Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Toczyliśmy bitwy, po których zostawało na ziemi ponad sto trupów, ale nie napisano o nich ani słowa. Zakon walczy, ale często robi to w ciszy, bez chwały czy nagrody. Nie mamy sztandarów. Vaelin Al Sorna jest najnowszym rekrutem Szóstego Zakonu. Podczas brutalnego szkolenia uczy się wykuwać miecze, przetrwać w dziczy, zabić człowieka szybko i cicho, a wszystko w imię obrony Królestwa i wiary. Teraz jego umiejętności zostaną poddane próbie. Zbliża się wojna. Vaelin musi wykorzystać całą swoją siłę i spryt, żeby przeżyć nadciągający konflikt. Lecz kiedy świat będzie balansował na krawędzi chaosu, Vaelin pozna prawdę, która tnie głębiej niż miecz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 596
Nawet największe kłamstwo można unieważnić najostrzejszym mieczem.
Wiersz seordaski, autor nieznany
Relacja Obvara
Luralyn kiedyś mnie zapytała:
– Jak to jest umierać?
Wyczułem pragnienie pociechy kryjące się za tym pytaniem, więc odpowiedziałem:
– To jest jak spadanie. Świat kurczy się do jednego punkcika światła daleko w górze, a ty schodzisz w wieczną otchłań. Potem on też znika i nie ma już nic.
Muszę jednak wyznać, że ta dość poetycka odpowiedź była kłamstwem. Oczywiście mogę mówić tylko za siebie, bo inni może odbierali śmierć jako coś niewiele gorszego od łagodnego zapadania w wieczny sen. Moja śmierć tak nie wyglądała.
Wiedziałem, że rana jest śmiertelna, gdy tylko poczułem, że ostrze Al Sorny przebija mój kręgosłup i wychodzi plecami. Ból był taki, jak można sobie wyobrazić. Ale ja znałem ból. Byłem bowiem Obvarem Nagerikiem, namaszczonym czempionem samego Ostrza Ciemności i w Stahlhaście tylko jemu ustępowałem sławą. Stoczyłem wiele bitew i nie będzie przechwałką, kiedy powiem, że nie potrafiłem i nadal nie potrafię zliczyć, ilu ludziom odebrałem życie. Odniesione przeze mnie rany również są nie do policzenia, choć niektóre przetrwały w pamięci dłużej niż inne. Strzała w Bitwie Trzech Rzek, która przeszyła moje ramię aż do kości. Miecz, który rozorał mój obojczyk w dniu, kiedy wyrżnęliśmy pierwszą armię, wysłaną przeciwko nam przez kupieckiego króla. Ale żadna z nich nie bolała tak mocno jak ta ani nie zadała równie potężnego ciosu mojej dumie. Przez wszystkie późniejsze lata nie byłem pewien, co zabolało bardziej: przebicie ostrzem mojej piersi aż do pleców czy świadomość, że zaraz umrę z ręki przeklętego uzurpatora, Złodzieja Imion. Bowiem jego słowa mnie rozgniewały, a w tamtych czasach przeżywało niewielu z tych, którzy wzbudzili mój gniew.
„On nie jest bogiem. Ty nie jesteś częścią boskiej misji. Wszystkie mordy, których dokonałeś, są bezwartościowe. Jesteś zabójcą w służbie kłamcy…”. Jego słowa. Budzące wściekłość, nienawistne słowa. Tym gorsze, że zawierały prawdę, prawdę ujawnioną w pieśni Jadeitowej Księżniczki, choć w głębi serca znałem ją już wcześniej.
Wierzę, że to gniew utrzymał mnie wtedy przy życiu, kiedy krew zbierała się w moim gardle, a płucom brakowało powietrza. Kiedy ból rozrywał mnie od stóp do głów, a moje trzewia się rozluźniły, nie miałem złudzeń i wiedziałem, że niegdyś potężny Obvar wkrótce będzie kolejnym trupem walającym się po obojętnym Żelaznym Stepie. Jednakże nawet wtedy uchwyt mojej dłoni na rękojeści szabli nie osłabł, a ramiona zachowały dość siły, by wyciągnąć ostrze z ciała wroga. Al Sorna stał prosto, kiedy ja zrobiłem chwiejny krok do tyłu, coś do niego bełkocząc. Wściekłość i ból sprawiły, że to, co wtedy mówiłem, nie przetrwało w mojej pamięci, ale wolę myśleć, że było to coś stosownie wyzywającego, może nawet szlachetnego. Po coraz większej bladości skóry widziałem, że Al Sorna umiera, kiedy na mnie patrzył z twarzą zastygłą w wyrazie nieulękłego oczekiwania.
Żadnego strachu, pomyślałem, kiedy uniosłem szablę, żeby go dobić. Przynajmniej miałem jakąś satysfakcję. Mimo zasłużonej reputacji okrutnego tak naprawdę nigdy nie lubiłem zabijać ludzi, którzy błagali o litość.
Podkute żelazem kopyto trafiło mnie najpierw w udo, łamiąc je równie łatwo jak suchą gałąź. Runąłem na ziemię. Nawet gdybym miał na to siłę, nie zdążyłbym się odtoczyć, bo kopniaki spadały na mnie jak żelazny deszcz, miażdżąc kości i rozrywając ciało. Wcześniej wyobrażałem sobie, że ból dobijającego ciosu Al Sorny będzie najgorszym, co mnie spotka. Myliłem się. Nie było spadania w błogosławioną nicość, żadnego malejącego punkcika światła, a jedynie przerażenie i agonia człowieka zadeptywanego na śmierć przez rozjuszonego konia, na koniec zaś uczucie szarpania. Przyniosło ono nowy rodzaj cierpienia, głębszego i bardziej fundamentalnego, które przeszyło samo moje jestestwo, nie tylko ciało. Zrozumiałem, że dusza została ze mnie wyszarpnięta jak mięso z trupa.
Wkrótce to doznanie ustąpiło miejsca mdlącej dezorientacji. Wbrew kłamstwu, którym pocieszyłem Luralyn, nie upadłem, umierając, tylko potoczyłem się bezładnie. Obrazy i emocje zaatakowały mnie chmarą, nie pozostawiając miejsca na żadną logiczną myśl. Choć fizyczna agonia się skończyła, ta część pod wieloma względami była gorsza, bo wydobyła najgorsze strachy, paniczną, rozpaczliwą świadomość, że to, co znajduje się poza życiem, jest niczym więcej jak wiecznym chaosem. Mimo to panika słabła, w miarę jak natłok obrazów stopniowo zlewał się w wyraźne wspomnienie. Oto patrzyłem oczami dziecka na zimną gniewną twarz matki.
„Jesz więcej niż przeklęte konie”, wyburczała, odpędzając mnie, kiedy sięgnąłem po upieczone przez nią ciastka owsiane. „Inne łona są błogosławione przez Boską Krew, a ja dostaję chodzący żołądek”. Rzuciła we mnie patelnią, wyganiając z namiotu. „Idź zabierz jedzenie innym bachorom, jeśli jesteś taki głodny! I nie wracaj przed nocą”.
Wspomnienie rozpadło się i zamazało, a po chwili ponownie uformowało w coś znajomego. W twarz Luralyn tamtego dnia, kiedy walczyłem z Kehlbrandem. Znałem je dobrze, bo często mnie nawiedzało, a przynajmniej sądziłem, że je znam. W mojej pamięci zawsze dominowała walka, silne ciosy pięści, żelazny posmak własnej krwi, kiedy Kehlbrand spuścił mi najsolidniejsze lanie, jakie w życiu dostałem. Ale tym razem było inaczej, bo widziałem oblicze Luralyn ściągnięte w bezsilnej wściekłości i łzy płynące z jej oczu – widziałem, a uderzenia Kehlbranda stanowiły jedynie zakłócenie. Potem jej twarz się zmieniła, nabrała kobiecej pełności, budząc we mnie pełną rozgoryczenia, ale uporczywą mieszaninę pożądania i tęsknoty.
Ależ z ciebie obrzydliwe zwierzę, Obvarze.
Teraz wyraz jej twarzy, oświetlonej przez zachodzące słońce i przyćmiony blask tysięcy obozowych ognisk otaczających Wielki Tor, był pogardliwy. Pomyślałem wtedy, jak przyjemnie na jej gładkim licu wyglądają zmieniające się kolory. Na języku czułem smak wina, cumbraelskiego wina, choć w tamtych czasach nie miałem pojęcia o jego pochodzeniu ani mnie ono nie obchodziło. Za Luralyn widziałem wysoką postać jej brata, który stał nad trupem leżącym na ołtarzu. Długie, muskularne, obnażone ciało Tehlvara było blade, bezwładne, poplamione zaschniętą krwią, która wyciekła z rany od noża na jego piersi.
To dzień, kiedy Wielki Kapłan zadał Tehlvarowi drugie pytanie, uświadomiłem sobie, patrząc, jak Luralyn niechętnie pociąga łyk z bukłaka, który podało jej moje młodsze ja. Kiedy wszystko się zaczęło.
Poczułem to wszystko znowu, w miarę jak wspomnienie się rozwijało. Kolejny przypływ żądzy i gniewu z powodu – teraz już zwyczajowej – odmowy Luralyn, jeszcze silniejszy, gdy Kehlbrand wezwał ją do siebie, a mnie odprawił. To, co zamierzał powiedzieć, nie było przeznaczone dla moich uszu. I dlaczego miałoby być? Jakiej mądrej rady mógłbym udzielić? Miałem zostać czempionem Ostrza Ciemności, ale nie jego doradcą. Upływ lat pozwolił wyraźniej dostrzec ścieżkę prowadzącą do tego punktu historii, w którym imię Kehlbranda Reyerika przenosi się do królestwa mrocznej legendy. Sądziłem, że zaczęło się to w chwili mojej śmierci, ale teraz wiem, że początkiem była chwila, kiedy wielka bestia ruszyła ciężkim krokiem do ciemniejącego obozu, żeby wyładować swoje frustracje we wszelkiego rodzaju paskudnych uczynkach. W głębi serca bestia wiedziała, że jest jedynie cenionym psem, owszem, silnym i brutalnym, ale mimo wszystko psem.
Czy tym jest śmierć? – zastanawiałem się, kiedy wspomnienie znowu się zmieniło. Wielki Tor i obóz zniknęły w wirującej mgle. Odtwarzaniem wciąż na nowo, bez końca, krzywd zaznanych w życiu. Jeśli tak, to czy mogę zgodnie z prawdą twierdzić, że nie zasłużyłem na taki los?
Kiedy obraz znowu się wyostrzył, zdawało się, że i tym razem potwierdza on moje podejrzenia, gdyż była to następna chwila, którą wolałbym zapomnieć. Stałem z Kehlbrandem w komorze pod Grobowcem Niewidzialnych. Trupy kapłanów, których zabiliśmy, do tej pory się rozłożyły, wysuszone ciało odpadło od kości w tej suchej, prastarej jaskini. Mimo to zapach śmierci nadal unosił się w powietrzu.
Przypomniałem sobie teraz, że Kehlbrand zaskoczył mnie naleganiem na powrót do Wielkiego Toru po upadku Leshun-Kho. Tak wielkie zwycięstwo powinno zakończyć się całonocną zabawą wraz ze wszystkimi jej atrakcjami. Głód, za który karciła mnie matka, nie osłabł w miarę dorastania, a wraz z nadejściem dorosłości dołączyły do niego inne apetyty. Jednakże Ostrze Ciemności nie pozwolił na żadne świętowanie. Kiedy rzeź się dokonała, a Luralyn wybrała sobie jeńców, Kehlbrand przekazał miasto w ręce zaufanego skeltira z dziesięcioma tysiącami wojowników, żeby go strzegli przed kontruderzeniem z południa.
– Zamierzasz ruszyć na Keshin-Kho? – spytałem. W mojej piersi niecierpliwe wyczekiwanie mieszało się z lękiem. Choć zawsze paliłem się do walki, wielka forteca była celem budzącym grozę, nawet dla naszych wciąż powiększających się sił.
