy to na pewno ten samolot.

Lot tanich irlandzkich linii lotniczych Air Hibernia z wrocławskich Strachowic na lotnisko Bena Guriona w Tel Awiwie. Numer rejsu AH 3836. Boeing 747-100-SR-46. Nie mogło być mowy o żadnej pomyłce.

Nogi się pode mną ugięły i opadłem ciężko na fotel. Słyszałem głos w słuchawce, ale nie rozumiałem już żadnych słów.

– Filip? – zapytał z niepokojem ojciec. – Słyszysz mnie?

Właściwie tylko on mówił do mnie po imieniu. Wszyscy inni używali pseudonimu Bergkamp – lub skrótu Berg – którego nabawiłem się, kiedy w latach dziewięćdziesiątych kupiłem na bazarze koszulkę holenderskiego piłkarza.

– Słyszę.

– Mówiłem, że ostatni kontakt z maszyną był na ponad pół godziny przed planowanym lądowaniem. Gdzieś nad Morzem Śródziemnym.

– Nad Lewantyńskim – poprawiłem go, potrząsając głową. – Właśnie mówią o tym na NSI.

Przejęty głos prowadzącego nocne pasmo informacyjne zdawał się złowróżbny, jakby mężczyzna zaraz miał zapowiedzieć huk siedmiu archanielskich trąb zwiastujących koniec świata.

Być może w pewnym sensie tak było. Przynajmniej dla mnie.

– Są jakieś hipotezy? – zapytałem, wciąż zbity z tropu. – Wiedzą, co się stało?

– Mogło dojść do awarii transpondera. Rozważają też porwanie…

Nie wspomniał o najbardziej prawdopodobnej przyczynie, która sama się nasuwała. Byłem mu za to wdzięczny. Gdybym usłyszał z jego ust słowo „katastrofa”, zapewne byłoby mi jeszcze trudniej ogarnąć umysłem to, co się działo.

– Za kwadrans oświadczenie ma wydać rzecznik linii lotniczych – dodał.

Spojrzałem na zegarek, zastanawiając się, ile osób w środku nocy będzie słuchało przedstawiciela Air Hibernia. Zapewne niewiele, większość rodzin nie miała pojęcia, że coś złego stało się z ich bliskimi. Prześpią tę noc spokojnie. Jako jedną z ostatnich.

Rano zacznie się gehenna.

– Takie awarie się zdarzają – dodał ojciec.

– Transpondera?

– Oczywiście.

Nie sądziłem, by to było przyczyną braku sygnału. Może przemawiał przeze mnie pesymizm, a może fakt, że od pewnego czasu media skrupulatnie relacjonowały każdy przypadek zaginięcia samolotu.

Nie trzeba było kończyć zaawansowanego kursu z astronautyki, by wiedzieć, że na pokładzie każdej maszyny znajduje się zapasowy transponder. Wystarczyło śledzić doniesienia choćby na temat katastrofy samolotu EgyptAir lecącego z Paryża do Kairu.

Przez moment obaj milczeliśmy, słuchając dziennikarza NSI. Podawał wciąż te same informacje, nie siląc się nawet na szukanie synonimów. W materiale wideo powtarzały się ujęcia z wrocławskiego lotniska, wykonane przy jakiejś innej okazji. Na pierwszym planie widoczny był dreamliner LOT-u, w oddali startowała maszyna Air Hibernia, być może ta sama, którą dziś leciała Aneta.

Ledwo ta myśl nadeszła, poczułem chłód na całym ciele, jakby ktoś otworzył wszystkie okna w mieszkaniu. Mimowolnie potarłem ręce.

– Próbowałeś do niej dzwonić? – zapytałem.

– Kilkakrotnie. Nie ma sygnału.

Milczałem.

– To jeszcze nic nie znaczy – dodał. – Tak naprawdę nic jeszcze nie wiemy.

Wiedzieliśmy jednak dużo więcej, niż byliśmy w stanie przyznać.

– No tak… – odpowiedziałem, a potem spojrzałem na telefon. – Za chwilę oddzwonię.

– W porządku.

Zdawał sobie sprawę, że muszę sam spróbować. Dopiero usłyszenie mechanicznego komunikatu z centrali mogło mi uświadomić, że naprawdę nie ma kontaktu z moją narzeczoną.

Nabrałem tchu i lekko dotknąłem jej zdjęcia na widgecie szybkiego wybierania. W słuchawce zaległa absolutna cisza, co wydało mi się dziwne. Byłem przekonany, że usłyszę sygnał wybierania numeru, a potem kobiecy głos, który oznajmi po polsku i angielsku, że abonent jest tymczasowo niedostępny.

Na linii jednak rozbrzmiało coś innego. Cichy, metaliczny chrzęst, kojarzący się z dźwiękami fabrycznymi. Niepokojący i w jakiś sposób dotykający tych strun w duszy, które zazwyczaj się nie poruszają.

Nieprzyjemny pogłos szybko ucichł i zamiast niego usłyszałem sygnał nawiązywanego połączenia. Oplotło mnie uczucie gorąca. W jakiś sposób złowieszcze, pochmurne. Okazało się jednak niczym w porównaniu z tym, co poczułem chwilę później.

Usłyszałem kilka słów w nieznanym języku.

Wypowiadanych moim własnym głosem.

Potem nastała cisza.

II

Rankiem odwiedziła mnie Kinga, starsza siostra mojej narzeczonej. Mieszkała kilka klatek dalej, na tym samym wrocławskim osiedlu przy Gerberowej, na Krzykach. W przeciwieństwie do nas nie musiała jednak się zadłużać, stać ją było na mieszkanie.

Chciała nawet dołożyć się do zakupu naszego – i właściwie mnie to nie dziwiło. Ona i Aneta nie należały do sióstr, które uporczywie ścierałyby się ze sobą przez całe dzieciństwo. Przeciwnie, mimo kilkuletniej różnicy wieku były nierozłączne.

Zaparzyłem Kindze herbatę, zastanawiając się, czy powiedzieć jej o głosie, który słyszałem w nocy. Kilka godzin po tym zdarzeniu nie mogłem przesądzić, czy rzeczywiście należał do mnie. Ani tym bardziej w jakim języku mówił.

Właściwie nie byłem nawet pewien, czy go słyszałem.

Przez jakiś czas łudziłem się, że to omamy, i próbowałem złożyć wszystko na karb szoku. Ostatecznie doszedłem jednak do wniosku, że to tylko marna próba ucieczki udręczonego umysłu, który boi się prawdy. Tak czy inaczej, postanowiłem zachować wszystko dla siebie. Przynajmniej na razie.

– Wiadomo coś? – zapytała Kinga, kiedy podałem jej kubek.

Miała zapuchnięte oczy, mówiła łamiącym się głosem.

– Nie – odparłem ciężko i usiadłem po drugiej stronie stołu. – Nie ma po nich śladu.

– Przecież… – zaczęła i urwała, kręcąc głową. – To ogromny samolot, ponad pięćset osób na pokładzie… nie może zniknąć ot tak. Są przecież radary, cała przestrzeń wokół Ziemi jest naszpikowana satelitami…

Na antenie NSI i TVN24 wałkowano to od wczesnych godzin porannych. Mimo że nie było jeszcze siódmej, obejrzałem wystąpienia dwóch specjalistów lotnictwa, którzy właściwie tylko potwierdzili to, co już wiedziałem.

– Urządzenia cywilne namierzają tylko aktywne transpondery – powiedziałem. – Te wojskowe musiałyby zostać odpowiednio wymierzone.

Niestety, prawda była taka, że nawet An-225 Mrija, największy samolot na świecie, mógłby zniknąć bez śladu. Co dopiero dużo mniejszy boeing.

– Ale…

– W dodatku cywilne stacje mają niewielki zasięg, raptem czterysta kilometrów. Nie wyłapią maszyny nad oceanem.

– W takim razie wojsko mogłoby pomóc. Przecież samolot zniknął niedaleko przestrzeni powietrznej Izraela. Gdzie jak gdzie, ale na Bliskim Wschodzie muszą trzymać rękę na pulsie.

– I trzymają.

– Więc nie rozumiem, w czym problem?

– W tym, że wojskowe radary przy takiej odległości śledzą pułap powyżej trzech tysięcy metrów. A kiedy ten samolot był w ich zasięgu, leciał już dużo niżej.

Przez moment po prostu na siebie patrzyliśmy, prowadząc bezgłośny dialog. Potem oboje spuściliśmy wzrok. Wiedzieliśmy, że im dłużej trwa cisza, tym gorzej.

– Jak to możliwe, że nie istnieje jakiś awaryjny system satelitarny na taki wypadek? – zapytała Kinga.

