Zew Wilka - Anthony Ryan - ebook + książka

Zew Wilka ebook

Anthony Ryan

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Robin Hobb spotyka Joe'go Abercombie... Oto fantasy o bajecznym nastroju Fantasy Book ReviewZew Wilka jest wszystkim, czego mógłby sobie życzyć miłośnik fantasy BoonestNajlepsze dzieło Anthony'ego Ryana od czasu jego niewiarygodnego debiutu... fantastyczne gawędziarstwo Novel Notions Vaelin Al Sorna jest żywą legendą. To pod jego dowództwem obalane są imperia, to jego ofiara uratowała Zjednoczone Królestwo przed zagładą. Teraz Vaelin prowadzi spokojne życie, dni wojowania ma za sobą. Lecz zza morza docierają wieści o armii zwanej Stalową Hordą dowodzoną przez człowieka, który uważa się za boga. Kiedy Vaelin dowiaduje się, że Sherin, kobieta, którą utracił przed laty, wpadła w ręce Hordy, postanawia stawić czoło potężnemu nowemu zagrożeniu. W tym celu odbywa podróż do Kupieckich Królestw, dziwnego kraju, którym rządzą honor i intrygi. Podczas gdy bębny wojny niosą się echem po krainach rozdzieranych przez konflikt, Vaelin przekonuje się, że są bitwy, których nie może wygrać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 607

Oceny
4,6 (105 ocen)
67
31
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aszti71

Nie oderwiesz się od lektury

więcej poproszę
20
poczyk851

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna książka tego autora, od kart której nie można się oderwać
10
elonik

Nie oderwiesz się od lektury

To jest to co kocham w fantastycznym świecie Ryana , niecierpliwie czekam na następne spotkanie z bohaterem . Co będzie dalej ???☺
10
Paralyze

Całkiem niezła

Mało wciągająca i mocno przewidywalna, zdecydowanie słabsza od trylogi kruczy cień.
00
erture

Dobrze spędzony czas

poza drobiazgami i nużącymi opisami bitew, całkiem przyjemna lektur
00

Popularność




Część I

Ostrze krukatnie głę­boko,odsła­nia­jąc moje grze­chy.

Wiersz w języku Seor­da­hów, autor nie­znany

Rela­cja Lura­lyn

Pierw­sze pyta­nie

Dzi­siaj wielu nazywa mojego brata potwo­rem. Mówią o jego uczyn­kach, zarówno potwor­nych, jak i cudow­nych, że to dzia­ła­nia nad­na­tu­ral­nej bestii, która przy­brała postać czło­wieka, żeby siać na świe­cie wielki zamęt. Inni, w bar­dziej ponu­rych i nie­szczę­snych zakąt­kach Ziemi, na­dal nazy­wają go bogiem, choć to słowo zawsze wypo­wia­dają trwoż­li­wym szep­tem.

Dziwne, lecz ani ci, któ­rzy uwa­żają go za potwora, ani ci, któ­rzy uznają go za bóstwo, ni­gdy nie wyma­wiają jego praw­dzi­wego imie­nia, choć znają je rów­nie dobrze jak ja. Kehl­brand, mój brat, któ­rego mimo wszyst­kich bitew, pod­bo­jów i masakr na­dal udaje mi się kochać. Sły­szę jed­nak twoje pyta­nie, sza­nowny czy­tel­niku: jak to moż­liwe? Jak można darzyć miło­ścią czło­wieka, który ską­pał pół świata we krwi?

Teraz, w spo­koj­niej­szych cza­sach, z dala od sza­leństw i okro­pieństw wojny, mogę zasta­na­wiać się nad takimi rze­czami. W miarę jak mijają lata i coraz wię­cej siwi­zny poja­wia się w nie­gdyś kasz­ta­no­wej grzy­wie i coraz wię­cej dole­gli­wo­ści nęka moje stawy, a ja coraz bar­dziej gar­bię się nad stro­ni­cami, które zapi­suję, nad tą kwe­stią dumam najwię­cej.

Wiem, sza­nowny czy­tel­niku, że nie otwo­rzy­łeś tego tomu, żeby zno­sić skargi sta­rej kobiety. Nie, ty chcesz poznać mojego brata i dowie­dzieć się, jak to się stało, że cał­kiem zmie­nił świat. Ale jego histo­rii nie da się opo­wie­dzieć, nie opo­wia­da­jąc rów­nież mojej, ponie­waż byli­śmy mocno ze sobą zwią­zani, on i ja. Łączyły nas krew i cel. Przez wiele lat było tak, jak­by­śmy dzie­lili jedną duszę, gdyż nasze plany i odda­nie świę­tej misji sta­no­wiły lustrzane odbi­cia. Prze­ko­na­łam się jed­nak, że lustro jest naj­gor­szym z kłam­ców i żadne nie pozo­staje nie­na­zna­czone przez czas.

Potrze­bo­wa­łam lat kon­tem­pla­cji, by okre­ślić chwilę, w któ­rej połą­czyła mnie praw­dziwa więź z Kehl­bran­dem. Może wtedy, gdy w wieku sied­miu lat spa­dłam z mojego pierw­szego konia i przez dłuż­szą chwilę chli­pa­łam nad kola­nem zdar­tym do krwi. Pod­biegł do mnie Kehl­brand, pra­wie dwu­na­sto­letni. Inne dzieci z naszego skeldu śmiały się i rzu­cały odcho­dami w beksę. Brat pomógł mi wstać. Już miał dłu­gie koń­czyny oraz smu­kłość uro­dzo­nego wojow­nika, i był ode de mnie wyż­szy o co naj­mniej trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, tak jak przez resztę naszego życia.

– Druhr-tiva­rik, źre­baczku, nie płacz – powie­dział z tro­ską w gło­sie, uży­wa­jąc okre­śle­nia kapła­nów na tych, któ­rzy mają w sobie Boską Krew. Kciu­kiem wytarł mi łzy z oczu.

Potem uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco, przy­wo­łał swój zwy­kły wyraz pogardy i ude­rzył mnie w twarz otwartą dło­nią. Cios był dosta­tecz­nie silny, żeby powa­lić mnie na zie­mię. Na języku poczu­łam smak krwi.

Przez dłuż­szą chwilę mru­ga­łam oszo­ło­miona, ale stwier­dzi­łam ze zdzi­wie­niem, że łzy prze­stały mi pły­nąć. Patrząc zamglo­nym wzro­kiem, zoba­czy­łam, że Kehl­brand zbliża się do grupki dzieci. Skie­ro­wał się pro­sto do naj­wyż­szego, o rok star­szego krzep­kiego chło­paka imie­niem Obvar, któ­rego zawsze można było zoba­czyć na czele moich drę­czy­cieli.

– Druhr-tiva­rik – powtó­rzył mój brat, wymie­rza­jąc cios pię­ścią pro­sto w twarz Obvara – nie może być osą­dzany przez zwy­kłego śmier­tel­nika.

Bójka, jaka się mię­dzy nimi wywią­zała, była długa i krwawa. Stała się nawet legendą wśród dzie­cia­ków ze skeldu. Mocno przy­ćmiła wyrzą­dzoną dziecku Druhr-tiva­rik znie­wagę, która wkrótce została zapo­mniana. Jak sobie póź­niej uświa­do­mi­łam, taki wła­śnie był cel mojego brata, bo kapłani mieli zwy­czaj surowo karać podobne rze­czy. Po walce Obvar leżał na ziemi i jęczał, krwa­wiąc z licz­nych ran, pod­czas gdy Kehl­brand, tak samo zakrwa­wiony, stał na wła­snych nogach. Jak to czę­sto bywa z chłop­cami, w następ­nych dniach on i Obvar zostali naj­bliż­szymi przy­ja­ciółmi i braćmi od sio­dła aż do pew­nego szcze­gól­nego, fatal­nego dnia dwa­dzie­ścia lat póź­niej. Zdaje się jed­nak, sza­nowny czy­tel­niku, że wybie­gam naprzód.

A jed­nak nie, choć była to ważna lek­cja, tam­tego dnia nie połą­czyła nas praw­dziwa więź. Ani, o dziwo, rów­nież w pora­nek po moim pierw­szym Praw­dzi­wym Śnie. Musisz zro­zu­mieć, sza­nowny czy­tel­niku, że moc Boskiej Krwi jest kapry­śna. Choć ci z nas, któ­rych prze­zna­cze­niem jest dołą­cze­nie do grona Druhr-tiva­rik, rodzą się z matek o potęż­nych darach, to te dary nie zawsze są prze­ka­zy­wane dalej. W wielu wypad­kach pozo­stają uśpione przez całe dzie­ciń­stwo i ujaw­niają się dopiero w okre­sie doj­rze­wa­nia. Tak się stało ze mną. Praw­dziwy Sen ujaw­nił się na początku dwu­na­stego lata mojego życia, w tygo­dniu pierw­szej krwi.

Musisz mi wyba­czyć skromne umie­jęt­no­ści pisar­skie, sza­nowny czy­tel­niku, gdyż trudno mi oddać sło­wami grozę tam­tego pierw­szego snu. Uży­wam tego okre­śle­nia, ponie­waż słowo „wizja” jest tro­chę głu­pie, by nie rzec nie­od­po­wied­nie. Praw­dziwy Sen to stan poza rze­czy­wi­sto­ścią, choć wydaje się cał­ko­wi­cie realny temu, kto go doświad­cza. Nie­obecne są dez­orien­ta­cja i przy­tę­pione wra­że­nia ze zwy­kłego snu. Dotyk powie­trza na skó­rze, zapa­chy nie­sione przez wiatr, żar pło­mie­nia czy ból ska­le­cze­nia. Wszystko to jest w pełni odczu­wane.

Tam­tej nocy, kiedy leża­łam na matach w namio­cie, który dzie­li­łam z innymi uprzy­wi­le­jo­wa­nymi dziećmi ze skeldu, zapa­dłam w sen tak głę­boki i abso­lutny, jakiego jesz­cze ni­gdy nie zazna­łam. Zupeł­nie jakby na moje oczy narzu­cono czarną zasłonę, odci­na­jącą całe świa­tło i dozna­nia, a kiedy ją zdjęto, tra­fi­łam do kosz­maru.

