Pieśń krwi - Anthony Ryan - ebook + książka

Pieśń krwi ebook

Anthony Ryan

5,0
52,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Ryan to nowy autor, który ma szansę wywrzeć znaczący wpływ na gatunek fantasy. Jego debiutancka powieść "Pieśń krwi" posiada wszystko: wspaniałą opowieść o dojrzewaniu, porywające postacie i dynamiczną fabułę. Jeśli jego pierwsza książka jest zapowiedzią tego, co jeszcze przed nami, to wszyscy miłośnicy fantasy będą uszczęśliwieni.”

— Michael J. Sullivan, autor serii Odkrycia Riyrii

Szósty Zakon dzierży miecz sprawiedliwości i uderza we wrogów Wiary i Królestwa

Vaelin Al Sorna jako dziesięciolatek trafia do Szóstego Zakonu. Zostaje wyszkolony i zahartowany do surowego życia i poświęcenia się walce jako Wojownik Wiary. Teraz nie ma żadnej rodziny poza Zakonem.

Przez długie lata brutalnego szkolenia pielęgnuje w sobie nienawiść do ojca, który odebrał mu nie tylko prawa przyznane z urodzenia, ale skazał go na życie, na jakie nie był gotowy.

Wplątany w krwawe wojny i polityczne intrygi, pod ogromnym wpływem i na usługach błyskotliwego króla Janusa, Vaelin ma zmierzyć się z własną przyszłością, która zmieni nie tylko losy Królestwa, ale i całego świata.

Pra­gnie­nie nic nie zna­czy. Prze­zna­cze­nie jest wszyst­kim. Je­steś igrasz­ką losu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 986

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać. Wciągająca, bardzo dobrze napisana. Polecam.
00



Cień Kruka Pada na me serce I zamraża strumień moich łez.

RAPORT VERNIERSA

Miał wiele imion. Mimo że nie osiągnął jeszcze trzydziestego roku życia, historia potwierdza, iż zasłużył na każde z nich: Miecz Królestwa dla szalonego króla, który go na nas zesłał, Młody Jastrząb dla mężczyzn, którzy towarzyszyli mu w znojach wojny, Mroczne Ostrze dla cumbraelickich wrogów i, jak dowiedziałem się później, Beral Shak Ur dla tajemniczych plemion z Wielkiej Puszczy Północy – Cień Kruka.

Ale mój lud znał go tylko z jednego imienia i tego ranka, gdy przyprowadzono go do doków, to ono właśnie dźwięczało w moich myślach: Zabójca Nadziei. Wkrótce będę świadkiem twojej śmierci, Zabójco Nadziei.

Mimo iż był znacznie wyższy od większości mężczyzn, zaskoczyło mnie, że wbrew zasłyszanym opowieściom wcale nie był gigantem i chociaż miał wyraźne, regularne rysy, na pewno nie nazwałbym go przystojnym. Był dobrze zbudowany, ale nie tak muskularny, jak chcieliby niezliczeni gawędziarze. Jedynym elementem pasującym do legend były jego oczy: czarne niby węgiel i przeszywające spojrzeniem jak u jastrzębia. Mawiano, że ten wzrok przenikał duszę na wskroś, że przed bystrością tego spojrzenia nie zdołał się ukryć żaden sekret. Nigdy nie dawałem temu wiary, jednak widząc go na własne oczy, pojąłem, czemu inni mogli tak twierdzić.

Więźnia eskortował oddział Straży Cesarskiej z kopiami w pogotowiu. Lodowate spojrzenia przeszukiwały tłum, wypatrując kłopotów. Gapie jednakże byli spokojni. Przystanęli, by uważniej przyjrzeć się więźniowi, gdy przejeżdżał obok, nie dało się jednak usłyszeć żadnych okrzyków, żadnych obelg; nikt niczym w niego nie cisnął. Przypomniałem sobie, że znali tego człowieka – przez krótki czas rządził miastem i dowodził obcą armią rezydującą w jego murach – mimo to na ich twarzach nie dostrzegałem nienawiści ani chęci zemsty. W większości wydawali się zaciekawieni. Dlaczego tutaj był? I czemu nadal żył?

Kompania zatrzymała konie nieopodal przystani, odwiązała więźnia i poprowadziła go w kierunku oczekującego statku. Odłożyłem notatki i podniósłszy się z pełnej przypraw beczki, skinąłem głową do kapitana:

– Cześć ci, panie.

Kapitan, wysłużony oficer straży, z bladą blizną wzdłuż linii szczęki i hebanową skórą charakterystyczną dla mieszkańców południowych części Cesarstwa, odwzajemnił ukłon z wyćwiczoną formalnością:

– Lordzie Verniers.

– Mam nadzieję, że podróż była spokojna.

Kapitan wzruszył ramionami.

– Pojawiło się kilka zagrożeń. Trzeba było zmiażdżyć parę czaszek w Jesserii, gdzie miejscowi chcieli powiesić ścierwo Zabójcy Nadziei na iglicy świątyni.

Żachnąłem się, słysząc o tak nielojalnym zachowaniu. Przecież we wszystkich miastach, przez które więzień miał przejechać, odczytano Cesarski Edykt, a jego znaczenie było proste: Zabójcy Nadziei nie może stać się żadna krzywda.

– Cesarz się o tym dowie – odrzekłem.

– Jak sobie życzysz... Jednak to zwykły drobiazg. – Zwrócił się w stronę więźnia. – Lordzie Verniers, oto cesarski więzień, Vaelin Al Sorna.

Skinąłem głową rosłemu mężczyźnie, którego imię tak często gościło w moich myślach. Zabójca Nadziei, Zabójca Nadziei.

– Cześć i tobie, panie – rzuciłem wymuszone powitanie.

Jego czarne oczy na sekundę spotkały się z moimi, zerkając na mnie dociekliwie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy te najdziwaczniejsze historie mogły być prawdziwe, czy w spojrzeniu tego dzikusa rzeczywiście kryła się jakaś magia. Czy rzeczywiście był w stanie przejrzeć ludzką duszę na wskroś? Od czasów wojny namnożyło się legend o tajemniczych mocach Zabójcy Nadziei. Potrafił rozmawiać ze zwierzętami, rozkazywać Bezimiennym i kontrolować pogodę. Jego stal hartowała się w krwi poległych wrogów i nigdy nie pękała podczas bitwy. I, co najgorsze, on i jego ludzie oddawali cześć zmarłym, jednocząc się z cieniami swoich przodków, czemu towarzyszyły ponoć wszelkiego rodzaju plugastwa. Nie dawałem zbyt dużej wiary takim bredniom, wnioskując, że jeśli magia ludzi północy była tak potężna, to czemu w starciu z nami ponieśli tak dotkliwą porażkę?

– Mój panie. – Głos Vaelina Al Sorny był szorstki i pobrzmiewał w nim mocny akcent, jakby języka alpirańskiego mężczyzna uczył się w lochach, a barwę jego głosu wyciosały lata okrzyków przebijających się przez szczęk mieczy i wrzaski upadłych, okrzyków koniecznych do tego, by wygrać każdą z setek bitew, z których jedna kosztowała mnie utratę najbliższego przyjaciela i rozstrzygnęła o przyszłości Cesarstwa.

Odwróciłem się do kapitana.

– Czemu jest w kajdanach? Cesarz nakazał traktować go z szacunkiem.

– Ludziom nie podobało się, gdy jechał swobodnie – wyjaśnił kapitan. – Więzień sam zasugerował, żeby go skuć i uniknąć w ten sposób tarapatów. – Podszedł do Al Sorny i zdjął mu kajdany. Potężny mężczyzna zaczął rozmasowywać nadgarstki. Jego dłonie pokrywała gęsta sieć blizn.

– Mój panie! – krzyknął ktoś w tłumie. Odwróciłem się i ujrzałem spieszącego ku nam tęgiego mężczyznę w białej szacie. Nie przywykł chyba do żadnego wysiłku, bo twarz spływała mu potem. – Zaczekajcie chwilę, proszę.

Dłoń kapitana powędrowała ku szabli, lecz Al Sorna był niewzruszony, z uśmiechem czekał na biegnącego mężczyznę.

– Gubernator Aruan.

Tęgi mężczyzna zatrzymał się, ocierając spoconą twarz haftowanym szalem. W lewej ręce trzymał podłużny pakunek, owinięty tkaniną. Skinął głową do mnie i kapitana, a potem zwrócił się do więźnia:

– Mój panie. Nie sądziłem, że się jeszcze spotkamy. Dobrze się miewasz?

– Owszem, gubernatorze. A ty?

Mężczyzna rozcapierzył palce prawej dłoni, tak że haftowany szal zwisł mu z kciuka. Na każdym palcu miał pierścień z klejnotem.

– Już nie jestem gubernatorem. Obecnie tylko ubogim kupcem. Handel nie idzie już tak, jak kiedyś, ale radzimy sobie.

– Lordzie Verniers – zwrócił się do mnie Vaelin Al Sorna – to Holus Nester Aruan, dawny gubernator miasta Linesh.

– To zaszczyt, sir. – Aruan powitał mnie płytkim ukłonem.

– Dla mnie także – odparłem formalnie. Zatem to właśnie był mężczyzna, od którego Zabójca Nadziei odbił miasto. Po wojnie podkreślano przy wielu okazjach, że Aruan nie potrafił zmyć swojej hańby, odbierając sobie życie, lecz Cesarz (bogowie, zachowajcie jego mądrość i miłosierdzie) okazał mu łaskę, w świetle nadzwyczajnych okoliczności zbrojnej okupacji miasta przez Zabójcę Nadziei. Łaska nie oznaczała jednak, że dalej będzie zajmował stanowisko gubernatora.

Aruan zwrócił się do Al Sorny:

– Miło widzieć cię w dobrym zdrowiu. Napisałem do Cesarza, błagając go, by okazał ci litość.

– Wiem, twój list został odczytany na moim procesie.

Znałem list Aruana z dokumentacji procesowej – napisanie go oznaczało ryzykowanie własnego życia; stanowił część materiału dowodowego, który informował o niezwykłych aktach hojności i litości ze strony Zabójcy Nadziei podczas wojny. Cesarz wysłuchał tego cierpliwie, zaznaczając potem, że więzień jest sądzony za swoje zbrodnie, nie zaś za cnoty.

– A jak się miewa twoja córka? – spytał więzień Aruana.

