Królowa Ognia - Anthony Ryan - ebook

Królowa Ognia ebook

Anthony Ryan

3,5
52,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Ukryj swoją przewagę, a podwoisz jej wartość."

Choć kiedyś był niepokonany dzięki pieśni krwi, teraz Vaelin Al Sorna stracił swoją moc, a jego przeciwnik zyskał groźnego sprzymierzeńca – tajemniczego Sojusznika, ducha o mocach potężniejszych niż wszystko, z czym Vaelin się dotąd mierzył.

Aby zwyciężyć, bohaterowie muszą stanąć do walki z siłą, której nie można zabić… a Królestwo nie przetrwa bez ich ostatecznego zwycięstwa.

„Anthony Ryan to mistrz słowa”

– Mark Lawrence

"Wszystko do mnie trafiło – fabuła, postaci, tempo akcji."

- John Gwynne

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1127

Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kruk nie zna odpoczynku jego cień pada na ziemię nieprzerwanie

RAPORT VERNIERSA

Czekał na przystani, gdy przybyłem, prowadząc za sobą więźnia. Głowę trzymał wysoko jak zawsze. Twarz o ostrych rysach zwrócił w kierunku horyzontu, płaszcz spowijał go szczelnie, chroniąc przed chłodną bryzą od morza. Moje początkowe zdziwienie jego obecnością w tym miejscu rozwiało się bez śladu, gdy dostrzegłem opuszczający port statek o wąskim meldeńskim kadłubie, zmierzający ku Północnym Rubieżom z ważnym pasażerem, którego nieobecność, jak wiedziałem, on dotkliwie odczuje.

Obrócił się w moją stronę; wąski, ostrożny uśmiech uniósł kąciki jego ust i dotarło do mnie, że celowo zwlekał, by być świadkiem i mojego odjazdu. Nasze spotkania po wyzwoleniu Alltoru były przelotne, chyba nawet oschłe, prawdę powiedziawszy; padły ofiarą, jak i on sam, nieustającego wojennego zamętu i tej choroby, która dręczyła go w następstwie legendarnej już szarży. Zmęczenie zmieniło niegdyś wyraziste rysy w obwisłą maskę o przekrwionych oczach, a głos, wcześniej ostry i niemal szorstki, w chrypiący warkot. Teraz jednak wyglądał trochę lepiej. Zdawało się, że ostatnia bitwa przywróciła mu nieco sił, a to z kolei skłoniło mnie do rozważań, czy nie czerpał ich z krwi i zgrozy wojny.

– Panie. – Powitał mnie oszczędnym ukłonem, a mą więźniarkę zaś skinieniem głowy. – Pani.

Fornella odpowiedziała tym samym, lecz bez słów, i zmierzyła go beznamiętnym spojrzeniem, podczas gdy słony wiatr targał jej włosy. Wśród czerwonawo-brązowej burzy loków widniało pojedyncze siwe pasmo.

– Otrzymałem już wszelkie instrukcje – zacząłem, lecz Al Sorna przerwał mi machnięciem dłoni.

– Nie przynoszę żadnych poleceń – rzekł. – Jedynie pożegnanie i życzenia szczęścia na waszej drodze.

Obserwowałem wyraz jego twarzy, gdy czekał na odpowiedź, jego ostrożny uśmiech, który teraz zbladł jakby, czarne oczy pełne czujności. Czyżby, zapytałem sam siebie, pragnął przebaczenia?

– Dziękuję, mój panie. – Zarzuciłem na ramię ciężką płócienną torbę. – Jednak musimy się zaokrętować na statku, nim nadejdzie poranny przypływ.

– Oczywiście. Pozwól, że będę wam towarzyszyć.

– Nie potrzeba nam straży – odezwała się Fornella ostrym tonem. – Dałam słowo w obecności waszego prawdomówcy.

Mówiła prawdę, tego ranka ruszyliśmy bez eskorty i bez formalności. Odrodzony trybunał Zjednoczonego Królestwa miał i niewiele czasu, i jeszcze mniej ochoty na wymogi etykiety.

– Oczywiście, szacowna obywatelko – odpowiedział jej Al Sorna w niezbyt płynnym i ciężko akcentowanym volariańskim. – Lecz mam... pewną wiadomość dla tego obleczonego w szarość.

– Wolnego człowieka – poprawiłem, nim przerzuciłem się na język Królestwa. – Określenie „obleczony w szarość” tyczy się bogactwa raczej aniżeli społecznego statusu.

– Ach tak. – Odstąpił na bok i skinął, byśmy podjęli wędrówkę wzdłuż nabrzeża, gdzie zakotwiczone w rzędach czekały meldeńskie galeony i statki kupieckie.

Nasz, naturalnie, był przycumowany na samym końcu.

– Prezent od brata Harlicka? – Wskazał na trzymaną przeze mnie torbę.

– Tak. Piętnaście najstarszych ksiąg z Wielkiej Biblioteki. Tyle uznałem za przydatne w tym krótkim czasie, który pozwolił mi spędzić wśród swoich archiwów. – W rzeczywistości spodziewałem się, że brat bibliotekarz będzie protestował, gdy przedłożyłem swoją prośbę. Jednak on tylko kiwnął głową życzliwie i rozkazał jednemu z pomocników bezzwłocznie przynieść odpowiednie zwoje z wozów, które służyły mu jako ruchome biblioteki. Wiedziałem, że ta obojętność wobec mojego rabunku wynikała przynajmniej częściowo z jego Daru: w każdej chwili mógłby spisać świeże kopie, i to jawnie, gdyż trzymanie takich rzeczy w sekrecie nie było już koniecznością. Mrok, jak to tutaj nazywano, przestał być tajemnicą i można było o nim rozmawiać otwarcie. Obdarowanym wolno było praktykować swoje zdolności bez obawy, że czekają ich tortury i szybka śmierć. Przynajmniej w teorii. Widziałem strach na twarzach tych, którzy nie posiadali większego talentu, strach i zazdrość, i zastanawiałem się, czy nie byłoby jednak mądrzej pozostawić Obdarowanych wśród cieni. Ale jak długo cienie opierałyby się ogniom wojny?

– Naprawdę myślisz, że gdzieś tam jest? – spytał Al Sorna, gdy szliśmy w stronę doku. – Sojusznik?

– Moc tak złowroga i potężna musi zostawić jakiś trop – odparłem. – Historyk jest myśliwym, mój panie. Szuka zwierzyny w poszyciu korespondencji i memuarów, tropi swój cel po śladach odciśniętych w pamięci. Nie spodziewam się znaleźć pełnej, nieskalanej historii tej istoty, czy to człowiek, czy bestia, czy żadne z nich. Ale z pewnością zostawiła trop i zamierzam nim podążyć.

– Powinieneś wobec tego baczyć na siebie, bo ona także nie pozostanie ślepa na twoje działania.

– Ani na twoje. – Zamilkłem, spoglądając na jego zatroskaną twarz.

Gdzie twoja pewność? – pomyślałem. Przy naszym poprzednim spotkaniu była to jedna z jego najbardziej drażniących cech; nieugięta, niezachwiana pewność siebie. Teraz patrzyłem jedynie na posępnego, skłopotanego człowieka przygniecionego ciężarem czekających go prób.

– Przejęcie stolicy nie będzie proste – powiedziałem. – Najmądrzej byłoby poczekać tutaj, nim nadejdzie wiosna, zebrać siły.

– Mądrość i wojna rzadko idą ze sobą w parze, mój panie. I masz rację, Sojusznik najprawdopodobniej wszystko to zobaczy.

– Więc dlaczego...?

– Nie możemy tu po prostu tkwić i wypatrywać, skąd nadejdzie następny atak. Podobnie jak twój Cesarz, panie, nie może zakładać, że umknie uwadze Sojusznika.

– Jestem w pełni świadom, jaką wiadomość powinienem przekazać Cesarzowi. – Skórzana sakwa, w której tkwił zapieczętowany zwój, ciążyła mi na szyi, ciążyła bardziej niż torba pełna ksiąg na plecach.

To tylko papier, atrament, odrobina wosku, pomyślałem, a jednak potrafi wysłać miliony na śmierć.

Zatrzymaliśmy się, gdy dotarliśmy na miejsce, do meldeńskiego statku kupieckiego o szerokiej rufie – jego kadłub wciąż nosił ślady spalenizny po Bitwie Kłów, burta pobliźniona była od mieczy i grotów strzał, a połatany żagiel zwinięty pod liny. Moją uwagę przykuła także wężowata figura na dziobie, która, pomimo brakującej szczęki, miała w sobie coś znajomego. Wzrokiem odszukałem kapitana stojącego na szczycie pomostu: masywne ramiona skrzyżowane na piersi, twarz o groźnym spojrzeniu, twarz, którą znałem doskonale.

– Czy nie miałeś przypadkiem udziału w wyborze tego okrętu, mój panie? – spytałem Al Sornę.

Wzruszył ramionami, w jego oczach ledwie mignęła iskra rozbawienia.

– Zapewniam cię, że to jedynie zbieg okoliczności.

Westchnąłem, odkrywszy, że w moim sercu nie zostało wiele miejsca na urazę; odwróciłem się ku Fornelli i wskazałem statek.

– Szacowna obywatelko, dołączę do ciebie za chwilę.

Widziałem, że Al Sorna odprowadza ją spojrzeniem, gdy przechodziła po kładce na podkład, poruszała się z niewymuszoną gracją, jakiej nabyła przez setki lat swego życia.

– Mimo wszystkiego, co powiedział prawdomówca – zwrócił się do mnie – ostrzegam cię, byś zbytnio jej nie ufał.

– Byłem jej niewolnikiem wystarczająco długo, by samemu pojąć tę lekcję. – Dźwignąłem torbę raz jeszcze, poprawiłem ją na ramieniu, po czym skinąłem w geście pożegnania. – Za przyzwoleniem, mój panie... Z niecierpliwością wyczekuję opowieści o twej wyprawie...

– Miałeś rację – przerwał mi, a ostrożny uśmiech powrócił na jego usta. – Odnośnie do historii, którą ci opowiedziałem. Były w niej pewnie... pominięcia.

– Masz na myśli kłamstwa.

– Owszem. – Jego uśmiech zgasł. – Ufam jednak, iż zasłużyłeś na prawdę. Niewielkie jest moje przeczucie co do tego, jak może skończyć się ta wojna ani czy którykolwiek z nas przeżyje na tyle długo, by ujrzeć jej koniec. Jeśli jednak tak się stanie, znajdź mnie, a obiecuję, że otrzymasz ode mnie prawdę i nic poza nią.