Pamię­tam przede wszyst­kim krzyki. Cier­pie­nie giną­cego czło­wieka jest trudne do znie­sie­nia, zwłasz­cza jeśli ni­gdy wcze­śniej się go nie sły­szało. Widy­wa­łam już, jak umie­rają ludzie. Here­ty­ków, nie­wol­ni­ków i tych, któ­rzy naru­szyli odwieczne prawa, zwy­kle wią­zano i zmu­szano do uklęk­nię­cia pod ostrzem kata. Ale ich śmierć była szybka: bły­ska­wiczny cios sza­bli i głowy toczyły się po ziemi. Ciała wpa­dały w drgawki, cza­sami rów­nież twa­rze. Upiorny widok dla dziecka, ale na szczę­ście wszystko trwało krótko. To, co ujrza­łam w tym pierw­szym Praw­dzi­wym Śnie, nie było egze­ku­cją. Zoba­czy­łam bitwę.

Ska­za­niec leżał obok mar­twego konia i oczami peł­nymi prze­ra­że­nia i nie­do­wie­rza­nia wpa­try­wał się w plą­ta­ninę wła­snych wnętrz­no­ści. W krzyku otwie­rał i zamy­kał usta, ręce miał czer­wone od krwi, kiedy pró­bo­wał wepchnąć gala­re­to­wate trze­wia z powro­tem do brzu­cha. Ota­czał mnie chaos: dud­nie­nie kopyt, szczęk stali i dzi­kie rże­nie spło­szo­nych koni, a wszystko spo­wi­jał gęsty tuman kurzu.

Bitwa była w owych cza­sach zwy­czaj­nym wyda­rze­niem na Żela­znym Ste­pie. W tam­tym okre­sie Stahl­hast prze­cho­dził bole­sną prze­mianę z roz­pro­szo­nych i wiecz­nie wal­czą­cych ze sobą skel­dów w coś, co można nazwać praw­dzi­wym naro­dem. Zda­wało się, że co drugi mie­siąc wojow­nicy przy­tra­czają łuki do sio­deł i ostrzą kamie­niami sza­ble i lance, po czym dosia­dają koni i wyru­szają jed­nym wiel­kim zastę­pem. Wra­cali po wielu dniach albo tygo­dniach, zawsze zwy­cię­scy, z gło­wami wro­gów dyn­da­ją­cymi przy jukach. Gdy nad­cho­dził wie­czór, pili i opo­wia­dali o swo­ich wiel­kich czy­nach, ale stwier­dzi­łam, że te opo­wie­ści nie pasują do kosz­maru, który teraz mnie nawie­dził.

Mój wzrok bie­gał od jed­nej potwor­no­ści do dru­giej: peł­zną­cego męż­czy­zny, który bro­czył krwią z kiku­tów nóg, konia mio­ta­ją­cego się w kałuży wnętrz­no­ści, które wypły­wały z jego roz­pła­ta­nego brzu­cha. A pośród tego wszyst­kiego stał Kehl­brand, mój brat.

Jak miał w zwy­czaju w cza­sie bitew, teraz też nie nosił hełmu. Długi war­kocz powie­wał za nim, pod­czas gdy on wal­czył osa­czony przez prze­ciw­ni­ków ze wszyst­kich stron. Musiały być ich dzie­siątki, z wytło­czo­nym na zbro­jach kar­dy­na­łem szla­chet­nym, sym­bo­lem skeldu Rikar, naszego naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­nego wroga. Ata­ko­wali go raz za razem, a on raz za razem ciął ich sza­blą. Poru­szał się jak w tańcu: robił uniki przed pchnię­ciami lancą, uchy­lał się przed każ­dym sie­ką­cym ostrzem, zosta­wia­jąc za sobą ślad w postaci tru­pów. Wyda­wał się nie­zwy­cię­żony, nie­po­wstrzy­many, a moje serce puchło z dumy mimo ota­cza­ją­cych mnie okro­pieństw. Ale jak się póź­niej prze­ko­na­łam wiele razy, nie ma cze­goś takiego jak nie­zwy­cię­żony wojow­nik.

I kiedy Kehl­brand poło­żył ostat­niego ze swo­ich prze­ciw­ni­ków, bar­czy­stego męż­czy­znę o bru­tal­nej twa­rzy i z opa­ską na oku, z kurzu wyło­nił się rikar­ski łucz­nik. Cwa­ło­wał na wyso­kim bia­łym ogie­rze i pochy­lony nisko w sio­dle celo­wał z łuku z twa­rzą zasty­głą w wyra­zie sku­pie­nia. Krzyk­nę­łam ostrze­gaw­czo do brata, ale choć wytę­ży­łam głos, on mnie nie usły­szał. W Praw­dzi­wym Śnie można być świad­kiem, lecz ni­gdy uczest­ni­kiem.

Strzała tra­fiła mojego brata w kark, prze­szy­wa­jąc go na wylot, tak że sta­lowy grot wysta­wał z jego gar­dła na kilka cali. Gdyby Kehl­brand nosił hełm, mógłby prze­żyć. Zoba­czy­łam, że się chwieje, patrząc na kar­ma­zy­nowy grot z dziwną obo­jęt­no­ścią i lekko zasko­czoną miną. Potem upadł. Runął na zie­mię, a życie ucie­kło z jego ciała.

Obu­dzi­łam się z krzy­kiem ku roz­draż­nie­niu innych dzieci. Dwa dni póź­niej nade­szła wieść, że Rikar wcią­gnął w zasadzkę jedną z grup naszych myśli­wych i że będzie konieczna bitwa, żeby odpła­cić za znie­wagę. Odszu­ka­łam Kehl­branda pośród gro­ma­dzą­cych się wojow­ni­ków. Ist­niał zwy­czaj, że krewni dawali upo­minki tym, któ­rzy wyru­szali na wojnę, więc nie ścią­gnę­łam na sie­bie niczy­jej uwagi, kiedy zbli­ży­łam się do brata. On jed­nak zmie­rzył mnie wzro­kiem z roz­ba­wie­niem i zasko­cze­niem, bo wie­dział, że zwy­kle uni­kam takich rze­czy.

– Dzię­kuję, źre­baczku – powie­dział, kiedy wci­snę­łam mu w dłoń małą drew­nianą rzeźbę. Sama zro­bi­łam tego konia, a skrom­ność nie powstrzy­muje mnie przed stwier­dze­niem, że zawsze byłam w tym świetna. – Bar­dzo ładny…

Kehl­brand umilkł, kiedy przy­su­nę­łam się bli­żej, sta­nę­łam na pal­cach i obję­łam go, szep­cząc mu cicho do ucha:

– Odwróć się, kiedy zabi­jesz czło­wieka z opa­ską na oku. Uwa­żaj na łucz­nika na bia­łym koniu. – Puści­łam go i ode­szłam, ale jesz­cze na chwilę się zatrzy­ma­łam. – I naprawdę powi­nie­neś w przy­szło­ści nosić hełm.

Odda­li­łam się z dud­nią­cym ser­cem. Nikomu wię­cej nie powie­dzia­łam o Praw­dzi­wym Śnie ani nie zamie­rza­łam tego robić. Inni mogli się cie­szyć z ujaw­nie­nia w nich bożych darów i pobiec do kapła­nów z rado­sną nowiną. Ja wie­dzia­łam swoje.

Wojow­nicy wró­cili sie­dem dni póź­niej, kiedy sie­dzia­łam sama w namio­cie i załza­wio­nymi oczami patrzy­łam przez odchy­loną klapę. Pamię­tam, że wcale nie byłam zasko­czona, kiedy Kehl­brand wszedł do środka, pochy­la­jąc się, i usiadł obok mnie. Czu­łam jedy­nie posępną pew­ność. Mój brat był praw­dzi­wym wojow­ni­kiem Hastu i znał swoje obo­wiązki. Tych, u któ­rych ujaw­niły się dary, nale­żało zapro­wa­dzić do Wiel­kiego Toru i prze­ka­zać kapła­nom.

Kehl­brand przez dłuż­szy czas patrzył na mnie w mil­cze­niu. Jego mina wyra­żała raczej namysł niż podziw i respekt. W końcu ode­zwał się bez­barw­nym gło­sem:

– Zatrzy­ma­łem bia­łego ogiera. To mój pre­zent dla cie­bie.

Poki­wa­łam głową, prze­ły­ka­jąc ślinę. Gar­dło mia­łam suche jak pia­sek.

– Pojadę na nim, kiedy zabie­rzesz mnie do kapła­nów. – Mój głos zabrzmiał cienko i chra­pli­wie.

– Dla­czego miał­bym to zro­bić, źre­baczku? – Brat ujął w dło­nie moją twarz.

– Oni się dowie­dzą. Zawsze wie­dzą…

– Cii. – Kciu­kami starł łzy wzbie­ra­jące w moich oczach i się­gnął do swo­jego ple­caka. – Mam dla cie­bie jesz­cze jeden pre­zent.

Ząb był długi i biały, osa­dzony w srebr­nej kla­merce i zawie­szony na łań­cuszku. Zoba­czy­łam, że jest na nim jakiś czarny napis. Umia­łam czy­tać litery języka Kupiec­kich Kró­lestw, ale tych nie zna­łam.

– Wyrwa­łem go ze szczęki bia­łego tygrysa – powie­dział Kehl­brand. – Wiele pór roku temu odszu­ka­łem na pół­noc­nych pust­ko­wiach starą kobietę, o któ­rej mówiono, że zna się na Boskiej Krwi. Przy­się­gała, że ten ząb ukryje cię przed kapła­nami, i wytar­go­wała ode mnie trzy konie i samo­ro­dek złota, zanim mi go oddała. Podob­nie jak ty mar­twi­łem się, że kapłani po mnie przyjdą, jeśli w mojej krwi przy­śpie­szy moc. Ponie­waż wydaje się, że to ni­gdy nie nastąpi – prze­ło­żył łań­cu­szek przez moją głowę i umie­ścił chłodny metal na mojej szyi – daję go teraz tobie.

Ale nawet ten gest, choć nas zbli­żył i uczy­nił bra­tem i sio­strą bar­dziej niż pocho­dze­nie z tego samego łona, nie przy­pie­czę­to­wał osta­tecz­nie więzi, jaka nas połą­czyła. Rzecz, która naprawdę splo­tła ze sobą nasze dusze, wyda­rzyła się w dniu, kiedy nas wezwano, żeby­śmy zoba­czyli, jak mestra-dirh­mar, wielki kapłan, zabija naszego star­szego brata.

– Bądź­cie świad­kami sądu Nie­wi­dzial­nych! – zain­to­no­wał sta­rzec, ści­ska­jąc w kości­stych dło­niach nóż unie­siony nad głową. – I dobrze poznaj­cie ich lek­cje! Miło­sier­dzie to sła­bość! Współ­czu­cie to tchó­rzo­stwo! Mądrość to fałsz! Jeśli krew jest słaba, niech zosta­nie prze­lana!