– Świetnie, latem wychodzi za mąż. Wybrankiem jest wyjątkowo nieudolny syn stoczniowca, ale co biedny ojciec może począć? Dzięki tobie pozostała przy życiu, żeby teraz móc złamać mi serce.

– Miło to słyszeć. Mam na myśli wesele, nie twoje złamane serce. Nie jestem w stanie podarować jej niczego z wyjątkiem najlepszych życzeń.

– Jak już o tym mowa, mój panie, to sam przyniosłem podarek. – Aruan podniósł oburącz podłużny, owinięty suknem pakunek, z dziwnym wyrazem twarzy pokazując go Zabójcy Nadziei. – Słyszałem, że już wkrótce znów będziesz tego potrzebował.

Widać było, że Zabójca Nadziei zawahał się, zanim sięgnął po upominek i rozpakował go pokrytymi bliznami dłońmi. Spod sukna wyłonił się miecz nieznanego wzoru, wsunięte w pochwę ostrze mogło mieć jard długości i było całkiem proste, niepodobne zupełnie do zagiętych szabli noszonych przez alpirańskich żołnierzy. Rękojeść osłaniał zagięty jelec, a jedyną ozdobą broni była prosta, stalowa gałka wieńcząca głowicę. Rękojeść i pochwa nosiły ślady licznych nacięć i zadrapań, które świadczyły, że broni używano przez wiele lat. To nie była broń ceremonialna, uświadomiłem sobie z oburzeniem, to był prawdziwy miecz. Z którym więzień kiedyś przybił do naszych brzegów. I dzięki któremu zyskał miano Zabójcy Nadziei.

– Zachowałeś go? – wybełkotałem przerażony do Aruana.

Krępy mężczyzna zwrócił się do mnie, wręcz emanując chłodem.

– Wymagał tego honor, mój panie.

– Dziękuję – odparł Al Sorna, zanim zdążyłem obrazić tamtego po raz kolejny. Zważył miecz w dłoniach. Zauważyłem, że kapitan straży cały sztywnieje, widząc, że więzień wysuwa ostrze z pochwy na cal czy dwa, dotykając go kciukiem. – Nadal ostry.

– Troszczyłem się o niego. Był regularnie oliwiony i ostrzony. Mam też jeszcze jeden drobny podarek. – Aruan wyciągnął rękę.

W dłoni trzymał pojedynczy rubin, ładnie wycięty kamień średniej wielkości, bez wątpienia jeden z cenniejszych egzemplarzy w rodzinnej kolekcji. Znałem historię stojącą za wdzięcznością Aruana, ale tak jawny szacunek okazywany temu dzikusowi i wywołująca mdłości obecność miecza wielce mnie drażniły.

– Gubernatorze, nie mogę... – Al Sorna kręcił głową, zdawał się być w rozterce.

Podszedłem bliżej i odezwałem się łagodnie:

– On czyni ci większy zaszczyt, niż na to zasługujesz. Jednak odmowa urazi go, a dla ciebie będzie hańbą.

Zamrugał czarnymi oczyma, zerkając na mnie, a potem znów zwrócił się do Aruana:

– Nie mogę ci odmówić, skoroś tak dla mnie hojny. – Przyjął klejnot. – Zachowam go na zawsze.

– Oby nie – odparł, śmiejąc się, Aruan. – Człowiek zatrzymuje klejnot tylko wtedy, gdy nie ma potrzeby go sprzedawać.

– Wy tam! – dobiegło ze statku cumującego nieopodal, sporej meldeńskiej galery, której liczba wioseł i szerokość kadłuba świadczyły, że jest to raczej frachtowiec, a nie jeden z osławionych okrętów wojennych. Krępy mężczyzna z długą czarną brodą, z czerwoną opaską na głowie sugerującą, iż jest kapitanem, kiwał im z dziobu. – Wprowadźcie Zabójcę Nadziei na pokład, alpirańskie psy! – krzyknął ze zwyczajową meldeńską uprzejmością. – Będziecie się dłużej namyślać, to przegapimy przypływ.

– Czeka nas rejs na wyspy – wyjaśniłem więźniowi, zbierając swoje rzeczy. – Lepiej uniknąć gniewu kapitana.

– A zatem to prawda – rzekł Aruan. – Płyniecie na wyspy, by walczyć dla pani? – Nie podobał mi się ton jego głosu, pobrzmiewała w nim trwoga.

– To prawda. – Al Sorna wymienił z Aruanem uścisk dłoni i skinął głową do kapitana straży, nim zwrócił się do mnie. – Mój panie, ruszamy?

– Możesz być jednym z pierwszych w kolejce do lizania stóp Cesarza, pismaku – kapitan dźgnął mnie palcem w pierś – ale ten statek to moje królestwo. Siedzisz cicho na koi albo spędzasz rejs przywiązany do grotmasztu.

Pokazał nam naszą kwaterę – zasłoniętą kotarą część statku przy dziobie. Luk śmierdział wodą morską doprawioną mdlącymi woniami ładunku, na który składały się owoce, suszone ryby i setki przypraw, z których słynęło Cesarstwo. Starałem się nie zwymiotować.

– Jestem lord Verniers Alishe Someren, Cesarski Kronikarz, Pierwszy z Uczonych i szanowany sługa Cesarza – odparłem, zakrywając usta chustą, która nieco tłumiła wypowiadane przeze mnie słowa. – Jestem emisariuszem Lorda Okrętów i oficjalną eskortą cesarskiego więźnia. Będziesz traktował mnie z szacunkiem, piracie, albo zawołam na pokład dwudziestu gwardzistów, by wychłostali cię w obecności załogi.

Kapitan nachylił się ku mnie i o dziwo, jego oddech śmierdział znacznie gorzej niż ładownia.

– Wtedy, skrybo, zyskam dwadzieścia jeden ciał, którymi nakarmię orki po wypłynięciu z zatoki.

Al Sorna kopnął jedno z leżących na pokładzie posłań i rozejrzał się wokół.

– To nam wystarczy. Przyda się jeszcze jedzenie i woda.

Najeżyłem się.

– Naprawdę uważasz, że powinniśmy spać w tej norze? To obrzydliwe.

– Więc idź do ładowni. Tam na dodatek masz mnóstwo szczurów. – Odwrócił się do kapitana. – Beczka z wodą jest na pokładzie dziobowym?

Kapitan przeczesał pulchnym paluchem swoją gęstą brodę, gapiąc się na wysokiego mężczyznę i bez wątpienia zastanawiając się, czy tamten z niego kpi. Być może rozważał też kwestię, czy byłby w stanie go zabić, gdyby wystąpiła taka konieczność. Na północnych wybrzeżach Alpiranu mają takie powiedzenie: możesz stanąć tyłem do kobry, ale nie do Meldeńczyka.

– A więc to ty masz zamiar zmierzyć się z Tarczą? W Ilderze płacą przeciwko tobie dwadzieścia do jednego. Myślisz, że mogę postawić na ciebie miedziaka? Tarcza to najlepsze ostrze wysp, potrafi szablą przeciąć muchę w locie.

– Musi być dumny, mając taką renomę – uśmiechnął się Al Sorna. – Beczka z wodą?

– Jest tam. Dostaniecie jedną banię dziennie, nie więcej. Moja załoga nie będzie przez takich jak wy siedzieć o suchych pyskach. Żarcie możecie brać z kuchni, o ile nie przeszkadza wam szamanie z takimi szumowinami jak my.

– Bez wątpienia jadałem już w gorszym towarzystwie. Jeśli potrzebujecie kogoś do wioseł, jestem do dyspozycji.

– Czyżbyś już kiedyś wiosłował?

– Raz się zdarzyło.

Kapitan chrząknął.

– Damy sobie radę. – Odwrócił się do wyjścia, mamrocząc przez ramię. – Wypływamy w ciągu godziny, więc nie wchodźcie nam w drogę, póki nie opuścimy zatoki.

– Wyspiarski dzikus! – wściekałem się, rozpakowując swoje rzeczy i rozstawiając pióro oraz atrament. Sprawdziłem, czy pod posłaniem nie czają się żadne szczury, a potem usiadłem, by napisać list do Cesarza. Zamierzałem wspomnieć mu o doznanych tu zniewagach. – Możesz być pewien, że nie będzie już nigdy cumował w alpirańskiej zatoce.

Vaelin Al Sorna usiadł, opierając plecy o kadłub.

– Mówisz w moim języku? – zapytał, przechodząc na język północy.

– Studiuję różne języki – odparłem w jego mowie. – Znam biegle siedem dialektów Cesarstwa, a w pięciu innych potrafię się porozumieć.

– Jestem pod wrażeniem. Znasz może seordahski?

Podniosłem wzrok znad pergaminu.

– Seordahski?

– Seordahowie z Wielkiej Puszczy Północy. Słyszałeś o nich?

– Moja wiedza na temat dzikusów z północy jest daleka od satysfakcjonującej. A i tak nie widzę powodów, by ją poszerzać.

– Jak na wykształconego człowieka, zbytnio cieszy cię własna ignorancja.

– Mam wrażenie, że mówię w imieniu całego narodu, gdy życzę sobie, byśmy wszyscy po prostu was zignorowali.

Skinął głową, przyglądając mi się badawczo.

– Słyszę w twoim głosie nienawiść.

Nie zwracałem już na niego uwagi, szybko przesuwając piórem po pergaminie, przygotowując formalny wstęp cesarskiej korespondencji.

– Znałeś go, prawda? – ciągnął Vaelin Al Sorna.

Moje pióro się zatrzymało. Nie spojrzałem jednak w oczy więźniowi.

– Znałeś Nadzieję.

Odłożyłem pióro i wstałem. Nagle smród ładowni i bliskość dzikusa stały się nie do zniesienia.

– Owszem, znałem go – wychrypiałem. – I zdaję sobie sprawę, że był najlepszym z nas. Wiedziałem, że byłby najlepszym Cesarzem, jakiego widział ten kraj. Ale nie dlatego cię nienawidzę, dzikusie. Nienawidzę cię, ponieważ Nadzieja był moim przyjacielem, a ty go zamordowałeś.

Oddaliłem się, wchodząc po schodach na główny pokład, po raz pierwszy w życiu żałując, że nie jestem wojownikiem, że nie mam umięśnionych ramion oraz serca z kamienia, że nie potrafię władać mieczem i dokonać zemsty. Ale nie miałem wpływu na takie rzeczy. Byłem szczupły i słaby. Byłem bystry, lecz nie bezlitosny. Nie byłem wojownikiem. Więc nie będę nigdy mógł się zemścić. Dla mojego przyjaciela mogłem zrobić tylko tyle: być świadkiem śmierci jego zabójcy, spisać zakończenie jego losów – dla przyjemności naszego Cesarza i po to, by ten raport wzbogacił wieczną prawdę naszych archiwów.