Powinienem być wdzięczny, wiem. Czego innego pragnie bowiem uczony, jeśli nie prawdy od kogoś takiego jak on? Lecz gdy spojrzałem mu w oczy, nie było we mnie wdzięczności, nie było żadnej innej myśli, tylko imię. Seliesen.

– Zawsze zastanawiało mnie – powiedziałem – jak człowiek, który tyle razy odbierał życie, potrafi chodzić po świecie bez brzemienia, jakim jest poczucie winy. Jak zabójca potrafi znieść ciężar swoich zbrodni i wciąż nazywać się człowiekiem? Lecz dziś obaj jesteśmy mordercami i odkryłem, że mojej duszy nie ciąży to wcale. Jednakże ja zabiłem zbrodniarza, ty zaś niewinnego.

Odwróciłem się i wszedłem po trapie, nie oglądając się za siebie.

Lyrna

Obudził ją śnieg. Miękka, lodowa pieszczota na skórze, wywołująca całkiem przyjemne mrowienie, wzywała Lyrnę z ciemności. Trwało chwilę, nim odzyskała wspomnienia, a gdy do niej wróciły, odkryła, że zostały z nich jedynie potrzaskane fragmenty. Wśród natłoku doznań i emocji przeważały strach i zamęt. Iltis szarżujący z wściekłym rykiem, obnażony miecz... Brzęk stali... Twarda pięść na jej twarzy... I ten człowiek... człowiek, który ją podpalił.

Otworzyła usta, by krzyczeć, ale zaskomlała jedynie i zaraz zachłysnęła się powietrzem, które wypełniło jej płuca przejmującym chłodem. Miała wrażenie, że zamarza od środka, i pomyślała, że byłoby dziwnie umrzeć z zimna chwilę po tym, gdy została tak dotkliwie spalona.

Iltis! Imię rozbrzmiało w jej myślach krzykiem. Iltis jest ranny! Być może nawet martwy!

Całą siłę woli skupiła na tym, by się poruszyć, podnieść, wezwać uzdrowiciela mocą swego królewskiego głosu. Zamiast tego ledwie jęknęła i zatrzepotała rękami, podczas gdy śnieg wciąż pieścił ją mroźnym dotykiem. Zapłonął w niej gniew, przeganiając chłód z piersi.

Muszę się ruszyć! Nie zdechnę w śniegu jak porzucony pies!

Wciągnęła do płuc boleśnie ostre powietrze i wrzasnęła, wlała w ten jeden dźwięk wszystkie swoje siły i całą furię. Straszliwy krzyk, krzyk królowej... gdy dotarł do jej uszu, był zaledwie szmerem powietrza wypychanego przez zęby i zagłuszanego przez inny dźwięk.

– ...oby był ku temu dobry powód, sierżancie. – Głos był mocny, ton stanowczy, słowa zwięzłe. Niewątpliwie głos żołnierza, słyszała też skrzypienie śniegu pod butami.

– Lord Wieży polecił, by się dobrze zająć, kapitanie – odpowiedział drugi, zabarwiony nilsaelickim akcentem, starszy i nie tak mocny. – Traktować z szacunkiem, powiedział. Jak innych mieszkańców Cypla Nehrina. I chyba nalegał, o ile można tak powiedzieć o kimś, kto nie wymawia więcej niż dwa słowa naraz.

– Mieszkańcy Cypla Nehrina – powtórzył kapitan nieco ciszej. – Którym to możemy podziękować za śnieg pod koniec lata... – Głos ucichł, a skrzypienie butów zastąpił łomot kroków. Ktoś nadbiegł.

– Wasza Wysokość! – Poczuła dłonie na ramionach, dotyk był delikatny, ale stanowczy. – Wasza Wysokość! Pani, jesteś ranna? Słyszysz mnie?

Lyrna mogła tylko jęknąć i znów zatrzepotać rękami.

– Kapitanie Adal. – W drżącym głosie sierżanta pobrzmiewał strach. – Jej twarz...

– Nie jestem ślepy, sierżancie! Wezwij Lorda Wieży do namiotu brata Kehlana! I ludzi, by przenieść jego lordowską mość. Tylko ani słowa o królowej. Zrozumiano?

Kolejne pospieszne kroki na śniegu. Lyrna poczuła, że coś miękkiego okrywa ją od stóp do głów, a w zdrętwiałych plecach i nogach pojawiło się mrowienie, gdy podniesiono ją z ziemi. Odpłynęła w ciemność, nieświadoma gwałtownych ruchów kapitana, który biegł z nią w ramionach.

Był przy niej, gdy obudziła się po raz drugi. Powiodła spojrzeniem po płóciennym dachu i gdy je opuściła, odkryła, że siedział tuż obok polowego łóżka, na którym ją ułożono. I choć jego oczy były czerwone, jak i poprzedniego dnia, jednak spojrzenie miał żywsze, skupione, wbijało się w jej twarz, gdy pochylał się do przodu. Spalił mnie... Zamknęła oczy i odwróciła się w drugą stronę, dławiąc narastający w piersi szloch. Przełknęła z wysiłkiem i zebrała się w sobie, nim ponownie zwróciła się ku niemu. Zobaczyła, że klęczy przy łóżku z opuszczoną głową.

– Wasza Wysokość – odezwał się cicho.

Spróbowała odpowiedzieć, spodziewając się jednak, że nie zdoła dobyć z gardła czegoś więcej niż ochrypły skrzek, ku jej zaskoczeniu głos zabrzmiał pewnie i mocno.

– Mój panie, Al Sorno. Ufam, że poranek zastał cię w dobrym zdrowiu.

Poderwał głowę, spojrzał na nią ostro, przenikliwie. Chciała mu powiedzieć, że to niegrzecznie tak się gapić, tym bardziej na królową, lecz wiedziała, że zabrzmiałoby to obcesowo. „Każde słowo musi być wyważone” – jak mawiał ojciec. „Każde słowo wypowiedziane przez tego, kto nosi koronę, będzie zapamiętane, a częściej jeszcze zapamiętane błędnie. Dlatego, moja córko, jeśli kiedykolwiek złota obręcz zaciąży ci na czole, nie rzeknij choćby słowa, które nie powinno paść z ust królowej”.

– Owszem... w dobrym, Wasza Wysokość. – Vaelin wciąż klęczał. Lyrna poruszyła się na posłaniu i z zaskoczeniem odkryła, że może to uczynić bez najmniejszych trudności. Ktoś zdjął z niej suknię i płaszcz, które nosiła zeszłej nocy, i zastąpił wytworny strój zwykłą bawełnianą szatą, okrywającą Lyrnę od szyi po kostki. Tkanina miękko przesunęła się po jej skórze, gdy Lyrna usiadła i spuściła nogi przez krawędź łóżka, by usiąść.

– Wstań, proszę – zwróciła się do Vaelina. – Wszelkie wymogi ceremoniału uważam za męczące, a gdy jesteśmy sami, są całkowicie niepotrzebne.

Wstał więc, nie spuszczając z niej wzroku nawet na chwilę. W jego ruchach dało się wyczuć pewne niezdecydowanie, dłonie drżały mu lekko, gdy sięgał po krzesło, by usiąść naprzeciw niej; nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia – od czasu Festynu Letniego Przesilenia nie znaleźli się jeszcze tak blisko.

– Lord Iltis? – spytała.

– Ranny, ale żywy – uspokoił ją. – Odmroził także mały palec lewej dłoni. Brat Kehlan musiał mu go odjąć. Lord Iltis nawet tego nie zauważył, bo natychmiast rzucił się cię szukać, Wasza Wysokość, ledwie zdołaliśmy go zatrzymać.

– Szczęśliwie los postawił na mojej drodze prawdziwych przyjaciół. – Przerwała i zaczerpnęła tchu. Potrzebowała całej swej odwagi, by wypowiedzieć kolejne słowa. – Niewiele czasu zostało nam wczoraj na rozmowę, z pewnością masz wiele pytań.

– Jedno dręczy mnie szczególnie. Słyszałem wiele najdziwniejszych opowieści dotyczących twych... ran. Ponoć stało się to, gdy zginął Malcius.

– Malcius został zamordowany przez brata Frentisa z Szóstego Zakonu. Uśmierciłam go w odwecie.

Ujrzała szok na twarzy Vaelina, jakby wbiła mu w serce lodowe ostrze. Jego wzrok stał się nagle nieobecny, Al Sorna zgarbił się, szepcząc:

– Chciałbym być bratem... Chciałbym być taki jak ty...

– Była z nim kobieta – podjęła Lyrna. – Jak twój brat, udająca zbiegłego niewolnika. Przebyli cały ocean z opowieścią o wspaniałej przygodzie. Sądząc po jej reakcji, gdy go zabiłam, byli ze sobą blisko. Miłość potrafi doprowadzić do skrajnych czynów.

Zamknął oczy, otrząsnął się, biorąc swą rozpacz w karby.

– Zabicie go nie mogło być proste.

– Czas spędzony wśród Lonaków dał mi pewne umiejętności. Widziałam, jak padał. A wtedy... – Ogień kąsał jej skórę niczym dzika bestia, wypełniając gardło smrodem JEJ własnego palonego ciała. – Wygląda na to, że moja pamięć ma jednak pewne granice.

Vaelin siedział w milczeniu, zatopiony w myślach, jego twarz zdawała się jeszcze chudsza i mizerniejsza niż przed chwilą.

– Mówił, że wraca – wymamrotał w końcu. – Ale nie po to.

– Spodziewałam się, że zażądasz wyjaśnień w innym temacie – odezwała się, chcąc oderwać go od ponurych wspomnień. – Zapytasz o powód, dla którego w Linesh zostałeś tak, a nie inaczej potraktowany.

– Nie, Wasza Wysokość. Zapewniam, że nie potrzebuję w tej kwestii żadnych wyjaśnień.

– Wojna była poważnym błędem. Ujęli Malciusa... Osąd mojego ojca okazał się... ograniczony.

– Wątpię, by osąd króla Janusa mógł być ograniczony w jakichkolwiek okolicznościach, Wasza Wysokość. A co do wojny, to o ile pamiętam, ostrzegałaś mnie, pani.

Kiwnęła głową, a potem milczała chwilę, czekając, aż jej serce przestanie bić jak szalone. Taka byłam pewna, że mnie znienawidzi.

– Tamten człowiek... – zaczęła. – Ten z liną.

– Nazywa się Tkacz, Wasza Wysokość.

– Tkacz – powtórzyła. – Rozumiem, że był wysłannikiem zła stojącego za naszymi dotychczasowymi trudnościami. Krył się w szeregach twojej armii i czekał na dogodny moment do ataku.

Vaelin wyprostował się i odsunął nieco; rozpacz malującą się na jego twarzy zastąpiło zdumienie.