Teh­lvar, nasz brat, leżał nagi na ołta­rzu przed kapła­nem, jego ciało z sie­cią blizn na wyrzeź­bio­nych mię­śniach było bla­dym, dłu­gim na sześć stóp świa­dec­twem wielu bitew. Pamię­tam, że tylko lekko drgnął, kiedy zawisł nad nim nóż. Kapłan zacze­kał, aż cie­nie rzu­cane przez poszar­pany maje­stat Wiel­kiego Toru znikną, wyzna­cza­jąc dokładną chwilę, kiedy słońce zrówna się z tym miej­scem pośrodku Żela­znego Stepu. Gdy od lekko zakrzy­wio­nego ostrza odbiły się pro­mie­nie połu­dnio­wego słońca, sta­rzec opu­ścił nóż. Jedno szyb­kie, wprawne pchnię­cie tra­fiło pro­sto w serce Teh­lvara. Patrzy­łam, jak mój brat się wygina, jak wpada w kon­wul­sje pod­czas kilku ostat­nich ude­rzeń prze­bi­tego serca, a potem nie­ru­cho­mieje.

– Druhr-tiva­rik! – rzekł mestra-dirh­mar i lekko stęk­nął z wysiłku, wycią­ga­jąc nóż z ciała Teh­lvara i uno­sząc go wysoko.

Krew ście­kła mu po ramie­niu na obna­żony tors. Jako jedna z Boskiej Krwi sta­łam wśród uprzy­wi­le­jo­wa­nych mię­dzy dwoma masyw­nymi kamie­niami, które two­rzyły wschod­nią bramę. W rezul­ta­cie znaj­do­wa­łam się dosta­tecz­nie bli­sko ołta­rza, by być świad­kiem ponu­rych, ale fascy­nu­ją­cych szcze­gó­łów mor­der­stwa brata. Pamię­tam, jak krew kapała na zwiot­czałe mię­śnie piersi kapłana i ostre żebra. Dziwna była myśl, że tak potężny wojow­nik jak Teh­lvar mógł zostać zabity przez sła­bego starca, który ni­gdy nie poznał bitwy.

To jest mestra-dirh­mar, upo­mnia­łam sie­bie, powta­rza­jąc jego słowa i spusz­cza­jąc wzrok wraz z tysią­cami świad­ków naj­bar­dziej uświę­co­nego z rytu­ałów. On mówi w imie­niu Nie­wi­dzial­nych. Nawet wtedy te słowa brzmiały pusto, moja czo­ło­bit­ność była jedy­nie mecha­niczną reak­cją dobrze wytre­so­wa­nego psa. Inna, praw­dziw­sza myśl kryła się pod moim hoł­dem, kiedy ja i zgro­ma­dzeni lumi­na­rze ze stu skel­dów padli­śmy na kolana i skło­ni­li­śmy głowy do ziemi. To tylko słaby sta­rzec. Teh­lvar był lep­szy.

Powi­nie­neś zro­zu­mieć, sza­nowny czy­tel­niku, że nie kocha­łam Teh­lvara. Młod­sza od niego o trzy­na­ście lat zna­łam go jedy­nie z repu­ta­cji, ale co to była za repu­ta­cja. Mówiło się, że zabił ponad pięć­dzie­się­ciu ludzi w poje­dyn­kach przed tym, jak został skel­ti­rem. To pod przy­wódz­twem Teh­lvara skeld Cova zdo­był wysoką pozy­cję. Dzięki jego odwa­dze i umie­jęt­no­ściom w bitwie Trzech Rzek here­tyccy zdrajcy Boskiej Krwi zostali zabici albo poj­mani. Choć mię­dzy nimi prze­trwało sporo nie­zgody, wiele skel­dów Hostu zostało sojusz­ni­kami zamiast wiecz­nie zwal­cza­ją­cymi się rywa­lami. Ale te zasługi nie wystar­czyły, żeby ura­to­wać The­lvara przed nożem wiel­kiego kapłana.

Wezwany do Wiel­kiego Toru został popro­szony o odpo­wiedź na ostat­nie z trzech pytań, co miało mu zapew­nić osta­teczne namasz­cze­nie na mestra-skel­tira, wiel­kiego pana Hastu. Wcze­śniej kapłani wzy­wali go dwa razy, żeby zadać mu pyta­nie, i dwa razy Teh­lvar udzie­lił zado­wa­la­ją­cej odpo­wie­dzi. Nie wszy­scy skel­ti­ro­wie dostę­po­wali tego zaszczytu, a jedy­nie ci, któ­rzy zdo­byli naj­więk­szą sławę. Cza­sami mijały lata i nikomu nie zada­wano pyta­nia, a tylko czte­rech skel­ti­rów w całej dłu­giej histo­rii Hastu odpo­wie­działo pra­wi­dłowo na dwa i żaden na trze­cie. Od dawna cze­ka­li­śmy na poja­wie­nie się mestra-skel­tira, przy­wódcy, który zapew­niłby nam pano­wa­nie nie tylko nad Żela­znym Ste­pem, ale nad dużo bogat­szymi zie­miami Kupiec­kich Kró­lestw na połu­dniu.

Jed­nakże jak­kol­wiek brzmiała odpo­wiedź The­lvara, udzie­lona jedy­nie zgro­ma­dze­niu kapła­nów, z dala od przy­by­łego tłumu, nie wystar­czyła, żeby zapew­nić mu wła­dzę. Był druhr-tiva­ri­kiem, Boska Krew pły­nęła w jego żyłach, podob­nie jak w moich, ale oka­zał się słaby, a jeśli krew jest słaba, musi zostać prze­lana.

– Kehl­bran­dzie Rey­eriku! – zawo­łał mestra-dirh­mar, opusz­cza­jąc nóż i wska­zu­jąc nim na mło­dego męż­czy­znę klę­czą­cego obok mnie. – Wstań i daj się poznać!

Patrząc, jak mój brat wstaje, wal­czy­łam z impul­sem, żeby jakoś go powstrzy­mać. Choć młoda i prze­siąk­nięta kapłań­skimi kłam­stwami, wie­dzia­łam, że jego wybór jest prze­kleń­stwem, a nie bło­go­sła­wień­stwem. Zatrzy­ma­nie go w tej chwili ozna­cza­łoby śmierć, ale nie tak szybką jak ta zadana The­lva­rowi. Zakłó­ce­nie świę­tych rytu­ałów przy­nio­słoby mi naj­gor­sze męki. Zatem może to strach poha­mo­wał wtedy moją rękę, bo ni­gdy nie uda­wa­łam, że jestem naj­od­waż­niej­szą z dusz. Jed­nak nie sądzę. Myślę, że jak wielu innych tam obec­nych chcia­łam, żeby to był Kehl­brand. Pra­gnę­łam być świad­kiem chwili, kiedy praw­dziwy mestra-skel­tir zaj­mie należne mu miej­sce. Tak więc nie pró­bo­wa­łam go zatrzy­mać, nie wtedy. To stało się póź­niej.

– Zgod­nie z pra­wem krwi jesteś teraz skel­ti­rem skeldu Cova – rzekł kapłan. – Jak naka­zują odwieczne prawa, jutrzej­szy ranek będzie prze­zna­czony na wyzwa­nia. Każdy wojow­nik odpo­wied­niej rangi, który cię pokona, zosta­nie skel­ti­rem w twoje miej­sce.

Kehl­brand skło­nił głowę na znak zgody, a następ­nie pod­niósł ją i spoj­rzał wycze­ku­jąco w oczy kapłana. Zoba­czy­łam, że twarz starca czer­wie­nieje z gniewu i nie­chęci. Mógł po pro­stu mil­czeć. Ofi­cjal­nie wyzna­czyw­szy mojego brata do roli skel­tira, nie miał obo­wiązku wzy­wać go na prze­słu­cha­nie, gdyby nie to, że Kehl­brand już zdo­był dużo więk­szą sławę niż więk­szość innych, któ­rzy kie­dyś dostą­pili tego zaszczytu, o czym każdy czło­nek Hastu dobrze wie­dział.

Usta kapłana roz­chy­liły się, odsła­nia­jąc pożół­kłe zęby w kiep­sko skry­wa­nym pół­szy­der­czym gry­ma­sie, po czym jego twarz znowu przy­brała wyraz pew­no­ści.

– Jeśli prze­ży­jesz, wróć godzinę przed góro­wa­niem słońca, żeby odpo­wie­dzieć na pierw­sze pyta­nie Nie­wi­dzial­nych.

Mestra-dirh­mar opu­ścił rękę i przyj­rzał się ciału Teh­lvara. Zoba­czy­łam, że wyraz jego twa­rzy nagle się zmie­nia i kon­tra­stuje z zasty­głą maską sprzed chwili. Teraz dostoj­nik wyda­wał się dużo star­szy, w jego oczach na krótką chwilę poja­wiły się smu­tek i żal, zanim odwró­cił się i ruszył mię­dzy rzę­dami pomniej­szych kapła­nów.

Mój lud nie lubi prze­dłu­ża­ją­cych się rytu­ałów, tak że wkrótce przed­sta­wi­ciele stu skel­dów roze­szli się do swo­ich obo­zo­wisk. Kehl­brand jed­nak został, więc ja rów­nież tak zro­bi­łam. Pod­szedł do ołta­rza, zamknął oczy i poło­żył dłoń na czole naszego brata, wypo­wia­da­jąc szep­tem ciche poże­gna­nie. Spę­dził u boku The­lvara więk­szość ostat­nich kilku lat i zdo­był dość roz­głosu, żeby mieć prawo do poje­dynku o płaszcz skel­tira, ale ni­gdy nie rzu­cił mu wyzwa­nia.

Za mną roz­le­gło się gło­śne bek­nię­cie. Zer­k­nę­łam przez ramię i zoba­czy­łam Obvara opie­ra­ją­cego się o mono­lit, z bukła­kiem wina w ręce. Mie­rzył mnie pyta­ją­cym spoj­rze­niem.

– On się żegna – powie­dzia­łam cicho.

– Pobożny dupek nie żyje – wymam­ro­tał Obvar, pod­cho­dząc do mnie. – Nie może nic usły­szeć, więc jaki w tym sens? – Pyta­nie było naj­wy­raź­niej reto­ryczne, bo uprze­dził moją odpo­wiedź, poda­jąc mi bukłak. – Napi­jesz się?