Wzruszyłem ramionami, a potem podniosłem się i zrobiłem herbatę także sobie. Czarną earl grey, innej nie piłem. Ominęła mnie moda na wszystkie te białe, zielone, matche, yerby i pu-erhy. Zanurzyłem kilkakrotnie torebkę, zastanawiając się, czy nie zacząć dnia od czegoś mocniejszego, ale może lepiej było przynajmniej przez jakiś czas zachować trzeźwy umysł.

– Byle komórka za kilkaset złotych ma nadajnik GPS, Berg – dodała nieobecnym głosem Kinga.

– Bo komórkę wymieniasz co rok czy dwa.

– Co? – zapytała, ogrzewając dłonie kubkiem, jakby był środek zimy.

– Sprzęt, o którym mówimy, kosztuje krocie. A projektowano go na początku dwudziestego wieku – odparłem.

– W takim razie najwyższa pora na zmiany.

– I może do nich dojdzie. Po katastrofie MH 370 podjęto jakieś próby, ale w skali globalnej koszt wymiany całego sprzętu byłby gigantyczny.

Starałem się skupić na tym, co mówię, ale myśli wciąż wracały do głosu, który słyszałem. Głosu, który zdawał się wżerać we mnie jak rdza w metal. Korodowałem od środka, a w dodatku sam do tego doprowadziłem, wybierając numer Anety. Nieopatrznie wtłoczyłem w siebie coś, co zaczynało mnie niszczyć.

– Zanim stracono kontakt, nie doszło do żadnej zmiany kursu – odezwałem się z nadzieją, że dalsza rozmowa pomoże mi przestać o tym myśleć. – Nic nie wskazuje na porwanie.

– To dobrze.

Milczenie znów się przeciągało, a ja nie wiedziałem, czy powinienem je przerywać.

– Ale… na Boga, gdzie jest ten samolot? – zapytała Kinga.

Miałem wrażenie, że bardzo daleko. Dalej, niż ktokolwiek z nas mógłby przypuszczać. Zachowałem jednak tę uwagę dla siebie.

Godzinę później zaczęły się pojawiać szczątkowe informacje. Okazało się, że maszyna była wyposażona w system ACARS, sprawny i systematycznie wysyłający sygnały radiowe. Te również w pewnym momencie po prostu się urwały.

Ostatni komunikat wysłany przez kapitana do wieży kontroli lotów sugerował, że nie dzieje się nic złego, a załoga niebawem rozpocznie przygotowania do procedury podejścia na lotnisko Bena Guriona w Tel Awiwie.

Około południa potwierdziło się, że maszyna Air Hibernia w istocie nie została porwana. Za najbardziej prawdopodobną wersję przyjęto, że spadła do morza. Kiedy po raz pierwszy powiedziano o tym otwarcie na antenie NSI, Kinga zaniosła się płaczem.

Podobnie jak wszystkie inne siostry na świecie, Aneta i Kinga nierówno podzieliły się hartem ducha. Jedna była silną, dominującą osobowością, druga raczej podążała tam, gdzie jej siostra.

Patrząc na Kingę, pomyślałem, że moja narzeczona nigdy nie uroniłaby łzy, gdyby sytuacja się odwróciła. Odchodziłaby od zmysłów, złorzeczyła na wszystko i wszystkich, ale z pewnością by nie płakała. W tym względzie przypominała mojego ojca – większość emocji zachowywała dla siebie. Najłatwiej przychodziło jej okazywanie tych negatywnych, mimo że często wynikały z troski, sympatii czy nawet miłości.

Ale może właśnie dlatego tak bardzo pociągał mnie jej charakter. Może to dla niego zdjąłem raz na zawsze koloratkę.

Tak przynajmniej powtarzałem sobie przez pewien czas. Prawda była jednak taka, że myśl, żeby porzucić celibat, pojawiła się w mojej głowie nie kiedy poznałem Anetę, ale kiedy udzielałem ślubu Kindze i jej ówczesnemu narzeczonemu.

Co jakiś czas walczyłem z tą konkluzją jak z natrętną muchą, która nieustannie gdzieś brzęczy, ale nie sposób jej znaleźć. Pod tym względem poranek trzynastego kwietnia niczym nie różnił się od innych dni.

Odsunąłem jednak myśli o przeszłości, starając się skupić na obecnych problemach. Kinga długo siedziała przy stole w milczeniu, a ja nie miałem zamiaru silić się na bezowocne próby pocieszenia jej.

Oprócz tego oboje wyjątkowo sprawnie oszukiwaliśmy samych siebie, że wszystko dobrze się skończy, a Aneta do nas wróci. Przypuszczam, że każdy na naszym miejscu stawał się podobnym naciągaczem – dilerem handlującym złudną nadzieją i nieracjonalną ufnością w szczęśliwy finał.

– Co teraz? – zapytała w końcu słabym głosem.

Oderwałem wzrok od stojącego na stole laptopa. Przeglądałem zachodnie serwisy informacyjne, właściwie czując się jak chomik w klatce. Po kilku rundach na tym informacyjnym kołowrocie uznałem, że najwięcej sensownych wieści pojawiało się na portalu BBC. Spodziewałem się, że niebawem to się zmieni i prym będzie wiodła CNN. W Atlancie była dopiero szósta rano, więc Amerykanie uaktywnią się zapewne za godzinę lub dwie.

– Berg? – dopomniała się o uwagę Kinga.

Spojrzałem na monitor. Brytyjczycy podali kilka nowych, niewiele wnoszących szczegółów. Do tego pojawiły się wzmianki, które należało traktować wyłącznie jako plotki – wyraźnie zresztą zaznaczono, że są niepotwierdzone.

– Rozszerzyli obszar poszukiwań do pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych.

– Czyli…

– Szukają wraku – dodałem.

Choć ledwo przeszło mi to przez gardło, czułem, że powinno zostać powiedziane.

– Nie ma już wątpliwości, że samolot spadł do morza – ciągnąłem. – W akcję poszukiwawczą zaangażowanych jest teraz kilka krajów, kolejne dołączają.

Zreferowałem jej to tak urzędowym tonem, że sam poczułem się nieswojo.

– Może ktoś przeżył – jęknęła. – Jest jeszcze nadzieja…

– Jest – przyznałem. – Nieraz zdarzało się, że w podobnych sytuacjach odnajdywano ocalałych.

Nie zabrzmiało to dobrze. I na dobrą sprawę dopiero teraz uświadomiłem sobie, że rozmawiamy o katastrofie, do której doszło naprawdę. Rzeczywistość przez moment wydawała się oplatającą mnie cienką, wątłą błoną, która powoli pękała.

– W nocy czytałam w internecie, że mogło dojść do zderzenia z wojskowym dronem. W końcu to teren, który armia ma na oku.

Ja zaś czytałem o tunelu czasoprzestrzennym, który miał wessać AH 3836 do innego wymiaru, o uprowadzeniu przez rząd USA, o zestrzeleniu przez Koreę Północną, o porwaniu przez dżihadystów lub w końcu przez obcych. W ten ostatni scenariusz nie byłem gotów uwierzyć – od kiedy w telefonach komórkowych zaczęto montować wysokiej jakości obiektywy, liczba zdjęć niezidentyfikowanych obiektów latających drastycznie spadła. W tej chwili wynosiła chyba zero, co w porównaniu z niegdysiejszym zalewem nagrań dawało do myślenia.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie wyczekująco. Nie wiem, czego się po sobie spodziewaliśmy. Że jedno z nas doda drugiemu otuchy? Odnajdzie w sobie choć nieco nadziei?

Nie było na to miejsca. I potwierdziły to słowa Kingi.

– Powinniśmy… – zaczęła niepewnie. – Powinniśmy założyć najgorsze, prawda?

Nie odpowiedziałem.

– Nigdy nie słyszałam o ocalałych po katastrofach lotniczych – dodała, zawieszając nieobecny wzrok gdzieś za oknem. – A chyba byłoby o tym głośno.

– Było – odparłem. – Choćby w osiemdziesiątym siódmym, kiedy lot 225 Northwest Airlines rozbił się w Detroit zaraz po starcie. Zginęły sto pięćdziesiąt cztery osoby ze stu pięćdziesięciu pięciu znajdujących się na pokładzie. Przeżyła tylko czteroletnia dziewczynka, Cecelia Cichan.

Kinga spojrzała na mnie z powątpiewaniem, jakbym wymyślił to naprędce.

– Najgłośniejszy przypadek to Yemenia 626 z dwa tysiące dziewiątego roku. Maszyna spadła do Oceanu Indyjskiego podczas podchodzenia do lądowania. Ze stu pięćdziesięciu pięciu osób na pokładzie przeżyła tylko czternastoletnia Bahia Bakari, mimo że nie potrafiła pływać ani nie miała kamizelki ratunkowej.

Niewielki, ledwo dostrzegalny błysk pojawił się w oczach Kingi.

– Naprawdę?