– Do ataku, Wasza Wysokość?

– Ocalił mnie – wyznała. – Od tamtego... czegoś. Potem mnie spalił. Przyznaję, uważam, że to zdumiewające. Choć, jak się dowiaduję, te istoty chadzają najdziwniejszymi drogami. – Głos uwiązł jej w gardle na wspomnienie chwili, gdy muskularny młody mężczyzna przyciągnął ją ku sobie, i wściekłych płomieni, żaru potężniejszego niż podczas tamtego straszliwego dnia w sali tronowej. Uniosła głowę, zmuszając się, by wytrzymać nieruchome spojrzenie Al Sorny. – Czy... Czy jest gorzej?

Z ust Vaelina wyrwało się mimowolne westchnienie. Sięgnął ku Lyrnie i pochwycił jej dłonie w swoje, twarde, pełne odcisków. Spodziewała się jakiegoś pocieszającego uścisku, zanim padną nieuniknione i okropne słowa. Jednak on złapał jej nadgarstki, rozpostarł palce i uniósł do policzków.

– Nie! – krzyknęła, próbując się mu wyrwać.

– Zaufaj mi, Lyrno – szepnął i przycisnął jej dłonie do twarzy... gładkiej, nienaruszonej twarzy. Palce zaczęły mimowolnie badać jedwabistą powierzchnię, nawet gdy Al Sorna cofnął już ręce, dotykały każdego skrawka skóry, od brwi po podbródek, wędrowały po szyi.

Gdzie jest? Myśl pojawiła się w głowie Lyrny nagle, gdy królowa nie poczuła pod palcami twardej, chropowatej faktury blizn, gdy dotyk nie wywołał bólu, który dokuczał jej stale mimo leczniczych maści nakładanych na twarz i szyję każdego dnia. Gdzie jest moja twarz?

– Wiedziałem, że Tkacz ma wielki dar – powiedział Vaelin. – Ale to...

Lyrna usiadła, wciąż z twarzą w dłoniach, w piersi narastał jej szloch. „Każde słowo musi być wyważone”.

– Pow... – zaczęła i głos jej się załamał, więc spróbowała ponownie. – Powinnam... Chciałabym, żebyś zwołał radę kapitanów tak szybko... Tak szybko, jak...

Potem były już tylko łzy i mocny uścisk ramion Vaelina, gdy złożyła głowę na jego piersi, łkając jak małe dziecko.

Kobieta w lustrze przeciągnęła dłonią po jasnej szczecinie porastającej głowę; zmarszczyła gładką brew. Odrosną, wiedziała o tym. Może tym razem będę je nosić krócej. Lyrna uważniej przyjrzała się miejscom, gdzie blizny były najgłębsze, i odkryła, że uzdrowienie nie zatarło wszelkich śladów jej przejść. Cienkie, ledwie widoczne linie znaczyły skórę od brwi do włosów. Przypomniało się jej coś, co nieszczęsne, zagubione naczynie Mahlessy powiedziało tamtego dnia pod Górą. „Jeszcze nie teraz... Oznaki twojej wielkości”.

Lyrna odsunęła się od lustra odrobinę, przechylając przy tym głowę, sprawdzała, jak ślady wyglądają w świetle wpadającym do namiotu. Przekonała się, że w słońcu stawały się niemal niewidoczne. Kątem oka zauważyła w zwierciadle ruch. Ponad ramieniem dostrzegła Iltisa, ten jednak umknął spojrzeniem w bok, ściskając obandażowaną dłoń opartą na temblaku. Przywlókł się do namiotu ponad godzinę temu, odepchnął Bentena i padł na kolana u stóp Lyrny. Nieskładnymi słowy błagał o przebaczenie, póki nie podniósł wzroku. Na widok twarzy królowej zamilkł natychmiast.

– Powinieneś wypoczywać, mój panie – skarciła go.

– Ja... – Iltis zamrugał, w oczach lśniły mu łzy. – Już nigdy cię nie opuszczę, Wasza Wysokość. Tak poprzysiągłem.

Jestem jego nową Wiarą? Lyrna przyglądała mu się w lustrze, widziała, jak zachwiał się lekko, potrząsnął głową, a potem się wyprostował. Rozczarowała go poprzednia, więc swe oddanie skupił na mnie.

Klapa namiotu odchyliła się i do środka wszedł Vaelin.

– Armia jest gotowa, Wasza Wysokość – oznajmił z ukłonem.

– Dziękuję, mój panie. – Wyciągnęła dłoń ku Orenie, która trzymała w rękach obszyty lisim futrem płaszcz z kapturem, wybrany ze stosu strojów, jakie lady Reva podarowała swemu królewskiemu gościowi aż nazbyt chętnie. Orena podeszła bliżej i okryła płaszczem ramiona Lyrny, podczas gdy Murel uklękła, podsuwając niepraktyczne, za to z pewnością eleganckie buty.

– Cóż... – Lyrna pozwoliła założyć sobie trzewiki i naciągnęła kaptur tak, by zasłonił jej twarz. – Nie zwlekajmy zatem.

Vaelin podprowadził pod namiot wysoki odkryty powóz, a teraz stanął przy nim i wyciągnął rękę do Lyrny. Przyjęła oferowaną dłoń i wspięła się na stopnie, unosząc brzeg płaszcza, by się nie potknąć. Na myśl o tym, że mogłaby paść prosto na twarz w tak ważnej chwili, niemal parsknęła dziewczęcym chichotem. Zdołała go zdusić, zanim się wymknął. „Każde słowo musi być wyważone”.

Wciąż trzymała dłoń Vaelina, gdy popatrzyła na szeregi swej armii. Pulchny brat z Rubieży poinformował Lyrnę, między jednym a drugim spojrzeniem rzucanym na jej twarz, że Armia Północy liczy obecnie sześćdziesiąt tysięcy mężczyzn i kobiet, do tego około trzydziestu tysięcy Seordahów i Eorhilów. Stojące w niechlujnych szeregach regimenty pozbawione były elegancji, jaką Gwardia Królewska wyćwiczyła podczas niekończących się parad w Varinshold. Nawet teraz niewielka grupa gwardzistów wyróżniała się wśród reszty wojska, zdyscyplinowana, ustawiona w zwartym szyku za plecami brata Caenisa. Główny trzon nowej armii stanowili jednak Nilsaelici pod wodzą hrabiego Marvena, pospolite ruszenie Vaelina z Północnych Rubieży i rekruci, których wcielił do wojska po drodze. Żołnierze mieli najróżniejsze pancerze i broń, w większości zdjęte z volariańskich trupów, oraz prowizoryczne flagi, którym brakowało kolorów i przejrzystości właściwej sztandarom Gwardii Królewskiej.

Seordahowie ustawili się na prawym skrzydle. Ogromny tłum wojowników stał w ciszy, a na ich twarzach można było dostrzec jedynie ciekawość. Za nimi czekali równie milczący Eorhilowie, w większości usadowieni na swoich wspaniałych, wielkich rumakach. Na uprzejmą prośbę Lyrny lady Reva stawiła się wraz z Gwardią Rodu, z której zostało nie więcej jak trzydziestu żołnierzy, i chyba wszystkimi łucznikami ocalałymi z oblężenia. Ustawili się w dwóch długich rzędach za swoją lady gubernatorką, krępi mężczyźni o poważnych oczach, z długimi łukami przewieszonymi przez ramiona. Sama lady Reva stała ramię w ramię ze swą doradczynią, Lordem Łuków Anteshem i starym, brodatym dowódcą straży – żadne z nich nie zdradzało najmniejszego onieśmielenia obecnością Lyrny. Na lewo od nich Tarcza zgromadził kapitanów z floty meldeńskiej, załoga statku Ell-Nurina celowo trzymała się kilka stóp przed samym Tarczą, który założył ramiona na piersi, lekko skłonił głowę ku Lyrnie i jak zawsze oślepił uśmiechem.

Szkoda, pomyślała na jego widok, gdyż wiedziała, że ów uśmiech niebawem zgaśnie.

W tle wciąż jeszcze dymiące miasto Alltor wznosiło się ponad wyspą, a słynne dwie iglice katedry częściowo przesłaniał padający gęsto śnieg.

Lyrna wyłowiła z tłumu drobną, lecz wyraźną postać lady Dahreny, stojącej przed szeregami wojska obok kapitana Adala i Północnej Gwardii. Ona jedna wpatrywała się nie w Lyrnę, a w Vaelina. Jej spojrzenie, niezmącone mrugnięciem, wytrącające z równowagi swą intensywnością, sprawiło, że Lyrna była wyjątkowo świadoma ciepła dłoni Vaelina w swojej. Puściła rękę Al Sorny i zwróciła się w stronę armii, po czym zdarła z głowy kaptur.

Jak fala po powierzchni wody poniosła się mieszanina zduszonych okrzyków zdumienia, wyraźniejszych trwogi, modlitw i przysiąg, i czystego szoku. Niezbyt równe szeregi stały się jeszcze bardziej bezładne, gdy żołnierze zwracali się ku towarzyszom broni, wyrażając swe niedowierzanie i zdumienie. Lyrna zauważyła jednak, że zarówno Seordahowie, jak i Eorhilowie pozostali milczący i nieruchomi, aczkolwiek z pewnością bardziej czujni. Lyrna odczekała, aż wrzawa pośród wojska zmieniła się w kakofonię, i uniosła dłoń. Żołnierze jednak się nie uciszyli i Lyrna obawiała się, że będzie musiała poprosić Vaelina, by położył kres zgiełkowi, lecz kapitan Adal wydał krótki rozkaz swoim ludziom, prędko podchwycony przez resztę oficerów i sierżantów, i wkrótce szeregi ogarnęła cisza.

Lyrna powiodła po nich spojrzeniem, patrzyła na ich twarze, spoglądała prosto w oczy. Niektórzy nie byli w stanie znieść jej wzroku, z zakłopotaniem spuszczali głowy, przestępując z nogi na nogę; inni wpatrywali się w nią w osłupieniu, które nie pozostawiało miejsca na inne emocje.