Obvar zawsze pro­po­no­wał mi coś do picia i oprócz tego jesz­cze wię­cej. Minęło wiele lat, odkąd jego dzie­cięce tyra­ni­zo­wa­nie ustą­piło miej­sca innemu rodza­jowi zain­te­re­so­wa­nia. Czę­sto przy­cho­dziła mi do głowy myśl, że wola­łam go jako łobuza niż jako zalot­nika. Jed­nakże pierw­szy impuls, żeby odmó­wić, uwiązł mi na języku, kiedy zauwa­ży­łam brak cie­le­snej żądzy w jego wzroku. Ina­czej niż z Kehl­bran­dem, róż­nica wzro­stu mię­dzy nami powięk­szyła się przez lata, tak że musia­łam zadzie­rać głowę, żeby wyba­dać wyraz jego twa­rzy. Po raz pierw­szy Obvar wyda­wał się raczej zmar­twiony niż pożą­dliwy.

– Daj mi to – powie­dzia­łam, bio­rąc od niego bukłak.

Pierw­szy łyk tak mnie zasko­czył, że wytrzesz­czy­łam oczy. Zamiast gęstego, kwia­to­wego wina z jagód pija­nego przez Hast poczu­łam na pod­nie­bie­niu coś dużo lżej­szego. Smak był bogaty i zło­żony, z miłą nutą zie­mi­sto­ści, zrów­no­wa­żoną przez gład­kość, dzięki któ­rej bar­dzo łatwo się ten napój prze­ły­kało.

– Nie jest tanie – powie­dział Obvar i zmarsz­czył grube brwi, kiedy wypi­łam następny solidny łyk.

– Co to jest? – zapy­ta­łam, odda­jąc mu bukłak.

– Nie jestem pewien nazwy. Robią je z jakichś owo­ców rosną­cych w kra­inie po dru­giej stro­nie morza. Przy­naj­mniej tak mówił kupiec, któ­remu je ukra­dłem. Pozwo­li­łem mu żyć pod warun­kiem, że wróci następ­nego lata z więk­szą ilo­ścią. Powie­dzia­łem, że nawet mu za nie zapłacę. Czy to nie było miłe z mojej strony?

– Innym z jego kara­wany też pozwo­li­łeś żyć?

– Mło­dym. – Obvar wzru­szył ramio­nami i napił się wina. – Nie­wol­nicy są cenni.

– Ależ z cie­bie odra­ża­jące zwie­rzę, Obva­rze. – W moim gło­sie zabrzmiała szczera pogarda, dosta­tecz­nie gło­śna, żeby bukłak zatrzy­mał się w dro­dze do jego ust roz­cią­gnię­tych w uśmie­chu.

– Osiem­na­ście wio­sen – powie­dział i przy­su­nął się bli­żej, a do jego wzroku wró­ciła zna­joma żądza. – I na­dal nie­za­mężna. Zawsze mi się podoba, jak chłosz­czesz mnie języ­kiem, dziew­czyno. Od razu się zasta­na­wiam, co jesz­cze on potrafi.

Wbi­łam wzrok w jego oczy, naj­wyż­szą pogardą odpo­wia­da­jąc na lubież­ność, jaką w nich doj­rza­łam. Nie bałam się ani nie czu­łam potrzeby się­gnię­cia po długi nóż, który nosi­łam przy pasie. Byłam druhr-tiva­rik i pod­czas gdy dzie­cięce prze­śla­do­wa­nie karano laniem, każda znie­waga albo krzywda wyrzą­dzona teraz, kiedy byłam w wieku zdat­nym do rodze­nia dzieci, ozna­cza­łaby dla niego długą ago­nię i hańbę. Ale kiedy nasze spoj­rze­nia się zwarły i sekundy zmie­niły się w minuty, zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy to jest ten dzień, w któ­rym jego żądza w końcu weź­mie górę nad ostroż­no­ścią.

– Kiedy twój brat zosta­nie mestra-skel­ti­rem – powie­dział Obvar zachryp­nię­tym gło­sem, obna­ża­jąc zęby – pod­bi­jemy wszyst­kich. Spu­sto­szymy zie­mie Kupiec­kich Kró­lestw aż po Złote Morze, a ja będę u jego boku w każ­dej bitwie. Kiedy skoń­czy się ta wspa­niała rzeź i spad­nie ostat­nia kro­pla krwi, on zapyta, jakiej pra­gnę nagrody za swoją służbę. Jak myślisz, o co go popro­szę?

– Lura­lyn.

Na dźwięk głosu mojego brata nasze spoj­rze­nia pomknęły ku ołta­rzowi. Kehl­brand nie patrzył na nas, tylko na­dal wpa­try­wał się w ciało Teh­lvara.

– Mam radę. – Wresz­cie spoj­rzał na Obvara. – Idź, bra­cie, zaspo­kój swój ape­tyt z nie­wol­nicą i zostaw moją sio­strę w spo­koju. Tylko nie upij się za bar­dzo. Możemy jutro potrze­bo­wać two­jego ostrza.

Obvar zesztyw­niał, a ja zoba­czy­łam, że po jego szczu­płej, bro­da­tej twa­rzy prze­myka lek­kie drgnie­nie urazy. Ten wyraz jed­nak szybko znik­nął, a on wydał ciche wes­tchnie­nie zgody. Ci dwaj byli braćmi od sio­dła, ale teraz Kehl­brand został skel­ti­rem.

– Pro­szę – burk­nął Obvar, wci­ska­jąc mi w ręce bukłak. – Na znak sza­cunku dla sio­stry skel­tira.

Patrzy­łam, jak masze­ruje w stronę obo­zo­wi­ska naszego skeldu, i współ­czu­łam pecho­wej nie­wol­nicy, która przy­cią­gnie jego uwagę. Nie­wol­nicy nie są czę­ścią Hastu. W duchu wyre­cy­to­wa­łam jedno z odwiecz­nych praw i pode­szłam do Kehl­branda sto­ją­cego przy ołta­rzu. Wszystko, co nie z Hastu, jest łupem.

– Napij się. – Poda­łam mu bukłak. – Naprawdę nie jest złe.

Brat mnie zigno­ro­wał, nie odry­wa­jąc wzroku od gład­kiej, pustej twa­rzy naszego brata. Teh­lvar miał usta roz­cią­gnięte w paro­dii uśmie­chu i obna­żone zęby. Nie mogłam długo patrzeć na ten śmier­telny gry­mas. Pocią­gnę­łam duży haust wina Obvara.

– Wiesz, dla­czego kapłani go zabili, Lura­lyn? – spy­tał Kehl­brand.

Jak zwy­kle mówił cichym gło­sem. Mój brat rzadko krzy­czał. Nawet w cza­sie poje­dyn­ków nie­liczne słowa, które wyrzu­cał z sie­bie pośród szczęku broni, były wypo­wia­dane spo­koj­nym, nie­mal zatro­ska­nym szep­tem. Mimo to nie przy­po­mi­nam sobie, żeby ktoś go nie dosły­szał albo nie zro­zu­miał choćby jed­nego słowa z jego wypo­wie­dzi.

– Źle odpo­wie­dział na pyta­nie – odpar­łam, wycie­ra­jąc usta ręka­wem czar­nej baweł­nia­nej szaty.

– Nie sły­szę smutku w twoim gło­sie, źre­baczku – stwier­dził Kehl­brand, w końcu odwra­ca­jąc się do mnie. – Nie kocha­łaś naszego brata? Czy twoje serce nie pęka, że odszedł z tego świata?

Komuś słu­cha­ją­cemu z boku jego pyta­nia wyda­łyby się poważne i szczere, zabar­wione nutą urazy z powodu mojej pozor­nej obo­jęt­no­ści. Ja jed­nak zna­łam swo­jego brata dosta­tecz­nie dobrze, by roz­po­znać w nich lekką drwinę.

– Wyszli­śmy z tego samego łona – powie­dzia­łam. – Ale nie jeste­śmy z tego samego ojca. Teh­lvar był mi obcy przez więk­szość życia. Ale… – Zro­bi­łam pauzę i przyj­rza­łam się ciału spo­czy­wa­ją­cemu na ołta­rzu. Znowu ude­rzyła mnie sama liczba bitew­nych ran, nie­któ­rych od dawna wygo­jo­nych, innych nie star­szych niż parę tygo­dni. Wie­dzia­łam, że na ciele Kehl­branda jest nie­mal tyle samo blizn. – Mimo to przy­kro mi, że umarł. Był dobrym skel­ti­rem, nawet jeśli tro­chę za bar­dzo lubił recy­to­wać nauki kapła­nów.

– Nauki kapła­nów – powtó­rzył Kehl­brand, wolno kiwa­jąc głową. – Zawsze kochał te lek­cje. „Zapu­ści­łem się poza Żela­zny Step, bra­cie”, powie­dział mi kie­dyś. „Ludzie, któ­rzy tam miesz­kają, pro­wa­dzą życie pełne nie­pew­no­ści i cha­osu. Czczą sła­bość i roz­ko­szują się chci­wo­ścią. Z kłamstw czy­nią cnotę, z uczci­wo­ści grzech. Kiedy pojawi się mestra-skel­tir, zmyje wszystko krwią. Wła­śnie to zoba­czyli kapłani”.

Kehl­brand umilkł, poło­żył dłoń na mar­twych oczach Teh­lvara i zamknął mu powieki.

– Ale ty się mylisz, źre­baczku. Oni nie zabili go z powodu odpo­wie­dzi, którą im dał. Zabili go, bo nie dał żad­nej. Nie był mestra-skel­ti­rem i o tym wie­dział.

– Ustą­pił ci miej­sca – stwier­dzi­łam.

– Tak. Powie­dział mi to ostat­niej nocy. Długo roz­ma­wia­li­śmy i on zdra­dził mi wiele rze­czy, łącz­nie z pyta­niem, które jutro mi zada­dzą, i tym, które zada­dzą mi za rok, a ja powi­nie­nem odpo­wie­dzieć na nie pra­wi­dłowo.

Patrzy­łam na niego onie­miała. Bukłak omal nie wypadł mi z ręki, zanim się opa­no­wa­łam. Uzna­łam, że konieczny jest kolejny łyk, jeśli mam odzy­skać mowę.

– Zdra­dził ci? To here­zja!

Zęby Kehl­branda, bar­dzo białe i bar­dzo równe, zalśniły, kiedy wybuch­nął rzad­kim u niego śmie­chem.

– W swoim cza­sie, sio­stro, powiem ci, czego się dowie­dzia­łem zeszłej nocy, a ty zro­zu­miesz absur­dal­ność słów, które wła­śnie wygło­si­łaś.

Jego roz­ba­wie­nie nie trwało długo. Kehl­brand zabrał rękę z oczu The­lvara i chwy­cił mnie za ramię.

– Jutro zapy­tają mnie o moje imię.

– Już je znają. Kehl­brand Rey­erik, skel­tir skeldu Cova.