Godzinami przesiadywałem na pokładzie. Oparty o nadburcie obserwowałem zielonkawe wody północnego wybrzeża Alpiranu, coraz głębsze i zmieniające barwę na błękit Morza Eryneńskiego, podczas gdy bosman uderzał w bęben wioślarzy, a nasza podróż rozpoczęła się na dobre. Gdy brzeg zniknął już z pola widzenia, kapitan rozkazał rozwinąć grotżagiel i zaczęliśmy płynąć z większą prędkością. Dziób statku przeszywał łagodne fale, figura dziobowa, tradycyjna meldeńska rzeźba skrzydlatego węża, jednego z niezliczonych bogów morskich, zanurzała zębaty łeb w pieniące się wody. Wioślarze trudzili się jeszcze przez kolejne dwie godziny, zanim bosman pozwolił im odpocząć i udać się na posiłek. Dzienna wachta pozostała na pokładzie, sprawdzając takielunek i podejmując kolejne z niekończących się zadań załogi. Kilku marynarzy zaszczyciło mnie spojrzeniem, żaden jednak do mnie nie zagadał, za co byłem wdzięczny.

Byliśmy już kilkadziesiąt mil od zatoki, gdy pojawiły się w polu widzenia – czarne płetwy przecinające fale, którym towarzyszyły okrzyki z bocianiego gniazda: orki!

Nie miałem pojęcia, ile ich tam było, bo poruszały się zbyt szybko, tylko od czasu do czasu wyłaniając się na powierzchnię, by parsknąć parą wodną i znów zanurkować. Dopiero gdy znalazły się bliżej, w pełni zdałem sobie sprawę z ich rozmiarów – mierzyły ponad dwadzieścia stóp długości. Na południowych morzach widywałem już delfiny, srebrzyste wesołe stworzenia, które można było nauczyć prostych sztuczek. Orki były zupełnie inne, ogromne i ciemne, niczym migoczące cienie mknące tuż pod powierzchnią. Wydały mi się złowieszcze, jakby stanowiły uosobienie okrucieństwa samej Matki Natury. Marynarze najwyraźniej odnieśli inne wrażenie, wykrzykując głośne pozdrowienia, jakby witali starych znajomych. Nawet wiecznie rozgniewany kapitan zdawał się łagodnieć.

Jedna z orek przebiła się na powierzchnię, wzbijając wokół pianę, obróciła się w locie i zanurkowała z taką siłą, że aż zakołysało naszym statkiem. Meldeńczycy ryknęli z zachwytu. Och, Seliesenie, pomyślałem. Ależ wiersz byś napisał, opiewając takie widoki.

– Oni uważają je za święte. – Odwróciłem się i zobaczyłem, że obok stanął Zabójca Nadziei. – Mawiają, że gdy na morzu umrze Meldeńczyk, orki przenoszą jego duszę do nieskończonego oceanu, znajdującego się za krawędzią świata.

– Przesądy – parsknąłem.

– Twoi ludzie też mają swoich bogów, czyż nie?

– Moi ludzie tak, ale ja nie. Bogowie są mitami, pocieszającą historyjką dla dzieci.

– Z takimi poglądami czułbyś się w mojej ojczyźnie całkiem dobrze.

– Nie jesteśmy u ciebie, człowieku z Północy. Wolałbym nigdy tam nie trafić.

Kolejna orka wyłoniła się z morza, wzbijając się na dobre dziesięć stóp nad powierzchnię, a potem nurkując z powrotem w głębiny.

– To dziwne – rzekł Al Sorna. – Kiedy nasze okręty płynęły przez to morze, orki nie zwracały na nie uwagi, wypływając tylko do tych meldeńskich. Może dzielą jedną wiarę.

– Możliwe – odparłem. – A może zależy im na darmowym posiłku. – Skinąłem głową w stronę dziobu, gdzie kapitan ciskał do wody łososia, a orki rzucały się na kolejne kąski szybciej, niż byłem w stanie nadążyć wzrokiem.

– Czemu tu jesteś, lordzie Verniers? – zapytał Al Sorna. – Po co Cesarz cię tutaj przysłał? Nie jesteś przecież dozorcą więziennym.

– Cesarz łaskawie przystał na moją prośbę, bym mógł być świadkiem twojego starcia. I bym towarzyszył lady Emeren w drodze do domu.

– A więc chcesz widzieć, jak umieram.

– Chcę napisać sprawozdanie z tego wydarzenia dla Cesarskiego Archiwum. W końcu jestem Cesarskim Kronikarzem.

– Tak też mi powiedziano. Gerish, mój dozorca, był wielbicielem twojej historii wojny z moim ludem, uważał ją za najlepsze dzieło alpirańskiej literatury. Jak na człowieka, który spędził życie w lochu, miał naprawdę niemałą wiedzę. Godzinami przesiadywał przed moją celą, czytając stronę za stroną; szczególnie lubił opisy bitew.

– Dokładne badania są kluczem do sztuki historyka.

– W takim razie szkoda, że zrozumiałeś wszystko na opak.

Po raz kolejny żałowałem, że nie posiadam siły wojownika.

– Na opak?

– Całkowicie.

– Rozumiem. Może jeśli ruszysz głową, dzikusie, będziesz mi w stanie powiedzieć, w których miejscach popełniłem błędy.

– Och, z większością drobiazgów trafiłeś w dziesiątkę. Poza tym, że stwierdziłeś, iż dowodziłem Wilczym Legionem. Tak naprawdę był to Trzydziesty Piąty Pułk Piechoty, wśród Gwardii Królewskiej znany pod nazwą Watahy.

– W takim razie zaraz po powrocie do stolicy każę wydać poprawioną wersję – rzuciłem oschle.

Przymknął oczy, przypominając coś sobie.

– Inwazja króla Janusa na północne wybrzeże była pierwszym krokiem na drodze do czegoś znacznie większego, aneksji całego Cesarstwa.

Przywołał dosłowny cytat. Byłem pod wrażeniem jego pamięci, ale niech mnie piorun trzaśnie, nim mu się do tego przyznam.

– Zwykłe stwierdzenie faktu. Przybyliście podbić Cesarstwo. Janus był szaleńcem, skoro myślał, że ten plan się powiedzie.

Al Sorna pokręcił głową.

– Chodziło nam o północne porty. Janus chciał przejąć szlaki handlowe na Morzu Eryneńskim. Wcale nie był szaleńcem. Był stary i zdesperowany, ale nie szalony.

Zaskoczyła mnie pobrzmiewająca w jego głosie sympatia, koniec końców Janus okazał się zdrajcą, stając się częścią legendy o Zabójcy Nadziei.

– Jakim to sposobem tak dobrze znasz jego zamiary?

– Powiedział mi.

– Powiedział ci? – Parsknąłem śmiechem. – Napisałem tysiąc listów z zapytaniem do każdego ambasadora i cesarskiego urzędnika, jaki przyszedł mi do głowy. Ta garstka, której zechciało się udzielić mi odpowiedzi, co do jednego była zgodna: Janus nigdy nie zwierzył się nikomu ze swoich planów, nawet najbliższej rodzinie.

– A mimo to twierdzisz, że zamierzał podbić całe Cesarstwo.

– Rozsądna dedukcja oparta na dostępnych dowodach.

– Może i rozsądna, ale błędna. Janus miał serce króla, twarde i zimne, kiedy było trzeba. Lecz nie był chciwy, nie był marzycielem. Wiedział, że Królestwo nigdy nie wykrzesze z siebie tylu ludzi i pieniędzy, by zdołało podbić twoje Cesarstwo. Przybyliśmy tu dla portów. Twierdził, że to jedyny sposób, by zabezpieczyć sobie przyszłość.

– Dlaczego miałby powierzać takie informacje właśnie tobie?

– Mieliśmy... porozumienie. Mówił mi o rzeczach, o których nie mówił nikomu. Niektóre z jego rozkazów wymagały objaśnienia, zanim godziłem się je wykonać. Wydaje mi się, że niekiedy po prostu chciał z kimś porozmawiać. Nawet królowie bywają samotni.

Poczułem swego rodzaju pokusę; dzikus wiedział, że łaknąłem informacji, które mógł mi dać. Mój szacunek do niego rósł, jednak rosła też niechęć. Wykorzystywał mnie, chcąc, żebym spisał jego historię. Nie miałem tylko pojęcia dlaczego. Wiedziałem, że miało to coś wspólnego z Janusem i pojedynkiem, który Al Sorna miał stoczyć na wyspach. Może chciał wyspowiadać się komuś przed śmiercią, zostawić po sobie jakąś prawdę, zapisać się w historii jako ktoś więcej niż tylko Zabójca Nadziei. Ostatnia próba odkupienia własnej duszy i duszy jego martwego króla.

Pozwoliłem, by cisza trwała. Obserwowałem orki połykające rzucane im ryby, a potem odpływające na wschód. W końcu, gdy słońce zaczęło chylić się ku horyzontowi, a cienie z każdą chwilą stawały się dłuższe, powiedziałem:

– Więc opowiedz mi o tym.

Rano, gdy ojciec zabrał Vaelina do Domu Szóstego Zakonu, gęsta mgła wisiała nisko nad ziemią. Chłopiec jechał z przodu, ściskając mocno łęk siodła i ciesząc się wycieczką. Ojciec rzadko zabierał go na takie przejażdżki.

– Dokąd się wybieramy, mój panie? – pytał ojca, gdy ten prowadził go do stajni.

Wysoki mężczyzna nie odpowiedział, ale zatrzymał się na moment, nim założył siodło jednemu z rumaków. Przyzwyczajony, że ojciec nie odpowiada na większość jego pytań, Vaelin dłużej się nad tym nie zastanawiał.

Oddalali się od domu, żelazne podkowy konia głośno stukały o bruk. Po chwili przejechali przez północną bramę, gdzie w klatkach wisiały ciała ludzi zdjętych z szubienic, rozsiewając wokół smród rozkładu. Nauczył się, że nie należy pytać, co tamci uczynili, by zasłużyć na taką karę; to było jedno z tych pytań, na które ojciec zawsze odpowiadał, a jego opowieści nie dawały Vaelinowi w nocy zasnąć, lękał się każdego hałasu za oknem, zastanawiając się, czy złodzieje albo buntownicy, albo skażeni Mrokiem heretycy przypadkiem nie idą po niego.