– Nie miałam jeszcze okazji zwrócić się do was – zawołała do nich czystym, silnym głosem, niosącym się szeroko w mroźnym powietrzu. – Tym, którzy nie poznali mego imienia, powiem, że lista moich tytułów jest długa i nie będę was nią nużyć. Wystarczy powiedzieć, że jestem waszą królową, uznaną przez Vaelina Al Sornę, Lorda Wieży Północnych Rubieży, oraz Revę Mustor, lady gubernatorkę Cumbraela. Wielu z was widziało mnie wczoraj jako kobietę o spalonej twarzy. Dziś widzicie kobietę uleczoną. Oto przysięgam jako wasza królowa, że nigdy nie będę was zwodzić kłamstwami: dlatego też otwarcie przyznaję, że moją twarz uleczyła moc Mroku. Nie posiadam błogosławieństwa od Umarłych ani przychylności żadnego bóstwa. Staję przed wami uleczona ręką człowieka obdarzonego Darem, którego, przyznaję, nie pojmuję. Nie prosiłam o to ani nie rozkazałam, by mi to uczyniono. Jednakże nie boleję nad tym bynajmniej ani nie widzę powodu, by ukarać tego, który mi to uczynił. Wielu bez wątpienia zorientuje się, że wśród was są inni obdarzeni podobnymi zdolnościami. To dobrzy i dzielni ludzie, a przez nasze prawo cierpią prześladowania i są skazywani na śmierć z powodu Daru, który otrzymali jedynie od natury. Zatem wszelkie prawo zakazujące praktykowania Darów określanych kiedyś mianem Mroku dekretem królewskim ogłaszam jako nieważne.

Przerwała, spodziewając się poruszenia, głosów protestu i niezadowolenia. Jednak wokół panowała cisza, a każda twarz zastygła w skupieniu, nawet ci, którzy wcześniej odwracali wzrok, teraz najwyraźniej nie mogli oderwać od niej oczu. Coś w nich wzbiera, uświadomiła sobie. Coś... użytecznego.

– Nie ma pośród was nikogo, kto nie ucierpiał – podjęła. – Nie ma nikogo, kto nie stracił żony, męża, dziecka, przyjaciela, matki lub ojca. Wielu z was zaznało bata, jak i ja zaznałam. Wielu z was cierpiało za sprawą plugawych dłoni, jak i ja cierpiałam. Wielu płonęło, jak i ja płonęłam.

Pośród szeregów narastał teraz pomruk, niski gwar wzbierającego gniewu. Widziała kobietę w kompanii kapitana Nortaha złożonej z oswobodzonych niewolników; drobną, lecz obwieszoną licznymi sztyletami, obnażała zęby w grymasie rosnącej furii.

– Te ziemie nazwano na cześć ich zjednoczenia – ciągnęła Lyrna – lecz tylko głupiec twierdziłby, że kiedykolwiek byliśmy prawdziwie zjednoczeni, wiecznie przelewaliśmy swoją krew, tocząc jeden bezsensowny spór za drugim. Dziś nadszedł tego koniec. Nasz wróg przybył na ten ląd i sprowadził niewolnictwo, cierpienie i śmierć, lecz przyniósł też i dar, którego przyjdzie mu żałować. Żałować po wsze czasy. Dał nam zjednoczenie, które wymykało nam się przez lata. Przekuł nas w ostrze z niezniszczalnej stali, skierowane prosto w jego własne czarne serce, a z wami u boku zobaczę, jak to serce krwawi!

Pomruk wzmógł się i eksplodował, armią targnął rozszalały ryk, twarze wykrzywił gniew, pięści, miecze i halabardy uniosły się nad głowami, wrzawa ogarnęła Lyrnę, obmyła ze wszystkich stron, upajając ją swoją mocą...

Władza. Musisz nienawidzić jej równie mocno, jak kochasz.

Lyrna podniosła dłoń i szeregi raz jeszcze ucichły, choć wciąż słychać było niski szum podniecenia.

– Nie obiecuję łatwego zwycięstwa – powiedziała. – Nasz wróg jest silny i przebiegły. Łatwo nie skona. Zatem mogę wam tylko obiecać trzy rzeczy: znój, krew i sprawiedliwość. Nikt, kto ruszy za mną, nie może liczyć na inną nagrodę.

I wtedy właśnie drobna kobieta z nożami, była niewolnica, odrzuciła głowę i zaczęła skandować, dźgając powietrze ostrzem w każdej dłoni:

– Znój, krew i sprawiedliwość!

Okrzyk podjęli inni, zagrzmiał jak armia długa i szeroka:

– Znój, krew i sprawiedliwość! Znój, krew i sprawiedliwość!

– Za pięć dni ruszamy na Varinshold! – zawołała Lyrna, a skandowanie z każdą chwilą przybierało na sile. Wskazała ręką na północ.

„Nigdy nie bój się odrobiny teatru” – jak powiedział stary intrygant podczas jednej z ceremonii, gdy rozdawał miecze ludziom, którzy z pewnością na tę broń nie zasługiwali. „Monarchia zawsze jest swego rodzaju teatrem, moja córko”. Hałas przybierał na sile. Gdy Lyrna krzyknęła ponownie, jej głos utonął w wibrujących gniewem wiwatach.

– NA VARINSHOLD!

Stała tak z rozrzuconymi ramionami, w samym środku pełnej uwielbienia wściekłości. Czułeś to kiedyś, ojcze? Czy kiedyś ciebie tak kochali?

Wrzawa nie ucichła, gdy Lyrna zeszła z powozu. Odruchowo ponownie wyciągnęła rękę do Vaelina, ale powstrzymała się na widok Tarczy. Tak jak przewidziała, oślepiający uśmiech już zgasł, zastąpiło go pełne powagi ściągnięcie brwi i Lyrną targnęły wątpliwości, czy istotnie Tarcza podąży za nią wszędzie.

– Varinshold leży ponad dwieście mil stąd, Wasza Królewska Mość – przypomniał jej hrabia Marven. – Owies dla koni skończy się po pięćdziesięciu. Nasi cumbraeliccy przyjaciele nieźle sobie poradzili z ogołoceniem tych ziem z zapasów.

– Lepiej było oddać je ogniowi niż naszym wrogom – odezwała się lady Reva z drugiego końca stołu.

Zgromadzili się wokół wielkiej mapy w namiocie Vaelina, wszyscy kapitanowie armii razem z lady Revą i wodzami Eorhilów i Seordahów. Eorhil był żylastym jeźdźcem i wedle oceny Lyrny przekroczył pięćdziesiąty rok życia. Seordah był chyba nieco młodszy, wyróżniał się wzrostem wśród swoich ludzi, był szczupły i smukły niczym wilk, a rysy miał jastrzębie. Zdawało się, że obaj wodzowie rozumieją każde słowo, sami jednak mówili niewiele. Lyrna zauważyła też, że ich spojrzenia co rusz wędrują od niej do Vaelina i z powrotem.

To podejrzliwość? – zastanawiała się. Czy tylko ciekawość?

Hrabia Marven niemalże od godziny wyjaśniał obecną sytuację strategiczną armii. Lyrna nie miała dotąd wielkiego pożytku z nader nudnych zawiłości historii militarnej, teraz jednak musiała wyławiać istotne fragmenty z potoku wojskowego żargonu. Z tego, co udało jej się zrozumieć, pozycja strategiczna jej armii nie była aż tak korzystna, jak można by przypuszczać po spektakularnym przecież zwycięstwie.

– W istocie, moja pani – hrabia zgodził się z lady Revą. – Lecz tym sposobem zostaliśmy z dramatycznie niewielkimi zapasami, a na domiar złego ledwie dwa miesiące przed nadejściem zimy.

– Mam rozumieć, mój panie – odezwała się Lyrna – że mamy potężną armię, lecz żadnych możliwości jej przemieszczenia?

Hrabia przeciągnął dłonią po ogolonej głowie; zszyta rana na jego policzku zdawała się pulsować nieco żywszą czerwienią, gdy westchnął sfrustrowany, szukając odpowiednich słów.

– Tak – odpowiedział siedzący naprzeciw Lyrny Vaelin. – I nie chodzi jedynie o przemieszczenie naszej armii. Jeśli przed zimą nie zdobędziemy dość zaopatrzenia, to wojsko zemrze nam z głodu.

– Przejęliśmy chyba dość volariańskich zapasów – podsunęła Lyrna.

– Owszem, Wasza Królewska Mość – wtrącił pulchny brat Hollun, jak większość obecnych i on z trudnością odrywał spojrzenie od twarzy królowej. – Dwanaście ton ziarna, cztery tony kukurydzy i sześć wołowiny.

– Bez których moich ludzi czeka zimą śmierć głodowa – oświadczyła lady Reva. – Już musiałam racjonować żywność... Wasza Królewska Mość – dodała, wciąż zmagając się z wymogami etykiety.

Lyrna spojrzała na mapę, prześledziła drogę wiodącą do Varinshold; prowadziła ona przez liczne wsie i miasteczka, lecz Lyrna miała świadomość, że z większości osad pozostały jedynie zgliszcza, w których z pewnością nie znajdą zapasów.

Dwieście mil do Varinshold, dumała, uważnie studiując mapę. Połowa mniej do wybrzeża... I morza.

Podniosła wzrok, szukając wśród zgromadzonych Tarczy. Stał poza kręgiem kapitanów na tyłach namiotu, jego twarz w połowie skrywał cień.

– Mój panie, Ell-Nestro – wywołała go – jaka jest twoja rada?

Podszedł bliżej po chwili wahania. Dwaj bliźniaczy wnukowie lorda lennego Darvusa ustąpili mu z drogi z dwornymi ukłonami, na które nie odpowiedział.

– Wasza Królewska Mość – odpowiedział na wezwanie całkowicie neutralnym tonem.

– W twojej flocie jest wiele okrętów, ale czy dość, by przewieźć armię do Varinshold?

Potrząsnął głową.

– Połowa naszych okrętów musiała wrócić na Wyspy, po bitwie przy Kłach wymagały bowiem naprawy. Może zdołalibyśmy przenieść trzecią część zgromadzonych sił, ale nawet wówczas musielibyśmy zostawić konie.

– Varinshold nie zostanie zdobyte tak małymi siłami – zauważył hrabia Marven. – Nie, jeśli możemy ufać tej Volariance. W mieście koszarują spore siły zaopatrywane przez okręty płynące z Renfaela.

Lyrna przeniosła wzrok na Varinshold na mapie. Stolica i główny port całego Królestwa, które swe bogactwo zawdzięczało w znacznej mierze handlowi z Volarem. Wskazała na morskie szlaki prowadzące z Varinshold i ponownie spojrzała na Tarczę.

– Pływałeś kiedyś w tych rejonach, mój panie?

Przez chwilę przyglądał się mapie, po czym przytaknął.

– Kilka razy. Na południowych szlakach łatwiej było o łupy. Flota królewska zawsze czujnie strzegła handlu Varinshold.

– Teraz nie ma już floty – przypomniała mu Lyrna – a łupy będą prawdopodobnie obfite, zwłaszcza po stratach poniesionych przez wroga przy Kłach, czyż nie?

Znów przytaknął.