– Nie, zapy­tają o inne imię. Imię godne mestra-skel­tira. Imię, które żoł­nie­rze Kupiec­kich Kró­lestw będą wyma­wiać ze stra­chem, kiedy usły­szą tętent kopyt Stahl­ha­stu na ste­pie. Imię, które zapro­wa­dzi nas aż do Zło­tego Morza i dalej.

Prze­su­nął dłoń z mojego ramie­nia na twarz, objął poli­czek. Kiedy się do mnie uśmiech­nął, zoba­czy­łam w jego oczach żal i poczu­cie winy, bo znał donio­słość tego, o co zamie­rzał popro­sić.

– Wła­śnie tego od cie­bie potrze­buję: imie­nia. Lura­lyn, droga sio­stro, czas, żebyś znowu śniła.

Choć pró­bo­wa­łam się opie­rać, choć od przy­by­cia do tego miej­sca uni­ka­łam patrze­nia w tamtą stronę, mój wzrok w nie­unik­niony spo­sób pomknął do Gro­bowca. Budowla stała w środku pół­okręgu z żelaza i skał two­rzą­cego Wielki Tor. Nie­ozdo­biony, szary kloc o sze­ro­ko­ści dzie­się­ciu kro­ków i wyso­ko­ści dwu­na­stu stóp, z otwo­rem we wschod­niej ścia­nie. Wej­ście było czar­nym pro­sto­ką­tem na tle sza­ro­ści, bo ze środka nie wydo­sta­wało się żadne świa­tło. Kapłani ni­gdy go nie strze­gli.

– Nie bój się – powie­dział Kehl­brand, kiedy bez mru­ga­nia wpa­try­wa­łam się w czarne drzwi Gro­bowca. – Kapłani nic nie wie­dzą. Zadba­li­śmy o to.

– Dowie­dzą się. – Stwier­dzi­łam, że nie jestem w sta­nie zapa­no­wać nad drże­niem w gło­sie. Moja ręka z wła­snej woli wsu­nęła się pod szatę i zamknęła na zębie tygrysa, ści­snęła go mocno. – Nawet z tym, tak bli­sko… tego. Dowie­dzą się.

– Prze­ce­niasz ich moż­li­wo­ści. Oni mają zale­d­wie uła­mek tej mocy, jaką udają. Ich praw­dziwa wła­dza bie­rze się z ilu­zji, które stwa­rzają, żeby zapa­no­wać nad duszami naszego ludu, a wszyst­kie ilu­zje z cza­sem blakną. To kolejna lek­cja, jaką zeszłej nocy podzie­lił się ze mną Teh­lvar.

– Dowie­dzą się! – powtó­rzy­łam z upo­rem, nie­na­wi­dząc się za łzy w oczach.

Odbie­ra­łam jego żąda­nie jako zdradę, ego­istyczną prośbę nisz­czącą zaufa­nie mię­dzy nami. Bo z całego naszego skeldu, spo­śród mojego rodzeń­stwa i kuzy­nów Boskiej Krwi, tylko on znał prawdę. Gdyby kapłani kie­dyś ją odkryli, weszła­bym przez te czarne drzwi, a to, co by z nich wyszło, nie byłoby mną.

– Zmu­szą mnie…

Zawie­si­łam głos, a brat przy­cią­gnął mnie do sie­bie i oto­czył ramio­nami niczym kona­rami potęż­nego drzewa. Miały przyjść inne słowa, inne przy­sięgi i obiet­nice, ale ja już wtedy zro­zu­mia­łam, że nasza więź została przy­pie­czę­to­wana tym uści­skiem. To była ta chwila, kiedy sta­łam się naprawdę jego. W obję­ciach brata wszyst­kie lęki pierz­chły, a ja wie­dzia­łam, że on ni­gdy nie pozwoli, żeby stała mi się jakaś krzywda, na ciele czy duszy.

– Zabiję każ­dego kapłana, jeśli choćby to zapro­po­nują – wyszep­tał mi do ucha. – Poma­luję ten tor ich krwią, nasa­dzę głowy na pale wbite krę­giem wokół Gro­bowca, żeby zoba­czył je cały Hast. – Odsu­nął się i starł kciu­kami moje łzy, tak jak przez wszyst­kie minione lata, tyle że tym razem nie było policzka, który wymie­rzał po chwi­lach dobroci. – Wie­rzysz mi, źre­baczku?

– Tak, bra­cie – powie­dzia­łam, przy­ci­ska­jąc głowę do jego piersi i słu­cha­jąc rów­no­mier­nego bicia jego serca. – Wie­rzę ci.

***

Wezwa­nie Praw­dzi­wego Snu nie jest skom­pli­ko­wa­nym pro­ce­sem. To nie mistyczna ani rytu­alna rzecz. Wbrew wie­rze­niom nie­oświe­co­nych kul­tur nie wymaga żad­nych inkan­ta­cji, cuch­ną­cych mik­stur ani krwi nie­szczę­snych zwie­rząt. Prawdę mówiąc, jak odkry­łam w latach po pierw­szej mani­fe­sta­cji mojego daru, wymaga jedy­nie bez­piecz­nego i wygod­nego miej­sca, cichego i spo­koj­nego. Dla­tego opu­ści­łam tam­tej nocy obo­zo­wi­sko Cavy. Zabawa zaczęła się wcze­śnie, nor­malna przy­zwo­itość została odrzu­cona na rzecz picia, odu­rza­nia się i nie­skrę­po­wa­nej kopu­la­cji.

Eskor­to­wana przez Kehl­branda i jego dwóch naj­bar­dziej zaufa­nych towa­rzy­szy od sio­dła, zosta­wi­łam za sobą gwar świę­to­wa­nia i poje­cha­łam poza sku­pi­sko namio­tów na bez­kres Żela­znego Stepu. Pię­cio­mi­lowa jazda pod gwiaz­dami przy­wio­dła nas do małego wznie­sie­nia w poza tym cał­ko­wi­cie pła­skiej oko­licy. Dwaj wojow­nicy roz­bili na nim namiot, przy­wią­zali wodze koni do nad­garst­ków dłu­gimi linami i wyco­fali się na sto­sowną odle­głość. Jeden zwró­cił się twa­rzą na wschód, drugi na zachód. Obaj trzy­mali w pogo­to­wiu łuki z nasa­dzo­nymi strza­łami. Nie wie­dzia­łam, czy Kehl­brand powie­dział im, co się wyda­rzy tej nocy, ale byłam pewna, że nawet jeśli tak, żaden ni­gdy o tym nie będzie mówił. Tych, któ­rzy zapew­nili sobie jego przy­jaźń, cecho­wała cał­ko­wita lojal­ność.

– Gdy­byś się nudził. – Poda­łam Kehl­bran­dowi bukłak Obvara.

– Mmm – mruk­nął brat po spró­bo­wa­niu trunku, z uzna­niem uno­sząc brwi. – Znam ten tru­nek. Robiony z owocu zwa­nego wino­gro­nem przez bar­ba­rzyń­ców zza Dużego Morza, któ­rzy żyją w kró­le­stwie nęka­nym przez nie­koń­czące się wojny i irra­cjo­nalne prze­sądy. – Poło­żył bukłak przy małym ogni­sku, które wcze­śniej roz­pa­lił. – Będą zado­wo­leni z pokoju, jaki z cza­sem im przy­nie­siemy.

– Zamie­rzasz jechać tak daleko?

– Zamie­rzam obje­chać cały świat. Bo czyż kapłani nie prze­po­wie­dzieli, że wła­śnie tak zrobi mestra-skel­tir?

Prze­wró­ci­łam oczami i wpeł­złam do namiotu.

Zdję­łam szatę z bawo­lej skóry i wycią­gnę­łam się na futrach, które roz­ło­żyli dla mnie towa­rzy­sze brata. Jak zwy­kle na ste­pie wiał silny wiatr i poły namiotu łopo­tały. Ten zna­jomy refren mi nie prze­szka­dzał, kiedy dąży­łam do uspo­ko­je­nia umy­słu, żeby spro­wa­dzić czarną zasłonę i Praw­dziwy Sen.

Po pierw­szym doświad­cze­niu przez długi czas odrzu­ca­łam swój dar ze stra­chu, czego mogę się dowie­dzieć, gdy zasłona się pod­nie­sie. Jed­nakże cie­ka­wość, cecha być może naj­trud­niej­sza do okieł­zna­nia, w końcu zwy­cię­żyła. Moje próby z początku były nie­udane: Praw­dziwy Sen przy­no­sił jedy­nie mgnie­nia miejsc i ludzi o tak obcych stro­jach i mowie, że wia­do­mość, którą mi prze­ka­zy­wano, sta­wała się nie­zro­zu­miała. Dopiero po wielu eks­pe­ry­men­tach odkry­łam, że Praw­dziwy Sen wymaga celu, pyta­nia napro­wa­dza­ją­cego na prawdę.

„Imię mojego brata”, wyszep­ta­łam w duchu, kiedy opadł na mnie czarny woal. „Jakie ono jest?”.

Zasłona posłusz­nie się roz­stą­piła, a ja zna­la­złam się na szczy­cie niskiego wznie­sie­nia. Wysoka trawa szu­miała na wie­czor­nym wie­trze. Niebo przy­brało ciemne barwy zmierz­chu, zoba­czy­łam liczne ogni­ska pło­nące pode mną w płyt­kim obni­że­niu terenu. Widząc istne mia­steczko namio­tów sku­pio­nych wokół ognisk, przy któ­rych sie­dzieli albo stali męż­czyźni, uświa­do­mi­łam sobie, że to armia. Broń i zbroje pię­trzyły się w sto­sach, zupeł­nie inne od czar­nych żela­znych napier­śni­ków i kol­czug Hastu. Te były zro­bione z nakła­da­ją­cych się na sie­bie sta­lo­wych płyt, a włócz­nie o zakrzy­wio­nych ostrzach nale­żały do żoł­nie­rzy w służ­bie Kupiec­kich Kró­lestw. Była to naj­więk­sza wataha, jaką w życiu widzia­łam, licząca tysiące ludzi.

– Kim jesteś?

Drgnę­łam na dźwięk obcego głosu. Kil­ka­na­ście kro­ków ode mnie stała kobieta o wyglą­dzie bar­dzo zaska­ku­ją­cym w swo­jej cał­ko­wi­tej obco­ści. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam takiego stroju: się­ga­ją­cej do kostek pro­stej szaty z czar­nych piór, z małym bia­łym zna­kiem w kształ­cie pło­mie­nia na piersi. Rów­nież jej rysy i cera były cał­ko­wi­cie inne niż u ludów Kupiec­kich Kró­lestw, a raczej takie jak u człon­ków Stahl­ha­stu o nie­bie­skich oczach i jasnej skó­rze. Ale naj­bar­dziej zasko­czyło mnie, wręcz prze­ra­ziło to, że kobieta patrzyła pro­sto na mnie. Widziała mnie.