Wkrótce miejsce bruku zajęła darń rosnąca za murami miasta. Ojciec zachęcił rumaka do galopu i w końcu cwału, a Vaelin aż roześmiał się z podekscytowania. Jego matka zmarła ledwie dwa miesiące wcześniej, od tamtego dnia smutek ojca wisiał niczym czarna chmura nad całym domostwem, wywołując lęk służących i odstraszając gości. Ale Vaelin miał tylko dziesięć lat i patrzył na tę śmierć z punktu widzenia dziecka: tęsknił za matką, lecz jej odejście było owiane tajemnicą, to był największy sekret świata dorosłych. Chociaż płakał, nie wiedział dlaczego, i nadal podkradał ciastka kucharzowi, nie przestał się też bawić drewnianymi mieczami w ogrodzie.

Cwałowali przez kilka minut, aż w końcu ojciec ściągnął wodze, choć dla Vaelina jazda i tak trwała zbyt krótko, pragnął, by ten pęd trwał wiecznie. Zatrzymali się przed potężną żelazną bramą. Jej pręty były niesamowicie wysokie, wyższe niż trzech mężczyzn stojących jeden na drugim, a każdy zakończony okropnym szpikulcem. Na szczycie znajdowała się żelazna figurka wojownika, trzymającego skierowany w dół miecz, jego twarz była niczym czaszka. Biegnące w obie strony mury były niemal tak wysokie jak sama brama. Po lewej znajdował się mosiężny dzwon, zwisający z drewnianej belki.

Ojciec Vaelina zsiadł z konia, a potem pomógł synowi wydostać się z siodła.

– Co to za miejsce, mój panie? – zapytał chłopak. Jego głos zabrzmiał donośnie niczym krzyk, mimo że starał się szeptać. Cisza i mgła sprawiały, że stawał się niespokojny. Nie podobała mu się ani ta brama, ani znajdująca się na jej szczycie figurka. Z pełnym dziecięcym przekonaniem wiedział, że te puste oczodoły to tylko taka sztuczka, kłamstwo. Postać obserwowała ich, czekając.

Ojciec nie odpowiedział. Podszedł do dzwonu, wyciągnął sztylet zza pasa i stuknął rękojeścią w mosiężną powierzchnię. Hałas był niczym gwałt na panującej wokół ciszy. Vaelin zasłonił rękami uszy, czekając, aż znów zrobi się cicho. Podniósł wzrok i zauważył, że ojciec stoi nad nim.

– Vaelinie – odezwał się ochrypłym głosem wojownika – pamiętasz motto, którego cię uczyłem? Kredo naszego rodu?

– Tak, mój panie.

– Wypowiedz je.

– Lojalność jest naszą siłą.

– Owszem, lojalność jest naszą siłą. Zapamiętaj to sobie. Zapamiętaj, że jesteś moim synem i chcę, żebyś tutaj został. W tym miejscu nauczysz się wielu rzeczy, staniesz się jednym z braci Szóstego Zakonu. Ale na zawsze pozostaniesz też moim synem i będziesz spełniał moje życzenia.

Zza bramy dobiegł ich chrzęst żwiru i Vaelin wzdrygnął się, widząc wysoką, zakapturzoną postać, stojącą za żelaznymi prętami. Ten ktoś czekał na nich. Mgła skryła jego twarz, ale Vaelin nie mógł ustać spokojnie, wiedząc, że tamten bacznie mu się przygląda, ocenia go. Popatrzył na ojca – wysokiego mężczyznę o mocnych rysach, któremu posiwiała już broda, a skórę znaczyły głębokie zmarszczki. W wyrazie jego twarzy pojawiło się coś nowego, coś, czego Vaelin nigdy wcześniej nie widział i nie potrafił nawet nazwać. Wiele lat później będzie dostrzegał ten sam wyraz na twarzach tysięcy mężczyzn, rozpoznając za każdym razem identyczny strach. Dotarło do niego, że oczy ojca są niezwykle ciemne, ciemniejsze nawet niż u matki. Tak miał go zapamiętać na resztę swojego życia. Kralyk Al Sorna dla innych był Lordem Bitew, Pierwszym Mieczem Królestwa, bohaterem Beltrianu, Zbawcą Króla i ojcem słynnego syna. Dla Vaelina jednak na zawsze już miał pozostać tym przerażonym mężczyzną, który porzuca własne dziecko przed bramą Domu Szóstego Zakonu.

Czuł potężną dłoń ojca napierającą na jego plecy.

– Idź już, Vaelinie. Idź do niego. On cię nie skrzywdzi.

Kłamca! – pomyślał porywczo Vaelin, z ociąganiem ruszając ku bramie, cały czas popychany przez ojca. Zakapturzona postać z każdym krokiem stawała się bardziej wyraźna: smukły mężczyzna o wąskich ustach i niebieskich oczach. Vaelin wpatrywał się w nie. Mężczyzna o pociągłej twarzy odwzajemniał spojrzenie, zupełnie nie zwracając uwagi na ojca.

– Jak ci na imię, chłopcze? – Głos był łagodny jak westchnienie pośród mgły.

Mimo że nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, chłopiec nawet nie zająknął się przy odpowiedzi.

– Vaelin, mój panie. Vaelin Al Sorna.

Na wąskich ustach zagościł uśmiech.

– Nie jestem żadnym panem, chłopcze. Zwą mnie Gainyl Arlyn, Aspekt Szóstego Zakonu.

Vaelin przypomniał sobie lekcje etykiety, których udzielała mu matka.

– Najmocniej przepraszam, Aspekcie.

Za plecami usłyszał parsknięcie. Odwrócił się i zobaczył, że ojciec już się oddala. Jego rumak znikał w gęstej mgle, kopyta coraz ciszej dudniły o miękkie podłoże, aż wreszcie umilkły zupełnie.

– On już po ciebie nie wróci, Vaelinie – rzekł mężczyzna, Aspekt, i przestał się uśmiechać. – Wiesz, dlaczego cię tutaj przyprowadził?

– Bym nauczył się wielu rzeczy i został jednym z braci Szóstego Zakonu.

– Owszem. Ale nikogo nie zatrzymujemy tu siłą, obojętne, czy to mężczyzna, czy chłopiec.

Ogarnęła go nagła chęć ucieczki, skoku prosto we mgłę. Mógłby stąd uciec. Znajdzie bandę wyrzutków i zamieszka z nimi w lesie, będzie miał mnóstwo przygód, udając, że został sierotą... Lojalność jest naszą siłą.

Aspekt nie odwracał wzroku i Vaelin doskonale wiedział, że tamten jest w stanie odczytać każdą jego myśl. Później zastanawiał się, ilu chłopców, przyprowadzonych tu po dobroci bądź zwyczajnie oszukanych przez podłych ojców, zdołało tak naprawdę uciec i czy potem tego nie żałowali.

Lojalność jest naszą siłą.

– Bardzo proszę o przyjęcie mnie – powiedział Aspektowi. W oczach miał łzy, lecz powstrzymał się od płaczu. – Chcę nauczyć się wielu rzeczy.

Aspekt uniósł rękę, by otworzyć bramę – Vaelin dostrzegł niezliczone blizny na jego dłoniach – i gestem zaprosił chłopca do środka.

– Chodź, mały Jastrzębiu. Teraz jesteś naszym bratem.

Vaelin szybko uświadomił sobie, że Dom Szóstego Zakonu nie był tak naprawdę zwyczajnym domem, lecz prawdziwą fortecą. Granitowe ściany pięły się wysoko niczym klify, gdy Aspekt prowadził go ku głównej bramie. Na murach stały mroczne postaci z łukami, spoglądając na niego pozbawionymi wyrazu, zasłoniętymi przez mgłę oczyma. Wejście stanowiła łukowata brama, kratę podniesiono, by mogli wejść. Na straży stało dwóch włóczników, na oko siedemnastoletnich uczniów Zakonu, którzy ukłonili się nisko, gdy Aspekt ich mijał. Ten jednak ledwie zwrócił na nich uwagę i poprowadził Vaelina przez dziedziniec, gdzie inni adepci czyścili bruk, a od strony kuźni dobiegało podzwanianie młota uderzającego w metal. Vaelin widywał już zamki, był nawet raz w królewskim pałacu; ubrany w najlepszy strój wiercił się z nudów, gdy Aspekt Pierwszego Zakonu mamrotał coś na temat niezliczonych zalet królewskiego serca. Tylko że królewski pałac był jasno oświetlonym labiryntem pełnym posągów, kilimów i czystych, wypolerowanych marmurów, a także żołnierzy w napierśnikach tak lśniących, że dało się w nich przejrzeć. Pałac królewski nie śmierdział nawozem i dymem, nie było w nim setek cienistych korytarzy, bez wątpienia skrywających sekrety, których żaden chłopiec nie powinien poznać.

– Powiedz mi, Vaelinie, co wiesz o naszym Zakonie – poprosił Aspekt, prowadząc go w kierunku głównej warowni.

Vaelin wyrecytował to, czego nauczył się na lekcjach u matki:

– Szósty Zakon dzierży miecz sprawiedliwości, siekąc wrogów Wiary i Królestwa.

– Bardzo dobrze. – Aspekt wydawał się zaskoczony. – Dysponujesz sporą wiedzą. Ale co takiego ma nasz Zakon, czego nie mają pozostałe?

Vaelin długo namyślał się nad odpowiedzią, aż w końcu dotarli do warowni, gdzie ujrzeli dwóch chłopców w wieku około dwunastu lat, którzy walczyli na drewniane miecze, prowadząc raptowną wymianę pchnięć, blokad i cięć. Zmagali się wewnątrz nakreślonego białą kredą kręgu i za każdym razem, gdy w starciu zbliżali się do krawędzi areny, instruktor – mężczyzna z ogoloną głową – smagał ich trzciną. Nie krzywili się nawet pod gradem ciosów, mocno skupieni na pojedynku. Jeden z chłopców zbyt długo stał w wykroku i zaliczył uderzenie w głowę. Zatoczył się, a po czole spłynęła mu krew. Potem upadł ciężko na skraju areny i otrzymał kolejny cios od instruktora.