– Nie, przyjacielu – odpowiedział Kehlbrand. – Jedziemy do domu. Czas się przygotować.
– Na co?
Zmrużył oczy, patrząc na swoją siostrę. Od upadku miasta oblicze Luralyn było posępne, przypuszczałem, że z powodu jej zbytniej wrażliwości, która zawsze wydawała mi się dziwnie nietypowa jak na hordę. Jednakże Kehlbrand niezmiennie okazywał zaufanie, jakim obdarzał siostrę, przynajmniej do tej pory.
– Jeszcze nie jestem pewien… – rzekł, wsiadając na konia. – Ale będę czegoś od ciebie potrzebował, przysługi, o którą niechętnie proszę.
– Jesteś mestra-skeltirem – przypomniałem mu. Nawet wtedy wzdragałem się przed używaniem jego boskiego miana, a on uznał za stosowne tego nie dostrzegać. – Proś o wszystko, a ja to zrobię.
Wbił we mnie nieruchome, ale pozbawione wyrazu spojrzenie. Kiedy przemówił, w jego głosie pobrzmiewała nuta żalu, który rzadko u niego słyszałem.
– Przypomnę ci o tej obietnicy, bracie.
Pojechaliśmy zatem do domu z wojskiem za plecami. Thula zostali wysłani na wschód i na zachód, żeby nękać nadgraniczne garnizony, ale Stahlhast ruszył na północ, z powrotem do Wielkiego Toru, a tam Kehlbrand kazał mu podążyć za nim do Grobowca i tego, co się pod nim kryło.
– Dotknij go.
Kamienna powierzchnia była gładka i czarna, nie licząc złotych żył, które ją przecinały i które w blasku pochodni wyglądały, jakby pulsowały własnym światłem. Przypomniałem sobie przerażenie Luralyn tamtej nocy, kiedy zabiliśmy kapłanów, i stwierdziłem, że wcale się jej nie dziwię.
– Ktoś nadchodzi – powiedział Kehlbrand. – Wróg, którego nie możesz pokonać.
Oderwałem wzrok od kamienia i przywołałem na usta szeroki uśmiech, żeby ukryć niepewność, którą budziła we mnie bliskość najbardziej przerażającego przedmiotu w dziejach Stahlhastu, obiektu tak świętego, że Wieczne Prawa nakazywały karanie śmiercią każdego, kto na niego spojrzał, a nie został wybrany przez kapłanów. Tyle że oni teraz nie żyli, a Wieczne Prawa były rzadko przywoływaną pozostałością po czasach przed wyniesieniem Kehlbranda. Po co Stahlhastowi Hordzie były jakieś prawa, skoro mieliśmy słowo Ostrza Ciemności, słowo boga?
– Nie ma takiego człowieka, którego nie potrafię pokonać – powiedziałem.
– Ależ jest, możesz być pewien. Ukradł moje imię i wkrótce przybędzie, żeby ukraść wszystko, co zbudowaliśmy. – Kehlbrand sięgnął ponad kamieniem i chwycił moje przedramię. – Dotknij go. – Jego wzrok był ostry, nieustępliwy, rozkazujący. To była twarz, którą przybrał, kiedy został kimś więcej niż mestra-skeltirem, twarz Ostrza Ciemności. – Dotknij go, a potężny Obvar stanie się jeszcze potężniejszy.
Nawet mimo słabo tłumionego powątpiewania w boskość boga trudno jest odmówić jego rozkazowi. Wcześniej często rozważałem myśl, że powłoka Ostrza Ciemności to tylko kolejny fortel, sposób na przeciąganie na swoją stronę tych, których kiedyś zniewoliliśmy, i tych, których wkrótce mieliśmy podbić. Jeśli tak, z pewnością sztuczka okazała się skuteczna. Ale patrząc teraz w jego oczy, zrozumiałem po raz pierwszy, że Kehlbrand Reyerik nie odgrywał roli boga. Przynajmniej w swoim mniemaniu był Ostrzem Ciemności i w tamtej chwili ja też w to wierzyłem. Wiele lat później zrozumiałem, że właśnie takie chwile słabości skazują na zagładę, mgnienia, w których rozum i wątpliwości są przyćmiewane przez ślepą wiarę i miłość.
Rozpostarłem palce, kiedy Kehlbrand posłał mi ponury uśmiech satysfakcji i przycisnął moją dłoń do powierzchni kamienia.
To było jak dotknięcie płomienia, ale poczułem ból dużo gorszy niż przy zwykłym oparzeniu. Przeszył moją dłoń, ramię, całe ciało. Biały ogień eksplodował w moich oczach i towarzyszył mu ryk, który zagłuszył mój własny wrzask. Ogień zgasł równie szybko, jak się pojawił, a ja przez krótką sekundę widziałem przed sobą parę oczu. Czarne źrenice osadzone w żółtych gałkach nakrapianych zielenią i otoczonych przez pręgowane futro o wzorze równie złożonym jak symetrycznym. Tygrys, uświadomił sobie mój obolały umysł, kiedy ślepia zajrzały w moją duszę. Nie usłyszałem żadnych słów, nie zobaczyłem niczego oprócz tych oczu, ale poczułem moc ich właściciela wyraźniej niż wszelkie rany, które odniosłem wcześniej i później.
Głód. Głęboki, żarłoczny, nienasycony głód.
Oczy zamrugały i zniknęły, zostawiając po sobie szarą mgłę i nagły brak wszelkich doznań. Kiedy mgła się rozwiała, stwierdziłem, że leżę na plecach i patrzę na zatroskaną twarz Reyerika.
– Było inaczej – stwierdził Kehlbrand głosem cichym i zamyślonym, jakby mówił bardziej do siebie niż do mnie. – Dlaczego było inaczej?
– Inaczej? – Jęknąłem i ująłem jego dłoń, a on pomógł mi wstać.
– Obdarzyłem darami wielu przed tobą, bracie. Był u nich zamęt w głowie, ale żadnego bólu. – Przyjrzał mi się z uwagą, z czołem zmarszczonym w niezwykłej dla niego koncentracji. – Czujesz to? Wiesz, co to jest?
– Czuję?
Kelhbrand westchnął z irytacją, widząc moją dezorientację, a ja dodałem:
– Bolało.
– I nic więcej? Nie czujesz niczego więcej?
Cofnąłem się i nie dbając o skażone powietrze tego miejsca, wziąłem urywany oddech. Prawdę mówiąc, czułem jedynie lekkie mrowienie po doświadczonym bólu. Ręce miałem silne jak zawsze, ale nie silniejsze. Podobnie wzrok, teraz oczyszczony z szarej mgły, był ostry, ale oprócz solidności tej jaskini nie dostrzegałem niczego niezwykłego.
– Ja jestem… sobą, bracie.
– Nie. – Kelhbrand pokręcił głową. Czoło nadal miał zmarszczone, głos zabarwiony słabą nutą gniewu. – Twoja melodia jest inna. – Przekrzywił głowę i ściszył głos do szeptu. – Nie jestem pewien, czy mi się podoba.
Zamrugał, a ja nie zdołałem pohamować drżenia, bo w tym momencie jego oczy tak bardzo przypominały tygrysie, że poczułem spazm niedawnego bólu. Kiedy Kehlbrand znowu się odezwał, jego czoło się wygładziło, a ton był niedbały.
– No, dobrze, na pewno wkrótce to da o sobie znać.
– Luralyn mogłaby wiedzieć … – zacząłem, ale szybko zostałem uciszony.
– Nie. – Ton jego głosu był rozkazujący. – Prawdę mówiąc, Obvarze, wolałbym, żebyś od tej pory całkowicie unikał towarzystwa mojej siostry. Ona uważa cię w najlepszym razie za męczącego i, szczerze mówiąc, twoje starania zawsze były niepotrzebne, nawet niestosowne. Ostatecznie ona jest najbliższą i najbardziej ukochaną krewną Ostrza Ciemności. Luralyn nie jest dla ciebie.
I wtedy to poczułem, oprócz urazy wywołanej jego słowami, że jestem niegodny serca jego siostry, oprócz gniewu spowodowanego przez jego nonszalancki ton, ton pana wobec niewolnika. Pośród tego wszystkiego poczułem i usłyszałem coś więcej. Coś jakby słowa wypowiedziane przez dwoje ust jednocześnie, jedne z beztrosko obraźliwą nutą Kehlbranda, drugie brzmiące bardziej jak syk podłego, zdradliwego nikczemnika. Słowa były identyczne, ale ton nie pozostawiał wątpliwości, że wszystko jest kłamstwem. Każda sylaba ociekała fałszem. Usłyszałem, że istotnie Luralyn zawsze lubiła odrzucać moje awanse, ale to nie dlatego Kehlbnrand chciał, żebym jej unikał.
On się boi tego, co ona mi powie, albo co ja mogę jej powiedzieć.
Wróciłem spojrzeniem do kamienia, niczym niewyróżniającego się czarnego cokołu ze złotymi żyłami, jeszcze wyraźniej pulsującego teraz życiem. To jego dar, zrozumiałem. Kłamstwa.
– Och, nie bądź zły – powiedział Kehlbrand, uśmiechając się i kładąc dłoń na moim ramieniu w geście współczucia i otuchy. – W głębi serca wiedziałeś, że zawsze tak będzie. Kiedy ruszymy na południe, nie zabraknie ci żon. Słyszałem, że król Lian Sha ma całe skrzydło pałacu zamieszkane przez bardzo urodziwe konkubiny.
„To tylko pies”, poinformował mnie drwiący głos. „Któremu rzuca się ochłapy ze stołu Ostrza Ciemności”.
Instynkt wojownika to cenna rzecz, podobna pod wieloma względami do instynktu tchórza, bo dochodzi do głosu w chwilach największego zagrożenia. Kiedy Kehlbrand zaśmiał się i uścisnął moje ramię z braterskim uczuciem, wiedziałem, że zabiłby mnie bez wahania, gdyby moje następne słowa były inne od tych, których oczekuje się od najwierniejszego psa.
– Jak Ostrze Ciemności rozkaże – powiedziałem, skłaniając głowę.
Zaraz potem zalały mnie wspomnienia niczym poszarpane kurtyny deszczu niesione przez wiatr. Wielkie zwycięstwo nad armią kupieckich królów, szeregi załamujące się pod naporem Uwolnionych Luralyn, ekstaza rzezi, jaka potem nastąpiła. Powrót do Wielkiego Toru i przybycie Jadeitowej Księżniczki w towarzystwie uzdrowicielki i Złodzieja Imion, którego Kelhlbrand spodziewał się od dawna. Choć byłem przyzwyczajony do wyczuwania zagrożeń ze strony potencjalnych wrogów, to stwierdziłem, że ten jest dziwnie zagadkowy. Wysoki i silny, to pewne, ale nie tak jak ja. Miał bystry umysł i słynął z przebiegłości, ale, prawdę mówiąc, nie poczułem przy nim ani onieśmielenia ani strachu. Może właśnie to przesądziło o moim losie, bo gdybym się bał, mógłbym go pokonać.
Potem rozbrzmiała pieśń Jadeitowej Księżniczki, a przed jej prawdą nie dało się uciec. Dar kamienia obdarzył mnie zdolnością słyszenia kłamstw, tak że stawałem się bogaty w świecidełka, używając go w namiocie hazardu, ale nie ujawnił mi, do jakiego stopnia sam siebie oszukiwałem. Koiłem swoją dumę, zranioną przez lekceważenie Kelhlbranda, przykładając zbyt dużą wagę do szacunku, jaki okazywał mi od tamtej pory. Stahlhast nie postrzega bogactwa tak samo jak południowcy. Choć cenimy złoto i rozmaite skarby, prawdziwe bogactwo kryje się w sławie, a teraz moją legendę przyćmiewała tylko legenda Ostrza Ciemności i jego obdarzonej siostry. Stała się ona tarczą przeciwko moim wątpliwościom, wygodnym futrem otulającym mnie, kiedy szyderczy głos wracał, żeby mnie dręczyć. Ale nie istniała żadna tarcza chroniąca przed pieśnią Jadeitowej Księżniczki.