– W istocie, Wasza Królewska Mość.

– Wczoraj podarowałeś mi okręt, dziś oddaję ci go z powrotem wraz z prośbą, byś zebrał swoją flotę i przechwycił lub spalił każdy volariański statek zmierzający do bądź z Varinshold, na który się natkniesz. Zrobisz to dla mnie?

Poczuła poruszenie wśród reszty kapitanów, zwracali ku piratowi twarde spojrzenia.

Nie chcą, by królowa musiała się targować. Później porozmawiam z nim na osobności.

– Nie będzie łatwo przekonać moich ludzi – odparł po namyśle. – Wypłynęliśmy bronić Wysp i wypełniliśmy nasze zadanie.

Lord Okrętów Ell-Nurin wystąpił naprzód i ukłonił się Lyrnie z wyćwiczoną gracją.

– Nie mogę mówić w imieniu załogi Tarczy, Wasza Wysokość. Jednak moi ludzie są gotowi podążyć za tobą aż do Sal Udonora, jeśli im rozkażesz. Po bitwie przy Kłach i twoim... uzdrowieniu niewielu będzie śmiało się sprzeciwić. – Zwrócił się ku Tarczy z wyczekującą miną.

– Tak jak mówi Lord Okrętów – wychrypiał pirat po chwili. – Jakże mielibyśmy odmówić?

– Doskonale. – Lyrna raz jeszcze prześlizgnęła się wzrokiem po mapie. – Przygotowania powinny zakończyć się, nim minie tydzień. Wówczas armia ruszy nie na północ, a na wschód, na wybrzeże. Podążymy do Varinshold przez morskie porty, gdzie meldeńscy sprzymierzeńcy uzupełnią nasze zapasy wszelkimi bogactwami, jakie volariańska Rada postanowiła przesyłać swojemu garnizonowi. Co więcej, porty oznaczają rybaków, których powinno ucieszyć pojawienie się nabywców.

– Jeśli jacyś pozostali – rzuciła cicho lady Reva.

– Niniejszym ogłaszam następujące mianowania – ciągnęła Lyrna, ignorując gubernatorkę. – Proszę wybaczcie, że bez stosownej ceremonii, lecz nie mamy czasu na tego typu drobnostki. Mianuję Vaelina Al Sornę Lordem Bitew Zjednoczonego Królestwa. Mianuję hrabiego Marvena Mieczem Królestwa i Generałem Adiutantem. Brat Hollun zostanie Kwestorem Królestwa. Kapitanowie Adal, Orven i Nortah zostają wyniesieni do rangi lorda marszałka i mianowani Mieczami Królestwa. Atheranie Ell-Nestro. – Znów pochwyciła spojrzenie Tarczy. – Mianuję cię Lordem Floty Zjednoczonego Królestwa i kapitanem okrętu flagowego. – Obrzuciła wzrokiem wszystkich zebranych. – Wraz z tytułami przysługują wam wszelkie prawa i przywileje określone przez prawo Królestwa, jak również zdobycze wojenne i ziemie odebrane wrogowi. Zatem pytam was, czy przyjmujecie te tytuły?

Zauważyła, że Vaelin zgodził się ostatni i dopiero po Tarczy, który długo zwlekał, zanim ukłonił się twierdząco, z cieniem swego typowego uśmiechu na wargach.

– Jakieś inne pytania, szlachetni panowie i lordowie?

– Wciąż pozostaje kwestia więźniów, Wasza Królewska Mość – odezwał się lord marszałek Orven. – Zapewnienie im bezpieczeństwa stanowi niemały problem. Zwłaszcza biorąc pod uwagę zdolności strzeleckie naszych cumbraelickich gospodarzy. – Zerknął na lady Revę.

– Jak mniemam, wszystkich dokładnie przesłuchano? – spytała Lyrna.

Harlick, szczupły starszy brat, uniósł kościstą dłoń.

– Mnie powierzono to zadanie, Wasza Wysokość. Jest między nimi kilku oficerów, których muszę jeszcze przepytać. Jednak z mojego dotychczasowego doświadczenia wynika, że ich użyteczność jest ograniczona.

– Mogą pracować – zaproponował Vaelin, oczy wciąż miał czerwone, ale spojrzenie niewzruszone. – Odbudować to, co zniszczyli.

– Nie mogę trzymać ich w mieście – zaoponowała Reva, kręcąc głową. – Ludzie rozerwą ich na strzępy.

– Więc weźmiemy ich ze sobą – odpowiedział Vaelin. – Mogą być tragarzami.

– I kolejnymi gębami do wykarmienia – podsumowała stanowczo Lyrna. – Dokończ przesłuchania, bracie. Lord marszałek Orven powiesi ich, gdy skończysz. Mości lordowie, szlachetni panowie, udajcie się, proszę, do swych obowiązków.

Znalazła go siedzącego nad brzegiem rzeki, wyglądał nie inaczej jak zwykły, rosły żołnierz, splatający linę niebywale zwinnymi palcami. Vaelin uprzedził Lyrnę, by nie spodziewała się po nim zbyt wiele, zaskoczyło ją więc, gdy zerwał się na równe nogi i złożył przed nią ukłon tak wytworny, że zawstydziłby najbardziej wyszkolonych dworzan.

– Cara powiedziała, że powinienem się ukłonić. – Jego przystojną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. – Pokazała mi jak.

Lyrna rzuciła okiem w prawo, gdzie przyglądało się im troje innych Obdarowanych z Rubieży. Dziewczyna, Cara, wciąż blada po wysiłkach poprzedniego dnia, obserwowała Lyrnę z podejrzliwą miną, podobnie jak szczupły młodzieniec, który trzymał jej dłoń, i zwalisty mężczyzna o gęstych włosach, stojący za ich plecami. Czyżby myśleli, że przyszłam wymierzyć karę?

Benten położył dłoń na rękojeści miecza, gdy Tkacz zbliżył się do Lyrny, wyciągając dłoń ku jej twarzy.

– Wszystko jest w porządku, mój panie – zapewniła byłego rybaka, stojąc bez ruchu i pozwalając uzdrowicielowi dotykać swojej twarzy.

Wcześniej jego dotyk palił, teraz jest zimny.

– Przyszłam, by ci podziękować, panie – powiedziała Tkaczowi. – Uczynić cię lordem...

– Dałaś już nagrodę. – Mężczyzna cofnął dłoń. Z jego twarzy zniknął uśmiech, a brew zmarszczyła się w wyrazie zmieszania, gdy uzdrowiciel dotknął czoła palcem. – Zawsze tak jest, coś wraca. – Nagle szerzej nieco otworzył oczy. – Dałaś więcej. Więcej niż inni.

Lyrna poczuła falę paniki, jak wtedy, w Górze Mahlessy, nagłą chęć ucieczki przed czymś nieznanym, lecz bez wątpienia niebezpiecznym. Odetchnęła głęboko i zmusiła się, by odwzajemnić spojrzenie Tkacza.

– Cóż takiego dałam?

Znów się uśmiechnął, usiadł na brzegu i sięgnął po swoją linę.

– Siebie – rzekł cicho, gdy jego dłonie podjęły przerwaną pracę.

– Królowo.

Obróciła się i zobaczyła zbliżającego się Iltisa. Policzki miał niepokojąco blade, lecz wciąż odmawiał odpoczynku. Za nim podążał brat Caenis w towarzystwie czworga ludzi, dwóch kobiet z miasta, nilsaelickiego żołnierza i jednego z oswobodzonych wojowników lorda Nortaha. Zauważyła przy tym, że trójka Obdarowanych zesztywniała na widok przybyszów i wymieniła między sobą zaniepokojone spojrzenia. Ten rosły uniósł nawet trzymany drąg i opiekuńczo stanął przed dziewczyną.

– Lord marszałek Caenis prosi o prywatną audiencję, Wasza Wysokość. – Iltis zgiął się w ukłonie.

Skinęła głową i gestem przywołała Caenisa, odsuwając się zarazem od Tkacza. Spojrzała jeszcze na zamarznięte wody Żelaźnicy, a następnie na twarz Cary. Dziewczyna wpatrywała się w brata Caenisa, a na jej twarzy malowała się czysta niechęć.

Ma moc, by zamrozić rzekę w środku lata, lecz obawia się tego człowieka.

– Wasza Wysokość, proszę o chwilę uwagi...

– Tak, tak, bracie. – Machnięciem dłoni kazała mu wstać, po czym wskazała na Carę i pozostałych Obdarowanych. – Zdaje się, że niepokoisz moich poddanych.

Brat Caenis spojrzał na nich, krzywiąc się nieznacznie.

– Oni... obawiają się tego, co zamierzam ci powiedzieć. – Ponownie odwrócił się do Lyrny i spojrzał jej prosto w oczy. – Najjaśniejsza pani, przybyłem zaoferować pomoc mojego Zakonu w tym konflikcie. Oddajemy się pod twoje rozkazy i nie uchylimy się przed żadnym obowiązkiem ni zadaniem, jakie zbliżą nas do zwycięstwa.

– Nigdy nie wątpiłam w lojalność Szóstego Zakonu, bracie. Choć pragnęłabym, by było was więcej... – Zamilkła, bowiem gdy jej spojrzenie zatrzymało się na towarzyszach Caenisa, zobaczyła, że twarze mieli czujne i pełne napięcia. – Ci ludzie nie wyglądają mi jednak na rekrutów Szóstego Zakonu.

– Nie, Wasza Królewska Mość – odrzekł i Lyrna poznała ton człowieka zmuszającego się do obowiązku, przed którym długo się wzbraniał. – Należymy do zupełnie innego Zakonu.

Alucius

Imię Kuritai brzmiało Dwudziesty Siódmy, aczkolwiek Alucius ani razu nie usłyszał, by ten je wypowiedział. Tak naprawdę to nie słyszał, by elitarny niewolnik wypowiedział choćby jedno słowo. Reagował na polecenia natychmiast i z absolutnym posłuszeństwem, był sługą doskonałym, podawał, nosił i sprzątał bez cienia zmęczenia czy słowa skargi.

– Mój dar dla ciebie – powiedział lord Darnel tamtego dnia, gdy Alucius opuścił lochy Czarnej Katowni, spodziewając się rychłej śmierci, i osłupiał ze zdumienia, gdy zamiast pozbawić go życia, zdjęto mu kajdany, a własny ojciec pomógł Aluciusowi stanąć na nogi. – Sługa niezrównany w swej doskonałości – ciągnął Darnel, wskazując Kuritai. – Wiesz, chyba zaczynam znajdować upodobanie w twej sztuce obracania słowem, mój mały poeto.