– Mhm – potwierdziłem. – Cuda się zdarzają. A ja pół nocy spędziłem na czytaniu o nich. Było więcej takich przypadków.

Pokiwała głową bez przekonania, jakby chciała mi zakomunikować, że tyle nie wystarczy, by zaczęła się łudzić, że siostra nadal żyje. Czekała na więcej, nie miałem jej jednak nic do zaoferowania.

I oczywiście kłamałem, mówiąc, że pół nocy rozeznawałem się w optymistycznej materii. Cudowne ocalenia znałem już wcześniej, a kilka ostatnich godzin spędziłem na raczej przygnębiających rozważaniach.

I na obracaniu w głowie nieznanych słów, które usłyszałem.

– Wiadomo coś o pilotach? – zapytała Kinga.

– Wszystko i nic.

– Słucham?

– Linie lotnicze podały tyle informacji, że można by napisać dwie biografie, ale na ile byłyby konfabulacją, a na ile oddaniem faktów, trudno powiedzieć.

– Myślisz, że ci ludzie mogli celowo rozbić samolot?

– Nie – odparłem stanowczo. – BBC podaje, że to dwóch Irlandczyków z dziada pradziada, nie mieli żadnych powiązań z organizacjami terrorystycznymi.

– Mogło odbić któremuś z nich… a poza tym byli tam przecież inni członkowie załogi, nawigator…

– Wszyscy czyści jak łza, jeśli wierzyć dziennikarzom Sky News. To oni jako pierwsi dotarli do manifestu pokładowego.

Przez kwadrans Kinga zadawała kolejne pytania, a ja odpowiadałem, jakbym miał wcześniej przygotowane szablony. Powtarzałem wszystko to, co usłyszałem w mediach. Tak, szukają z powietrza plam oleju unoszących się na wodzie. Nie, na obrazie z satelity nie widać tak małego punktu, jakim jest samolot. Tak, czarne skrzynki wysyłają sygnały. Nie, obszar jest zbyt duży, by bez konkretnej lokalizacji odebrać to, co emitują nadajniki.

W końcu oboje spasowaliśmy, uświadamiając sobie, że ponad siedemdziesiąt procent naszej planety stanowi woda, więc samoloty naprawdę mają się gdzie zgubić. Samo Morze Śródziemne rozciąga się na przestrzeni przeszło dwóch i pół miliona kilometrów kwadratowych – a jest to ośmiokrotność terytorium Polski. W dodatku średnia głębokość wynosi półtora kilometra.

To nie było szukanie igły w stogu siana. Raczej źdźbła w stogu igieł.

Nikt nie mógł mieć dla nas żadnych informacji, mimo to Kinga próbowała skontaktować się z ambasadą w Izraelu, a potem z naszym ministerstwem spraw zagranicznych. Pracownicy obydwu placówek zapewnili ją, że służby robią wszystko, by ustalić, co w istocie miało miejsce.

Tym samym w niezbyt wymyślny sposób dano nam do zrozumienia, że jest naprawdę źle.

Przez kolejne godziny wypiliśmy hektolitry herbaty i kawy, a wraz ze wzrostem poziomu kofeiny w organizmach rósł także niepokój w naszych głowach. Na tym etapie mogliśmy – i powinniśmy – być już pewni, że nikt nie przeżył.

Przynajmniej do piętnastej. Wtedy pojawiła się wiadomość, która zelektryzowała wszystkich i sprawiła, że nawet tych, którzy do tej pory nie interesowali się losem zaginionej maszyny, przykuło do telewizorów i monitorów.

Jako pierwsza informację o odebraniu sygnału transpondera podała CNN. Wieść rozeszła się po całym świecie lotem błyskawicy. Może nawet szybciej, niż podróżują udostępniane na Facebooku posty o znęcaniu się nad zwierzętami.

Gdyby wiadomość nie pochodziła od CNN, zapewne wszyscy bylibyśmy bardziej sceptyczni. Dziennikarze tej stacji trzymali się jednak pewnych standardów. Jeśli upublicznili informację, należało przyjąć, że potwierdzili ją przynajmniej u dwóch, może trzech niezależnych źródeł.

Sygnał zarejestrowała kontrola lotów w Dżeddzie, na zachodnim wybrzeżu Arabii Saudyjskiej. Dane sugerowały, że AH 3836 znajduje się gdzieś nad Morzem Czerwonym.

Po tym, jak pierwszy raz o tym usłyszeliśmy, potrzebowaliśmy kilku minut absolutnej ciszy, by przyswoić tę wieść. Czułem na sobie wzrok Kingi – ponaglający, pytający i sugerujący, że to we mnie szuka ratunku.

Ja tymczasem zmagałem się z tym, żeby nie pozwolić błonie rzeczywistości pęknąć. Miałem jednak wrażenie, że dzieli mnie od tego już niewiele.

– Jak to możliwe? – spytała. – Lecieli dalej? Minęli Izrael i skierowali się na południe?

Czym prędzej wszedłem na Google Maps. Miałem szczątkową wiedzę na temat Bliskiego Wschodu, ale trudno było powiedzieć, czy nowy kurs był przedłużeniem poprzedniego, czy może boeing zmienił trasę.

Szybko przekonałem się, że Kinga miała rację.

– Wygląda na to, że po prostu polecieli dalej – powiedziałem.

– Autopilot?

– To by wiele tłumaczyło.

– Może załoga straciła przytomność i nikt nie mógł dostać się do kokpitu.

Pokręciłem głową, a ona popatrzyła na mnie z pretensją, jakbym był winny całej sytuacji. Wydawało mi się, że po katastrofie airbusa Germanwings każdy zdawał sobie sprawę, na jakiej zasadzie działała blokada drzwi kokpitu.

– Personel zna kod, dzięki któremu może wejść do kabiny – wyjaśniłem. – Chyba że w ciągu trzydziestu sekund ktoś w środku zablokuje dostęp.

– Może więc tak się stało?

Wydawało mi się to mało prawdopodobne.

– I porywacz kierowałby się dalej na południe? – zapytałem. – Raczej zawróciłby w kierunku jakiegoś europejskiego miasta.

– Arabia Saudyjska też nieraz podpadła ekstremistom.

W tym musiałem przyznać jej rację. Saudów nienawidzili wszyscy szyici, ale to nie ten odłam islamu stanowił dla nich główny problem. Na cel brali ich także ekstremiści sunniccy z ISIS i Al-Kaidy. Teoretycznie możliwe było, że któraś z tych organizacji porwała samolot.

Tylko teoretycznie. W praktyce wiązałoby się to ze zbyt dużym ryzykiem, którego można było uniknąć, decydując się na wybuch bomby, użycie ciężarówki czy inny samobójczy atak. Jeśli ktoś rzeczywiście miałby porwać boeinga, to jedynie po to, by uderzyć w miejsca inaczej niedostępne.

Chwilę później dowiedzieliśmy się, że transponder był aktywny tylko przez moment. Potem kontakt się urwał i po samolocie znów nie było śladu. Spekulowano, że na pokładzie rzeczywiście mogą być terroryści oraz że w pewnym momencie pasażerom lub załodze udało się dostać do kokpitu. Zanim jednak zdążyli włączyć cokolwiek poza urządzeniem wysyłającym sygnał, zostali obezwładnieni.

Była to logiczna koncepcja. Spójna.

Przynajmniej do czasu, aż pojawił się kolejny sygnał. Tym razem znad Sahary Zachodniej, oddalonej od wybrzeża Arabii o mniej więcej pięć tysięcy kilometrów.

III

Byłem przekonany, że czeka mnie kolejna nieprzespana noc. Echem w głowie odbijały mi się głosy zagubionych komentatorów, którzy starali się doszukać logiki w czymś, co zasadniczo stało z nią w sprzeczności.

Błąd systemu, usterka techniczna innego urządzenia, fałszywe odczyty wieży kontroli lotów. Ten ostatni scenariusz wydawał się najbardziej sensowny, choć i on do mnie nie przemawiał. Do błędu musiałoby bowiem dojść zarówno w Dżeddzie, jak i na Teneryfie, gdzie znajdowała się stacja, która odebrała drugi sygnał.

Trzeci pojawił się z samego rana, kiedy obudziłem się zdziwiony, że udało mi się zmrużyć oko. Tym razem lot AH 3836 został zlokalizowany gdzieś w pobliżu Zatoki Gwinejskiej, w przestrzeni powietrznej Nigerii.

Wszystkie trzy punkty znajdowały się w północnej Afryce. Były jednak od siebie tak oddalone, że nawet najbardziej szaleni pasjonaci lotnictwa nie byli gotowi przyjąć hipotezy, że samolot mógłby naprawdę znajdować się w tych miejscach.