To wszystko kłamstwo.
Zrozumiałem to, kiedy jej pieśń bez wysiłku forsowała moją obronę, atakowała moją duszę, jednocześnie piękna i straszna. Wszystkie jego pochwały, wszystkie dary, udawanie braterstwa od lat chłopięcych. Kłamstwa. Pieśń zmusiła mnie do spojrzenia na niego nowymi oczami, do zobaczenia sztuczności w każdym wyrazie twarzy, kalkulacji kryjącej się za każdym słowem. Pośród tego wszystkiego dostrzegłem tylko dwie prawdy: jego miłość do Luralyn i wiarę we własną boskość. Kłamliwy bóg, ale żywy w jego własnych oczach.
Wspomnienia nagle się zatrzymały w chwili, kiedy Kehlbrand uderzył Jadeitową Księżniczkę, co oszczędziło mi widoku mojego pojedynku z Al Sorną. Poczułem się unieruchomiony, spętany. Chyba przez cały wiek nic nie widziałem, nic nie słyszałem i nic nie czułem, oprócz wrażenia, że jestem uwięziony. Wydawało mi się, że słyszę wściekłe dudnienie własnego serca, ale wkrótce zrozumiałem, że to tylko wspomnienie pulsu, bo już nie miałem serca ani ciała. Pomimo mojej reputacji strach nie był nieobecny w moim życiu, podobnie jak w życiu każdego innego człowieka stojącego w obliczu śmierci. Zawsze jednak potrafiłem nad nim zapanować, kontrolować go, przekuć we wściekłość, która rozkwitała w czasie bitwy. Ale tutaj nie było żadnej bitwy, tylko schwytanie w pułapkę, jak w przypadku muchy skazanej na miotanie się w pajęczej sieci. Strach szybko zmienił się w przerażenie, w rodzaj przerażenia, które ogarnia człowieka i zmusza go do krzyku, ale ja nie miałem ust, żeby krzyczeć.
Wtedy rozległ się ryk, krótki, ale gniewny, pełen niecierpliwości. Nie rozróżniłem w nim żadnych słów, ale w jakiś sposób od razu pojąłem rozkaz: „Cisza!”.
Odzyskałem wzrok i poczułem się zaplątany w sieć, a gdzieś w głębi mnie narastał słaby pomruk ciekawości. W mroku ukazało się dwoje zmrużonych badawczo oczu, które już wcześniej widziałem.
To mnie zje! Ta myśl wypłynęła na powierzchnię umysłu z szalejącego potoku strachu. Czułem jego głód, równie nienasycony jak wcześniej. Tygrys najwyraźniej nie dostrzegł w mojej duszy solidnego pokarmu, bo jego szczęki pozostały zamknięte. Poczułem ulgę, która szybko zgasła, gdy ślepia się zbliżyły, zimne i niemrugające. Bestia zaryczała, tym razem głośniej i dłużej. I znowu rozkaz był jasny: „Zwrócę cię! A ty mnie nakarmisz!”.
Jego wola otoczyła mnie niczym gigantyczna pięść ściskająca komara. Potem pojawiło się uczucie wyrywania, uwalniania z sieci i odrzucania. Pyłek kurzu ciśnięty przez bezkształtną pustkę, spadający i spadający, do czasu, aż coś go schwytało, kolejna sieć, ale tym razem uformowana z bólu. Ten ból mnie zalał, połączył się w ogniste kule, a te wydłużyły się i rozciągnęły, aż stały się kończynami. Szybko nastąpiło więcej cierpienia i powstało serce, które zaczęło pracować, kiedy zamknęły się wokół niego świeżo wykute żebra. Macki agonii stały się żyłami, kurtyna ognia spadła na nagie mięśnie nowego ciała, innego ciała, zmieniła się w skórę. Ból osłabł, kiedy ciało okrzepło wokół mojej duszy, ale nie ustąpił całkiem, tylko czaił się we wnętrznościach jak gorący, gniewny płomień.
Krzyknąłem uradowany, że mam głos i mogę krzyczeć. Miałem również skórę i czułem pod sobą twardy kamień i pieszczotę chłodnego powietrza. Jednakże wszelka radość wyparowała, gdy sobie uświadomiłem, że w moim brzuchu narasta ból i rozprzestrzenia się z gwałtownością, która – wiedziałem to – wkrótce mnie zabije.
– Antidotum! – polecił ktoś. – Szybko!
Ukłucie czegoś drażniącego na języku, spazmatyczne dławienie się, kiedy płyn spływał mi do gardła. Kolejny krótki wybuch agonii we wnętrznościach, a potem wszystko zniknęło, ugaszone przez paskudztwo, które połknąłem.
– Otwórz oczy – poleciła ta sama osoba i poczułem na szczęce silne palce.
Na widok ostrego światła płonącej pochodni przysuniętej do twarzy zamrugałem i gwałtownie wciągnąłem powietrze, a z oczu strumieniem pociekły mi łzy. On majaczył nade mną, wpatrywał się we mnie twardym, badawczym, pytającym spojrzeniem.
– Masz dla mnie wiadomość? – spytał w języku południowców.
Drgnął zdziwiony, kiedy odpowiedziałem w języku Stahlhastu, choć wydawało się, że te głoski źle pasują do ust, które je formowały.
– Kehlbrand… – wychrypiałem. – Bracie?
Wyprostował się i jego ręka zsunęła się z mojej twarzy, a badawczy wyraz twarzy zmienił się w powitalny uśmiech. Jakakolwiek była natura moich ostatnich podróży, dar kamienia w jakiś sposób zdołał przetrwać w mojej duszy, bo usłyszałem kłamstwo równie wyraźnie jak dźwięk bijącego dzwonu.
– Witaj z powrotem, Obvarze.
„To zwróciło mi psa”, przetłumaczył szyderca. „Może w końcu okaże się użyteczny”.
Wielka forteca Keshin-Kho leżała pod szarymi oparami, które wydawały się odporne na silny północny wiatr, który pędził od strony Żelaznego Stepu. Na ulicach nie było żadnych mieszkańców, tylko wędrujące bandy Stahlhastu, Thuli i Uwolnionych zajęte poszukiwaniem łupów. Tu i ówdzie leżały trupy, ale większość została usunięta w ciągu dwóch dni po upadku miasta. Potrafiłem jednak ocenić zażartość bitwy po poczerniałych ruinach, które nadal posyłały dym w całun zalegający nad miastem.
– Trzydzieści tysięcy albo więcej – powiedział Kehlbrand, z typową dla siebie łatwością śledząc bieg moich myśli. – Tyle mnie kosztowało jego zajęcie, Obvarze. To było widowisko, muszę przyznać. Już kazałem kilku uczonym pracować nad relacją. Kolejny rozdział do eposu o Ostrzu Ciemności, oczywiście, gdy zostanie stosownie zredagowany.
Położył dłoń na moich plecach i ruszył wzdłuż blanków. Przyprowadził mnie do wewnętrznego i najwyższego muru miasta, przez cały czas opowiadając o swoich osiągnięciach od czasu mojej śmierci, podczas gdy mój nadal zamroczony umysł starał się przyswoić istotne szczegóły. Dużo mnie ominęło, a zwłaszcza zajęcie Keshin-Kho, co od pokoleń było ambicją Stahlhastu. Mimo całego oszołomienia wstyd, że nie brałem udziału w zdobyciu twierdzy, bolał mnie bardziej, niżbym chciał.
– Nie obawiaj się, przyjacielu – powiedział Kehlbrand. – Będzie sława do zdobycia, kiedy ruszymy na południe. Choć niestety uznanie przypadnie w udziale twojemu nowemu ja.
Spojrzałem na niego, gdy nagle pojąłem, jak osobliwie zabrzmiały te słowa.
Reyerik był wysokim człowiekiem, lecz ja zawsze przewyższałem go wzrostem, a teraz stwierdziłem, że nie podoba mi się ta nowa dysproporcja.
– Nie przejmuj się tym zbytnio – uspokoił mnie Kehlbrand z uśmiechem, w którym było irytująco dużo rozbawienia. – Z tego, co rozumiem, to pierwsza z twoich powłok. Może następna bardziej ci się spodoba.
– Gdzie…? – Urwałem, kiedy ogarnęła mnie następna fala dezorientacji.
Obrazy, których nigdy nie widziałem, przemknęły przez moją głowę wraz z emocjami, których nigdy nie czułem. Skorupa, przypomniałem sobie. To tylko skorupa ukradziona człowiekowi niemal zabitemu przez truciznę.
– Musiałem go zmusić, żeby dotknął kamienia – wyjaśnił Kehlbrand w tamtych pierwszych chwilach po moim przebudzeniu, kiedy zataczałem się po komnacie całkiem zdezorientowany. – Inaczej nie mógłbyś zawładnąć tym ciałem. Zdaje się, że ten człowiek miał niesamowitą zdolność liczenia. Wprawdzie to mało znaczący dar, ale na pewno znajdziemy dla niego zastosowanie.
Zacisnąłem zęby, odpędzając obce wspomnienia, żeby skupić się na swoim pytaniu:
– Gdzie jest Luralyn?
Kehlbrand zatrzymał się raptownie, a z jego twarzy zniknął dobry humor. Dłoń spoczywającą na moim ramieniu nagle zwinął w pięść i zabrał ją z cichym westchnieniem.
– Odjechała, przyjacielu, Wybrała ścieżkę zdrady.
– Luralyn cię zdradziła?
W jego głosie wyczułem brak kłamstwa i smutek. Znowu się zachwiałem i może bym upadł, gdyby on mnie nie przytrzymał.
– Wszystko się wyjaśni, ale teraz… – Kehlbrand wskazał głową w stronę ulic miasta – …chcę, żebym odegrał rolę, o której mówiliśmy.
Zatrzymaliśmy się na skraju blanków i spojrzeliśmy w dół na rozległy teren koszar, świątyni i dziedzińca. Na środku dziedzińca duża grupa ludzi siedziała z pochylonymi głowami pod czujnym wzrokiem oddziału wojowników Stahlhastu z wyciągniętymi szablami. Mur patrolowało stu albo więcej łuczników, gotowych w razie konieczności wypuścić grad strzał. W mojej ocenie jeńców było może sześć tysięcy, wszystko, co zostało z garnizonu liczącego dziesiątki tysięcy żołnierzy.
– Zanim zdołaliśmy otoczyć miasto, generał ewakuował wszystkich oprócz żołnierzy – powiedział Kehlbrand z nutą niechętnego szacunku w głosie. – Sprytny drań. Pewnie uznał, że lepiej oszczędzić mieszkańcom naszej barbarzyńskiej uwagi. Zamiast tego pozbawił ich miłości Ostrza Ciemności i zostawił mi tylko tę bandę. – Wskazał na jeńców. – Tchórzy zbyt strachliwych na to, by zginąć w walce. Miałem nadzieję na więcej, ale to dopiero początek. – Ruszył w stronę schodów. – Chodź, generale, czas poznać swoją armię.
Wśród jeńców zapanowało poruszenie, kiedy szliśmy przez dziedziniec. Posępny lęk pokonanych spodziewających się śmierci ustępował miejsca przerażeniu na widok Ostrza Ciemności. Przez bezładne szeregi przebiegł niespokojny szmer, ale ze strachu przed Stahlhastem nikt nie wstał. Jednakże niepokój przerodził się w otwarte zdumienie, gdy jeńcy zobaczyli moją twarz. Niektórzy krzyknęli, inni, zapewne weterani, zerwali się i stanęli na baczność.
– Opuścić broń! – zawołał Kehlbrand do wojowników Stahlhastu, gotowych ściąć tych, którzy wstali. – Dobrzy żołnierze okazują stosowny szacunek swojemu generałowi.