– Tak, mam się dobrze dzisiejszego poranka – zapewnił Alucius Dwudziestego Siódmego, gdy ten postawił przed nim śniadanie. – Jakże to miło z twojej strony, że pytasz.

Znajdowali się na werandzie wychodzącej na port, słońce wznosiło się nad horyzontem, malując łodzie złotem, które w mgnieniu oka skłoniłoby Alornis do przyniesienia farb i pędzli. To właśnie dla widoków wybrał ten dom, wcześniej należący niewątpliwie do jakiegoś kupca, prawdopodobnie już martwego albo w niewoli razem z całą rodziną. Varinshold pełne było teraz pustych domów i gdyby Aluciusowi znudził się ten, miałby w czym wybierać. Jednak na to się raczej nie zanosiło, polubił bowiem bardzo ów widok z werandy, tym bardziej że panorama obejmowała cały port.

Coraz mniejsza flota, myślał, licząc statki w rzędach z typową dla siebie dokładnością. Dziesięć statków handlarzy niewolników, pięć kupieckich, cztery wojenne. Te pierwsze zanurzone były płytko, ich obszerne ładownie pozostawały puste od tygodni, od kiedy ogromna kolumna dymu wzniosła się pod niebo, na całe dnie zasłaniając słońce. Alucius próbował o tym pisać, lecz odkrył, że słowa zawodziły go za każdym razem, gdy unosił pióro nad papierem. Jakże napisać bowiem elegię dla puszczy?

Dwudziesty Siódmy położył na stole ostatni talerz i cofnął się, gdy Alucius sięgnął po sztućce i zaczął posiłek od spróbowania grzybów, przygotowanych perfekcyjnie z odrobiną masła i czosnku.

– Wyśmienite jak zwykle, mój zabójczy przyjacielu.

Dwudziesty Siódmy bez słowa wpatrywał się w okno.

– A tak, dziś dzień wizyt – stwierdził Alucius z ustami pełnymi bekonu. – Dziękuję za przypomnienie. Bądź tak uprzejmy, spakuj mi balsam i nowe książki.

Dwudziesty Siódmy odwrócił się i natychmiast ruszył wykonać polecenie, podchodząc wpierw do półki z książkami. Właściciel domu posiadał, jak się okazało, całkiem pokaźny księgozbiór, choć raczej na potrzeby wizerunku, jak uznał Alucius, niektóre księgi sprawiały bowiem wrażenie nigdy nieotwieranych. W większości były to popularne romanse i kilka dobrze znanych opowieści historycznych, nic z tego nie odpowiadało potrzebom poety, musiał więc poświęcić kilka godzin na przeszukiwanie co większych domów, by zdobyć ciekawszy materiał. Było z czego wybierać – Volarianie łupili miasto z prawdziwym entuzjazmem, lecz wykazywali niewielkie zainteresowanie książkami, chyba że akurat trzeba im było podpałki. Poprzedni dzień okazał się niebywale owocny, Alucius znalazł kompletny zestaw „Obserwacji astronomicznych” Mariala i wolumin opatrzony inskrypcjami, który, miał nadzieję, wzbudzi zainteresowanie w szczególności jednego z jego podopiecznych.

Dziesięć statków handlarzy niewolników, pięć kupieckich, cztery wojenne, policzył ponownie, zwracając twarz w stronę portu. Dwa mniej niż wczoraj... Przerwał, gdy dostrzegł zbliżający się statek, dokładniej okręt wojenny, wyłaniający się zza lądu od południowej strony. Zdawało się, że brnie przez fale z wysiłkiem. Na maszcie powiewał tylko jeden żagiel, w dodatku podarty i czarny od sadzy. Okręt kołysał się na porannej fali, coraz bliżej wejścia do portu, poszarpany takielunek zwisał smętnie z rei, nieliczna załoga poruszała się tym charakterystycznym krokiem ludzi krańcowo wyczerpanych. Kiedy okręt rzucił kotwicę, bystre oko Aluciusa wychwyciło ślady spalenizny czerniące się na burtach i liczne brązowe plamy na niechlujnym pokładzie.

Pięć wojennych, skorygował Alucius w duchu. I jeden najwyraźniej będzie miał do opowiedzenia interesującą historię.

Po drodze wstąpili do gołębnika, gdzie ostatni ptak Aluciusa czekał w typowo głodnym nastroju.

– Nie spiesz się tak. – Pogroził palcem Błękitnopiórej, lecz ta zignorowała go, gorączkowo dziobiąc ziarno. Gołębnik znajdował się na szczycie siedziby Gildii Drukarzy, której dach oparł się ogniowi dzięki konstrukcji z żelaznych belek. Otaczające ją domy nie miały tyle szczęścia i niegdyś tętniący gwarem i ruchem budynek, gdzie Alucius drukował swoje wiersze, sterczał teraz wśród gruzów i spalonych szczątków. Miasto oglądane z dachu drukarni wyglądało jak usmolona mozaika, grupki nietkniętych budynków w morzu czarno-szarych ruin.

– Wybacz, jeśli czujesz się ostatnio samotna – zagadnął Alucius gołębicę, gładząc jej miękkie pióra. Rok wcześniej było tu łącznie dziesięć ptaków, młodych, każdy z obrączką na prawej nóżce, dość mocnych, by unieść list.

To tu skierował pierwsze kroki po tym, jak uwolniono go z Czarnej Katowni. Tylko trzy gołębie żyły jeszcze, nakarmił je i pozbył się ciał pozostałych, podczas gdy Dwudziesty Siódmy patrzył beznamiętnie. Alucius wiele ryzykował, przyprowadzając tu sługę i ujawniając przed nim swój największy sekret, lecz nie miał wielkiego wyboru. Właściwie to nawet spodziewał się, że Kuritai albo zetnie go na miejscu, albo zakuje w kajdany i pośle z powrotem w niewolę. Ale ten stał jedynie i patrzył, jak Alucius zapisuje pospiesznie maleńki fragment pergaminu, po czym zwija i wsuwa w malutki metalowy cylinder, który pasował do obrączki na nodze ptaka.

„Varinshold padło” – napisał, choć wiedział, że dla tego, który odbierze wiadomość, nie będzie to żadna nowość. „Darnel u władzy. Pięciuset rycerzy i jedna numeria”.

Dwudziesty Siódmy nawet nie odwrócił się, by spojrzeć, jak wypuszczony przez Aluciusa ptak odlatuje, a zabójczy cios nigdy nie padł, ani wtedy, ani tamtej nocy, gdy volariańska flota wyruszyła w stronę Wysp Meldeńskich. Dwudziesty Siódmy najwyraźniej nie szpiegował Aluciusa na rozkaz Darnela, w ogóle nie był strażnikiem poety, tylko gotowym na rozkazy katem. W każdym razie obawy Aluciusa odnośnie do tego, co widział Kuritai, dawno się rozwiały, jak i nadzieja na to, że ujrzy kiedyś to miasto ponownie wyzwolone... I Alornis znów przy płótnie.

Przez moment rozważał wysłanie Błękitnopiórej z ostatnią wiadomością – odbiorców powinno bez wątpienia zaciekawić pojawienie się poturbowanego okrętu – lecz odrzucił tę myśl. Statek niewątpliwie oznaczał coś wielkiego, zatem z wykorzystaniem ostatniej szansy na kontakt za murami Alucius powinien poczekać, póki nie pozna całej historii związanej z okrętem.

Wraz z niewolnikiem zszedł drabiną na tylnej ścianie gildii i skierował się w stronę jedynego budynku w Varinshold, który, jak się zdawało, nie odniósł najmniejszego uszczerbku w trakcie walk o miasto. Do przysadzistej fortecy z czarnego kamienia wznoszącej się w centrum. Alucius wiedział, że miała tu miejsce krwawa bitwa. Garnizon siepaczy z Czwartego Zakonu bronił się zaskakująco długo, odpierając kolejne fale Varitai. W samym środku bitewnego zamieszania znajdował się Aspekt Tendris i swą niesłabnącą wiarą skłaniał braci do jeszcze większych wysiłków. Przynajmniej tak brzmiała wersja tej historii, gdy słuchało się szemrania niewolników pochodzących z Królestwa. Czarna Katownia padła wreszcie, gdy nadeszli Kuritai. Aspekt Tendris położył czterech z elitarnych niewolników, nim nóż nikczemnie wbity w plecy wreszcie go powalił. Alucius uważał taki rozwój wydarzeń za mało prawdopodobny, choć wierzył, że ten obłąkany drań nie poddał się bez walki.

Varitai przy bramie rozstąpili się na widok Aluciusa, Dwudziesty Siódmy podążył za nim, niosąc książki i medykamenty w sakwie przerzuconej przez barczyste plecy. Wewnętrzna część twierdzy robiła jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż zewnętrzna, wąski dziedziniec otoczony był posępnymi czarnymi murami, a na parapetach stali łucznicy Varitai. Alucius ruszył do drzwi po przeciwległej stronie dziedzińca, a strażnik Varitai otworzył je przed nim, wpuszczając poetę do środka. Alucius zszedł wilgotnymi krętymi schodami do piwnicy. Owionął go zapach wilgoci i zgnilizny, zmieszany z ostrą wonią szczurzej uryny, przywołując niechciane wspomnienia dni, które Alucius spędził w lochach. Schody skończyły się dwadzieścia stóp niżej i poeta znalazł się w oświetlonym pochodniami korytarzu, do którego przylegało dziesięć cel, każda zamknięta ciężkimi żelaznymi drzwiami. Gdy Aluciusa wtrącono do twierdzy, wszystkie cele były zajęte – teraz wszystkie poza dwiema stały puste.

– Nie – odpowiedział Alucius na niewypowiedziane pytanie sługi. – Nie powiem, żeby cieszył mnie powrót tutaj, przyjacielu.

Podszedł do jednego z Wolnych Mieczy, siedzącego na stołku przy wylocie korytarza. Był to zawsze ten sam osiłek o skwaszonej twarzy, mówiący językiem Królestwa z finezją ślepego murarza próbującego stworzyć arcydzieło.

– Du kugu? – mruknął, wstał i odłożył na bok bukłak z winem.

– Do Aspekta Dendrisha, jak sądzę – odparł Alucius. – Przykre obowiązki najpierw, jak zawsze powtarzam. – Zdusił poirytowane westchnienie na widok skonsternowanej miny strażnika. – Grubas – dodał powoli i wyraźnie.

Wolny Miecz wzruszył ramionami i podszedł do drzwi na końcu korytarza. Klucze zabrzęczały, gdy otwierał celę. Alucius podziękował mu ukłonem i wszedł do środka.