– Walczycie – powiedział Vaelin Aspektowi, widok krwi i przemocy sprawił, że serce zaczęło walić mu w piersi.

– Owszem. – Aspekt zatrzymał się i spojrzał na chłopca. – Walczymy. Zabijamy. Szturmujemy mury zamków z pomocą ognia i strzał. Walczymy przeciw szarżom koni i jeźdźców z kopiami. Przedzieramy się przez żywopłoty dzid i włóczni, by przejąć sztandary naszych wrogów. Szósty Zakon walczy mężnie, ale w jakim celu?

– Dla Królestwa.

Aspekt przykucnął; ich twarze znalazły się teraz na tej samej wysokości.

– Owszem, dla Królestwa także, lecz co jest większe od Królestwa?

– Wiara?

– Sprawiasz wrażenie niepewnego, mały Jastrzębiu. Może nie masz aż takiej wiedzy, jak zakładałem.

Za ich plecami instruktor podnosił chłopca z podłogi, towarzyszyła temu fala wyzwisk:

– Ty niezdarny gównozjadzie, ty tępy prostaku! Wracaj na arenę. I upadnij jeszcze raz, a sprawię, że już nigdy się nie podniesiesz.

– Wiara stanowi połączenie naszej historii i naszego ducha – wyrecytował Vaelin. – Kiedy przechodzimy w Zaświaty, nasza istota jednoczy się z duszami Umarłych, i oni stają się wtedy naszymi przewodnikami. W zamian oddajemy im cześć, poświęcamy im naszą Wiarę.

Aspekt uniósł brew.

– Świetnie znasz katechizm.

– Owszem, sir. Matka często mnie go uczyła.

Twarz Aspekta spochmurniała.

– Twoja matka... – Zamilkł, znów przywdziewając tę samą pozbawioną emocji maskę. – Nie powinieneś już o niej wspominać. Ani o ojcu, ani w ogóle o żadnym członku twojej rodziny. Odtąd twoją jedyną rodziną jest Zakon. Należysz do Zakonu. Zrozumiano?

Chłopiec z raną na głowie znowu upadł i jego mistrz zaczął go okładać, trzcina raz po raz unosiła się i opadała ze świstem, a mimo to przypominająca czaszkę twarz instruktora wciąż nie wyrażała właściwie żadnych emocji. Vaelin widywał ten wyraz także na twarzy swego ojca, gdy ten okładał psa.

Należysz do Zakonu. Ku zdziwieniu Vaelina bicie jego serca uspokoiło się, a gdy odpowiadał, głos nawet mu nie zadrżał:

– Zrozumiałem.

Mistrz nazywał się Sollis. Miał pociągłą twarz i oczy kozła: szare, zimne i bacznie obserwujące wszystko wokół. Rzuciwszy okiem na chłopca, zapytał:

– Wiesz, czym jest padlina?

– Nie, panie.

Mistrz Sollis postąpił krok naprzód, nachylając się nad nim. Serce Vaelina wciąż jednak biło równym, spokojnym rytmem. Obraz trupiej twarzy mistrza uderzającego trzciną chłopca leżącego na podłodze warowni sprawił, że jego lęk ustąpił miejsca złości.

– To zwłoki, chłopcze – odparł mistrz Sollis. – Leżące na polu bitwy truchło, które wkrótce rozdziobią kruki i obgryzą szczury. To cię właśnie czeka, chłopcze. Będziesz padliną.

Vaelin nie odpowiedział. Kozie oczy Sollisa próbowały go przeniknąć, lecz chłopak wiedział doskonale, że nie dostrzegą w nim strachu. Mistrz wywołał w nim jedynie wściekłość, a nie przerażenie.

W tym samym pokoju na strychu północnej wieży było jeszcze dziewięciu innych chłopców. Wszyscy w podobnym wieku co on. Niektórzy pociągali nosami, płacząc z powodu samotności i porzucenia, inni, uśmiechnięci, cieszyli się z tego, że rodzice są daleko. Sollis ustawił ich w szeregu, uderzając trzciną tych, którzy byli zbyt powolni.

– Szybciej, tępaki.

Potem przyglądał się każdemu z osobna, niektórym serwując kolejną porcję obelg.

– Nazwisko? – rzucił do wysokiego blondyna.

– Nortah Al Sendahl, panie.

– Mistrz, nie żaden pan, imbecylu. – Przesunął się ku kolejnemu w szeregu. – Nazwisko.

– Barkus Jeshua, mistrzu – odparł muskularny chłopak, który wcześniej oberwał trzciną.

– Widzę, że w Nilsaelu nadal rozmnażają konie pociągowe.

I tak dalej, dopóki nie obraził każdego z nich. W końcu cofnął się o parę kroków, żeby wygłosić krótką przemowę.

– Bez wątpienia rodziny, które przysłały was tutaj, miały swoje powody – stwierdził. – Pragnęły, byście zostali bohaterami, zaszczycili wasze rody, chciałyby móc się wami chwalić pomiędzy żłopaniem piwska a kurwieniem się na mieście, a może po prostu chciały pozbyć się wrzeszczących gówniarzy. Cóż, możecie o nich zapomnieć. Gdyby was chcieli, nie wylądowalibyście tutaj. Teraz jesteście nasi, należycie do Zakonu. Nauczycie się walczyć, będziecie zabijać wrogów Królestwa i Wiary aż po kres waszych dni. Tylko to się liczy. O nic innego nie będziecie się troszczyć. Nie macie rodzin, nie macie marzeń ani żadnych planów niezwiązanych z Zakonem.

Kazał im wziąć z łóżek szorstkie bawełniane worki, zbiec po licznych stopniach wieży i przez dziedziniec popędzić do stajni, gdzie napełnili je słomą, nieustannie smagani trzciną. Vaelin był przekonany, że oberwał mocniej od pozostałych, podejrzewał też, że Sollis celowo popychał go ku starszej, zawilgoconej słomie. Kiedy worki były pełne, mistrz pogonił ich z powrotem do wieży, gdzie ułożyli je na drewnianych pryczach, odtąd mających być ich łóżkami. Przyszła pora na kolejny bieg – do znajdujących się pod twierdzą lochów. Mistrz kazał im ustawić się w szeregu, dyszącym ciężko w mroźnym powietrzu, które każdy oddech zmieniało w parę. Lochy zdawały się rozległe, ceglaste łuki niknęły w ciemnościach. Strach Vaelina znów odżył, gdy chłopiec spoglądał w cienie, bezdenne i niewyobrażalnie groźne.

– Patrzeć przed siebie! – Trzcina Sollisa zostawiła szramę na jego ramieniu. Z trudem powstrzymał pełne bólu łkanie.

– Nowy plon, mistrzu Sollisie? – zapytał ktoś radośnie. Gigantyczny mężczyzna wyłonił się z mroków, w potężnej dłoni trzymał lampę naftową. To był pierwszy widziany przez Vaelina człowiek, który był szerszy niż wyższy. Jego brzuch skrywała obszerna peleryna, ciemnoniebieska, jak u innych mistrzów, z czerwoną różą wyszytą na piersi. Peleryna mistrza Sollisa nie miała takich ozdobników.

– Trafiło się nam kilka nowych gówienek, mistrzu Grealinie – odpowiedział z rezygnacją.

Na pulchnej twarzy Grealina pojawił się przelotny uśmiech.

– Ależ z nich szczęściarze, że trafili pod twoje skrzydła.

Na chwilę zapadła cisza i Vaelin wyczuł napięcie między mężczyznami. Wydało mu się interesujące, że pierwszy odezwał się właśnie Sollis.

– Potrzebują sprzętu.

– Oczywiście. – Grealin podszedł bliżej, by się im przyjrzeć. Jak na tak masywną osobę chód miał niezwykle lekki, niemal jakby prześlizgiwał się po podłodze. – Mali wojownicy muszą zostać uzbrojeni i przygotowani do wszystkich czekających ich bitew. – Wciąż się uśmiechał, mimo że w jego oczach Vaelin nie dostrzegł cienia wesołości. Po raz kolejny pomyślał o swoim ojcu, o sposobie, w jaki tamten patrzył na zwierzęta, kiedy odwiedzali targi koni i któryś z hodowców próbował zaoferować mu jakiegoś rumaka. Ojciec obchodził zwierzę ze wszystkich stron, mówiąc Vaelinowi, po czym poznaje się dobrego konia bojowego, mówił też o masie mięśniowej, która wskazywała, że będzie silny w bezpośrednim starciu, ale zbyt wolny podczas szarży, wspominał, że najlepsze sztuki potrzebują trochę odsapnąć po łamaniu.

– Oczy, Vaelinie – wyjaśniał. – Szukaj konia, który w oczach ma tę iskrę.

Czy tego właśnie szukał teraz mistrz Grealin, iskry w oczach chłopców? Chciał się dowiedzieć, który z nich przetrwa, który przyda się w walce wręcz, a który podczas szarży.

Grealin zatrzymał się koło szczupłego chłopca imieniem Caenis, który wcześniej zebrał od Sollisa najgorsze obelgi. Zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, a tymczasem tamten wiercił się niespokojnie, niezadowolony, że jest poddawany tak szczegółowej ocenie.

– Jak się nazywasz, mały wojowniku? – zapytał go Grealin.

Caenis przed udzieleniem odpowiedzi musiał przełknąć ślinę.

– Caenis Al Nysa, mistrzu.

– Al Nysa. – Grealin zadumał się. – Szlachecka rodzina ze sporym majątkiem, jeśli dobrze pamiętam. Mieszka gdzieś na południu, dzięki małżeństwu jest sprzymierzona z rodem Hurnishów. Jesteś daleko od rodzinnych stron.

– Owszem, mistrzu.

– Cóż, nie martw się. W Zakonie będziesz miał swój nowy dom. – Trzykrotnie klepnął Caenisa w ramię, a chłopiec nieco się wzdrygnął. Trzcina Sollisa bez wątpienia uwrażliwiła go na każdy dotyk.

Grealin ruszył dalej wzdłuż szeregu, wypytując ich o rozmaite kwestie, niekiedy zaś oferując pocieszenie. Tymczasem mistrz Sollis stukał trzciną w but na wysokości łydki, stuk, stuk, stuk, echo tych uderzeń niosło się przez podziemia.

– Myślę, że twoje imię już znam, młody wojowniku. – Grealin stanął nad Vaelinem. – Al Sorna. Walczyłem u boku twego ojca podczas wojny meldeńskiej. Wspaniały człowiek. Jesteś do niego podobny.