Najwyraźniej wziąwszy te słowa za coś w rodzaju znaku, wszyscy jeńcy podnieśli się z ziemi, a sierżanci i kaprale zaczęli cicho wydawać rozkazy, żeby zaprowadzić jaki taki porządek w szeregach. Choć pokonani stanęli na baczność, wpatrywali się we mnie uważnie. Niektórzy nie byli we stanie ukryć podejrzliwości, inni patrzyli z desperacką nadzieją, że moja obecność może oznaczać uwolnienie. Przyglądając się ich twarzom, odniosłem dziwne wrażenie, że niektórych rozpoznaję i bez trudu przypominam sobie ich imiona.
Znam tych ludzi. Zamknąłem oczy i oszołomiony potrząsnąłem głową. Nie. To on znał tych ludzi.
– Nie masz żadnych słów dla swoich żołnierzy? – zapytał Kehlbrand cicho, ale z naciskiem.
Wyprostowałem się i odchrząknąłem. Znałem jedynie podstawy chu-shin i spodziewałem się, że dźwięki płynące z moich ust będą niepewne, naznaczone miękkim akcentem Stepów. Mimo to słowa popłynęły swobodnie i z biegłością, tak że nikt ze słuchających nie okazał najmniejszej wątpliwości, że zwraca się do nich człowiek, którego twarz nosiłem.
– Znacie mnie – zacząłem. – Wy i ja walczyliśmy lojalnie ramię w ramię. Służyliście pod moim sztandarem z odwagą i męstwem w najtrudniejszych czasach, a wasza służba przynosi mi zaszczyt. Dzisiaj znowu proszę was o zaufanie. Czas, byście poznali prawdę, wstydliwe fakty o naszej zdradzie. Przez wiele dni walczyliśmy, żeby uratować to miasto, przelewaliśmy krew, patrzyliśmy, jak umierają nasi bracia, a wszystko to robiliśmy z nadzieją, że zostanie dotrzymana obietnica ratunku. Niestety nie nadszedł żaden ratunek. Kupiecki król nie przysłał posiłków. Opuszczono nas, żebyśmy tu zginęli, a on mógł siedzieć w swoim pałacu i cieszyć się bogactwami. Zawsze tak było; bogactwo kupieckich królestw zostało okupione krwią ich żołnierzy.
Większość jeńców nadal patrzyła na mnie zdezorientowana i zafascynowana, ale ja zobaczyłem, że kilku marszczy brwi z gniewu albo pogardy. Czy ich dowódca został zdrajcą?
– Wiedzcie, że moje słowa są prawdą, bo Ostrze Ciemności mówi tylko prawdę. – Wyciągnąłem sztywne ramię w stronę Kehlbranda, który teraz miał na twarzy doskonale opanowany wyraz żalu, jak człowiek bolejący nad cierpieniem przyjaciela. – On do mnie przemówił, a ja usłyszałem w jego słowach prawdę i bezmiar litości. On oferuje nam życie, wolność od kajdan kupieckiego króla. Już nie będziecie dłużej niewolnikami chciwego starca, wasze żony i dzieci nie będą znały tylko poddaństwa. Czcigodne Królestwo jest jedynie martwym potworem żądnym zabijania. Ja, Sho Tsai, niegdyś wasz generał, niegdyś głupiec, który spędzał dni na kłanianiu się przed niezasługującym na to skąpcem, oddaję swój miecz na służbę Ostrza Ciemności. – Wyciągnąłem rękę z palcami rozpostartymi w geście zaproszenia. – Przyłączcie się do mnie. Razem zmieciemy zepsutych kupieckich królów. Dołączcie do mnie!
Przez szeregi przebiegł gniewny pomruk, żołnierze wymieniali spojrzenia pełne rozpaczy i oszołomienia. Sho Tsai, dowódca Czerwonych Zwiadowców i obrońca Keshin-Kho, najwierniejszy sługa kupieckiego króla Lian Sha, teraz nawoływał do zdrady. Szemranie przybrało na sile, rozbrzmiały okrzyki: „szaleniec” i „zdrada”. Uporządkowane szeregi załamały się, wielu jeńców, nie zważając na niebezpieczeństwo, stanęło w postawie gotowości do walki. Było dla mnie jasne, że ci ludzie zaraz zginą pod gradem strzał i pod ciosami stalowych ostrzy, że wszystko, co usłyszeli od swojego generała, to kłamstwa zdrajcy.
Kehlbrand wystąpił do przodu.
Kiedy szeroko rozłożył ramiona, jeńcy natychmiast ucichli, gniewne twarze zmieniły się w puste maski oczarowanej widowni. Ja coś poczułem. Gdy wkroczył w ich szeregi, a oni rozstąpili się przed nim, tylko ja jedyny pośród tych ludzi wyczułem puls mocy. Od dawna wiedziałem, że Kehlbrand otrzymał potężny dar po dotknięciu kamienia, ale teraz zrozumiałem, że dostał więcej niż jeden. Idąc między jeńcami, przemówił, a jego twarz i głos wyrażały łagodną, ale władczą szczerość.
– Posłuchajcie słów swojego generała – rzekł, ściskając po drodze ręce pokonanych żołnierzy. – Posłuchajcie prawdy.
Ale ja widziałem, że to nie jego słowa ich oczarowują, tylko on sam. Jego obecność sprawiała, że twardzi weterani i nieopierzeni młodzieńcy padali na kolana z oczami wilgotnymi od uwielbienia. Lecz nie wszyscy. Niektórzy nie uklękli, kilkudziesięciu jeńców cofało się przed nim z wyraźną odrazą. Po wypraktykowanej szybkości, z jaką strażnicy Stahlhastu wkroczyli, żeby odciągnąć te nieuwiedzione dusze przy całkowitej obojętności ich klęczących towarzyszy, poznałem, że takie sceny rozgrywały się już wcześniej. Właśnie w ten sposób Kehlbrand zwerbował swoją armię Uwolnionych. Właśnie w ten sposób Ostrze Ciemności zapewnił sobie przewagę nad wszystkimi innymi bogami.
– Będziecie zaczynem nowej armii – powiedział do swoich nowych wyznawców, którzy z pochylonymi głowami składali mu hołd albo wyciągali do niego drżące ręce. – Pod przywództwem bohatera Sho Tsaia oswobodzicie najpierw Czcigodne Królestwo, a potem cały świat, żeby wszyscy mogli poznać miłość Ostrza Ciemności.
W świątyni zobaczyłem ponad dwa tuziny niedawno zabitych jeńców, obok licznych trupów ludzi, którzy najwyraźniej zginęli w noc upadku miasta. Pamięć generała, nadal głównie bezładny natłok doznań i obrazów, zawierała niejasne wspomnienie, że w czasie oblężenia ta budowla została oddana rannym. Ostrze Ciemności najwidoczniej nie potrzebował nie całkiem zdrowych na ciele. Scena przywołała nowy obraz, jaśniejszy i wyraźniejszy niż inne. Kobiety, ciemnowłosej i bladej, przypominającej wiele innych ze Stahlhastu, o twarzy znanej również mojemu dawnemu ja.
Uzdrowicielka. Ta, którą południowcy nazywali Błogosławieństwem Niebios. Podróżowała ze Złodziejem Imion. Sherin, miała na imię Sherin.
Przypomniałem sobie, jak opatrywała rany na moich plecach, kiedy Kehlbrand zabrał Al Sornę do Grobowca. Tamtej nocy entuzjastycznie oddawałem się zabawie, dlatego szukałem tych, którzy podobnie sobie folgowali. Cielesne popędy zawiodły mnie do dwóch sióstr ze skeldu Wohten, czerpiących taką samą przyjemność z zadawania bólu jak z przyjmowania rozkoszy. Mimo błogiego wytchnienia, które mi zapewniały, mój nastrój pozostawał posępny. Przybycie Złodzieja Imion po tylu miesiącach czekania skłoniło mnie do rozmyślań o kłamstwach Kehlbranda, a to z kolei przypomniało mi jego słowa, wypowiedziane, zanim otrzymałem swój dar. „Ktoś nadchodzi… Wróg, którego nie możesz pokonać”.
Kolejne kłamstwo, pocieszyłem się. Zwykła drwina, żeby urazić moją dumę.
– Uhh! – syknąłem, kiedy rany na plecach zapiekły od maści nakładanej przez uzdrowicielkę. – Uważaj, ty cudzoziemska dziwko! – Zerknąwszy na nią przez ramię, ujrzałem jedynie znużoną pobłażliwość kogoś, kto bez wątpienia słyszał wiele takich przekleństw. Łamanym chu-shin zapowiedziałem groźnie: – Jutro zabiję twojego mężczyznę, wiesz?
Jej spojrzenie bez cienia lęku było denerwujące.
– On nie jest moim mężczyzną – powiedziała, a ja nie usłyszałem kłamstwa w jej słowach. – Ale, przez wzgląd na ciebie, błagam, żebyś z nim nie walczył. On cię zabije.
Ostry krzyk przepłoszył wspomnienie i sprowadził mnie z powrotem do świątyni. Kobiecy krzyk.
– Znalazłem ją w piwnicy pod stosem węgla – powiedział wojownik Stahlhastu. Ściskał w garści włosy swej zdobyczy i wlekł ją po posadzce świątyni.
Kobieta była wysoka, niemal w tym samym wieku co skorupa generała i nawet pod warstwą pyłu węglowego dostrzegłem pewien powab w jej rysach. Pół tuzina innych wojowników zbliżyło się, kiedy ich towarzysz puścił kobietę, tak że teraz leżała na podłodze i ciężko oddychała.
– Służka Niebios – rzuciła jedna z wojowniczek Stahlhastu o ostrej, pokrytej bliznami twarzy weterana i trąciła czubkiem szabli pobrudzoną suknię mniszki. – Ostrze Ciemności będzie chciał, żeby odpowiedziała na jego pytanie.
– Po co? – odezwał się ktoś inny znużonym tonem. – Oni nigdy nie odpowiadają. – Ukucnął, żeby zetrzeć pył z twarzy kobiety. – Niezbyt brzydka jak na południowca. Moglibyśmy sprzedać ją Tuhlom. Oni lubią niezepsute mięso.
Byłem pod wrażeniem, ujrzawszy, jak rysy kobiety twardnieją w buntowniczym wyrazie, a ona sama zaczyna odmawiać z zaciśniętymi zębami litanię. Widziałem to wcześniej w Leshun-Kho, kiedy zabijaliśmy mnichów. Od wszystkich zażądano wyrzeczenia się wiary w Niebiosa i podporządkowania Ostrzu Ciemności, a ich jedyną reakcją były modły. Słowa zostały wypowiedziane w archaicznej odmianie chu-shin, niezrozumiałej dla jej dręczycieli, ale skorupa, w której tkwiłem, nie miała trudności z rozpoznaniem ich znaczenia.
– Łaska Niebios jest wieczna. Sąd Niebios jest wieczny…
– Kolejna pleciuga. – Weteranka westchnęła, przewracając oczami. – Dlaczego oni zawsze bełkoczą? – Odwróciła głowę w stronę kucającego towarzysza. – Poderżnij jej gardło i oszczędź moje uszy.
Wojownik wyciągnął sztylet zza pasa, lecz litania nie ucichła, a mniszka wbiła weń wściekłe spojrzenie. Nie odwróciła wzroku, kiedy chwycił w garść jej włosy i szarpnął głowę do tyłu, żeby wystawić gardło na zabójczy cios.
W tym momencie wzrok kobiety padł na mnie i jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
– Sługa Świątyni! – wykrztusiła, co spowodowało u mnie przypływ wspomnień.