Zrobiono więc to, co zazwyczaj robi się w przypadku, gdy pojawia się nowy, wcześniej nieznany problem – złożono wszystko na karb nowych technologii. Winnymi okrzyknięto hakerów, którzy albo działali na zlecenie organizacji terrorystycznych, albo skorzystali z okazji, by pokazać, na co ich stać. Nie było zgody co do tego, która wersja jest prawdziwa, ale dla wszystkich komentatorów stało się jasne, że trzeciej możliwości nie ma.

Przez pewien czas byłem gotów się z tym zgodzić. Wciąż zakładałem, że nie dzieje się nic, co kłóciłoby się z racjonalnością. Głos w słuchawce właściwie wpisywał się w strategię obwiniania technologii – uznałem, że doszło do omyłkowego przekierowania połączenia i zamiast do Anety, dodzwoniłem się do przypadkowej osoby w innym kraju. Osoby o głosie podobnym do mojego.

W jakiś sposób sprawiło to, że poczułem się jeszcze gorzej. Być może dlatego, że ostatecznie wykluczyłem udział sił nadprzyrodzonych. A to oznaczało, że nie mogę liczyć na żaden cud.

Straciłem narzeczoną w wypadku. Należało zmierzyć się z tą świadomością.

Pomóc mi w tym próbował ojciec, który zjawił się u mnie w mieszkaniu późnym rankiem. Paweł Szumski był wysokim, postawnym człowiekiem, o twarzy znaczonej zbyt dużą ilością trudnych przejść. Aneta twierdziła, że wizualnie stanowi starszą o kilkadziesiąt lat wersję mnie, i być może miała rację. U siebie także dostrzegałem już pierwsze zakola wśród ciemnych jak smoła włosów, podłużne zmarszczki powoli rysowały się na moim czole, a oczy jakby się zapadały.

Ani on, ani ja nie nadawaliśmy się na okładki czasopism, chyba że redaktorzy poszukiwaliby zmęczonych życiem, niezbyt przyjaznych mężczyzn. Żaden z nas się jednak tym nie przejmował.

Ojciec przyniósł ze sobą dwa hot dogi ze stacji benzynowej. Przypuszczałem, że po drodze zatrzymał się w Statoilu przy Karkonoskiej i byłem mu za to dozgonnie wdzięczny, bo od pobudki przyjmowałem jedynie earl greya i kawę.

Umniejszył nieco swoje zasługi, kiedy zaczął dopytywać, czy wszystko w porządku.

– Jak mam ci na to odpowiedzieć? – zapytałem.

– Zgodnie z prawdą.

– W takim razie nie muszę nic mówić.

Skinął głową. Usiedliśmy przy stole i jedliśmy hot dogi w milczeniu, nawet na siebie nie patrząc.

– Terroryzm wszedł na nowy poziom – odezwał się w końcu.

– Co?

– To musiał być cyberatak.

Postanowiłem nie podejmować tematu.

– Kiedyś zamachowiec musiał przemycić na pokład samolotu ładunek wybuchowy – ciągnął ojciec. – Teraz wystarczyło pewnie, by za boeingiem leciał dron.

– Z prędkością niemal jednego macha? Na takim pułapie?

– Wszystko jest teraz możliwe.

– Ale nie to.

Skończył przeżuwać i zgniótł papierek.

– W takim razie może nie potrzeba było nawet drona.

Nie miałem ochoty snuć teorii spiskowych, ale ojcu najwyraźniej to nie przeszkadzało. W typowy dla siebie, pozbawiony emocji sposób perorował jeszcze przez chwilę.

Urwał dopiero, kiedy zreflektował się, że go nie słucham. Cmoknął z dezaprobatą i pokręcił głową.

– Jeśli masz inny pomysł, chętnie go usłyszę – oznajmił.

– Nie mam.

– A jednak nie sądzisz, żeby to było porwanie.

– Nie.

– W takim razie jak wytłumaczysz te absurdalne odczyty nadajnika?

Nie miałem dla niego żadnej odpowiedzi. Westchnąłem, a potem na moment zamknąłem oczy. Wyobraziłem sobie północną część Afryki i starałem się zlokalizować wszystkie trzy punkty.

Z tymi nad Morzem Czerwonym i Saharą Zachodnią nie miałem problemu. Nie bardzo jednak wiedziałem, gdzie umiejscowić Zatokę Gwinejską.

Otworzyłem laptopa, a potem wyświetliłem mapę. Zaznaczenie odpowiednich miejsc zajęło mi tylko chwilę.

Ledwo to zrobiłem, naszło mnie dziwne uczucie, jakby zbliżał się front burzowy, a powietrze gęstniało i elektryzowało się. Mój umysł połączył trzy punkty i nagle się wyłączył.

– Filip? – odezwał się ojciec, widząc mój niepokój. – Co się dzieje?

– Te punkty…

– Co z nimi?

– Tworzą kształt.

– Oczywiście, że tworzą. Trójkąt.

– Foremny.

– I?

Oderwałem wzrok od ekranu i spojrzałem mu w oczy.

– Sądzisz, że to przypadek? – spytałem.

Wzruszył ramionami i się nie odezwał.

– W dodatku jest zwrócony czubkiem w dół – dodałem. – Wiesz, co oznacza taki symbol?

– Nie.

– Pogardę dla Ojca, Syna i Ducha Świętego.

Temperatura w kuchni zdawała się spaść o kilka stopni. Ojciec ściągnął poły starej, znoszonej koszuli.

– Taki kształt wyznacza kierunek do piekła – dodałem. – Co więcej, utożsamia się go z demoniczną obecnością.

– Nie chcę tego słuchać.

– Jak zawsze, kiedy poruszam temat religii.

Ojciec był człowiekiem bogobojnym, w znacznie większym stopniu niż ja i Aneta. Z trudem przełknął fakt, że zdjąłem koloratkę i przez pewien czas nie potrafił mi tego wybaczyć. Nie byłem nawet pewien, czy przyjdzie na ślub.

Co jakiś czas mu się odmieniało. Przenosił ciężar winy z Anety na mnie, a od czasu do czasu także na Kingę. Twierdził, że to od niej wszystko się zaczęło, mimo że nigdy nie zająknąłem się na ten temat słowem.

Chabon pisał, że ojciec to człowiek, który myli się codziennie. Być może miał rację, ale w tym wypadku nie mogłem odnieść tego do Pawła Szumskiego. Nie mylił się.

Kiedy przyszło mi połączyć węzłem małżeńskim Kingę i jej narzeczonego, coś we mnie pękło. Poczułem się, jakbym przez całe życie szedł szlakiem ku wierzchołkom skrytym gdzieś w gęstej mgle, a potem, w jednej chwili, doszło do nagłej poprawy pogody. Jakby z oparów wyłonił się widok tak imponujący, że kazał wszystko przewartościować.

Doskonale pamiętam bezbrzeżne szczęście w jej oczach, promieniejący uśmiech i ciepło, którym zdawała się emanować. Spojrzała na mnie na moment przed tym, jak państwo młodzi się pocałowali.

Oblał mnie wtedy zimny pot. Wszystkie pozytywne uczucia w jednej chwili znikły, a imponujący widok znów zasnuła mgła. Tym razem ciemna jak dym z komina, nieprzenikniona. Niepokojąca.

To był początek końca mojej posługi. I potrzebowałem wiele czasu, by zrozumieć, dlaczego miał on miejsce akurat wtedy. Ojciec być może wciąż nie potrafił tego pojąć.

Teraz jednak nie miało to już znaczenia.

– Czy ty w ogóle siebie słyszysz? – zapytał. – Nie wiem, co przez ciebie przemawia, ale przypuszczam, że ma to związek z…

– Poczuciem winy? – wpadłem mu w słowo. – Nie, zapewniam cię, że nie czuję skruchy po odejściu z Kościoła.

– Nie odszedłeś. Nadal jesteś częścią wspólnoty.

Na papierze tak było. W istocie jednak nie czułem się, jakbym nadal do niej przynależał. Podczas całego procesu, który ostatecznie znalazł szczęśliwy finał w postaci dyspensy, przeżuto mnie i wypluto. Gdyby to ode mnie zależało, planowalibyśmy z Anetą jedynie ślub cywilny.

Ojciec patrzył na mnie z wyrzutem, jakby chciał skarcić mnie za to, że wyciągam nieprawdopodobne wnioski, a nie jestem w stanie przyjąć wersji z atakiem hakerskim.

Właściwie mu się nie dziwiłem. Sam nie byłem pewien, dlaczego myśl związana z odwróconym trójkątem tak mocno mnie uderzyła. Tym bardziej nie wiedziałem, skąd bierze się głębokie przekonanie, że to wytłumaczenie słuszne.

Wszystko wyjaśniło się w nadchodzących godzinach.