Vaelin wyczuł w tych słowach zasadzkę i w porę zareagował.

– Nie mam rodziny, mistrzu. Jedynie Zakon.

– Ach, ależ Zakon też jest rodziną, mały wojowniku. – Grealin zachichotał i ruszył dalej. – Mistrz Sollis i ja jesteśmy waszymi wujami. – Zaśmiał się nawet głośniej. Vaelin zerknął na Sollisa, który gapił się na Grealina z czystą nienawiścią.

– Za mną, mężne rycerzyki – zawołał Grealin, unosząc lampę nad głowę i ruszając w głąb lochów. – Nie oddalajcie się zbytnio, szczury nie lubią gości, a niektóre są większe od was. – Znów zaczął rechotać. Idący obok Vaelina Caenis jęknął cicho, wpatrując się z lękiem w nieprzeniknione ciemności.

– Nie zwracaj na niego uwagi – szepnął Vaelin. – Tutaj nie ma żadnych szczurów. Jest tak czysto, że nie miałyby co jeść. – Nie był pewien, czy to prawda, ale przynajmniej dodał koledze otuchy.

– Przymknij się, Sorna! – Trzcina Sollisa trzasnęła chłopcu nad głową. – Idź, nie gadaj.

Podążając za lampą mistrza Grealina, przemierzali czarne lochy, odgłos kroków i śmiech grubasa łączyły się, tworząc nierealne echo, przerywane trzaskiem trzciny Sollisa. Caenis strzelał oczami na lewo i prawo, bez wątpienia szukając olbrzymich szczurów. Wydawało się, że minęły całe wieki, odkąd przeszli przez dębowe wrota otoczone cegłą, gdy Grealin kazał im zaczekać, odpiął klucz od pasa, a następnie otworzył drzwi.

– A teraz, moi mali – rzekł, rozwierając je szeroko – uzbroimy was na nadchodzące bitwy.

Sala za drzwiami zdawała się ciągnąć w nieskończoność, niezliczone stojaki z mieczami, łukami, kuszami, kopiami i setkami innych broni połyskiwały w blasku płonących pochodni. Wzdłuż ścian ustawiono mnóstwo beczek oraz worków z mąką i zbożem.

– Oto moje skromne królestwo – wyjaśnił im Grealin. – Jestem Panem Lochów, strażnikiem zbrojowni. Każdą z tych strzał i każde z tych ziaren liczyłem co najmniej po dwakroć. Jeśli czegoś potrzebujecie, ja wam to dostarczę. I to przede mną odpowiadacie, jeśli coś zgubicie. – Vaelin zauważył, że z twarzy tamtego nagle zniknął uśmiech.

Ustawili się w szeregu przed wejściem do składu, a Grealin przyniósł im pakunki, dziesięć worków wypełnionych przeróżnymi rzeczami.

– To dary Zakonu, moi mali – rzekł do nich radośnie, kładąc je u stóp każdego z chłopców. – Każdy z was znajdzie w nich następujące przedmioty: jeden drewniany miecz wzorca asraelickiego, jeden długi na dwanaście cali nóż myśliwski, jedną parę butów, parę spodni, dwie bawełniane koszule, jedną pelerynę, jedną klamrę, jedną sakiewkę, oczywiście pustą, i jeden z tych... – Mistrz Grealin uniósł coś pod lampę, zalśniło w blasku ognia, obracając się powoli na łańcuszku. To był medalion, srebrny krążek z figurką, w której Vaelin rozpoznał wojownika z czaszką znajdującego się także na szczycie bramy wejściowej. – Oto symbol naszego Zakonu – ciągnął mistrz Grealin. – Przedstawia Saltrotha Al Jenriala, pierwszego Aspekta. Nigdy tego nie zdejmujcie, nawet we śnie, nawet gdy się myjecie, zawsze miejcie go na szyi. Mistrz Sollis z pewnością wymyśli rozmaite kary dla tych, którzy zapomną założyć medalion.

Sollis nie odpowiedział, wciąż stukając trzciną o but.

– Innym z moich darów jest dobra rada dla was – kontynuował Grealin. – Życie w Zakonie jest ciężkie i najczęściej krótkie. Wielu z was zostanie wydalonych jeszcze przed ostatnią próbą, może nawet wszyscy, ci zaś, którzy zyskają prawo do pozostania z nami, spędzą życie, patrolując odległe granice, tocząc niekończące się wojny z dzikusami, wyrzutkami i heretykami, podczas których zginą, jeśli będą mieli szczęście, albo zostaną okaleczeni, jeśli nie będą go mieli. Ta garstka, która pozostanie przy życiu po piętnastu latach służby, obejmie dowództwo bądź wróci tutaj, by uczyć tych, którzy was zastąpią. Takie życie właśnie podarowały wam wasze rodziny. Może wydawać się wam inaczej, ale to prawdziwy zaszczyt, więc radujcie się tym, słuchajcie waszych mistrzów, uczcie się tego, czego możemy was nauczyć, i zawsze bądźcie w pełni oddani Wierze. Zapamiętajcie te słowa, a czeka was długie życie w Zakonie. – Znów się uśmiechnął, rozkładając pulchne ręce. – Tylko tyle mogę wam powiedzieć, mali wojownicy. Teraz już zmykajcie. Bez wątpienia spotkamy się jeszcze, jeśli tylko zgubicie któryś z tych darów. – Ponownie zachichotał, ruszając w głąb składu, a echo jego śmiechu podążało za nimi nawet wtedy, gdy Sollis trzciną pogonił ich z lochów.

Słup miał sześć stóp wysokości, był czerwony na górze, niebieski w środku i zielony u podstawy. Wokół było około dwadzieścia takich słupów, rozsianych po placu do ćwiczeń; niemi świadkowie ich cierpienia. Sollis kazał każdemu z chłopców stanąć przed słupem i uderzać mieczem w część pomalowaną na kolor, który właśnie wykrzykiwał.

– Zielony! Czerwony! Zielony! Niebieski! Czerwony! Niebieski! Czerwony! Zielony! Zielony...!

Już po kilku minutach Vaelina rozbolało ramię, ale i tak nie przestawał ze wszystkich sił wymachiwać drewnianym mieczem. Barkus opuścił rękę po kilku uderzeniach i zarobił za to serię smagnięć trzciną, po których jego zwyczajowy uśmiech zniknął z twarzy, a na czoło spłynęły krople krwi.

– Czerwony! Czerwony! Niebieski! Zielony! Czerwony! Niebieski! Niebieski...!

Vaelin zauważył, że przy każdym ciosie drży mu ręka, chyba że w ostatniej chwili przekrzywia ostrze, pozwalając mu ześlizgnąć się po słupie, zamiast rąbać prosto w niego. Sollis stanął za nim i chłopak momentalnie poczuł na plecach mrowienie, jakby lada moment miał zaliczyć chłostę. Ale Sollis tylko przyglądał mu się przez chwilę, chrząknął, a w końcu ruszył dalej, by ukarać Nortaha za uderzenie w niebieską część zamiast w czerwoną.

– Lepiej nadstaw uszu, ty zniewieściały błaźnie!

Nortah dostał w szyję i nim wrócił do zadawania ciosów, przez chwilę starał się powstrzymać napływające do oczu łzy.

Trwało to całymi godzinami, świśnięcia trzciny stanowiły kontrapunkt dla donośnych uderzeń mieczy w słupy. Po pewnym czasie Sollis kazał im przełożyć broń do drugiej dłoni.

– Bracia naszego Zakonu potrafią walczyć oburącz – wyjaśnił. – Utrata kończyny nie może być usprawiedliwieniem dla zwykłego tchórzostwa.

Po upływie kolejnej godziny polecił im przestać, potem ustawił w szeregu, a sam zamienił trzcinę na drewniany miecz. Podobnie jak ich miecze, i ten był wzorca asraelickiego: proste ostrze z rękojeścią zakończoną gałką, długą na jakieś półtorej dłoni, i cienkim metalowym jelcem, osłaniającym palce. Vaelin znał się trochę na mieczach, ojciec miał sporą kolekcję, rozwieszoną nad kominkiem w jadalni, zawsze mocno kusiły chłopca, jednak nigdy żadnego nie tknął. Oczywiście były znacznie dłuższe od tych drewnianych zabawek, ich ostrza miały więcej niż jard długości i widać było na nich ślady używania, zachowały ostrość, lecz ich krawędzie były nieregularne – kamień kowala musiał wygładzić mnóstwo szczerb i wgnieceń powstałych na polu walki. Był też jeden taki, który przyciągał uwagę chłopca bardziej od pozostałych, wisiał wysoko na ścianie, zupełnie poza zasięgiem, z ostrzem wycelowanym prosto w dół. To było dosyć proste ostrze, asraelickie, podobnie jak pozostałe, brakowało mu rzemieślniczego mistrzostwa niektórych, lecz w przeciwieństwie do nich nigdy nie było naprawiane, wypolerowano je, lecz na stalowej powierzchni dało się dostrzec każdą szczerbę, każde wgniecenie. Vaelin nie śmiał pytać ojca, więc zwrócił się do matki, lękając się tylko odrobinę mniej; wiedział doskonale, że nienawidziła tego miecza. Znalazł ją w bawialni, spędzała czas na czytaniu. Mimo że to były dopiero pierwsze dni jej choroby, twarz miała już tak wymizerowaną, że Vaelin nie mógł oderwać od niej wzroku. Gdy wszedł, uśmiechnęła się, poklepując wolne miejsce obok siebie. Lubiła pokazywać mu swoje książki; on oglądał obrazki, a ona opowiadała mu historie na temat Wiary oraz Królestwa. Usiadł, słuchając cierpliwie opowieści o Kerlisie Niewiernym, skazanym na wieczne umieranie za wcześniejsze odrzucenie przewodnictwa Umarłych. W końcu matka zamilkła na chwilę i mógł zapytać:

– Matko, czemu ojciec nie naprawia swojego miecza?

Przerwała czytanie w połowie strony, nawet na niego nie patrząc. Jej milczenie się przeciągało. Vaelin był ciekaw, czy zachowa się tak jak ojciec i po prostu zignoruje pytanie. Już miał przeprosić i spytać, czy może odejść, gdy w końcu się odezwała:

– Ojciec otrzymał ten miecz, wstępując do królewskiej armii. Walczył nim przez wiele lat, podczas narodzin Królestwa i kiedy wojna dobiegła końca, a król mianował go Mieczem Królestwa; z tego powodu właśnie nazywasz się Vaelin Al Sorna, a nie po prostu Vaelin Sorna. Ślady na ostrzu symbolizują historię, która uczyniła ojca tym, kim jest. Właśnie dlatego go nie naprawia.