Wysoka Świątynia… Świątynia Włóczni… Było tego za wiele, żeby od razu wszystko pojąć, nagromadzenie przeżyć sprzed dekady. Żylasty mężczyzna z długimi ciemnymi włosami i surowym obliczem udzielający lekcji, słowa zbyt zniekształcone, bym mógł je zrozumieć. Zobaczyłem jednak, że ten człowiek trzyma w ręce prostą drewnianą laskę poplamioną krwią. Żelazisty posmak na języku powiedział mi, że to była krew tej skorupy. „W spokojnych chwilach myśli mogą płynąć jak łagodny strumień przez zielone pola”, rzekł nauczyciel. „Ale w czasie bitwy…”. Laska zawirowała w jego rękach, a w moich wnętrznościach eksplodował ostry ból. „Myśl to luksus, działaniem musi kierować dobrze wykształcony odruch. Żeby było oczywiste”. Kolejny cios laską po goleniach. „Przestań sobie pozwalać na to cholerne rozproszenie uwagi…”.
Potem natłok scen ze służby wojskowej i bitew, poprzedzielanych krótkimi epizodami z codziennego życia. Poczułem, że w Sho Tsaiu rozkwita uczucie do kobiety o ostrej twarzy i ostrym języku, z powodu którego on kochał ją jeszcze bardziej. Dwójka kłócących się dzieci w skromnym, ale dobrze urządzonym ogrodzie. Ten obraz pociemniał niemal natychmiast i zmienił się w chaos: ogród zarośnięty chwastami, dom nieoświetlony i pusty, nie licząc trzech ciał. Ofiar jednej z zaraz, które od czasu do czasu przetaczały się przez Kupieckie Królestwa. Potem jeszcze więcej bitew, bandyci i rozmaite szumowiny zabite jego ostrzem, kiedy prowadził oddział żołnierzy w czerwonych mundurach z jednego krańca Czcigodnego Królestwa w inny. Tumult się uspokoił, a pamięć znowu przywołała surowego nauczyciela stojącego obok innej postaci, która rozmazywała się, gdy próbowałem skupić wzrok. Wyczułem w niej jakiś blask, zamknięty klejnot wiedzy o wielkim znaczeniu. Gdy po niego sięgnąłem, on się cofnął i pociemniał. A przez skorupę przebiegł zimny, nieprzyjemny dreszcz. Przez krótką chwilę wiedziałem, że patrzę na świat dwiema parami oczu, że dzielę umysł z drugą świadomością, że coś mną potrząsa jak więzień kratami swojej celi.
Nadal tu jesteś, uświadomiłem sobie, kiedy ten drugi ktoś wycofał się w zakamarki pamięci, zabierając ze sobą klejnot wiedzy. Co przede mną ukrywasz?
Zamrugałem i zobaczyłem jasne, błagające oczy kobiety. Nadal się we mnie wpatrywała, podczas gdy wojownik przyciskał sztylet do jej szyi.
– Przestań! – warknąłem, powstrzymując oprawcę. Wszyscy na mnie spojrzeli, kiedy się zbliżyłem i machnąłem na nich ręką. – Odejdźcie. Mam do niej sprawę.
Kucający wojownik warknął cicho, ale wstał ze ściągniętą twarzą i pochmurnym czołem zabójcy, któremu zabrano ofiarę.
– Nie jesteś moim dowódcą, wypierdku z południa! – rzucił, przesuwając palcami po rękojeści sztyletu.
– Byłeś przy Trzech Rzekach – odparłem, kiwając głową. Zobaczyłem, że jego furia lekko słabnie na dźwięk mojej płynnej wymowy, która powinna być poza zasięgiem południowca. Wściekłość jednak wróciła z całą siłą, kiedy uśmiechnąłem się i dodałem: – Uciekłeś przed ostrzem Obvara, a on poczuł gówno wyciekające z twojego tchórzliwego tyłka.
Weteranka wyciągnęła rękę ostrzegawczym gestem, ale za późno. Atak był odruchowy i przeprowadzony z imponującą szybkością. Sztylet wyglądał jak zamazana plama, kiedy wojownik próbował wbić go w moją pierś niechronioną przez zbroję. Zamierzałem odparować pchnięcie i stłuc przeciwnika do nieprzytomności, ale moja skorupa miała inny pomysł. Poruszając się jakby z własnej woli, moje ręce chwyciły nadgarstek awanturnika, wykręciły go i złamały jak gałązkę, a następnie ustawiły sztylet pionowo i wyprowadziły cios w górę. Sztylet wbił się w podbródek wojownika, długie, trójkątne ostrze dotarło aż do mózgu.
W walce należy się kierować dobrze wykształconym odruchem, pomyślałem z satysfakcją. Ta skorupa może nie była imponująca, ale zdecydowanie miała swoje zalety.
Wyszarpnąłem sztylet i pozwoliłem ciału upaść na posadzkę. Odwróciłem się do pozostałych wojowników Stahlhastu, a oni cofnęli się o krok i przyczaili z na wpół wyciągniętymi szablami.
– Walcz ze mną, a będziesz walczyć z Ostrzem Ciemności – powiedziałem, celując zakrwawionym sztyletem w twarz kobiety z bliznami. – Tego chcesz?
Zacisnęła zęby i popatrzyła na ostrze, ale gdy wkrótce rozsądek wziął górę nad wściekłością, odwróciła wzrok.
– A jednak ona musi umrzeć – wymamrotała, gestem dając znak innym, żeby zabrali ciało swojego niemądrego towarzysza. – On tak zarządził.
Odczekałem, aż ich kroki ucichną, po czym ukucnąłem przy wysokiej kobiecie. Odsunęła się ode mnie, a jej błagalne spojrzenie pociemniało i stało się podejrzliwe.
– Bracie? – Ściągnęła pokryte pyłem brwi, przyglądając się mojej twarzy.
I wtedy jej imię wyskoczyło z bałaganu wspomnień. Poczułem słaby dreszcz gniewu, głęboko w zakamarku umysłu, gdzie nadal kryła się dusza ukradzionej powłoki.
– Matka Wehn. – Wyciągnąłem rękę. – Pozwól, że pomogę.
Jej spojrzenie pomknęło do mojej dłoni i zaraz wróciło do twarzy, podejrzliwość zmieniła się w pewność.
– Znałam Sho Tsaia przez dwie dekady – powiedziała mniszka cichym, gniewnym głosem. – Nosisz jego twarz, masz jego głos, ale nie jego duszę. Znam mojego brata.
Smutny uśmiech przemknął po moich wargach, kiedy opuściłem rękę.
– Nie, nie mam jego duszy. Ale mam jego wspomnienia. – Matka Wehn cofnęła się, kiedy się zbliżyłem. Zaimponowała mi swoim oporem mimo strachu, który wprawiał ją w drżenie. – Świątynia Włóczni. Mój stary nauczyciel. Kiedyś coś mi dał. Co to było?
Mniszka wzięła głęboki wdech i zamknęła oczy. Jej wargi się poruszyły, kiedy znowu zaczęła szeptać swoją litanię. Słowa były teraz inne, ale wymawiane z jeszcze większym przekonaniem.
– Prawdziwy Sługa Niebios nie zna strachu. Prawdziwy Sługa Niebios nie zna bólu…
Cięcie w podeszwy stóp, pomyślałem, chwytając ją za kostkę. To jest zawsze dobre miejsce, żeby zacząć.
Modlitwa nie umilkła, kiedy przycisnąłem brzeg ostrza do stopy kobiety, słowa nadal płynęły z jej ust, wolne od płaczliwej nuty. Przyłapałem się na tym, że od jakiegoś czasu trzymam sztylet nieruchomo. Stropiony faktem, że moje ręce odmówiły posłuszeństwa, zapytałem: „Czy to ty?”. Zastanawiałem się, czy Sho Tsai w jakiś sposób zainfekował mnie swoimi skrupułami południowca. „Litość to słabość”, upomniałem samego siebie. „Współczucie to tchórzostwo. Mądrość to fałsz”. Nauki kapłanów zawsze były prawdą dla serca wojownika Stahlhastu mimo napomnień Ostrza Ciemności, by nie wypowiadać ich na głos. Teraz jednak uznałem, że są puste, niezdolne do wprawienia moich dłoni w ruch. Po prostu nie miałem ochoty sprawiać tej kobiecie bólu. Śmierć powoduje zmiany, nawet w potężnym Obvarze.
– Po prostu mi powiedz. – Puściłem jej stopę. – Proszę.
Litania ucichła, mniszka otworzyła oczy. Teraz zawładnął nią strach, łzy zostawiały smugi na brudnych policzkach, ciało drżało z przerażenia, ale ona nadal kręciła głową. Może to łzy przywołały obraz tej kobiety w umyśle Sho Tsaia i wzbudziły dość emocji, żeby doprowadzić mnie do tego wspomnienia.
– Byłaś tam – uświadomiłem sobie, kiedy obraz się wyostrzył.
Matka Wehn stała z szerokim uśmiechem na młodszej twarzy i patrzyła na młodzika stojącego u boku nauczyciela, młodzika, którego ta powłoka znała i kochała przez wszystkie następne lata.
„Prowadź go i ucz”, rzekł nauczyciel. „A przede wszystkim chroń”.
– Żadnego śladu?
Mała strużka potu spłynęła po szyi Uwolnionego, kiedy pokręcił głową w odpowiedzi na pytanie Kehlbranda.
– Żadnego, odkąd znaleźliśmy zawalony tunel, Ostrze Ciemności.
– A kanał?
– Tylko ciała, Ostrze Ciemności.
Kehlbrand odwrócił twarz bez wyrazu z powrotem do cylindrycznego wynalazku osadzonego na trójnogu i przycisnął oko do jego wąskiego końca.
– Ciała – powtórzył cicho. – Ale nie konia.
Przesuwał urządzeniem tam i z powrotem, obserwując okolicę w dole. Wspiąłem się po wielu stopniach na szczyt tej wieży i znalazłem go w trakcie narady ze spoconym mężczyzną, mieszkańcem pogranicza, sądząc po ubiorze, solidnym, ale bez żadnego wojskowego wyposażenia. Uwolniony był ode mnie kilka lat młodszy, albo raczej młodszy od Sho Tsaia, i miał szczupłą, ale mocną budowę człowieka spędzającego czas w dziczy.
– Ja… – zaczął zdławionym głosem i przełkną ślinę – …odgadłem, że cudzoziemcy się rozdzielili, Ostrze Ciemności. Tych tropiłem do Drogi Grobów. Inni nadal są na kanale.
– Jego nie ma na kanale – stwierdził Kehlbrand, odwracając się od lunety. – Stąd nieobecność konia.
Przez kilka uderzeń serca patrzył na Uwolnionego, któremu zapewne wydawało się to wiecznością, a następnie przeniósł spojrzenie na mnie.
– Generale, proszę pozdrowić mistrza Lah Vo, najsłynniejszego tropiciela Północnej Prefektury.
Wymieniłem płytki ukłon z Uwolnionym, a on nie wykazał chęci spojrzenia mi w oczy, podobnie jak wcześniej Kehlbrandowi.
– Mówi się, że Lah Vo potrafi wyczuć szablozębnego pod wiatr, a jako chłopiec powalił niedźwiedzia strzałem z procy – ciągnął Kehlbrand. – Mimo to nie wychwycił najmniejszego śladu zapachu mojej siostry ani Złodzieja Imion.
– Mnie wyślij – powiedziałem. – Jak wiesz, mam z nim rachunki do wyrównania.
– Masz armię do szkolenia. – Kehlbrand zbliżył się do Lah Vo, budząc w nim mimowolny dreszcz, poklepał go po plecach i skierował do schodów. – Nie martw się, przyjacielu. Złodziej Imion jest przebiegły, podobnie moja siostra. Odpocznij i odzyskaj siły. Wkrótce będę miał dla ciebie nowe zadanie.
Gdy kroki tropiciela przebrzmiały, Kehlbrand wrócił do lunety.
– Ta suka z Ostry miała go wykończyć – wymamrotał. – Melodia była wyraźna. Teraz nic nie słyszę.
– Podejrzewam, że wkrótce go zobaczysz. Al Sorna zrobił na mnie wrażenie człowieka, który nie pozwala, by uraza zbyt długo się jątrzyła.