– Kim jesteś? – powtó­rzyła, roz­glą­da­jąc się po oto­cze­niu sze­roko otwar­tymi, prze­stra­szo­nymi oczami. – Gdzie ja jestem?

Mogłam tylko gapić się na nią oszo­ło­miona. Jesz­cze nikt w cza­sie poprzed­nich Praw­dzi­wych Snów nie zauwa­żył mojej obec­no­ści. Jak to w ogóle moż­liwe? Prze­cież mnie tam naprawdę nie było.

– Wezwa­łaś mnie tutaj? – spy­tała kobieta, zbli­ża­jąc się do mnie, nagle bar­dziej roz­gnie­wana niż zdez­o­rien­to­wana.

Nie poru­szy­łam się, na­dal drę­czona nie­pew­no­ścią i zdzi­wiona, że nie­zna­joma w czar­nej sza­cie nie nosi butów. Stopy miała czarne od brudu, a ja z jakie­goś powodu uzna­łam ten widok za dziw­nie fascy­nu­jący.

– To nie jest wizja od Ojca – stwier­dziła kobieta, rzu­ca­jąc się na mnie. – Jest ina­czej. Czuję to!

Fascy­na­cja jej sto­pami w połą­cze­niu z prze­moż­nym uczu­ciem cał­ko­wi­tego zasko­cze­nia opóź­niła moją reak­cję, kiedy nie­zna­joma chwy­ciła mnie za ramiona moc­nym uści­skiem. Kiedy jej twarz zna­la­zła się kilka cali od mojej, zauwa­ży­łam prze­krwione oczy. Było to uro­dziwe obli­cze, a jego gład­kość świad­czyła, że kobieta ma około trzy­dzie­stu lat. Twarz wień­czyła nie­sforna masa ciem­nych, nie­ucze­sa­nych wło­sów. Oddech miał zna­jomy cierpki zapach, co w połą­cze­niu z zaczer­wie­nio­nymi oczami pro­wa­dziło do jed­nego wnio­sku. Pijaczka. Mój sen nawie­dziła pijaczka o brud­nych sto­pach.

– Nie pró­buj mnie oszu­kać, wiedźmo! – wysy­czała. – Co knuje Ciem­ność?

Otrzeź­wił mnie jej lekki, ale kwa­śny oddech. Skrzy­wi­łam się z odrazą, gwał­tow­nie szarp­nę­łam głową i ude­rzy­łam czo­łem o jej nos. Sku­tek był natych­mia­stowy. Ręce zsu­nęły się z moich ramion, kobieta z jękiem opa­dła na kolana.

– Pyta­łaś mnie, kim jestem. – Wycią­gnę­łam zza pasa długi nóż i przy­sta­wi­łam go do jej szyi. – Chcia­ła­bym naj­pierw poznać twoje imię.

Widząc ostrze przy­tknięte do jej ciała, uświa­do­mi­łam sobie, że skoro możemy dotknąć się nawza­jem, możemy rów­nież zro­bić sobie krzywdę.

– Nic ci nie powiem, służko Ciem­no­ści – oświad­czyła kobieta z twa­rzą ścią­gniętą z bólu i wyzy­wa­ją­cym spoj­rze­niem. – Ni­gdy nie zdra­dzę miło­ści Ojca…

Syk­nęła z bólu, kiedy prze­je­cha­łam ostrzem przez jej poli­czek, zosta­wia­jąc małe, ale głę­bo­kie roz­cię­cie.

– Jak się tu zna­la­złaś? – spy­ta­łam. – Jak to moż­liwe, że mnie widzisz? Jak zna­la­złaś drogę do mojego snu?

Ból i wro­gość na chwilę znik­nęły z jej oczu, a kobieta popa­trzyła na mnie ze zdu­mie­niem.

– Masz na myśli… że ty też jesteś jasno­wi­dzącą? Ale… to nie możesz znać miło­ści Ojca. On nie obda­rzyłby tym wiel­kim darem kogoś takiego jak ty…

– Jaki ojciec? – Prze­su­nę­łam czu­bek noża tak, że zna­lazł się cal od jej oka. – Co ty bre­dzisz?

Dźwięk wielu rogów zagłu­szył moje słowa. Od armii sta­cjo­nu­ją­cej w dole dobie­gło grzmiące echo. Ode­rwa­łam wzrok od pijaczki i zoba­czy­łam, że reagu­jąc na wezwa­nie, żoł­nie­rze bie­gną do sto­sów włóczni, kusz­nicy się­gają po koł­czany, kawa­le­rzy­ści niosą sio­dła w stronę spę­ta­nych koni.

– Co się dzieje? – zapy­tała kobieta.

Uświa­do­mi­łam sobie, że na­dal trzy­mam nóż przy jej oku. Odsu­nę­łam się i nagle poczu­łam się głu­pio.

– Naj­wy­raź­niej bitwa – odpo­wie­dzia­łam, cho­wa­jąc broń.

– Gdzie? – Kobieta wstała, krzy­wiąc się i masu­jąc nos. Zoba­czy­łam, że siniak znika, podob­nie jak cię­cie na policzku. Wyglą­dało na to, że zadane rany są w tym miej­scu jedy­nie tym­cza­sowe. – Kto wal­czy?

– Nie jestem pewna. – Odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam, że woj­sko for­muje sze­regi. – Sądzę, że znaj­du­jemy się gdzieś na połu­dnio­wym ste­pie, nie­da­leko gra­nicy z zie­miami Kupiec­kich Kró­lestw.

– Kupiec­kich Kró­lestw?

Odwró­ci­łam się do niej, marsz­cząc brwi, zdzi­wiona jej szczerą igno­ran­cją. Jak mogła nie sły­szeć o Kupiec­kich Kró­le­stwach? W ich posia­da­niu była więk­szość bogactw całego świata.

– Chyba pora, żeby­śmy przed­sta­wiły się sobie jak należy – stwier­dzi­łam.

Kobieta wypro­sto­wała się i z dumą wysu­nęła brodę do przodu.

– Jestem lady Ivi­nia Moren­tes z Zachod­nich Mar­chii – powie­działa. – Służka Kościoła Ojca Świata i z Jego bło­go­sła­wień­stwa Święta Wieszczka. – Zro­biła pauzę dla więk­szego efektu dra­ma­tycz­nego, jak przy­pusz­cza­łam. – Znana jako Bło­go­sła­wiona Dzie­wica wszyst­kim, któ­rzy cie­szą się miło­ścią Ojca.

Oszo­ło­miona pokrę­ci­łam głową, ale unio­słam otwartą dłoń na znak poko­jo­wego powi­ta­nia.

– Lura­lyn Rey­erik z Boskiej Krwi, córka skeldu Cova Stahl­ha­stu.

Po wyra­zie twa­rzy było widać, że kobieta nie ma poję­cia, kim jestem, podob­nie jak ja nie wie­dzia­łam, kim ona jest.

– Jesteś… – zaczęła z powąt­pie­wa­jącą miną – …wieszczką swo­jego ludu?

– Wieszczką?

– Widzisz… rze­czy. Wyda­rze­nia, które nadejdą albo już nade­szły.

– Cza­sami. Ja nazy­wam to Praw­dzi­wym Snem.

– Snem. – Prych­nęła z pogardą i skie­ro­wała uwagę na szy­ku­jącą się w dole armię. – Nie, dziew­czyno, to nie są sny. To dary widze­nia od samego Ojca. Choć nie rozu­miem, dla­czego posta­no­wił się nimi podzie­lić aku­rat z tobą.

Jej ton spra­wił, że moja ręka odru­chowo powę­dro­wała do noża, ale poha­mo­wa­łam impuls.

– Gdzie twoje buty? – zapy­ta­łam, rzu­ca­jąc spoj­rze­nie na jej czarne stopy.

– Świa­towe wygody są prze­szkodą dla miło­ści Ojca – oświad­czyła tonem poboż­nej pew­no­ści. – Rezy­gnuję z nich, żeby pro­wa­dzić pro­ste i nie­uprzy­wi­le­jo­wane życie, tak jak zre­zy­gno­wa­łam z bogac­twa i bez­czyn­no­ści, do któ­rych się uro­dzi­łam. W ten spo­sób łatwiej będą do mnie przy­cho­dzić wizje Ojca.

Spoj­rza­łam w jej prze­krwione oczy i przy­po­mnia­łam sobie kwa­śny oddech.

– Więc zre­zy­gno­wa­łaś z butów, ale nie z picia.

Gry­mas gniewu prze­mknął po jej twa­rzy, a odpo­wiedź została wyce­dzona obron­nym tonem.

– Kościelne rytu­ały czę­sto wyma­gają wina, a Księga zawiera dużo wzmia­nek o jego dobro­czyn­nych wła­ści­wo­ściach.

– Aha… – w moim gło­sie poja­wił się cierpki ton – więc jesteś kapłanką.

Ivi­nia Moran­tes wypro­sto­wała się lekko i skrzy­żo­wała ramiona na piersi. Kiedy mi odpo­wie­działa, jej głos zdra­dzał urazę.

– Z roz­kazu Świę­tego Czy­tel­nika kobie­tom jest zabro­nione kapłań­stwo. Ale ja służę kościo­łowi lepiej niż nie­je­den męż­czy­zna. Pod­czas gdy ty… – zmru­żyła oczy i posłała mi spoj­rze­nie z ukosa – …jesteś tylko here­tyczką i dzi­ku­ską. Może to dla­tego On cię tutaj spro­wa­dził, żebym mogła cię nauczyć Jego miło­ści…

– Mam nóż – przy­po­mnia­łam jej i wska­za­łam głową na dolinę. – Poob­ser­wujmy bitwę, dobrze? Podej­rze­wam, że wła­śnie po to tutaj jeste­śmy.

Armia ufor­mo­wała szyki – dłu­gie sze­regi pie­choty prze­dzie­lone oddzia­łami kusz­ni­ków, kawa­le­ria galo­pu­jąca na flanki. Świa­tło dzienne już pra­wie cał­kiem zga­sło, scenę oświe­tlały ogni­ska obo­zowe i liczne pochod­nie trzy­mane przez kon­nych ofi­ce­rów. Mimo że nio­sło się ku nam słabe echo wykrzy­ki­wa­nych roz­ka­zów, woj­sko było dziw­nie ciche, wszystko spo­wi­jał całun peł­nego napię­cia ocze­ki­wa­nia. Nie wyczu­wa­łam goto­wo­ści do walki, tylko strach.