Ojciec został u mnie, mimo że po rozmowie w kuchni zamieniliśmy może jeszcze kilka słów. Wyszedł jednak z założenia, że sama jego obecność jest niezbędna, bym się nie załamał.

Miał rację. Być może właśnie dzięki temu nie odszedłem od zmysłów, kiedy media dotarły do informacji, że sygnał z transpondera pojawił się w trzech kolejnych miejscach. Wysłuchaliśmy tego z niedowierzaniem, nie odrywając wzroku od telewizora choćby na ułamek sekundy.

– Teraz nie może być już żadnych wątpliwości – oznajmił ojciec. – To cyberatak.

Milczałem.

– Nie wiem, co chcieli osiągnąć, ale najwyraźniej coś poszło nie po ich myśli – dodał. – Teraz chcą po prostu pokazać, ile mogą.

Nie interesowało go, że specjalista na antenie NSI właśnie dowodził, iż sfabrykowanie takiego sygnału było praktycznie niemożliwe. Każda z sześciu stacji naziemnych działała niezależnie od pozostałych, nie istniał żaden wspólny system, do którego ktoś mógłby się włamać.

Jedyny logiczny wniosek był taki, że ktoś nadał te sygnały z miejsc, w których się pojawiły.

Spojrzałem na laptopa. Zakładka z Google Maps nadal była otwarta.

– Przestrzeń powietrzna Etiopii… – mruknąłem. – Potem Morze Śródziemne, mniej więcej między Sycylią a Libią. I ostatni punkt…

Nawet bez informacji medialnych wiedziałbym, w którym miejscu go zaznaczyć. Tylko jego brakowało, by utworzyć znany mi kształt.

Kliknąłem niepewnie na niewielką zatokę na granicy wód przybrzeżnych Liberii i Sierra Leone.

Nagle opadła mnie zupełna bezsilność. W okamgnieniu poczułem się jak nic nieznaczący element wszechświata, którego nie potrafiłem objąć rozumem.

Błona rzeczywistości pękła. Byłem jak nowo narodzone, bezbronne dziecko w zupełnie innym, obcym świecie.

Racjonalność blakła w świetle faktów. A fakty były takie, że telefon, który wykonałem, połączył mnie z czymś, co nie miało prawa odebrać. Tak jak boeing nie miał prawa nakreślić na mapie heksagramu. Symbolu okultystycznego wykorzystywanego do przywoływania demonów.

IV

Jakie siły są na tyle potężne, by sprawić, że ważąca ponad sto sześćdziesiąt tysięcy kilogramów maszyna wyrysowała na półkuli północnej tak wyraźny komunikat? Starałem się uniknąć odpowiedzi na to pytanie, ale doskonale ją znałem.

Wiedziałem też, że to deklaracja. I zapowiedź zmian, jakich świat jeszcze nie widział.

Ojciec w końcu przyjął do wiadomości, że miejsca pojawienia się sygnału nie są przypadkowe, a kształt został stworzony z premedytacją – upierał się jednak przy wersji z hakerami. On i cała reszta świata. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Jego determinację mogłem zwalczyć tylko w jeden sposób. Mówiąc mu o głosie, który usłyszałem po wybraniu numeru Anety.

Przez moment patrzył na mnie jak na szaleńca. Potem jak na zwyczajnego łgarza, ostatecznie zaś po prostu jak rodzic na dziecko, które nie udźwignęło ciężaru dorosłości.

– Byłeś w szoku – ocenił. – Nic dziwnego, że…

– Słyszałem ten głos wyraźnie. Mój głos.

– Ale nie potrafisz przypomnieć sobie nawet, co mówił.

– Bo nie znam tego języka.

Znów poczułem na sobie taki sam wzrok, jakim obrzucił mnie na samym początku. Na powrót stałem się w jego oczach szaleńcem. Pokręcił głową, podniósł się z krzesła, a potem zaczął chodzić po kuchni.

– Powinieneś z kimś porozmawiać – zauważył. – Ministerstwo podało numer dla tych, którzy kogoś stracili.

Linia zapewne była rozgrzana do czerwoności. Polacy wybierali tanie loty Air Hibernia równie często jak Ryanaira. Większość pasażerów pechowej maszyny pochodziła z naszego kraju – i właściwie dziwne było, że załoga składała się z Irlandczyków.

– Nie zwariowałem – odparłem.

– Nie mówię, że…

– Więc co mówisz?

– Że ktoś mógłby pomóc ci przypomnieć sobie, co konkretnie usłyszałeś.

Popatrzyłem na niego z rezerwą. Nie wierzył w ani jedno moje słowo, to ojcowska przebiegłość kazała mu podejść do sprawy od tej strony. Zupełnie jak do alkoholika, któremu początkowo okazuje się zrozumienie i wobec którego pozoruje się, że wszystko jest w porządku – tylko po to, by uśpić jego czujność i zaraz zacząć udowadniać mu, że jest uzależniony.

Być może w pewnym sensie byłem – od nadziei. Była bowiem tym większa, im bardziej absurdalne wersje zaczynałem przyjmować. Starałem się tego nie robić, ale okazało się to silniejsze ode mnie.

Na tyle, że trzeciego dnia wszystko się zmieniło.

Założyłem, że nie mogę nie znać wypowiadanych przez siebie słów. Mimo że brzmiały obco, nie powinny takie być.

Zastanawiałem się nad tym na tyle długo, że ostatecznie wszystkie elementy niewielkiej układanki znalazły się we właściwych miejscach.

Znałem te słowa. Nie znałem jedynie ich wymowy.

Kluczowe dla zrozumienia tego było skojarzenie jednego ze słów z liczbą dni, które upłynęły od zaginięcia lotu AH 3836. I to, że z jakiegoś powodu pomyślałem o łacinie, choć przekaz, który usłyszałem, zdawał się nie mieć z nią wiele wspólnego.

Powiedziałem o tym ojcu, kiedy przyszedł do mnie z samego rana z kolejną porcją hot dogów, najwyraźniej rozpoczynając kultywowanie nowej tradycji. Uniósł wysoko brwi, patrząc na mnie nierozumiejącym wzrokiem.

– Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem – powiedziałem.

Konsternacja na jego twarzy jeszcze się pogłębiła, mimo że doskonale znał veni, vidi, vici, jak każdy.

– Wiesz, jak to brzmi po łacinie? – dopytałem.

– Zwyczajnie.

– Czyli?

– „Weni, widi, wiczi”.

– Nie, według polskiej wymowy „weni, widi, wici”. Na tej zasadzie czytamy łacińskie „c”, ale ze względu na to, że fraza przyszła do nas z Włoch, przyjęliśmy niepoprawną wymowę.

Nadal nie wiedział, do czego zmierzam.

– Właściwie jedna i druga jest niepoprawna – dodałem. – Przynajmniej wedle wszelkiego prawdopodobieństwa. Nie ostało się przecież żadne nagranie z tamtych czasów, Rzymianie mogli mówić zupełnie inaczej, niż sobie to dzisiaj wyobrażamy.

– Więc…

– Więc większość krajów ma swój sposób czytania łaciny – kontynuowałem. – Jest jednak grupa ludzi, którzy przez lata pracowali nad odtworzeniem najbardziej prawdopodobnej oryginalnej wymowy. I jeśli im wierzyć, ten znany cytat z Cezara powinien brzmieć „łeeni, łiidii, łiikii”.

Ojciec skinął głową, najwyraźniej wyłowił coś na ten temat z pamięci, bo nie musiałem go przekonywać.

– Dlatego nie poznałem znaczenia tamtych słów – skwitowałem. – Ale dwa wyraźnie oddzielone człony nie dawały mi spokoju.

– Jakie?

– Coś brzmiącego jak die i tertio.

– Trzeci dzień?

Skinąłem głową, choć bynajmniej nie było to dosłowne tłumaczenie. Nabrałem głęboko tchu, a potem na moment zamknąłem oczy. Zobaczyłem poszczególne słowa, jakby ktoś wyrył mi je na powiekach.

– Die autem tertio – odezwałem się. – Elevatis oculis, vidit locum procul.

Ojciec milczał tak długo, jakby miał zamiar już nigdy się nie odezwać. Trwał w bezruchu i dopiero po kilku chwilach lekko potrząsnął głową.

– Co to znaczy? – zapytał.

– Dnia trzeciego, podniósłszy wzrok, zobaczył to miejsce z oddali.

– Przecież to…

– Księga Rodzaju – dokończyłem. – Czwarty okres życia Abrahama.

Oczywiście po polsku doskonale kojarzył passus. Nie bez powodu uważałem go za człowieka bardziej bogobojnego ode mnie.

– Ofiara Izaaka… – dodał zamyślony. – Ale co to oznacza?

Według mnie oznaczać mogło to tylko jedno. Ktokolwiek lub cokolwiek się ze mną kontaktowało, wyraźnie chciało zwrócić uwagę na trzeci dzień. Dzień, w którym zobaczyłem z daleka to miejsce.