Kehlbrand zaśmiał się cicho.
– Czy to szacunek słyszę w twoim głosie, przyjacielu?
– Człowiek powinien znać swojego wroga.
– Chętny na drugą próbę? W takim razie żałuję, że cię rozczaruję. Pokuta Babukira prawie się kończy, a ja muszę znaleźć jakiś sposób, żeby go wykorzystać. – Odwrócił się od lunety i utkwił we mnie pytające spojrzenie. – Wyczuwam, że masz mi coś do powiedzenia. Co to może być?
– Coś sobie przypomniałem, coś, co wiedział generał. Jakieś ważne imię.
Kehlbrand posłał mi rozbawiony uśmiech i zbliżył się, pewnie po to, by znowu spojrzeć na mnie z góry.
– A jakież ono może być?
Nadal jestem dla niego psem, pomyślałem. Wiernie przynoszącym zdobycz swojemu panu. Ale pies o paskudnym charakterze potrafi ugryźć nazbyt ufną rękę. Najpierw jednak musi zdobyć to zaufanie.
– Imię zaginionego dziedzica tronu Szmaragdowego Imperium – odpowiedziałem.
Pijąc, wyczuł, że Ahm Lin umiera. Słaby, prawie niewyczuwalny wydech, ostatnie drżenie i przyjaciel odszedł.
Vaelin stłumił falę rozpaczy i wyssał do cna krew, która płynęła z rany kamieniarza. Omal się nie zadławił, gdy gęsty, metaliczny płyn wypełnił jego usta i utknął mu w gardle. Przełknął go, nie zważając na odrazę. Kiedy pierwsze krople trafiły do wnętrzności, poczuł, że dar w nim rozkwita i rozprzestrzenia się z szybkością błyskawicy, niesie pieśń przywodzącą na myśl krzyk.
Muzyka była boleśnie ogłuszająca, wypełniła jego umysł kaskadą nakładających się na siebie nut, które mimo brzydkiej dysharmonii tworzyły rodzaj melodii. Melodii zawierającej pewność i znaczenie: Śmierć nadciąga ze wszystkich stron. Nadchodzi teraz!
Vaelin odskoczył od ciała Ahm Lina i przykucnął, uchylając się przed świszczącym cięciem szabli, kiedy potężny wojownik Stahlhastu w pełnej zbroi wyskoczył z wysokiej trawy porastającej brzeg kanału. Przeciwnik zaklął i zaatakował ponownie, trzymając rękojeść oburącz i celując w pierś Al Sorny. Pieśń nadal krzyczała, a wzrok Vaelina przykuły toporne, wykrzywione rysy napastnika. Melodia opowiadała o mężczyźnie unurzanym we krwi i najszczęśliwszym w chwilach przemocy. Mężczyźnie, który walczył, zabijał, gwałcił i łupił w ciągu całego marszu przez Żelazny Step i pogranicze. Mężczyźnie, który pragnął więcej, gdy horda wdarła się do serca Czcigodnego Królestwa. Mężczyźnie, który zaniedbał naprawienia małej płytkiej zbroi, jej części zasłaniającej miejsce nad lewym biodrem, odłupanej w czasie ostatniego ataku na Keshin-Kho. Wszystko to pieśń wykrzyczała w głowie Vaelina w trakcie jednego uderzenia serca.
Gdy wojownik zrobił wypad, Al Sorna okręcił się, tak że szabla minęła jego pierś o cal, po czym wbił czubek miecza w otwór w zbroi. Ostrze dotarło głęboko, przecięło żyłę, ścięgno i chrząstkę, przerywając wszystkie połączenia między nogą i biodrem. Zaskoczony i wściekły krzyknął i runął na ziemię. Łypiąc na Al Sornę, obrzucił go stekiem wyzwisk. Vaelin wyrwał miecz z rany i zadał cios z góry. Ostatnie słowa wojownika porwał strumień krwi, która trysnęła z jego ust.
Krzyk pieśni skierował wzrok Vaelina ku nowemu zagrożeniu, kolejnym dwóm wojownikom Stahlhastu przedzierającym się przez wysoką trawę. Al Sorna ponownie ciął szyję umierającego wojownika, a potem chwycił za jego hełm i zerwał mu głowę z ramion. Pierwszy wróg, który wyłonił się z trawy, dostał głową prosto w twarz i zatoczył się do tyłu, oszołomiony i oślepiony przez fontannę krwi. Gdy udało mu się zetrzeć z oczu czerwoną miazgę, ostrze miecza przeszyło jego mózg, tak że nie zdążył nawet się zorientować, że umiera.
Al Sorna odkopnął na bok drgające ciało i wyrwał z niego miecz w samą porę, żeby odparować cios drugiego przeciwnika. Zanim ten zdążył się cofnąć, Vaelin skoczył i zadał szybki cios głową w jego niechroniony nos, po czym wyrwał sztylet zza pasa nieszczęśnika, okręcił się i wbił go w nieosłonięty zbroją tył jego uda.
Kolejne alarmujące krzyki pieśni sprawiły, że Vaelin padł na trawę w chwili, gdy w powietrzu świsnęły strzały. W pierś pechowego wojownika, który, zataczając się, próbował wyrwać sztylet z nogi, wbiły się trzy pociski, najwyraźniej wypuszczone z bliskiej odległości, sądząc po tym, z jaką łatwością stalowe groty przebiły kolczugę i płytę. Kiedy Vaelin zaczął pełznąć, szorując brzuchem po ziemi, usłyszał przedśmiertne charczenie wroga. Na zasnutym mgłą brzegu rozbrzmiewały pokrzykiwania, przerywane od czasu do czasu świstem strzał, ale żadna nie trafiła w cel.
Jest inaczej, pomyślał Vaelin, czołgając się i krzywiąc na dźwięk zgrzytliwej melodii, która nadal w nim rozbrzmiewała. Jej ton wznosił się i opadał, przypominał syk węża w jednej chwili, a w następnej skrzeczenie zaniepokojonego jastrzębia. Przy każdej kulminacji Vaelinowi ciemniało w oczach, a jego puls przyśpieszał, czemu towarzyszył rzadko odczuwany, ale znajomy głód. Pierwszy raz poczuł go w Lesie Martishe przed wielu laty, kiedy jego przyjaciel leżał umierający, a on popędził za łucznikiem, który go trafił. To była żądza krwi, potrzeba zabijania zrodzona przez tę pieśń. Inną pieśń, wiedział z rosnącą pewnością. Nie moją. Nie pieśń, która zostawił w Zaświatach po tym, jak w Alltor wykrwawił się niemal na śmierć. Nie pieśń, za którą od tamtej pory tęsknił.
Zatrzymał się, kiedy melodia znowu rozbrzmiała głośniej, choć już nie tak nieharmonijna. Nie budziła głodu, ale była w niej gorzka nuta, niechętny powitalny pomruk.
Końskie kopyto stąpnęło kilka cali od jego głowy, niecierpliwie. Vaelin uniósł wzrok i skrzywił się, kiedy prychnięcie Derki owiało gorącem jego twarz. Ogier przekrzywił łeb, łypnął na niego jednym okiem i potrząsnął głową.
– Tak – mruknął Vaelin, sięgając po wodze. – Ciebie też dobrze znowu widzieć.
Kiedy wskoczył na siodło, rozległ się chór okrzyków. Za nimi podążył kolejny grad pocisków. Strzały trafiły w powietrze, kiedy niepoganiany Derka puścił się galopem, żeby po chwili zniknąć we mgle. Pieśń ponownie rozbrzmiała w ostrym wrzasku ostrzeżenia chwilę przed tym, jak z mgły wypadła wysoka amazonka, zataczając nad głową obusiecznym toporem. Vaelin mocniej chwycił wodze, żeby wyminąć ją po lewej stronie, ale ogier miał własne plany. Siwek zatrzymał się gwałtownie i z rżeniem stanął dęba przed szarżującym wierzchowcem. W powietrze uniosły się ziemia i trawa, po czym rozległ się głośny trzask łamanej kości, kiedy Derka opuścił kopyto na łeb drugiego rumaka, tak że ten runął bezwładnie na ziemię wraz z jeźdźcem.
Vaelin już miał spiąć Derkę ostrogami, ale powstrzymał się, bowiem znowu rozbrzmiała pieśń, tym razem nie tak głośna, ale jeszcze bardziej bolesna. Dźwięki były drażniące i natarczywe, wwiercały się w niego głęboko, wywołując obrazy oblężenia, wszystkich żołnierzy, którymi dowodził, teraz ginących z rąk hordy Ostrza Ciemności, a na koniec bladej, błagalnej twarzy Ahm Lina.
Proszę… mój dar dla ciebie…
Kiedy melodia stała się ogłuszająca, zaćmił mu się wzrok, świat zmienił się w czerwonoszarą mgłę. Vaelin czuł wodze w jednej dłoni, rękojeść miecza w drugiej, i napięcie mięśni, ale nie miał nad nimi żadnej kontroli. Nie potrafił stwierdzić, ile czasu minęło, zanim pieśń ucichła, a w oczach mu pojaśniało. Może to było kilka sekund, a może godzina, ale kiedy to się stało, zobaczył wojowniczkę Stahlhastu opartą bezwładnie o bok zabitego konia. Jej twarz wyglądała tak samo jak Ahm Lina w ostatnich chwilach przed śmiercią, blada jak płótno. Kobieta spojrzała na niego i zamrugała raz, po czym skierowała wzrok na strumień krwi tryskający z kikuta uciętego ramienia. Raczej z fascynacją niż z przerażeniem patrzyła, jak wycieka z niej życie.
Al Sorna odwrócił głowę, wsunął miecz do pochwy na plecach i popędził Derkę do galopu. Po raz kolejny zniknął we mgle. Krzyki i świst strzał nadal za nim rozbrzmiewały, ale wkrótce ucichły. Vaelin zwolnił do stępa i rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś punktu charakterystycznego, wskazówki, gdzie może się znajdować. Teraz już tylko rzadki opar przesłaniał słońce, tak że widać było równinę wysokich traw ciągnącą się na południe ku pofałdowanym wzgórzom. Na północy wznosił się niewyraźny stożkowaty zarys Keshin-Kho, a kilkaset kroków na zachód biegła całkiem prosta linia kanału. Jedyną jako taką osłonę mógł zapewnić skrawek gęstego lasu na wschodzie. Vaelin ruszył w jego stronę równym galopem, świadomy, że wkrótce zjawi się pościg.
W czasie jazdy powracał do niego obraz umierającej wojowniczki. Vaelin odebrał życie wielu ludziom, ale zawsze z konieczności, przynajmniej tak wolał myśleć. Amazonka straciła konia, więc spokojnie mógł pojechać dalej. Zabijanie jej nie było konieczne, a jednak to zrobił. W tonie pieśni wybrzmiało ostre warknięcie i surowa nagana przyniosła nową myśl: Wróg zasługuje tylko na śmierć.
Vaelin ściągnął wodze i zatrzymał Derkę. Gdy usłyszał słabe, ale narastające okrzyki prześladowców, obejrzał się przez ramię na trawiastą równinę. Zabili Ahm Lina, pomyślał, a pieśń stała się bardziej melodyjna, niemal uwodzicielska w swojej obietnicy. Zabili Sho Tsaia i wielu innych, wszystko w służbie fałszywego boga. A ja znowu mam pieśń krwi. Czy tak trudno byłoby zabić ich wszystkich? Czy nie byłoby obrazą dla pamięci Ahm Lina, gdybym tego nie zrobił? Ostatecznie on przekazał mi swój dar.
Głośne, pełne irytacji rżenie Derki wdarło się w jego rozmyślania, prowokując kolejne warknięcie pieśni. Vaelin zacisnął zęby, skierował zdecydowany wzrok z powrotem na wschód i popędził konia. Nie, postanowił, choć wygłodniała melodia nadal rozbrzmiewała natarczywie, powodując stały ból w głowie, gdy odmawiał odpowiedzi na jej wezwanie. To nie jest pieśń krwi. Krew to substancja życia. To jest pieśń śmierci. Czarna pieśń.