Aspekt Dendrish Hendril stracił w więzieniu około połowę swej słynnej tuszy, lecz wciąż ważył więcej niż przeciętny mężczyzna. Jak zawsze powitał Aluciusa ponurym grymasem i zwyczajowo też pominął wszelkie uprzejmości. Zmrużył niewielkie oczka w świetle pojedynczej świecy ustawionej w niszy nad łóżkiem.

– Mam nadzieję, że przyniosłeś mi coś ciekawszego niż ostatnim razem.

– Tak sądzę, Aspekcie. – Alucius wziął torbę od Dwudziestego Siódmego i wygrzebał z niej pękaty wolumin, którego tytuł wytłoczono na skórze złotymi literami.

– „Mity i przesądy” – odczytał Aspekt, biorąc księgę. – „Natura wiary w boga”. Przynosisz mi moją własną książkę?

– Niezupełnie. Sugeruję, Aspekcie, byś zajrzał do środka.

Dendrish otworzył książkę, małe oczka spoglądały na tekst naskrobany pod tytułem, który Alucius dojrzał już wcześniej: „Lub Pompatyczność i arogancja: Natura wywodów Aspekta Hendrila”.

– Co to takiego? – spytał Aspekt ze złością.

– Znalazłem ją w domu lorda Al Averna – wyjaśnił Alucius. – Bez wątpienia go pamiętasz, panie. Nazywali go Lordem Pióra i Pergaminu z uwagi na jego naukowe osiągnięcia.

– Osiągnięcia? Ten człowiek był amatorem, marnym naśladowcą zdolniejszych od siebie.

– Cóż, jak widać miał wiele do powiedzenia na temat twoich zdolności, Aspekcie. Jego krytyka twojego traktatu o początkach alpirańskich bóstw jest nadzwyczajnie szczegółowa, a nawet, muszę przyznać, całkiem elegancko ujęta.

Hendril pulchnymi palcami przerzucił wprawnie karty, otwierając na rozdziale przyozdobionym eleganckim pismem nieżyjącego już Al Averna.

– „Zwyczajnie powtarza za Carvelem”?! – wychrypiał wściekle. – Ten pustogłowy małpiszon oskarża mnie o brak oryginalności?!

– Pomyślałem, że możesz uznać to za zabawne. – Alucius skłonił się raz jeszcze, po czym podszedł do drzwi.

– Poczekaj! – Hendril rzucił czujne spojrzenie na Wolnego Miecza stojącego na zewnątrz i powstał z wyraźną trudnością. – Z pewnością masz jakieś wieści.

– Przykro mi, sytuacja nie uległa zmianie od mojej ostatniej wizyty. Lord Darnel poluje na swojego syna wśród prochów własnych zbrodni, a my oczekujemy wieści o wspaniałym zwycięstwie generała Tokreva w Alltorze i równie wspaniałym ataku admirała Moroka na Wyspy Meldeńskie.

Hendril przysunął się do Aluciusa.

– Wciąż nic w sprawie mistrza Grealina? – spytał ledwie słyszalnym szeptem.

Zadawał to pytanie za każdym razem i Alucius zrezygnował już z prób wyciągnięcia z Aspekta powodu zainteresowania kwatermistrzem Szóstego Zakonu.

– Nie, Aspekcie. Tak jak i poprzednim razem. – Ku zdumieniu Aluciusa ta odpowiedź najwyraźniej zawsze pokrzepiała Hendrila. Aspekt skinął głową, siadając na powrót na swojej pryczy, jego dłonie spoczęły na księdze. Nie spojrzał już na wychodzącego z celi Aluciusa.

Aspekt Elera jak zawsze stanowiła przeciwieństwo swego brata w Wierze. Teraz też uśmiechnęła się i wstała, gdy tylko otworzył drzwi. Smukłe ramiona wyciągnęła w geście powitania.

– Aluciusie!

– Pani. – Zawsze musiał pilnować, by głos mu się nie załamał, gdy spoglądał na nią, odzianą w brudną, szarą szatę, której nie pozwolili mu zastąpić czystym odzieniem; na zaczerwienioną kostkę, otartą obręczą kajdan. A jednak Aspekt zawsze się uśmiechała i radowała jego widokiem. – Przyniosłem więcej maści. – Położył sakwę na łóżku. – Na twoją nogę. Przy alei Wozaków jest apteka. Spalona, oczywiście, jednak właściciel okazał się na tyle przezorny, by trzymać część zapasów w piwnicy.

– Zaradny jak zwykle. Wielkie dzięki. – Usiadła i wygrzebała z torby mały ceramiczny słoiczek, po czym otworzyła i powąchała zawartość. – Olej z drzewa korr i miód. Wspaniale. Na pewno się przyda. – Sięgnęła do torby po książki. – Marial! – wykrzyknęła z zachwytem. – Miałam kiedyś wszystkie dzieła. Minęło chyba z dwadzieścia lat, odkąd czytałam je po raz ostatni. Jesteś dla mnie taki dobry, Aluciusie.

– Staram się jak mogę, pani.

Odłożyła książkę na bok i uniosła głowę. Alucius dostrzegł, że choć na pewno starała się umyć, nie do końca jej się to udało, zapewne z uwagi na mizerne racje wody. Lord Darnel bardzo dokładnie określił warunki, w jakich miała przebywać Aspekt, efekt niezbyt pochlebnych uwag, na jakie sobie pozwoliła podczas jego pierwszej i ostatniej wizyty tutaj. W związku z tym, o ile Aspekt Dendrish doświadczał jedynie tortur obojętności i ograniczonej diety, Elera była przykuta do ściany, a łańcuch nie pozwalał jej poruszyć się dalej niż tylko w obrębie dwóch stóp kwadratowych. Jednak do tej pory poeta nie usłyszał od niej nawet słowa skargi.

– Jak idzie praca nad wierszem? – spytała.

– Bardzo powoli. Obawiam się, że te trudne czasy zasługują na lepszego kronikarza.

– Szkoda. Naprawdę chciałabym go przeczytać. A twój ojciec?

– Przesyła pozdrowienia – skłamał. – Choć rzadko widuję go ostatnimi czasy. Zajęty jest pracą dla lorda.

– Rozumiem. Cóż, przekaż mu wyrazy uszanowania.

Przynajmniej ona nie nazwie go zdrajcą, gdy już będzie po wszystkim, pomyślał. Chociaż prawdopodobnie ona jedyna.

– Powiedz mi, Aluciusie, czy w swoich poszukiwaniach trafiasz czasem do zachodniej dzielnicy?

– Raczej nie, pani. Trudno znaleźć tam coś, co ma jakąkolwiek wartość, no i niewiele zostało miejsc do przeszukania.

– Szkoda. Była tam gospoda, nazywała się bodajże Czarny Dzik. Gdyby potrzeba ci było dobrego czerwonego wina, oberżysta trzyma wyśmienity wybór cumbraelickich roczników w skrytce pod podłogą, by nie kłopotać nimi celników, co zrozumiałe.

Dobre wino. Ile czasu minęło, odkąd smakował cokolwiek poza najkwaśniejszym octem? Volarianie być może oszczędzili książki, lecz ogołocili każdą półkę z wszelkiego trunku już w pierwszym tygodniu oblężenia, zmuszając Aluciusa do wstrzemięźliwości, na którą w najmniejszym stopniu nie miał ochoty.

– To bardzo miłe z twojej strony, pani – odpowiedział. – Muszę jednak przyznać, że zaskakuje mnie twoja wiedza o takich sprawach.

– Uzdrowiciel słyszy najrozmaitsze rzeczy. Ludzie zdradzają swoje sekrety tym, którzy mogą złagodzić ich ból. – Spojrzała mu w oczy i w jej tonie pojawił się dodatkowy nacisk. – Nie zwlekałabym z poszukiwaniami tego wina, mój drogi Aluciusie.

– Ja... pośpieszę się zatem.

Wolny Miecz zastukał kluczami o drzwi z niecierpliwym pomrukiem.

– Muszę już iść. – Alucius sięgnął po pustą torbę.

– Twoje odwiedziny były jak zwykle prawdziwą przyjemnością. – Elera wyciągnęła dłoń, a on przykląkł, by złożyć na niej pocałunek, powtarzali ów dworski rytuał przez minione tygodnie. – Wiesz – dodała, gdy powstał i odwrócił się do wyjścia – gdyby lord Darnel istotnie był odważnym człowiekiem, zabiłby nas już dawno.

– I zaryzykował bunt w swym lennie? – odparł Alucius. – Nawet on nie jest tak głupi.

Skinęła, ponownie posyłając mu uśmiech. Gdy Wolny Miecz zatrzasnął drzwi, Alucius usłyszał jeszcze ostatnie słowa:

– Tylko na pewno posmakuj wina!

Darnel posłał po niego, więc Alucius musiał przełożyć wyprawę do zachodniej dzielnicy. Lord lenny przejął jedyne ocalałe skrzydło pałacu, lśniącą kolekcję marmurowych ścian i wież wznoszących się wśród gruzów. Ściany częściowo zasłaniały rusztowania, murarze usiłowali bowiem przekształcić pozostałości pałacu w jeden ukończony budynek, jakby taki właśnie kształt miał od początku. Darnel był żywo zainteresowany dokładnym wymazaniem niewygodnej przeszłości. Niewielka armia niewolników pracowała bez ustanku, by urzeczywistnić wizję nowego właściciela, usuwając resztki zrujnowanego skrzydła, robiąc miejsce na ozdobny ogród pełen klombów jeszcze niezakwitłych kwiatów oraz złupionych posągów.

Aluciusa zdumiewało zawsze, że nie odczuwa cienia strachu, ilekroć miał nieszczęście znaleźć się w obecności lorda lennego. Temperament Darnela był już niemal legendarny, a jego upodobanie do kary śmierci sprawiało, że stary król Janus wydawał się w porównaniu władcą przesadnie wyrozumiałym. Mimo okazywanego Aluciusowi lekceważenia, a nawet nieskrywanej pogardy Darnel potrzebował go żywego. A przynajmniej dopóty, dopóki ojciec poety wygrywał za niego wojnę.

Alucius został wprowadzony do nowej sali tronowej przez dwóch roślejszych rycerzy Darnela w pełnych zbrojach i cuchnących okropnie mimo lawendowego olejku, którym się zlewali. Jak na razie żaden kowal nie rozwiązał problemu paskudnego smrodu wynikającego z długotrwałego noszenia zbroi.