– Obudź się, Sorna! – krzyk Sollisa przywołał Vaelina do rzeczywistości. – Możesz być pierwszy, brzydalu – zwrócił się mistrz do Caenisa, każąc mu stanąć kilka kroków od siebie. – Ja atakuję, ty się bronisz. Będziemy to robić, aż któryś z was zdoła sparować cios.

Nagle Sollis poruszył się z taką szybkością, że nie byli w stanie dogonić go spojrzeniem. Trafił Caenisa mieczem w pierś, nim ten zdołał sięgnąć po swój, od razu posyłając go na łopatki.

– To było żałosne, Nysa – rzucił oschle. – Ty jesteś następny. Jak ci tam było? Dentos.

Dentos był tyczkowatym chłopcem o ostrych rysach i prostych włosach. Mówił z mocnym zachodniorenfaelickim akcentem, który Sollisowi niespecjalnie się podobał.

– Walczysz równie dobrze, jak mówisz – skomentował mistrz zaraz po tym, jak ostrze jego miecza dźgnęło Dentosa w żebra, przewracając go na ziemię. – Jeshua, jesteś następny.

Barkus zdołał odsunąć się przed pierwszym ciosem, lecz jego kontratak nie dosięgnął miecza mistrza i już po chwili zaliczył uderzenie, które ścięło go z nóg.

Kolejnych dwóch chłopców upadło równie szybko, co Nortah, choć on sam był bliski zejścia z linii pchnięcia. Nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia na Sollisie.

– Musisz postarać się bardziej – rzekł, a potem zwrócił się do Vaelina. – Miejmy to już za sobą, Sorna.

Vaelin stanął przed mistrzem i czekał. Ich spojrzenia spotkały się, lodowaty wzrok mężczyzny przeszywał chłopca na wskroś, starając się go omamić... Al Sorna nie zastanawiał się, po prostu zareagował. Odsuwając się, jednocześnie podniósł swój miecz i z głośnym trzaśnięciem drewna odparł atak.

Cofnął się o krok, z mieczem gotowym na odparcie kolejnego ciosu. Starając się nie zwracać uwagi na lodowate milczenie innych, skupił się wyłącznie na spodziewanym ataku Sollisa, który bez wątpienia napędzany będzie wściekłością kogoś, kto właśnie został upokorzony. Jednak mistrz po prostu schował broń, kazał im zebrać rzeczy i pójść za nim do jadalni. Vaelin bacznie mu się przyglądał, gdy szli przez plac ćwiczebny w kierunku dziedzińca, starał się wyczytać napięcie mięśni, które mogłoby poprzedzić kolejne uderzenie trzciną, jednak sroga mina Sollisa nie uległa zmianie. Vaelinowi trudno było uwierzyć, że tamten przełknie zniewagę, i postanowił pozostać gotowym na spodziewaną karę.

Pora posiłku przyniosła spore zaskoczenie. W sali pełno było hałaśliwie zachowujących się chłopców. Stoły podzielono według wieku, najmłodsi usiedli blisko drzwi, gdzie panował najmocniejszy przeciąg, najstarsi na przeciwnym końcu pomieszczenia, nieopodal stołu mistrzów. Tych ostatnich było łącznie około trzydziestu – milczący mężczyźni o wrogich spojrzeniach, niektórzy pokryci bliznami, a nawet oparzeniami. Jeden z nich, siedzący przy końcu stołu i w ciszy pochłaniający chleb z serem, wyglądał, jakby spalono mu cały skalp. Jedynie mistrz Grealin zdawał się radosny, śmiał się z ochotą, w pulchnej pięści ściskając udko kurczaka.

Mistrz Sollis poprowadził ich do stołu najbliżej drzwi i tam kazał usiąść. Przy blacie siedziało już kilka grup chłopców mniej więcej w ich wieku. Tamci przybyli kilka tygodni wcześniej i trenowali już przez jakiś czas pod okiem innych mistrzów. Vaelin zwrócił uwagę, że większość z nich patrzyła na jego grupkę z wyższością, częstując się kuksańcami i wymieniając złośliwe uśmieszki, które zupełnie mu się nie podobały.

– Możecie rozmawiać swobodnie – rzekł Sollis. – Jedzcie, ale nie rzucajcie jedzeniem. Macie godzinę. – Nachylił się i odezwał cicho do Vaelina: – Jeśli będziesz się bił, nie połam nikomu kości. – Powiedziawszy to, dołączył do reszty mistrzów.

Na blacie znajdowały się talerze z pieczonym kurczakiem, plackami, owocami, chlebem, serem, a nawet ciastami. Uczta stanowiła ostry kontrast z surowością, z jaką dotąd spotykał się tu Vaelin. Tylko raz w życiu widział porównywalną ilość jedzenia, w królewskim pałacu, wtedy jednak nie pozwolono mu jeść prawie niczego. Przez chwilę siedzieli w ciszy, nieco speszeni obfitością posiłku, lecz głównie z powodu zakłopotania; w końcu wszyscy byli sobie obcy.

– Jak to zrobiłeś?

Vaelin podniósł wzrok i zobaczył Barkusa, pulchnego nilsaelickiego chłopca, nachylającego się ku niemu nad stertami jedzenia.

– Co?

– Jak sparowałeś jego cios?

Pozostali chłopcy także popatrzyli na niego; Nortah ocierał chustką spuchnięte po ciosie Sollisa usta. Nie dało się stwierdzić, czy jest zazdrosny, czy może urażony.

– Chodzi o jego oczy – odparł Vaelin, sięgając po dzban z wodą i nalewając jej sobie do prostego blaszanego kielicha, stojącego przy talerzu.

– Co z jego oczami? – zapytał Dentos, pośpieszne przegryzając kawałek chleba i sypiąc okruchami na blat. – Twierdzisz, że zadziałał tu Mrok?

Nortah się zaśmiał, podobnie jak Barkus, pozostali jednak wydawali się zmrożeni tą sugestią, może z wyjątkiem Caenisa, który skupił się na skromnej porcji kurczaka z ziemniakami, zupełnie obojętny na temat rozmowy.

Vaelin zaczął się wiercić, niezadowolony z tego, że przyciąga uwagę.

– On gapi się na ciebie – wyjaśnił. – On się gapi, ty odwzajemniasz spojrzenie, i wtedy nagle atakuje, nim zorientujesz się, co zaplanował. Nie można patrzeć mu w oczy, lepiej już na jego stopy albo miecz.

Barkus ugryzł jabłko i chrząknął.

– Wiecie co, on ma rację. Miałem wrażenie, jakby mistrz chciał mnie zahipnotyzować.

– Co znaczy zahipnotyzować? – zapytał Dentos.

– To może wydawać się magią, a tak naprawdę jest zwykłą sztuczką – odparł Barkus. – Rok temu na Festynie Letniego Przesilenia był mężczyzna, który potrafił wmówić ludziom, że są świniami. Kazał im ryć w ziemi, kwiczeć i tarzać się w gównie.

– Jak?

– Nie wiem, to była jakaś sztuczka. Machał im przed oczami jakąś błyskotką i mówił coś po cichu, a potem oni robili, czego zażądał.

– Myślisz, że mistrz Sollis też to potrafi? – spytał Jennis, chłopiec, który zdaniem Sollisa wyglądał jak osioł.

– Na Wiarę, któż to wie? Słyszałem o mistrzach Zakonu, którzy znali sekrety Mroku, szczególnie ci w Szóstym Zakonie. – Barkus uniósł kurze udko w pełnym uznania geście, a potem wgryzł się w nie. – Zdaje się, że wiedzą też sporo o gotowaniu. Każą nam spać na sianie i biją nas raz za razem, ale będą dobrze karmić.

– Taa – zgodził się Dentos. – Jak psa mojego wujka Sima.

Zapadło pełne konsternacji milczenie.

– Psa twojego wujka Sima? – zdziwił się Nortah.

Dentos skinął głową, przeżuwając placek.

– Zrzęda. Najlepszy pies do walk na całym zachodzie. Dziesięć razy wygrał, zanim zeszłej zimy rozszarpali mu gardło. Wujek Sim go uwielbiał. Miał czwórkę dzieci z trzema różnymi kobietami, ale najbardziej kochał właśnie psa. Karmił Zrzędę, zanim nakarmił własne dzieciaki. I dawał mu same najlepsze kąski. Dzieciaki żarły kleik, a Zrzęda najsmakowitsze befsztyki – zachichotał cierpko. – Cholerny stary drań.

Nortah dalej nie wiedział, o co chodzi.

– A jakie to niby ma znaczenie, czym jakiś renfaelicki wieśniak karmił swojego psa?

– Karmił go tak specjalnie, żeby tamten lepiej walczył – odparł Vaelin. – Dobre jedzenie pomaga budować silne mięśnie. Dlatego konie bojowe dostają najlepszą kukurydzę i owies, zamiast po prostu paść się na łące. – Skinął głową, wskazując jedzenie leżące na stole. – Im lepiej będą nas karmić, tym lepiej będziemy walczyć. – Spojrzał w oczy Nortaha. – I nie uważam, że powinieneś nazywać go wieśniakiem. Tutaj wszyscy jesteśmy wieśniakami.

Nortah rzucił mu lodowate spojrzenie.

– Nie masz prawa być naszym przywódcą, Al Sorna. Może i jesteś synem Lorda Bitew...

– Nie jestem niczyim synem i ty też nie jesteś. – Vaelin sięgnął po chleb, bo zaburczało mu w brzuchu. – Już nie.

Zapadła cisza, wszyscy skupili się na posiłku. Po chwili przy jednym ze stołów doszło do bójki, podczas wymiany kopniaków i ciosów talerze z jedzeniem poleciały na podłogę. Niektórzy chłopcy momentalnie się dołączyli, inni wydawali pełne zachęty okrzyki, siedząc dalej na swoich miejscach, niektórym zaś nie chciało się nawet podnieść wzroku. Walka trwała przez kilka minut, aż w końcu jeden z mistrzów, potężny mężczyzna z poparzoną czaszką, zdecydował się ją przerwać, z potworną skutecznością machając swym wielkim kijem. Chłopców, którzy oberwali najmocniej, poddano oględzinom, bo krew lała im się z nosów i warg, potem jednak odesłano ich do stołu. Tylko jeden z poszkodowanych stracił przytomność; dwóch kompanów musiało zanieść go do lazaretu. Niedługo potem w sali, jak gdyby nigdy nic, znów zapanował zwyczajowy gwar rozmów.