Woj­sko było zwró­cone ku pół­nocy, gdzie widzia­łam tylko tra­wia­stą rów­ninę cią­gnącą się daleko w ciem­ność. Jed­nakże wkrótce poczu­łam zna­jome drże­nie ziemi, a potem usły­sza­łam grzmiący pomruk nad­cią­ga­ją­cej burzy.

– Pyta­łaś o mój lud – powie­dzia­łam do kobiety. – Wkrótce go poznasz.

Grzmot się wzmógł, zapo­wia­da­jąc armię dużo licz­niej­szą niż inne, które kie­dy­kol­wiek zgro­ma­dziły się na Żela­znym Ste­pie. Doszłam do wnio­sku, że woj­sko cze­ka­jące w dole sta­nie prze­ciwko połą­czo­nym siłom wszyst­kich skel­dów zaprzy­się­żo­nych Hastowi. Muszę wyznać, choć zawsty­dza mnie to po tych wszyst­kich latach, że ta per­spek­tywa napeł­niła mnie wielką nie­cier­pli­wo­ścią.

Dla­tego ogar­nęła mnie kon­ster­na­cja, kiedy usły­sza­łam, że dud­nie­nie nagle przy­ci­cha i na mrocz­nej rów­ni­nie nie poja­wia się żadna armia Stahl­ha­stu. Na­dal wyczu­wa­łam jej obec­ność, do moich uszu docie­rały zmie­szane odde­chy tysięcy koni i wojow­ni­ków. Ale z jakie­goś powodu ich szarża się zatrzy­mała. Potem, po krót­kiej prze­rwie, w migo­tli­wym bla­sku pochodni uka­zał się sze­reg zło­żony z około dwu­stu jeźdź­ców. Konie szły stępa, zbli­ża­jąc się do w pełni teraz ufor­mo­wa­nych szy­ków armii prze­ciw­nika w nie­śpiesz­nym, nawet spa­ce­ro­wym tem­pie. Zauwa­ży­łam, że wielu jeźdź­ców nosi stroje wojow­ni­ków Stahl­ha­stu, nato­miast inni byli bez zbroi i nie mieli żad­nej broni. Nie­któ­rzy, może jedna trze­cia, w ogóle nie wyglą­dali na człon­ków Sta­lo­wej Hordy, bo mieli na sobie wato­wane kurtki ludów pogra­ni­cza.

Poje­dyn­czy sze­reg jeźdź­ców zatrzy­mał się kilka kro­ków od rzędu kusz­ni­ków, patrząc na zgro­ma­dzone przed nimi tysiące ze sku­pie­niem i deter­mi­na­cją. Wtedy dotarł do mnie pomruk mocy, który zwy­kle zapo­wia­dał, że obda­rzeni nią człon­ko­wie Boskiej Krwi wkrótce wyko­rzy­stają swoje dary. Naj­wy­raź­niej kobieta rów­nież ją wyczuła.

– Ciem­ność – wyszep­tała z twa­rzą ścią­gniętą stra­chem.

Gło­śny chór okrzy­ków przy­cią­gnął mój wzrok z powro­tem do doliny. W samą porę, żebym zoba­czyła, jak kula ognia wznosi się nad pierw­szym sze­re­giem woj­ska Kupiec­kich Kró­lestw. Ludzie ogar­nięci pło­mie­niami zaczęli tarzać się po tra­wie. Pięć­dzie­siąt kro­ków na wschód oddział pie­choty liczący dwu­dzie­stu ludzi został nagle odrzu­cony do tyłu jak zdzie­lony pię­ścią przez nie­wi­dzial­nego giganta. Zakute w zbroje ciała poto­czyły się jak lalki. Roz­brzmiało wię­cej krzy­ków, kiedy cały pierw­szy sze­reg się zała­mał i roz­pro­szył. W jed­nym miej­scu żoł­nie­rze po pro­stu padli na zie­mię i znie­ru­cho­mieli, w innym obró­cili się prze­ciwko sobie i cała kom­pa­nia zaczęła się mor­do­wać nawza­jem w szale znisz­cze­nia. Pośród tego zamętu buch­nęły następne pło­mie­nie, a nie­wi­dzialna pięść znowu zaczęła wymie­rzać ciosy.

Zamie­sza­nie wkrótce ogar­nęło kolejne sze­regi, choć ofi­ce­ro­wie sta­rali się utrzy­mać porzą­dek i dys­cy­plinę, w miarę jak oddziały wpa­dały w panikę. I wła­śnie wtedy poja­wił się Stahl­hast. Sze­reg nie­do­bra­nych jeźdź­ców pocwa­ło­wał na boki, a ogromny klin kon­nych wojow­ni­ków wypadł z mroku w peł­nym galo­pie. Na ich czele pędziła na czar­nym ogie­rze wysoka postać z długą sza­blą w wysoko unie­sio­nej dłoni. Męż­czy­zna miał na gło­wie żela­zny hełm zwień­czony dłu­gim pió­ro­pu­szem z koń­skiego wło­sia, a krat­ko­wany wizjer ukry­wał jego rysy, ale od razu go pozna­łam.

Klin Stahl­ha­stu ude­rzył w zdez­or­ga­ni­zo­wany śro­dek woj­ska i wdarł się głę­boko w spa­ni­ko­wane sze­regi niczym roz­ża­rzony żela­zny pręt prze­szy­wa­jący miękką skórę. Kolejni wojow­nicy zaata­ko­wali na wscho­dzie i zacho­dzie rów­niny, a każdy klin zło­żony z koni i stali wbi­jał się rów­nie głę­boko jak pierw­szy. W ciągu zale­d­wie kilku ude­rzeń serca stało się jasne, że wielka armia jest ska­zana na porażkę, a cała dolina stała się sceną rzezi. Mimo zamie­sza­nia i cha­osu jakoś nie mia­łam kło­po­tów ze śle­dze­niem wyso­kiego jeźdźca na czar­nym ogie­rze. Wojow­nik pędził przez pole bitwy krę­tym kur­sem, zosta­wia­jąc za sobą mar­twych i umie­ra­ją­cych, jego sza­bla śmi­gała bez ustanku w wirze znisz­cze­nia. Teraz czę­sto pła­czę na myśl o mojej ówcze­snej rado­ści i pie­śni dumy, która we mnie rosła na widok krwa­wej podróży brata.

– Ojcze! – wykrzyk­nęła sto­jąca obok mnie kobieta i padła na kolana ze łzami pły­ną­cymi po twa­rzy. – Dla­czego prze­klą­łeś mnie tą wizją?

– Och, zamknij się! – wark­nę­łam ziry­to­wana. – Powin­naś uwa­żać się za uprzy­wi­le­jo­waną, że możesz być tego świad­kiem. Bo wszystko jest tak, jak powinno być. Zjawi się mestra-skel­tir i nic go nie powstrzyma. To dawno zostało prze­po­wie­dziane…

Umil­kłam rap­tow­nie, gdy zoba­czy­łam, że wysoka postać ściąga wodze i zatrzy­muje konia. Wojow­nik spoj­rzał na grupę klę­czą­cych żoł­nie­rzy prze­ciw­nika. Wszy­scy odrzu­cili broń i opu­ścili głowy do ziemi na znak pod­da­nia. Mój brat mie­rzył ich nie­ru­cho­mym wzro­kiem przez jedno ude­rze­nie serca, po czym spiął ogiera i ruszył przed sie­bie, tra­tu­jąc głowę naj­bliż­szego czło­wieka, a jego sza­bla roz­po­częła śmier­telny taniec.

Odwró­ci­łam się, nie mogąc patrzeć na to wido­wi­sko. Stahl­hast rzadko brał jeń­ców w cza­sie bitwy, to wie­dzia­łam. Nie­wol­ni­ków dopiero póź­niej wybie­rano spo­śród oca­la­łych. Nie było niczego nie­zwy­kłego w dzia­ła­niach mojego brata. Ale dla­czego się zatrzy­mał? Roz­ko­szo­wał się ich stra­chem?

– Miło­sier­dzie to sła­bość – wyszep­ta­łam, mając nadzieję, że czę­sto wypo­wia­dana man­tra uspo­koi moje dud­niące serce. – Współ­czu­cie to tchó­rzo­stwo.

Poczu­łam, że Praw­dziwy Sen się koń­czy, gdy na skraju mojego widze­nia poja­wiła się czarna zasłona. Kobieta zaczęła zawo­dzić z roz­pa­czy.

– Dla­czego, Ojcze? Dla­czego poka­zu­jesz mi ten triumf oręża w służ­bie Ciem­no­ści? Ten zwia­stun osta­tecz­nego znisz­cze­nia? Jak święci mogą się sprze­ci­wić takiemu złu?

Potem woal opadł i kobieta znik­nęła. Może obu­dziła się w swo­jej ojczy­stej kra­inie? Albo przez całą wiecz­ność zawo­dziła w Praw­dzi­wym Śnie. Wie­dzia­łam jedy­nie, że ni­gdy wcze­śniej jej nie spo­tka­łam, ani we śnie, ani na jawie.

Kehl­brand cze­kał na mnie przed namio­tem, sie­dząc ze skrzy­żo­wa­nymi nogami przy ogni­sku. Jego cień był długi we scho­dzą­cym słońcu. Choć sen wyda­wał się krótki, w rze­czy­wi­sto­ści pochła­niał mój umysł przez wiele godzin. Sta­łam przez chwilę, drżąc zarówno z powodu chłod­nego ran­nego powie­trza, jak i echa żało­snych modłów Bło­go­sła­wio­nej Dzie­wicy zano­szo­nych do jej boga.

– A więc, źre­baczku – ode­zwał się Kehl­brand, wsta­jąc i pod­cho­dząc, żeby zarzu­cić na mnie skórę wilka. – Masz to imię?

– Tak – powie­dzia­łam, czer­piąc pocie­chę z jego uśmie­chu, który zawsze miał moc prze­pę­dza­nia nie­pew­no­ści. – Tak, bra­cie. Mam imię.

***

Następ­nego dnia Kehl­brand sta­wił się przed ołta­rzem nagi i nie­uzbro­jony, tak jak wyma­gał rytuał. Pomniejsi kapłani prze­ka­zali go mestra-dirh­ma­rowi, który cze­kał przed Gro­bow­cem.

Ranek był zaska­ku­jąco spo­kojny. Zwy­kle mia­no­wa­nie nowego skel­tira skła­niało naj­słyn­niej­szych wojow­ni­ków do wyzwa­nia, ale tylko jeden wystą­pił do przodu. Był to siwy męż­czy­zna o imie­niu Irh­nar, wete­ran sześć­dzie­się­ciu bitew, liczący sobie tyleż samo lat, dawny men­tor zarówno Teh­lvara, jak i Kehl­branda.