Z daleka, z perspektywy satelity na orbicie.

Miejsce, czyli obszar, na którym pojawiły się sygnały.

Ojciec nie był gotów przyjąć tak nieracjonalnych wniosków, jak ja. Pokręcił więc tylko głową, być może licząc na to, że dzięki temu uda mu się zakłamać rzeczywistość. Przynajmniej trochę.

Nie powinienem dziwić się jego reakcji. Fakt, że mój własny głos, używając pierwotnej wymowy łaciny, zdawał się wskazywać na heksagram, był głęboko niepokojący. Szczególnie biorąc pod uwagę, że symbol miał przywoływać demony.

I że passus z Księgi Rodzaju odnosił się do składania ofiary.

Minęło trochę czasu, nim wraz z ojcem na powrót zebraliśmy myśli na tyle, by się odezwać. Każdy z nas oczekiwał od drugiego sensownych wniosków, ale żaden nie potrafił do nich dotrzeć.

– Samo w sobie to nic nie znaczy – zauważyłem.

– Otóż to.

– Jest niepokojące, ale… do niczego nie prowadzi.

– Oczywiście, że nie.

Dopiero po chwili zrozumiałem, że ojciec traktuje moje słowa jako próbę pocieszenia. Siebie czy jego, nie wiedziałem – tak czy inaczej, jego ocena moich zamiarów była błędna. Zupełnie nie to miałem na myśli.

– Chodzi mi o to, że ten przekaz nie niesie żadnej wiadomości – wyjaśniłem. – Jeśli ktoś… coś… próbuje się ze mną skontaktować, to na razie jedynie zwraca na siebie uwagę. Nie daje mi żadnych konkretów.

– Mnie to wygląda na konkrety, Filip – odparł zatroskany, jakbyśmy rozmawiali nie o głosie w słuchawce, ale o zaawansowanym stadium nowotworu.

– Jakie?

Wzruszył ramionami.

– To nic nie znaczy – uparłem się. – Co mi po tym, że zrozumiałem łaciński passus, przyporządkowałem go do Księgi Rodzaju i odniosłem go do symbolu na mapie satelitarnej?

– Nie wiem.

– Właśnie. Ja też nie – odparłem stanowczo. – A gdyby chodziło o wiadomość, byłaby w tym przekazie jakaś treść.

– Więc co to twoim zdaniem jest?

Nie miałem dla niego dobrej odpowiedzi.

– Zaznaczenie swojej obecności? – spytał.

„Obecność” w kontekście rozmowy o potencjalnym demonie zabrzmiała złowróżbnie, a ja poczułem nieprzyjemne ciarki na plecach. Postanowiłem pozostawić pytanie ojca bez odpowiedzi i dłużej się nad nim nie zastanawiać.

Brakowało jednak alternatywy dla jego wersji. Chyba że gotów byłbym przyjąć własne szaleństwo. Być może powinienem, skoro naprawdę roztrząsaliśmy tak niestworzone rzeczy. Tyle że obaj byliśmy ludźmi wierzącymi – a jeśli wierzyło się w Boga, należało przyjąć za pewnik także istnienie sił, które toczą z nim walkę.

Namyślałem się przez chwilę. Poniewczasie zorientowałem się, że mój hot dog dawno wystygł. Zawinąłem go w papierek i odłożyłem na stół.

– Musi być coś jeszcze – powiedziałem. – Coś, co przegapiłem.

– Co?

– Może jakiś ukryty sens w tym passusie z Księgi Rodzaju.

– Są w nim tylko trzy elementy, Filip. Trzeci dzień, podniesienie oczu, ujrzenie miejsca z oddali.

Nie byłem gotów przyjąć takiej wersji, szczególnie że interpretacja tego rozdziału mogła być dość szeroka. Każdy znał historię o złożeniu Bogu w ofierze Izaaka, jedynego i długo wyczekiwanego syna Abrahama. Mogła być traktowana jako wystawienie na próbę miłości do Wszechmogącego, jako akt łaski ze strony Boga, gotowość do wypełniania jego przykazań przez wiernych czy w końcu jako przykład bogobojności. I tego, jak popłaca.

Spędziłem pół dnia na analizowaniu, czy którykolwiek z tych elementów pasuje do mojej układanki. Problem sprowadzał się do tego, że nie wiedziałem, jak ostatecznie ma ona wyglądać.

Jedyną przerwę zrobiłem, gdy w mediach miała miejsce nagła eksplozja nowego zainteresowania. Była jak rozbłysk bliskiej gwiazdy na nocnym niebie – wyraźna, nie do przegapienia, ale chwilowa. Pojawił się amatorski filmik, rzekomo nagranie pochodzące ze Snapchata, które wykonała jedna z pasażerek lotu AH 3836.

Snap trwał tylko dziesięć sekund, nie przedstawiał niczego, co miałoby jakiekolwiek znaczenie. Na nagraniu widać było stewardesę, która udzielała standardowych instrukcji awaryjnych. Kiedy pokazywała wyjścia ewakuacyjne, chustka odwinęła się jej z szyi i spadła na ziemię. W ciągu półgodziny urosło to niemal do rangi symbolu, złowieszczego znaku, zapowiedzi tragedii.

Nie poświęciłem temu wiele uwagi. Filmik nie miał dla mnie żadnej wartości, oprócz tego, że stanowił prawdopodobnie ostatnie nagranie z pokładu samolotu. Anety nigdzie na nim nie dostrzegłem.

Szybko wróciłem do swoich spraw – ojciec przez jakiś czas mi pomagał, potem odpuścił. Raz czy dwa przerwał mi, pytając, czy wziąłem urlop w pracy. Popatrzyłem na niego, jakby to on, a nie łaciński głos, pochodził nie z tego świata.

– Ktoś musi trzymać rękę na pulsie rzeczywistości, kiedy ty zajmujesz się tymi wymysłami – usprawiedliwił się.

Wyprostowałem się, uświadamiając sobie, że przez dobre dwie godziny tkwiłem pochylony nad laptopem. W plecach coś mi strzeliło, kiedy założyłem ręce na oparcie krzesła.

– Dyrektor sam mi zaproponował wolne – odparłem.

– Słusznie. Powinien czuć się zobligowany.

– Raczej zwęszył okazję do zrobienia dobrego PR-u.

Przypuszczałem, że faktycznie tak było, bo z pomysłem wyszedł sam szef wydziału spraw obywatelskich urzędu miejskiego, nie mój bezpośredni przełożony. Pracowałem w dziale rejestracji pojazdów, a swojej pracy szczerze nienawidziłem. Nie miałem jednak wielkiego wyboru – CV, w którym głównym osiągnięciem kandydata było stanowisko wikariusza parafialnego, nie robiło na nikim przesadnie wielkiego wrażenia.

Plus był taki, że administracja publiczna starała się dbać o obywateli. Nawet jeśli jednocześnie byli jej pracownikami.

– Na długo dał ci wolne?

– Na kilka dni.

Ojciec pokręcił głową z dezaprobatą.

– Ile konkretnie?

– A to takie istotne? – odparłem pod nosem, przeciągając się. – Powiedziałem mu, że nie potrzebuję…

Urwałem i zmarszczyłem czoło, przypatrując się ojcu. Pytanie o liczbę dni odbiło mi się echem w głowie. Odniosłem wrażenie, jakby samym wzrokiem ojciec starał się zakomunikować mi, że to jest właściwy trop.

– Coś nie tak? – spytał.

Zabrzmiało to niemal jak kpina.

– Żartujesz sobie ze mnie? – odparłem. – To chyba ja powinienem o to zapytać.

– O czym ty mówisz?

– O twojej sugestii.

– Nic nie zasugerowałem, Filip.

– Wręcz przeciwnie. Starasz się dać mi do zrozumienia, że liczba dni jest istotna.

– Oczywiście, że jest – powiedział i też odgiął się na krześle. – Należy ci się znacznie więcej odpoczynku.

– Nie to mam na myśli.

Uniósł brwi, jakby naprawdę nie wiedział, o co chodzi. Poczułem się dziwnie, jakby coś było nie w porządku z całym światem. Z ojcem, z Kingą, ze wszystkimi dziennikarzami, którzy trzeci dzień z rzędu rozprawiali na ten sam temat.

Trzeci dzień.

Wracał jak bumerang, nie chciał dać mi spokoju. Potrząsnąłem głową, uznając, że to wszystko pogłosy zmęczenia, które stopniowo przesłaniało moją racjonalność. Ojciec nic nie sugerował, trzeci dzień miał znaczenie jedynie w kontekście tego, że to dziś zobaczyłem heksagram.

Nic ponadto.