Lord lenny siedział na nowym tronie, rzeźbionej harmonii dębu i aksamitu ze zdobnym oparciem wysokim na niemal siedem stóp. Choć wciąż jeszcze zwlekał z oficjalnym przyjęciem tytułu królewskiego, Darnel prędko otoczył się tak wieloma atrybutami królewskiej władzy, jak to tylko możliwe. Wśród tych atrybutów wyróżniała się korona króla Malciusa, zbyt luźna dla nowego właściciela, jak Alucius z przyjemnością zauważył. Przekrzywiła się nad brwią Darnela, gdy ten pochylony rozmawiał z żylastym mężczyzną w poszarpanym stroju charakterystycznym dla volariańskich żeglarzy i w czarnym płaszczu zwisającym z ramion. Na widok człowieka stojącego za żeglarzem Alucius poczuł gwałtowny przypływ niepokoju. Turmarcha Mirvek stał wyprostowany w połyskującym czernią napierśniku; jego pokryta bliznami twarz o ciężkich rysach pozostawała nieprzenikniona jak zawsze w obecności władcy. Darnel może i potrzebował poety żywego, ale Volarianin z pewnością nie. Alucius poczuł się nieco lepiej, gdy zobaczył ojca stojącego u boku Darnela z ramionami założonymi na piersi.

– Rekin?! – Lord Darnel powtórzył tonem aż kipiącym od pogardy. – Straciłeś swoją flotyllę z powodu rekina?

Żeglarz zesztywniał, na jego twarzy pojawił się grymas świadczący o tym, że poczuł się znieważony słowami kogoś, kogo uważał jedynie za uprzywilejowanego niewolnika.

– Karmazynowy rekin – odparł płynnie językiem Królestwa, choć słowa akcentował ciężko. – Prowadzony przez elverah.

– Elverah?! – spytał Darnel. – Wydawało mi się, że ta osławiona elverah miała jakiś wpływ na opóźnienie działań generała Tokreva pod Alltorem.

– Elverah to nie imię, przynajmniej już nie dzisiaj – wyjaśnił Mirvek. – Oznacza wiedźmę lub czarownicę, pochodzi ze starej legendy...

– Nie dałbym funta kłaków z kurwiej pizdy za wasze legendy – warknął Darnel. – Na cóż przyprowadziłeś mi tego pokonanego psa bredzącego o rekinach i wiedźmach?

– Nie jestem kłamcą! – Żeglarz poczerwieniał z oburzenia. – Byłem świadkiem, jak tysiące albo i więcej zginęło z ręki tej suki i jej potwora!

– Opanuj swojego psa – polecił Darnel cicho Mirvekowi. – Albo dostanie nauczkę.

Marynarz znów się żachnął, lecz zmilczał, gdy Mirvek położył dłoń na jego ramieniu i wymamrotał coś w swoim języku. Alucius nie władał zbyt dobrze volariańskim, choć był pewien że usłyszał słowo „cierpliwość” w uspokajającym głosie dowódcy.

– A, mały poeta. – Darnel zauważył Aluciusa. – Oto coś wartego pieśni. Wspaniała flota volariańska zatopiona przez posiadającego moc Mroku rekina, który spełnia kaprysy wiedźmy.

– Elverah – powtórzył żeglarz, po czym dodał coś jeszcze w swoim języku.

– Co on powiedział? – Darnel spojrzał podejrzliwie na Mirveka.

– Zrodzona z ognia – przetłumaczył dowódca. – Żeglarze mówią, że wiedźma zrodziła się z płomieni, z powodu jej poparzeń.

– Poparzeń?

– Jej twarz. – Żeglarz przesunął dłonią po policzku. – Zwęglona, wstrętna z wyglądu. Potwór, nie kobieta.

– A wydawałoby się, że wasi ludzie są wolni od przesądów – prychnął Darnel, po czym zwrócił się do Aluciusa. – Jak myślisz, co to oznacza dla naszej wielkiej sprawy, mały poeto?

– Prawdopodobnie to, że Wyspy Meldeńskie koniec końców nie poddały się łatwo, mój panie – odpowiedział Alucius beznamiętnym tonem. Natychmiast też zauważył, że ojciec poruszył się niespokojnie i posłał synowi ostrzegawcze spojrzenie. Darnel jednak nie przejął się tym sygnałem.

– W istocie. Mimo wielu obietnic złożonych przez naszych sojuszników ponieśli oni porażkę w przejęciu Wysp, za to przyprowadzili do mojego domu psy wyszczekujące nonsensy. – Wskazał marynarza. – Zabierz go – polecił Mirvekowi.

Gdy Volarianie wyszli, przywołał do siebie Aluciusa leniwym gestem.

– Podejdź, mały poeto. Chciałbym wysłuchać twojej opinii o innej historii.

Alucius podszedł bliżej i przykląkł na jedno kolano przed tronem. Wciąż kusiło go, by porzucić te pozory szacunku, lecz wiedział, że wyrozumiałość lorda lennego ma swoje granice, nawet w stosunku do kogoś, kogo uważał za przydatnego.

– Proszę. – Darnel podniósł okrągły przedmiot leżący u stóp tronu i rzucił Aluciusowi. – Wygląda znajomo?

Alucius chwycił przedmiot i obrócił w dłoniach. Przyłbica renfaelickiego żołnierza, emaliowana błękitem, powgniatana i ze zniszczoną zasłoną.

– Lord Wenders – powiedział, przypomniawszy sobie, że Darnel sprawił swojemu ulubieńcowi niechciany prezent w postaci zbroi.

– W istocie – potwierdził lord lenny. – Znaleziony cztery dni temu z okiem przebitym bełtem. Zakładam, że bez trudu odgadniesz, kto się przyczynił do jego zguby.

– Czerwony Brat. – Alucius zdusił uśmiech. Spaliłeś Urlish do gołej ziemi i wciąż nie udało ci się go dopaść.

– Dokładnie. Co ciekawe, nim go zabili, opatrzyli jego rany. Jeszcze ciekawsza jest historia opowiedziana przez jedynego człowieka, który ocalał z oddziału Wendersa. Niestety, nie przetrwał wiele dłużej, ramię miał zmiażdżone i objęte gangreną. Przysięgał jednak na Umarłych, że cała drużyna została pogrzebana pod osuwiskiem wywołanym przez tłustego mistrza Czerwonego Brata.

Grealin. W twarzy Aluciusa nie drgnął nawet mięsień.

– Wywołanym, panie? – powtórzył.

– Tak, przy użyciu Mroku, jeśli w to wierzyć. Najpierw opowieść o bracie skalanym Mrokiem, a teraz ballada o rekinie wiedźmy. Wszystko to brzmi nader dziwnie, nie sądzisz?

– Z pewnością, mój panie, nader dziwnie.

Darnel rozsiadł się na tronie, obrzucając Aluciusa badawczym spojrzeniem.

– Powiedz mi, czy gdy odwiedzałeś naszych jakże cennych ocalałych Aspektów, nie zdarzyło im się wspomnieć o tym grubym mistrzu i jego mocy z Mroku?

– Aspekt Dendrish prosi o książki i o jedzenie. Aspekt Elera nie prosi o nic. Nie wspominali nic o tym mistrzu...

Darnel zerknął na ojca Aluciusa.

– Grealin, panie – podpowiedział Lakrhil Al Hestian.

– Tak, Grealin. – Darnel wrócił wzrokiem do Aluciusa. – Mistrzu Grealinie.

– Rozpoznaję to imię, mój panie. Chyba lord Al Sorna wspomniał o nim w czasie, który spędziliśmy razem podczas rebelii uzurpatora. Pilnował skarbców Szóstego Zakonu, o ile dobrze pamiętam.

Twarz Darnela zastygła, odpłynęły z niej kolory, jak zwykle na wspomnienie Al Sorny. Alucius wiedział o tym doskonale i liczył, że w ten sposób uniknie dalszego wnikliwego przepytywania. Tego dnia jednak lord lenny nie dał się tak łatwo rozproszyć.

– Kwestor czy nie – wychrypiał po chwili – wygląda na to, że teraz została z niego tylko kupa popiołu.

Wyciągnął coś z kieszeni jedwabnej szaty i rzucił Aluciusowi. Medalion na łańcuszku, osmalony, lecz poza tym nienaruszony.

– Zwiadowcy twojego ojca odnaleźli to w stosie nieopodal ciała Wendersa. Należy albo do grubasa, albo Czerwonego Brata, i raczej nie sądzę, by dopisało nam aż takie szczęście.

Nie, tyle szczęścia to ty nie masz, przytaknął w myślach Alucius.

– Nasi volariańscy sprzymierzeńcy są wyjątkowo zainteresowani wszelkimi informacjami o Mroku – podjął Darnel. – Płacą ogromne sumy za niewolników, którzy ponoć są nim dotknięci. Wyobraź sobie, co zrobiliby twoim przyjaciołom z Czarnej Katowni, gdyby podejrzewali, że mogą się od nich dowiedzieć czegoś więcej. Podczas następnej wizyty pokaż im ten medalion, opowiedz im tę historię, a potem wróć do mnie i powtórz każde ich słowo.

Podniósł się z tronu i powoli podszedł do Aluciusa, mięśnie jego twarzy drgały lekko, wargi miał wilgotne od śliny. Alucius dorównywał Darnelowi wzrostem, ale lord lenny był znacznie potężniejszy i miał niemałe doświadczenie w zabijaniu. Z jakiegoś powodu jednak Alucius wciąż nie czuł strachu.

– Ta farsa trwa już zbyt długo – wychrypiał lord lenny. – Dziś jeszcze, wraz ze wszystkimi rycerzami pod moją komendą, wyruszę w pościg za Czerwonym Bratem i odzyskam swego syna. W tym czasie ty upewnisz się, że ta para świętoszkowatych śmieci wie, jak chętnie przekażę ich naszym sojusznikom. Aspekci czy nie, jestem gotów patrzeć, jak obdzierają ich ze skóry, jeśli to wydobędzie z nich wszystkie tajemnice.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PODZIĘKOWANIA

Raz jeszcze dziękuję mojej wyjątkowej redaktorce w wydawnictwie Ace, Susan Allison, która wprawiła tę kulę w ruch, pisząc trzy lata temu maila do jakiegoś faceta w Wielkiej Brytanii, który wysłał jej kilka kopii swojej książki fantasy, wydanej we własnym zakresie.

Jestem równie głęboko wdzięczny mojemu brytyjskiemu redaktorowi, Jamesowi Longowi, za jego wsparcie i zaangażowanie w ten projekt. I wreszcie gorące podziękowania mojej drugiej parze oczu – Paulowi Fieldowi.

COPYRIGHT © 2015 by Anthony Ryan COPYRIGHT © 2025 by Fabryka Słów sp. z o.o.

Tytuł oryginału: Queen of Fire

WYDANIE I

ISBN 978-83-8375-031-6

Kod produktu: 4000629

Wszelkie prawa zastrzeżone