Kiedy dotarli do drzew, pieśń ucichła do posępnego pomruku, a ból głowy przeszedł w tępe pulsowanie. Vaelin zatrzymał Derkę po kilku jardach, zsiadł z niego i przykucnął z zamkniętymi oczami, żeby wchłonąć dźwięki i zapachy lasu. Ziemia jest wilgotna po ostatnim deszczu, stwierdził, rękami badając podłoże. Śpiewy ptaków przyciszone… Dym drzewny z południa. W tej gęstwinie byli ludzie.
Gałęzie wisiały nisko, tak że musiał prowadzić Derkę między drzewami i utrzymywać kierunek na wschód, żeby uniknąć tego, co znajdowało się na południu. Zamierzał dotrzeć do końca puszczy, zanim ruszy na poszukiwanie kanału, a kiedy go wypatrzy, podąży wzdłuż niego na południe, aż trafi na Nortaha, Ellese i pozostałych. Liczył na to, że mieli dość rozsądku, by go nie szukać, i pocieszał się myślą, że Nortah pomimo wszystkich swoich wad nie jest głupcem i nie da się łatwo zwieść sentymentom, zwłaszcza kiedy będzie trzeźwy. On ich poprowadzi. Ja muszę jedynie ich znaleźć.
Zwolnił, kiedy czarna pieśń raptem znowu rozbrzmiała z całą natarczywością. Była drażniąca i zgrzytliwa, lecz brakowało w niej wcześniejszego głodu zemsty. Został zastąpiony nutą łączącą ostrzeżenie z nakazem pchającym go na południe w stronę intensywnego zapachu dymu drzewnego. Coś tam jest, pomyślał Vaelin i stwierdził, że melodia jest zbyt nieodparta, żeby ją zignorować. Coś, z czym trzeba się uporać.
Poprowadził Derkę przez ćwierć mili gęstego lasu, aż wyśledził smużki dymu snujące się nad wierzchołkami drzew. Przynajmniej trzy ogniska, ocenił. Nagle się skrzywił, gdy wśród drzew usłyszał krzyk. Tym razem dźwięk nie pochodził z jego wnętrza, tylko wydobył się z ludzkiego gardła i był naznaczony przerażeniem świadczącym o torturach. Trwał przez kilka sekund, a kiedy nagle ucichł, ciszę, która po nim nastąpiła, wypełniła salwa śmiechu. Coś, z czym trzeba się uporać, powtórzył w myślach Vaelin. Krzyk i śmiech rozwiały wszelkie wątpliwości co do zamiarów pieśni.
Derka parsknął oskarżycielsko i ze złością potrząsnął łbem, kiedy Vaelin zaczął przywiązywać wodze do zwalonej gałęzi cisu. „Zaśpiewałam mu”, powiedziała Jadeitowa Księżniczka w czasie podróży przez Żelazny Step. „Krótką melodię, żeby związać was ze sobą”.
– Zaczekaj tutaj – szepnął Vaelin i pogłaskał ogiera po chrapach, a następnie schylił się i wśliznął pod osłonę paproci.
W miarę jak Vaelin się podkradał, śmiech stawał się coraz głośniejszy. Kilka osób rozmawiało w języku, którego nie znał. Gdy się zatrzymał, żeby posłuchać, wychwycił podobieństwo do języka Stahlhastu i odmiany chi-shin używanej na pograniczu, ale sposób wyrażania się i akcent sprawiały, że słowa były niezrozumiałe. Vaelin przypadł do ziemi i zaczął się czołgać. Poruszał się w stałym, wypraktykowanym, powolnym rytmie, odsuwając przed sobą gałązki, które mogły zdradzić jego obecność. Znieruchomiał, kiedy do jego uszu dotarł znajomy dźwięk. Dostrzegł smużkę pary unoszącej się za pniem jesionu. Powoli odpełzł na bok i zobaczył mężczyznę w skórzanej zbroi, który ze znudzoną miną sikał na podszycie.
Tuhla, doszedł do wniosku Vaelin, rozpoznając strój. Przesunął wzrokiem w prawo i w lewo, ale nie wypatrzył nikogo innego. Z oddali nadal dobiegały śmiech i rozmowy. W czasie wojny nie jest dobrze sikać samotnie, pomyślał Vaelin. Mężczyzna odwrócił się i zaczął iść, po drodze zapinając spodnie. Vaelin uniósł się do przysiadu, a potem wyprostował się i ruszył za nim. Na odgłos jego kroków Tuhla przystanął i się obejrzał, ale było za późno, by zdołał zareagować. Vaelin oplótł ramionami jego pierś i szyję, podciął mu nogi i szarpnął jego głowę w dół i na prawo, kiedy razem upadali. Satysfakcjonujące podwójne chrupnięcie powiedziało mu, że skręcił przeciwnikowi kark. Zacisnął dłoń na jego ustach, żeby stłumić przedśmiertne odgłosy, i zatkał mu nos, nie pozwalając na ostatni oddech. Trzymał go, aż drgawki ustały.
Stoczył z siebie trupa i go przeszukał. Thula nosił przy pasie bułat i butelkę jakiegoś cuchnącego napitku o silnej woni alkoholu. W bucie miał nóż myśliwski z kościaną rękojeścią. Vaelin zabrał broń i ruszył w powolnym i równym tempie, trzymając się gęstego podszycia. Po dwudziestu krokach trafił na następnych dwóch wojowników Thula, obu zdecydowanie mniej nieostrożnych niż ich towarzysz. Jeden trzymał kuszę ze strzałą nasadzoną na cięciwę, drugi ściskał w ręce bułat. Obaj przeszukiwali wzrokiem gęstwinę drzew z czujnością drapieżników zaprawionych w wykrywaniu zagrożenia.
– Ulska! – zawołał łucznik ściszonym głosem, przypuszczalnie nawołując towarzysza, który zbyt długo nie wracał.
Kiedy wojownicy się zbliżyli, Vaelin rozpłaszczył się na miękkiej ziemi. Był częściowo zasłonięty przez szeroki pień starego dębu i baldachim z paproci, ale wkrótce ta osłona mogła się okazać niedostateczna. Ukrył w dłoni jeden ze swoich noży do rzucania i poprawił uchwyt na zdobycznym, czekając, aż mężczyźni znajdą się w odległości pięciu kroków od niego.
Wtedy zerwał się z ziemi, odchylił ramiona do tyłu i cisnął oboma nożami z precyzją, którą, jak sądził, utracił wraz z młodością. Lewy rzut okazał się minimalnie mniej celny, stalowe ostrze wbiło się w miejsce między szyją a ramieniem Thuli, ale i tak odnalazło ważną żyłę. Wojownik padł na ziemię, z jego ust buchnął ciemny strumień. Łucznik utrzymał się na nogach, choć nóż z kościaną rękojeścią wbił mu się w gardło. Próbował nawet wycelować z łuku, kiedy Al Sorna zbliżał się do niego nieśpiesznie, ale broń szybko wypadła z jego trzęsących się rąk. Vaelin schylił się po łuk, a potem wyszarpnął nóż z rany i zabrał Thuli kołczan, gdy ranny w końcu runął na ziemię i wydał ostatnie zduszone tchnienie.
Vaelin nasadził strzałę na cięciwę i ruszył dalej. Tymczasem czarna pieśń przeradzała się w brzydki pomruk, zabarwiony nutą, której nie słyszał od wielu lat, szumem rozpoznania oznaczającym tylko jedno: W pobliżu jest inny Obdarzony. Nowy wybuch śmiechu doprowadził go do luźnego kręgu dwunastu wojowników stojących wokół małej grupki klęczących mężczyzn. Jeńcy mieli obnażone torsy, ale stos opancerzonych kaftanów świadczył, że byli to żołnierze kupieckiego króla. Podchodząc bliżej, Vaelin stwierdził również, że zna tych ludzi.
Z przodu grupy klęczał Cho-ka, a po jego bokach leżały ciała dwóch członków Zielonych Żmij. Jego spocona twarz była wykrzywiona z nienawiści i frustracji, kiedy z godnym podziwu wyzwaniem patrzył na stojącego nad nim tęgiego mężczyznę.
– Gdzie on jest? – zapytał postawny osobnik.
W przeciwieństwie do Thuli był bez zbroi i broni, a na sobie miał strój typowy dla mieszkańców pogranicza. Gdy przekrzywił głowę i nachylił się do Cho-ka, Vaelin poczuł rosnącą moc wraz z przebłyskiem rozpoznania. Namiot Ostrza Ciemności, przypomniał sobie. Dzień, w którym ten człowiek zabił Jadeitową Księżniczkę. A kiedy Vaelin próbował pomścić jej śmierć, to on go unieruchomił.
– Mów. – Mężczyzna przesunął dłonią przed wściekłym obliczem Cho-ka. – Wiemy, że pomogłeś mu uciec z miasta. Więc dlaczego nie ma go teraz z wami? Zabiłeś go? Okradłeś?
Cho-ka nie odpowiedział, tylko pogardliwie skrzywił usta, co wywołało ciche westchnienie u jego dręczyciela.
– Widziałeś, jaką cenę zapłacili ci, którzy odtrącili miłość Ostrza Ciemności. – Mężczyzna wskazał na ciała leżące po obu stronach przemytnika. Vaelin nie widział, jakie odnieśli rany, ale ziemia pod nimi pociemniała od krwi, a odór był znajomy dla tych, którzy kiedykolwiek byli świadkami patroszenia. – Po co narażać się na taki los dla cudzoziemca? W dodatku nikczemnego i zdradliwego. – Przysunął się bliżej i ściszył głos. – Oszczędź siebie i innych. Zrehabilituj się w oczach jedynego prawdziwego żyjącego boga. Powiedz mi, gdzie jest Złodziej Imion?
Cho-ka odpowiedział mu pogardliwą miną i warknięciem przez zaciśnięte zęby. Vaelin zobaczył, że jego ręce nie są związane, ale przyciśnięte do boków.
– Taka zamknięta dusza. – Tęgi mężczyzna pokręcił głową. – Chyba powinienem uwolnić ją z klatki twojego ciała. – Przesunął wzrok na nagi tors Cho-ka. Vaelin poczuł kolejny przypływ mocy, gdy przemytnik zadrżał, jego ramiona uniosły się spazmatycznie, dłonie uformowały się w drżące szpony. – Choć duszę kogoś takiego jak ty trudno będzie znaleźć. Trzeba głęboko pogrzebać.
Dłonie Cho-ka przycisnęły się do jego własnego płaskiego brzucha, całe ciało zadrżało w bezowocnym oporze, kiedy palce zaczęły orać skórę. Czarna pieśń zmieniła się w krzyk, gdy na ciele przemytnika ukazała się pierwsza strużka krwi. Muzykę przepełniała wszechogarniająca wściekłość. Jest ich zbyt wielu, zaprotestowała mała, racjonalna część umysłu, kiedy Vaelin uniósł łuk. Naciągnął cięciwę, a ta zadrapała mu policzek. Jedyną odpowiedzią pieśni był cichy, złośliwy tryl rozbawienia, zanim jego palce wypuściły strzałę.
Vaelin zobaczył, że drzewce przeszywa pierś tęgiego mężczyzny, poczuł, że jego dar słabnie i umiera. Zanim czerwonoszara mgła znowu przesłoniła świat, uświadomił sobie, że odrzuca łuk, dobywa miecza i ciska nóż z kościaną rękojeścią, a ten wbija się w ziemię obok Cho-ka. Wszystko zniknęło, kiedy pierwszy Thula uniósł szablę, żeby sparować jego cios. Ostatnim wyraźnym obrazem była rozpłatana twarz tego człowieka, przecięta od czoła do brody przez srebrne ostrze.
– Nie powinniśmy go powstrzymać? Już bardziej martwi być nie mogą.