Oszukiwałem się tak jeszcze przez jakiś czas. Ostatecznie jednak uznałem, że jeśli działają moce, których nie potrafię zrozumieć, powinienem przyjąć, że mogą podsuwać mi sugestie. Może nawet prowadzić mnie za rękę.

Zacząłem szukać. Przeczesywałem meandry pamięci, moje stare podręczniki, notatki z zajęć, a w końcu na chybił trafił także wyniki wyszukiwania w Google. Sprawdzałem wszystko, co przychodziło mi do głowy. Każdą kombinację, każde powiązanie nawet co do zasady niezwiązanych ze sobą faktów.

Dotarłem do takiego stopnia ogólności, że łaciński przekaz wydawał się łączyć z trzema dniami, jakie Chrystus spędził w grobie, trzema dniami, podczas których zaginął w wieku dwunastu lat, czy trzema dniami, w trakcie których Szaweł był oślepiony. Oprócz tego nasuwały mi się także starotestamentowe skojarzenia – trzy dni spędzone przez Jonasza w brzuchu Lewiatana, rozdzielenie ziemi i wody dnia trzeciego po stworzeniu świata, objawienie się Boga na Górze Synaj trzy dni po tym, jak przybyli tam ludzie…

Nie miało to żadnego sensu. Z impetem zamknąłem pokrywę laptopa i zakląłem cicho. Ojciec krzątał się za moimi plecami, myjąc naczynia po kolacji. Zjedliśmy niewiele lepsze danie niż podczas śniadania, choć tym razem fast food pojawił się za sprawą dostawcy z lokalnej pizzerii.

– Może podchodzisz do tego od złej strony – zauważył ojciec.

– Tylko trzeci dzień ma sens. Sam dałeś mi to do zrozumienia.

Wcześniej oponował, twierdząc, że niczego takiego nie zrobił. Najwyraźniej jednak miał już dosyć rozmowy na ten temat, bo nie skomentował.

– Jeśli rzeczywiście to ten element jest kluczowy, może chodzi o mniejszy stopień ogólności – dodał.

– To znaczy?

– O konkretny dzień. Trzeci od zniknięcia samolotu. Dzisiejszy.

– Piętnasty kwietnia? Nie ma żadnego znaczenia symbolicznego.

Wydawało mi się, że wiedziałbym, gdyby tak miało być. Nie musiałem tego sprawdzać w notatkach, w materiałach ani w internecie, moja pamięć w zupełności wystarczała.

Ostatecznie jednak nie pozostało mi nic innego, jak pójść drogą, którą zasugerował ojciec. Niechętnie znów otworzyłem laptopa, a potem zacząłem wprowadzać kolejne zapytania do wyszukiwarki.

Piętnasty kwietnia. Księga Rodzaju. Dwudziesty drugi rozdział.

Nic. Zero punktów stycznych i ani jednego wyniku, który mógłby pomóc w połączeniu wszystkich tych elementów. Dodałem do tego „poświęcenie Izaaka”, ale to także niczego nie zmieniło. Google zaproponowało mi skreślenie kilku parametrów, a ja w odpowiedzi zwiesiłem głowę.

Po chwili spróbowałem po angielsku. Powtórzyłem ostatnią kombinację z Izaakiem, a potem zacząłem powoli przeglądać wyniki wyszukiwania. Wyglądały podobnie jak w przypadku rezultatów w języku polskim. Niemal same odniesienia do tekstu źródłowego.

Jeden z wyników, ostatni na pierwszej stronie, różnił się jednak od pozostałych.

Sformułowanie „tajemnice Biblii” od razu przykuło moją uwagę. Zazwyczaj prowadziło do pokrętnych teorii spiskowych bez podparcia w rzeczywistości, ale tym razem wyglądało na to, że ktoś przygotował rzetelny materiał.

– Co znalazłeś? – rozległ się głos ojca, a ja dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że wpadłem w dziwny trans.

Spojrzałem na niego, jakby dopiero się przede mną zmaterializował.

– Coś masz – ocenił. – Oczy zrobiły ci się jak pięciozłotówki.

– Coś – przyznałem.

Przysunął sobie krzesło, kiedy ja wyświetlałem już stronę. Spojrzał na monitor, a potem skrzywił się, widząc, że nic z tego nie zrozumie. Był jednym z tych, którzy w młodości chcąc nie chcąc nauczyli się rosyjskiego, a po transformacji uznali, że jest już za późno, by opanować jakikolwiek inny język.

– Co to znaczy? – spytał, wskazując na nagłówek.

– Zaginione plemiona Japonii – powiedziałem. – Dalej jest mowa o Izraelitach, którzy niegdyś przybyli do tego kraju i o tym, że wpłynęli na kształt wielu dzisiejszych japońskich ceremonii.

Obejrzeliśmy parę zdjęć, na których widać było zarówno gwiazdy Dawida, jak i niezrozumiałe znaki w kanji. Ostatnie z nich przedstawiało coś zupełnie odmiennego. Scenę, którą obaj znaliśmy z Księgi Rodzaju.

Abraham jedną ręką trzymał syna, gotów odebrać mu życie, ale w ostatniej chwili interweniował anioł, chwytając starca za drugą dłoń.

Popatrzyliśmy na siebie nierozumiejącym wzrokiem, a ja dopiero przewinąwszy niżej, zrozumiałem, dlaczego wyszukiwarka skierowała mnie akurat na tę witrynę.

– Co tu jest napisane? – spytał ojciec, mierząc palcem w podpis pod zdjęciem.

– „Japoński festiwal przedstawia historię Izaaka” – odparłem automatycznie, ale wzrokiem przebiegłem już pierwszy akapit tekstu.

Zrobiło mi się słabo.

– A dalej? – dodał ojciec.

Milczałem, czytając kolejne wersy.

– Filip!

– Już… poczekaj moment.

– Widzę przecież, że jest zarówno liczba piętnaście, jak i dwadzieścia dwa. I słowo „genesis”. To jest to, czego szukaliśmy, prawda?

Skinąłem lekko głową, choć jego słowa docierały do mnie, jakby mówił zza grubej szyby. Mój umysł potrzebował jeszcze chwili, by wszystko ogarnąć. Nabrałem głęboko tchu i w końcu popatrzyłem na ojca. Wyraźnie pobladł, jak gdyby fakt, że rzeczywiście odkryliśmy związek, napełnił go głęboką zgrozą.

– W prefekturze Nagano, w Japonii, znajduje się jedna z największych świątyni shintō…

– Czego?

– Tradycyjnej japońskiej religii politeistycznej.

Skrzywił się jak przykładny katolik, który słysząc o wyznaniach zakładających istnienie wielu bogów, czuje wewnętrzny sprzeciw.

– To mieszanka kultów – dodałem. – Shintō nie ma jednej hierarchii, jednego zbioru zasad czy świętej księgi. Istnieje mnóstwo odłamów, wszystkie łączy jedynie japońska mitologia. A jeden z nich ma swoją świątynię w Nagano.

Ojciec odchrząknął niepewnie.

– W tamtejszej świątyni, zwanej Suwa-Taisha, obchodzi się festiwal zwany Ontohsai. Miejsce powstało już w siódmym wieku, a na ukształtowanie tego odłamu shintō mieli wpływ właśnie żydowscy osiedleńcy.

Czekał na konkrety, a ja niechętnie do nich docierałem. Wszystko to zdawało się zbyt niepokojące, by o tym myśleć, co dopiero mówić. Mimo to byłem mu to winny. W końcu to on nakierował mnie na właściwy trop, nawet jeśli zrobił to nieświadomie.

– Ta politeistyczna religia, jak każda inna tego rodzaju, wchłonęła część innych wierzeń, z którymi na przestrzeni wieków stykali się jej wyznawcy. Reszty pewnie się domyślasz.

– Wolę niczego się nie domyślać.

Wypuściłem ciężko powietrze.

– Od Izraelitów miejscowi zaczerpnęli zwyczaj, który celebrowany jest co roku piętnastego kwietnia. Polega na inscenizowaniu tego, co my znamy z Księgi Rodzaju. A konkretnie z rozdziału dwudziestego drugiego.

– Scena poświęcenia Izaaka.

Powiedział to z niedowierzaniem, najwyraźniej po raz pierwszy słyszał o synkretyzmie religijnym. Skupiał się przede wszystkim na swoim wyznaniu, więc nie mogłem mu się dziwić. Ja przy tej czy innej okazji musiałem czytać także o tym, jak przenikały się światowe religie, jak na siebie wpływały i wzajemnie się kształtowały. Swojego czasu z jakiegoś względu nawet mnie to interesowało.

Najwymowniejszym przykładem było chyba Święto Zmarłych. Jego korzenie łatwo było odnaleźć w przedchrześcijańskich zwyczajach – święcie Samhain w wierzeniach celtyckich czy dziadach w naszych dawnych obrzędach.