– Ciekawe, ile bitew nas czeka – zastanawiał się Barkus.

– Całe mnóstwo – odparł Dentos. – Słyszałeś, co powiedział ten gruby mistrz.

– Mawiają, że wojny w naszym Królestwie należą już do przeszłości – rzekł Caenis. Przemówił po raz pierwszy i zdawał się rozważnie dobierać słowa. – Może wcale nie będziemy musieli walczyć.

– Zawsze jest jakaś wojna – stwierdził Vaelin. Usłyszał to od matki, która wykrzyczała te słowa podczas kłótni z ojcem. Niedługo po tym jego ojciec opuścił dom już po raz ostatni, a ona się pochorowała. Rano w ich drzwiach pojawił się królewski posłaniec z opieczętowanym listem. Po jego przeczytaniu ojciec zaczął pakować broń i nakazał osiodłać najlepszego rumaka. Matka Vaelina rozpłakała się. Oboje wyszli do bawialni, by syn nie musiał być świadkiem ich kłótni. Nie słyszał słów ojca, bo ten mówił cicho, uspokajająco. Matka jednak nie dawała się przekonać.

– Po powrocie ani się waż przychodzić do mojego łóżka! – rzuciła stanowczo. – Tak śmierdzisz krwią, że robi mi się niedobrze.

Ojciec powiedział coś jeszcze, nadal nie podnosząc głosu.

– Ostatnim razem też to mówiłeś, wcześniej zresztą tak samo – odparła matka. – Potem znów mi tak powiesz. Zawsze jest jakaś wojna.

Po chwili rozpłakała się po raz kolejny i w całym domu zrobiło się cicho. Potem ojciec wyszedł, poklepał Vaelina po głowie i ruszył, by wsiąść na konia. Gdy wrócił po czterech miesiącach, nie uszło uwagi Vaelina, że rodzice zaczęli sypiać w osobnych pokojach.

Po posiłku przyszedł czas na obrządek. Uprzątnięto talerze i wszyscy usiedli w milczeniu. Aspekt czystym, donośnym głosem wyrecytował zasady Wiary. Mimo że Vaelin miał podły nastrój, usłyszane słowa podniosły go na duchu, dzięki nim przypomniał sobie matkę i siłę jej wiary, której nie osłabiła nawet długa choroba. Zastanawiał się przez chwilę, czy matka wysłałaby go tu, gdyby nadal żyła. Stwierdził, że na pewno by na to nie pozwoliła.

Kiedy Aspekt zakończył modlitwę, dał im chwilę na osobistą kontemplację i zaoferował błogosławieństwo dziękczynne dla Umarłych. Vaelin przesłał matce wyrazy miłości, prosząc o przewodnictwo podczas nadchodzących prób. Starał się powstrzymać łzy napływające do oczu.

Pierwszą zasadą w Zakonie zdawało się to, że najmłodsi dostawali najgorsze zadania do wykonania. Po obrządku Sollis pognał ich więc do stajni, gdzie przez kilka godzin czyścili boksy. Później musieli zawieźć nawóz do ogrodów mistrza Smentila. Był to wysoki mężczyzna, który najwyraźniej nie potrafił mówić. Kierował nimi, wymachując brudnymi od ziemi rękami i wydając zarazem dziwne gardłowe chrząknięcia, po których tonacji mogli się zorientować, czy robią coś dobrze, czy źle. Z Sollisem komunikował się zupełnie inaczej, tamten bez trudu rozumiał wszystkie skomplikowane gesty, które wykonywał dłońmi Smentil. Ogrody były rozległe, zajmowały co najmniej dwa akry ziemi poza murami Zakonu, ciągnęły się tam długie rzędy kapusty, rzepy i innych warzyw. Mistrz uprawiał też niewielki sad, otoczony kamiennymi ścianami. Jako że panowała zima, musiał poprzycinać gałęzie, więc zadaniem chłopców było zebranie ich na podpałkę.

Kiedy nieśli kosze z drewnem do warowni, Vaelin ośmielił się zadać mistrzowi Sollisowi pytanie.

– Mistrzu, dlaczego mistrz Smentil nie mówi?

Był gotów na chłostę, ale Sollis ograniczył się do zmierzenia go wzrokiem. Przez chwilę wędrowali w milczeniu, aż tamten w końcu wymamrotał:

– Lonakowie wycięli mu język.

Vaelinem wstrząsnął dreszcz. Słyszał już o Lonakach, jak każdy. Co najmniej jeden miecz z kolekcji ojca został użyty w kampanii właśnie przeciw Lonakom. To byli dzikusi żyjący w górach na dalekiej północy, którzy uwielbiali napadać na wioski i gospodarstwa w Renfaelu, gwałcąc, kradnąc i mordując z radosnym okrucieństwem. Niektórzy nazywali ich wilkołakami, bo ponoć mieli kły, ich ciała porastały futra, a na dodatek żywili się mięsem pomordowanych wrogów.

– Jakim cudem on nadal żyje, mistrzu? – zdziwił się Dentos. – Mój wujek Tam walczył z Lonakami i oni podobno nigdy nie pozwalali jeńcom ujść z życiem.

Sollis spojrzał na Dentosa spode łba, potem zaś zwrócił się do Vaelina:

– Zdołał uciec. To odważny, zaradny mężczyzna, prawdziwy skarb Zakonu. Dość już wam o tym powiedziałem. – Walnął Nortaha trzciną po łydkach. – Podnoś nogi, Sendahl.

Po obowiązkach przyszedł czas na kolejny trening posługiwania się mieczem. Tym razem Sollis wykonywał serię ruchów, które mieli powtórzyć. Jeśli któryś z nich zrobił coś źle, musiał przebiec karną rundę wokół placu. Na początku robili błędy niemal przy każdej próbie, było więc sporo biegania, ale w końcu zaczęło im się udawać i popełniali coraz mniej omyłek.

Gdy zrobiło się ciemno, Sollis ogłosił zakończenie treningu. Wrócili więc do jadalni, gdzie czekała na nich kolacja składająca się z mleka i chleba. Niewiele rozmawiali, byli zbyt zmęczeni. Barkus opowiedział kilka żartów, a Dentos przedstawił im historię innego ze swoich wujków, która jednak nikogo nie zaciekawiła. Po posiłku Sollis zmusił ich, by wbiegli po schodach do swojego pokoju na wieży, a potem – wyczerpanych, spoconych i ledwie dyszących – ustawił w szeregu.

– Wasz pierwszy dzień w Zakonie dobiegł końca – rzekł. – Mamy taką zasadę, że jeśli chcecie, możecie rano od nas odejść. Z każdym dniem będzie ciężej, więc lepiej się nad tym zastanówcie.

Po czym wyszedł, zostawiając ich dyszących w blasku świec, myślących tylko o tym, co będzie rano.

– Myślicie, że dadzą nam jajka na śniadanie? – zastanawiał się Dentos.

Później gdy Vaelin wiercił się na słomianym posłaniu, stwierdził, że jest zbyt wyczerpany, by zasnąć. Barkus głośno chrapał, ale to mu aż tak nie przeszkadzało. Głowę miał nabitą myślami na temat gigantycznej zmiany, jaka w ciągu ledwie jednego dnia dokonała się w jego życiu. Ojciec pozbył się go, porzucił w tym miejscu, gdzie biją i uczą o zabijaniu. To oczywiste, że musiał nienawidzić Vaelina, który za bardzo przypominał zmarłą żonę, i wolał na niego nie patrzeć. Cóż, on też mógł znienawidzić ojca, nienawiść była łatwa, mogła go odtąd napędzać, skoro miłość matki nie była w stanie. Lojalność jest naszą siłą. Parsknął cichym kpiącym śmiechem. Lojalność może być twoją siłą, ojcze. Moją będzie nienawiść.

Ktoś płakał w ciemnościach, roniąc łzy na wypchaną słomą poduszkę. Czy to był Nortah? Dentos? Caenis? Nie sposób odgadnąć. To łkanie stanowiło samotny kontrapunkt dla regularnego rytmu chrapania Barkusa. Vaelin też miał ochotę się rozpłakać, pogrążyć się zupełnie w użalaniu nad samym sobą, jednak łzy nie przychodziły. Leżał więc, nie zmrużywszy oka, nerwowy, niespokojny. Mieszanina nienawiści i złości sprawiła, że serce waliło mu tak mocno, jakby lada chwila miało się wyrwać z klatki żeber. Panika sprawiała, że biło coraz szybciej. Pot spływał po czole chłopca, skraplał się na piersi. To było coś okropnego, wprost nie do zniesienia, musiał się stąd wydostać, uciec z tego miejsca...

– Vaelinie.

Głos. Pojedyncze słowo wypowiedziane w mroku. Wyraźne, rzeczywiste, prawdziwe. Chłopiec usiadł i jego serce spowolniło swój nerwowy bieg. Rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu. Nie bał się, bo doskonale znał ten głos. Głos jego matki. Jej cień odwiedził go, niosąc pocieszenie i ocalenie.

Nie odezwała się po raz kolejny, mimo że przez całą godzinę bacznie nasłuchiwał. Żadne słowo nie padło. Ale wiedział, że to jedno usłyszał na pewno. Przyszła do niego.

Położył się na kłującym materacu i zmęczenie zaczęło w końcu przejmować kontrolę nad jego ciałem. Łkanie ucichło i nawet chrapanie Barkusa zdawało się mniej donośne. Vaelin odpłynął w spokojny, pozbawiony marzeń i koszmarów sen.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PODZIĘKOWANIA

Ogromne dzięki dla mojej redaktorki, Susan Allison, za to, że zaryzykowała z kimś nieznanym, i dla Paula Fielda, który nie chciał ani grosza za poprawę wszystkich tych błędów, których narobiłem w pierwszej wersji tekstu. Chciałbym również podkreślić, że zaciągnąłem znaczący dług u autorów książek fantasy, którymi zaczytywałem się przez minione lata, zwłaszcza u Davida Gemmella, w którego kolosalnym cieniu mam przyjemność pracować.

COPYRIGHT © by Anthony Ryan, 2011