– Możesz próbować.
Głosy były zaledwie niewyraźnymi szeptami poza czerwoną mgłą, ale dostatecznie zrozumiałymi, żeby dotrzeć do resztek rozsądku niezagłuszonych przez jazgot czarnej pieśni. Vaelin odzyskał świadomość, gdy pieśń przycichła i zmieniła się w ból głowy, który on zaczynał odbierać jako stan wytchnienia. Cały drżał od niedawnego wysiłku, jego mięśnie pulsowały, pierś falowała, pot ściekał mu po plecach. Mimo to nie czuł wyczerpania, choć ramię go bolało, kiedy opuścił miecz i zobaczył krew pokrywającą ostrze od czubka do rękojeści. U jego stóp leżał człowiek albo raczej to, co z niego zostało. Szczęka zabitego była odrąbana razem z dużą częścią górnej wargi, zęby lśniły bielą wśród czerwonej miazgi. Przesunąwszy wzrok, Vaelin zobaczył kolejnego trupa leżącego twarzą w dół kilka kroków dalej. Skórzana zbroja była rozcięta na plecach, ciało zostało rozpłatane aż do kręgosłupa.
– Panie?
Vaelin odwrócił się w stronę głosu, odruchowo unosząc miecz. Cho-ka cofnął się przed nim, opuszczając bułat. Palce wolnej ręki rozpostarł w uspokajającym geście.
– Musimy stąd iść – powiedział.
– My? – odezwał się ktoś inny.
Głos należał do przysadzistego mężczyzny, którego Vaelin pamiętał z szeregów Czaszek. Ten człowiek był dobrym żołnierzem, niezachwianym w obliczu kolejnych rzezi Ostrza Ciemności. Teraz jednak mierzył swojego byłego dowódcę wzrokiem, w którym podejrzliwość mieszała się z głębokim lękiem. Inny ocalały członek Żmij stał za jego plecami, a na jego twarzy odbijały się te same uczucia.
– Zamknij się, Kiyen! – warknął Cho-ka. – Niespłacony dług jest przekleństwem. A może nie cenisz swojej skóry? – Słowa miały w sobie władczość, jakby przemytnik recytował uroczystą zasadę, której nie wolno łamać.
Twarz przysadzistego mężczyzny stwardniała po tej naganie.
– Naprawdę chcesz, żeby on z nami podróżował? – spytał, zataczając wokół siebie ręką.
Rozejrzawszy się, Vaelin naliczył jeszcze sześć ciał, większość podobnie okaleczonych jak to leżące u jego stóp.
– Czy ja…? – Skrzywił się, czując ostry ból w głowie.
– My zabiliśmy dwóch. – Cho-ka poklepał nóż z kościaną rękojeścią zatknięty za pas. – Reszta uciekła, kiedy zobaczyli… – Z grymasem wskazał głową na trupy. – To. Nie mogę powiedzieć, żebym ich winił.
– Wrócą z większymi siłami – stwierdził Vaelin i potrząsnął głową, żeby pozbyć się resztek czerwonej mgły. – Jeśli wcześniej Ostrze Ciemności nie straci ich za tchórzostwo.
– W takim razie to szczęście, że nam je zostawili. – Cho-ka ruszył w stronę spętanych koni. – Jakiegoś sobie upatrzyłeś, panie?
Vaelin usłyszał tętent kopyt i zobaczył Derkę wybiegającego spomiędzy drzew.
– Już nie muszę.
– To nie jest rozsądne, Cho – powiedział Kiyen w chu-shin, kiedy Vaelin wsiadł na konia. Rzucił ostrożne spojrzenie w jego stronę, przysunął się do swojego towarzysza i ściszył głos. – Nawet gdyby nie był szalony jak wygłodniały szablozębny, ludzie Ostrza Ciemności przeczeszą każdą piędź tego kraju w poszukiwaniu go.
– Dług to dług – rzekł twardo Cho-ka, wskazując głową na stos porzuconych zbroi i broni. – Zabieraj ekwipunek i wsiadaj na konia albo znikaj. Ale jeśli to zrobisz, nigdy więcej nie będziesz mógł się nazywać Zieloną Żmiją. – Wbił w Kiyena zimny wzrok. – A znasz zasady dotyczące wyrzutków.
Przysadzisty mężczyzna zdusił odpowiedź i przeniósł spojrzenie na Al Sornę.
– Pojadę z tobą, cudzoziemcze, bo on tego chce. Ale żadnego więcej wielkopaństwa. Tam odebrałem od ciebie ostatnie rozkazy. – Wskazał palcem w stronę Keshin-Kho. – Skończyłem z wojowaniem dla kupieckiego króla, jasne?
Vaelin nie widział sensu w odpowiadaniu, więc odwrócił się do Cho-ka, ale myślami był już przy swoich przyjaciołach. Wiedział, że Nortah zachowa dość rozsądku, by spróbować odwieść innych od poszukiwań, ale miał poważne wątpliwości, czy Ellese będzie skłonna go posłuchać. We mgle bardzo wyraźnie rozbrzmiewały jej rozpaczliwe wołania, kiedy skoczył do wody.
– Musimy wrócić nad kanał – powiedział. – Moi przyjaciele…
– Żadnych łodzi przez wiele kilometrów. – Przemytnik pokręcił głową. – Poza tym zbyt łatwo będzie nas znaleźć. Ruszymy do Daiszhen-Khi. Tam Wielki Północny Kanał łączy się z innymi. Pewnie roi się na nim od łodzi próbujących przedostać się przez śluzy. Tam masz, panie, największą szansę dogonić pozostałych cudzoziemców.
– Kiedy opuścimy ten las, reszta drogi będzie prowadzić przez otwarty teren – rzucił Kiyen, wsiadając z ponurą miną na konia.
Vaelin zobaczył, że Cho-ka się zawahał, a potem rzucił z wymuszoną pewnością siebie:
– Nie, jeśli pojedziemy Drogą Grobów.
Pozostali dwaj członkowie Zielonych Żmij wymienili spojrzenia.
– To miejsce to przekleństwo większe niż niespłacony dług – zauważył wyższy z nich.
W przeciwieństwie do Kiyena ten nie wbił się Vaelinowi w pamięć w czasie oblężenia, nie licząc najwyraźniej wrodzonej niezdolności do współdziałania.
– Moje słowo obowiązuje – oświadczył Cho-ka, patrząc w oczy wszystkim po kolei. – Jedziecie z nami i spłacacie dług albo idziecie w swoją stronę, wiedząc, co to oznacza.
Popędził konia do równego kłusa. Ruszając za nim, Vaelin słyszał za sobą przytłumioną, ale gwałtowną dyskusję Żmij. Doszedł do wniosku, że ci dwaj jednak postanowili zaryzykować gniew swojej wspólnoty wyrzutków. Potem wychwycił odgłosy przedzierania się niewprawnych jeźdźców przez gęstwinę. Pieśń jednak nie znalazła pociechy w ich decyzji, ostrą nutą wyrażając nieharmonijną, ale wyraźną opinię.
– Planują nas zabić – powiedział Vaelin do Cho-ka. – Mnie ze strachu, ciebie z konieczności. Gdy znikniesz, nie będzie nikogo, kto powiedziałby Żmijom o ich zdradzie. – Zgrzytnął zębami, kiedy pieśń stała się jeszcze głośniejsza, i dodał chrapliwym, wygłodniałym głosem: – Powinniśmy ich teraz wykończyć.
– Znam ich plany, panie. – Ton Cho-ka wyrażał raczej roztargnienie niż obawę. Wyrzutek jechał z większą wprawą niż jego towarzysze, swobodnie prowadząc długonogiego stepowego wierzchowca wokół zwalonych pni i niebezpiecznych korzeni drzew. – Moich braci nietrudno przejrzeć.
– Więc dlaczego nie pozwolić im odjechać?
– Cztery miecze są lepsze niż dwa, jeśli wpadniemy w tarapaty. – Cho-ka przejechał między dwoma drzewami na bardziej otwarty teren. Las się przerzedził, tak że Vaelin widział na wschodzie pofałdowany trawiasty obszar. Głos przemytnika stał się cichszy, jego ton był pełen posępnej determinacji, choć czarna pieśń odebrała ją jako głębokie poczucie winy. – A ja już podróżowałem Drogą Grobów. Nie można przemierzać jej samotnie.
Wyjechawszy z lasu, spięli konie do galopu, kierując się na południowy wschód. Vaelin przeczesał wzrokiem falujące trawy w poszukiwaniu śladów Thuli albo Stahlhastu, choć czarna pieśń przycichła teraz do zwykłego bólu, co oznaczało, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Wciąż zadawał sobie pytanie: dlaczego ona jest inna? Ahm Lin był dobrym człowiekiem. Jak jego pieśń może być taka mroczna?
Poszukał w pamięci strzępków wiedzy o Ciemności, które zgromadził przez lata, i stwierdził, że jest to zaskakująco bezużyteczny zlepek ludowych mądrości, legend i anegdot. Cały czas poświęcony na ślęczenie nad księgami we wciąż powiększającej się bibliotece w Północnej Wieży wydawał się teraz bezsensowny. Siódmy Zakon miał rozległe archiwum, które z pewnością dostarczyłoby wskazówek co do jego obecnego stanu, ale od końca wojny wyzwoleńczej skrupulatnie trzymał się od niego z daleka. Intrygi i sekrety Zakonu Ciemności zawsze budziły w nim pogardę, a kłamstwa Caenisa nadal odczuwał jako zdradę, mimo jego śmierci i roli, jaką odegrał w doprowadzeniu do upadku Sojusznika.
Było wiele rzeczy, których nigdy mu nie powiedziałeś. Kto zdradził kogo?
Gdy niebo poczerwieniało, Cho-ka zatrzymał wierzchowca. Al Sorna zrównał się z nim i zobaczył, że przemytnik patrzy ze zmarszczonym czołem i oczami pełnymi nieskrywanego lęku na ciemniejący horyzont. O ile Vaelin się nie mylił, nieprzerwaną linię przełamywało jedynie niskie, płaskie wzniesienie odległe o kilka mil. Wziąłby je za wzgórze, gdyby nie dziwna regularność jego kształtu.
– Miejsce po starej fortecy? – zapytał.
– Kopiec Cesarza, jak wszyscy go nazywają – odparł wyrzutek, spuszczając wzrok. Vaelin uznał, że to próba ukrycia strachu. Jeśli tak, drżenie rąk ściskających wodze i zbielałe kostki również wiele zdradzały. – Początek Drogi Grobów.
– Jest strzeżony? – zapytał Vaelin.
W odpowiedzi usłyszał ochrypły, krótki śmiech.
– Nawet kupieccy królowie nie mają dość bogactwa, żeby zapłacić komuś za strzeżenie go. W każdym razie tylko szaleńcy albo desperaci tutaj przyjeżdżają.
Vaelin obejrzał się na Kiyena i dwóch innych członków Żmij, którzy też zatrzymali wierzchowce. Pieśń zamruczała głośniej, kiedy Vaelin spostrzegł, że tamci unikają jego wzroku. Szaleńcy albo desperaci, pomyślał. W takim razie na szczęście jesteśmy jednym i drugim.
– Jakie zagrożenie się tutaj kryje? – spytał, odwracając się z powrotem do Cho-ka.
Wyrzutek nie odpowiedział od razu, tylko nadal patrzył na odległy pagórek nazbyt błyszczącymi oczami. Dłonie trzymał teraz na łęku siodła. Vaelin był przyzwyczajony do takiego zachowania, widział je przed wieloma bitwami: postawę człowieka zbierającego odwagę.
– Kiedyś słyszałem, że twój lud, panie, oddaje cześć zmarłym – rzekł w końcu Cho-ka. – Czy to prawda?
– Niezupełnie. To… skomplikowane i trzeba by sporo czasu, żeby to wyjaśnić.
– Zatem nie porozumiewacie się z nimi? Oni do was nie przemawiają?