– Ontohsai jest najistotniejszym festiwalem, jaki odbywa się w świątyni Suwa-Taisha – dodałem. – Czy może obok niej, bo uczestnicy idą na górę Moriya-san, gdzie odgrywana jest scena. Młody chłopak kładzie się na bambusowym kobiercu, przywiązuje się go do drewnianego słupa, a duchowny shintō przygotowuje się do zadania mu ciosu. W ostatniej chwili inny kaznodzieja go powstrzymuje, a zamiast chłopaka w ofierze składa się zwierzęta.

Nie miałem pojęcia, że w japońskich wierzeniach dochodzi do ofiarowania zwierząt, ale najwyraźniej wpływ Izraelitów na tę grupę był wyjątkowo silny. Kiedy doczytałem materiały na stronie, utwierdziłem się w tej ocenie.

– Festiwal ma oddawać cześć bogowi Misakuchi.

– Pierwsze słyszę – odparł ojciec.

Nie skomentowałem, choć może warto byłoby mu uświadomić, że nie słyszał zapewne o większości bóstw z Kraju Kwitnącej Wiśni.

– Źródłosłów i pochodzenie tego boga są co najmniej ciekawe – powiedziałem, mrużąc oczy. – „Mi” oznacza wielki, a „isaku” to najpewniej przeinaczony Izaak, co by świadczyło, że wzięli chłopaka za bóstwo.

– A „chi”?

– Hę?

– Ostatni człon imienia tego bożka?

Przewinąłem niżej.

– „Chi” oznacza mniej więcej… koniec świata.

Popatrzyliśmy na siebie, ale żaden z nas nie znalazł odpowiednich słów. Mgła niezrozumienia zdawała się gęstnieć wokół nas, obaj straciliśmy trop i nie potrafiliśmy znaleźć drogi wyjścia. A jeszcze przed chwilą wydawało się nam, że na coś trafiliśmy.

Wiedziałem, że czekają nas długie godziny analizowania każdego elementu festiwalu, szukania źródeł najmniej istotnego zwyczaju i poznawania dawnych obrzędów żydowskich. Nie byłem przy tym pewien, czy wyłowimy z tego gąszczu cokolwiek pomocnego.

Podzieliliśmy się obowiązkami, a potem zaczęliśmy zgłębiać tę materię. Jeszcze przed dziesiątą ojciec przysnął, mnie sen chciał zmorzyć około pierwszej w nocy, ale szybko zaaplikowałem sobie dawkę earlgreyowskiej teiny.

Nie pomogła.

Głowę miałem coraz cięższą, powieki opadały mi coraz bardziej. Ostatnią myślą, zanim zasnąłem przy laptopie, było to, że informacji jest zbyt wiele. Materia jest zbyt skomplikowana, a dwóch amatorów będzie potrzebowało co najmniej kilku miesięcy, by ją dobrze poznać.

Kiedy obudziłem się dwie godziny później, zrozumiałem, że się mylę. Gdyby sprawa była tak zawiła, siły, które zdawały się odpowiadać za zniknięcie AH 3836, nigdy nie naprowadziłyby mnie na Japonię.

I miałem rację.

Odpowiedzi były na wyciągnięcie ręki.

V

Nie wszyscy mogli się cieszyć dobrodziejstwami pracy w administracji publicznej. Wprawdzie przychylność mojego przełożonego była podszyta względami PR-owymi, ale motywacje były sprawą drugorzędną – liczyło się to, że mogłem bez konsekwencji nie przespać całej nocy, a rano kontynuować moje małe śledztwo.

Ojciec nie mógł sobie pozwolić na taki luksus. Mimo że przekroczył już magiczną barierę wieku emerytalnego, musiał dorabiać. Przed siódmą pożegnał mnie i niczym widmo opuścił moje mieszkanie.

Żałowałem, że nie poczekał chwili dłużej, bo pół godziny po jego wyjściu w końcu rozgryzłem, o co chodziło. Nie było trudno. Wystarczyło zmęczyć umysł na tyle, by mimowolnie zastosował brzytwę Ockhama i przyjął to tłumaczenie, które wydawało się najprostsze.

– Japonia – powiedziałem. – Po prostu Japonia.

Rozejrzałem się z niepokojem, jakbym mógł się spodziewać, że ktoś mnie słucha. W kuchni nie było nikogo, panowała absolutna cisza. Radio wyłączyłem, by mnie nie rozpraszało, a z zewnątrz nie dochodziły żadne dźwięki. Taka pora. Osiedle znajdowało się niemal na samym końcu Krzyków, mieszkańcy dojeżdżający do centrum opuszczali je o znacznie wcześniejszej godzinie.

– Japonia… – powtórzyłem cicho.

Zacząłem szukać.

Najpierw miejsc na terytorium tego kraju, w których doszło do wypadków lotniczych. Spodziewałem się, że kilka ostatnich może utworzyć znany mi kształt. Co do tego się jednak pomyliłem i na nic pomocnego nie udało mi się trafić.

Spróbowałem więc od innej strony. Prześledziłem zaginięcia japońskich maszyn. Na tym froncie też nic nie rzuciło mi się w oczy.

A jednak byłem przekonany, że wszystkie wskazówki zostają mi dostarczone tak, bym bez większego wysiłku trafił na kolejne. Coś prowadziło mnie do określonego miejsca. Nie wiedziałem tylko co i dokąd.

Część moich wątpliwości wyjaśniła się, kiedy przeanalizowałem katastrofy lotnicze ostatnich lat. W powszechnym odbiorze okres ten był jak żniwa śmierci w przestworzach – obserwując programy informacyjne, można było odnieść wrażenie, że samoloty spadają jak muchy.

Większość komentatorów była jednak zgodna, że ostatni rok był najbezpieczniejszym spośród ostatnich pięciu lat. Liczba wypadków miała drastycznie spaść, a pasażerowie powinni czuć się bezpieczni jak nigdy wcześniej.

Tak powtarzano nam coraz częściej, a my w to wierzyliśmy. Nie mieliśmy powodów, by tego nie robić, skoro tak twierdziła międzynarodowa organizacja odpowiedzialna za ruch lotniczy na świecie.

Problem polegał na tym, że IATA zliczała jedynie katastrofy spowodowane przez wadliwy sprzęt, błąd ludzki lub złe warunki meteorologiczne. Nie uwzględniano ani aktów terroryzmu, ani działań pilotów, którzy zamierzali popełnić samobójstwo.

W dodatku IATA skupiała niewiele ponad osiemdziesiąt procent wszystkich przewoźników, więc ostatecznie nie były to do końca rzetelne dane. Pozwalały jednak spać spokojnie wszystkim tym, którzy chcieli wierzyć, że latanie wciąż jest bezpieczne.

Przykład AH 3836 pokazał, że tak nie jest. I że nowe zagrożenia nie mają nic wspólnego ani z rozwojem technologicznym, ani z rozprzestrzeniającym się terroryzmem.

Zanim dotarłem do konkretów w moich poszukiwaniach, rozległ się dzwonek do drzwi, a ja drgnąłem, jakby poraził mnie prąd. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że pochylałem się nad laptopem jak nad cenną relikwią.

Miałem przed sobą wszystko, co było mi potrzebne, by odkryć prawdę. Wystarczyło tylko trochę cierpliwości.

Ponowny dźwięk dzwonka mnie rozdrażnił. Podniosłem się, a krzesło wydało nieprzyjemny dźwięk, przesuwając się po podłodze. Szybkim krokiem podszedłem do drzwi, otworzyłem je i zobaczyłem Kingę.

Cała złość w jednej chwili zapewne by znikła, gdyby nie to, że obok stał jej mąż. Mimo wczesnej pory Mariusz Rudyk wyglądał jak… Mariusz Rudyk. Zawsze był zadbany, modnie ubrany i wymuskany do tego stopnia, że sprawiał nieco metroseksualne wrażenie. Podczas jednej z rodzinnych popijaw zwierzył mi się, że nie potrafi wyjść z domu bez choćby delikatnego przypudrowania niedoskonałości. Może z tego wynikał mój krytycyzm – a może powód był zupełnie inny.

– Chryste… – jęknął, patrząc na mnie.

Pomyślałem, że tego dnia stanowię raczej antytezę Jezusa. Nie pamiętałem nawet, czy zmieniłem ubranie od wczoraj.

– Spałeś choć trochę? – dodał Rudyk.

Cofnąłem się o krok i wpuściłem ich do środka. Kinga posłała mi zdawkowy uśmiech, który w zamierzeniu miał podnieść mnie na duchu, a w rzeczywistości potwierdził tylko, jak beznadziejna jest sytuacja.

– Trochę – przyznałem.

– Długo tak nie pociągniesz, Berg – odezwała się Kinga.

– Już wyglądasz, jakbyś jechał na oparach.