– Dla­czego, stary wilku? – spy­tał mój brat, kiedy Irh­nar uniósł poziomo sza­blę na znak wyzwa­nia.

– To zły omen dla skel­tira, jeśli zosta­nie nim bez prze­la­nia krwi – odparł stary wojow­nik, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Jestem już zmę­czony wsta­wa­niem z mat, żeby sikać sześć razy w ciągu nocy. Zaczy­najmy, chłop­cze!

Tak więc wal­czyli i Kehl­be­rand zaszczy­cił Irh­nara sto­sow­nie krwawą i długą śmier­cią. Szybki koniec byłby obrazą.

Patrzy­łam, jak Kehl­brand stoi przed mestra-dirh­ma­rem, jak usta kapłana się poru­szają, kiedy zada­wał pyta­nie. Odle­głość była za duża, żebym mogła usły­szeć odpo­wiedź. Widzia­łam wyraz twa­rzy starca dosta­tecz­nie wyraź­nie, by roz­po­znać na niej mie­sza­ninę głę­bo­kiego roz­cza­ro­wa­nia i ponu­rej akcep­ta­cji, kiedy ski­nął głową. Praw­dziwy Sen jak zwy­kle mnie nie zawiódł.

Pomniejsi kapłani przy­nie­śli ciem­no­zie­lony strój skel­tira i poło­żyli go u stóp Kehl­branda. Gdy mój brat się w niego odział, razem z mestra-dirh­ma­rem ruszył do ołta­rza.

– Oto Kehl­brand Rey­erik! – zain­to­no­wał kapłan, uno­sząc rękę mojego brata. – Uznany dzi­siaj przez sługi Nie­wi­dzial­nych za skel­tira skeldu Cova!

Z tłumu Stahl­ha­stu dobiegł rado­sny okrzyk, entu­zja­stycz­nie pod­jęty przez Covę, pod­czas gdy inne skeldy oka­zały więk­szą powścią­gli­wość. Kiedy trwały wiwaty, zoba­czy­łam, że mój brat odwraca głowę i mówi coś do kapłana. Rysy mestra-dirh­mara stward­niały. Sta­rzec pokrę­cił głową w suro­wej odmo­wie. Wtedy Kehl­brand chwy­cił go za nad­gar­stek tak mocno, że kapłan się skrzy­wił. Gdy krzyki uci­chły, brat prze­mó­wił i tym razem usły­sza­łam jego słowa:

– Powiedz im, star­cze.

Mestra-dirh­mar zaci­snął zęby i wykrzy­wił twarz w gry­ma­sie upo­ko­rze­nia i bólu. Nawet wtedy wie­dzia­łam, że to decy­du­jąca chwila, w któ­rej roz­strzy­gało się przy­wódz­two Hastu.

– Oto Kehl­brand Rey­erik! – powtó­rzył wielki kapłan i zawo­łał do tłumu gło­sem zabar­wio­nym wście­kło­ścią poko­na­nego: – Który od tej pory będzie znany jako Ostrze Ciem­no­ści!

Roz­dział pierw­szy

Strzała wbiła się w pień sosny cal od jego głowy. Vaelin Al Sorna popa­trzył na lotkę wibru­jącą mu przed oczami. Czuł pie­cze­nie na nosie i strużkę krwi pły­nącą z dra­śnię­cia, które zosta­wił ostry grot. Wcze­śniej nie usły­szał łucz­nika ani skrzy­pie­nia nacią­ga­nej cię­ciwy.

Patrzą­cemu z boku jego reak­cja mogłaby się wydać szybka i natych­mia­stowa: prze­to­cze­nie się w prawo, powsta­nie na kolana, wycią­gnię­cie łuku i wypusz­cze­nie strzały, a wszystko to jed­nym płyn­nym ruchem. Ale on wie­dział, że zare­ago­wał za wolno, nawet kiedy zoba­czył, że łucz­nik bie­gnący z rogiem unie­sio­nym do ust pada mar­twy ze strzałą wbitą w plecy. Zbyt wolno.

Z boku roz­legł się sze­lest i spo­śród paproci wyło­niła się Ellese z łukiem w ręce.

– Obóz, wujku – powie­działa lekko zdy­szana. – Musimy ruszać szybko…

Vaelin zamknął jej usta dło­nią z dosta­teczną siłą, żeby nie pozwo­lić jej wstać z przy­siadu. Trzy­mał ją w ten spo­sób, gdy śmi­gnęła następna strzała wypusz­czona z koron drzew. Zagłę­biła się w zie­mię kilka stóp od nich. Pocisk zwia­dow­czy, jak nazwałby ją mistrz Hutril. Zawsze uży­teczna przy pło­sze­niu zdo­by­czy. Ale nie dzi­siaj.

Vaelin spoj­rzał w ciemne, pło­nące oczy Ellese, uniósł wzrok w stronę wierz­choł­ków drzew i zabrał rękę. „Już nie zadmie w róg”, prze­ka­zał w języku zna­ków, któ­rego tak pra­co­wi­cie ją uczył w poprzed­nich mie­sią­cach. „To by zdra­dziło jego pozy­cję. Pobie­gnę na prawo”. Odwró­cił się, szy­ku­jąc się do sprintu, ale jesz­cze się zatrzy­mał i dodał: „Nie chyb”.

Zerwał się i z dud­nie­niem popę­dził po leśnym pod­szy­ciu, lawi­ru­jąc mię­dzy drze­wami. Tym razem usły­szał brzę­cze­nie cię­ciwy i usko­czył za sze­roki pień sta­rego cisu. Kątem oka dostrzegł, że pocisk odłu­puje korę. Sekundę póź­niej roz­legł się następny świst, głęb­szy, o nie­mal melo­dyj­nej pre­cy­zji, która świad­czyła o sile broni i umie­jęt­no­ściach łucz­nika. Chwila ciszy, a potem łoskot ciała spa­da­ją­cego na zie­mię z dużej wyso­ko­ści.

Vaelin na­dal kucał za cisem i z zamknię­tymi oczami chło­nął pieśń lasu. Wkrótce zaczął powra­cać świer­got pta­ków, uci­szony wcze­śniej przez intru­zów, a wiatr już nie niósł woni spo­co­nych, prze­stra­szo­nych ludzi.

Vaelin wyszedł ze swo­jej kry­jówki i zoba­czył, że Ellese prze­szu­kuje ciało napast­nika, któ­rego jej strzała strą­ciła z wierz­choł­ków drzew. Jej ruchy były szyb­kie i wprawne, ręce nie drżały, choć wła­śnie ode­brała czło­wie­kowi życie. Wie­dział, że zabi­jała wcze­śniej w Cum­brael, w cza­sie krót­kiego i szybko zdła­wio­nego powsta­nia wiecz­nie spra­wia­ją­cych kło­poty Synów Praw­dzi­wego Ostrza. Wcale jej to nie drę­czy, napi­sała Reva w liście, który wysłała na pół­noc razem ze swoją adop­to­waną córką. Co mnie z kolei bar­dzo drę­czy.

Vaelin nie dostrzegł w tej dziew­czy­nie podo­bień­stwa do Revy, i nic dziw­nego, zwa­żyw­szy na to, że w ich żyłach nie pły­nęła ta sama krew. Włosy miała czarne, oczy ciemne i była o cal niż­sza od jego sio­stry, choć tro­chę moc­niej zbu­do­wana. Jed­nakże naj­wy­raź­niej gdzieś po dro­dze prze­jęła od przy­bra­nej matki rodzinną cechę, czyli pozorną nie­wraż­li­wość na skutki odbie­ra­nia innym życia. I dzie­liła ją z męż­czy­zną, któ­rego nazy­wała wujem.

– Nie­bie­ski kamień – powie­działa, odrzu­ca­jąc na bok sakiewkę zabi­tego i uno­sząc w górę garść lśnią­cych lazu­ro­wych krysz­ta­łów. – Owi­nięte w bawełnę, żeby nie brzę­czały. – Prze­krzy­wiła głowę, przy­glą­da­jąc się ciału. – Przy­naj­mniej znał się na robo­cie. – Spoj­rzała na Vaelina i dodała z sze­ro­kim uśmie­chem: – Ale nie dość dobrze.

Vaelin ukuc­nął, żeby pod­nieść broń zabi­tego, prze­zna­czoną do polo­wań, typową dla wszyst­kich lenn kró­le­stwa, z wyjąt­kiem Cum­brael. Gdyby ten czło­wiek miał długi łuk i umie­jęt­ność jego uży­wa­nia, on praw­do­po­dob­nie już by nie żył.

– Sprawdź jego głowę – powie­dział do Ellese, a ona posłusz­nie zerwała zabi­temu weł­nianą czapkę, odsła­nia­jąc wygo­loną czaszkę. Vaelin odwró­cił ją butem, a kiedy zoba­czył pry­mi­tywny tatuaż two­rzący ciem­no­kar­ma­zy­nową plamę pośród siwej szcze­ciny, stwier­dził: – Krwawe Wró­ble.

Wyrzu­tek, któ­rego zabił wcze­śniej, leżał dwa­dzie­ścia kro­ków dalej, twa­rzą do dołu, ze strzałą ster­czącą z ple­ców nie­mal pio­nowo. Stę­ka­jąc z wysiłku, Vaelin wyrwał z kościa­nej pułapki krę­go­słupa grot z zadzio­rami i odwró­cił trupa.

– Jumin Vek – orzekł po krót­kich oglę­dzi­nach pla­mi­stej, dzio­ba­tej twa­rzy.

– Znasz go? – spy­tała Ellese.

– Powi­nie­nem. Aresz­to­wa­łem go cztery lata temu z nakazu kró­lo­wej. Zosta­wił za sobą szlak mor­derstw, gwał­tów i kra­dzieży na wszyst­kich dro­gach Ren­fael, zanim przy­był do Dorze­czy. Wsa­dzi­łem go na sta­tek, żeby zało­żyli mu stry­czek w Lodo­wym Por­cie.

– Wygląda na to, że udało mu się uciec.

Albo kogoś prze­ku­pił, pomy­ślał Vaelin. Była to aż nazbyt powszechna prak­tyka w tych cza­sach. Gdy krad­nąc i szmu­glu­jąc łup do Pół­noc­nych Dorze­czy, zara­biało się dużo pie­nię­dzy, każdy prze­stępca miał środki, żeby wyku­pić się z kło­po­tów. Czę­sto­tli­wość, z jaką Vaelin jako Lord Wieży i namasz­czony przez wład­czy­nię zarządca tej kra­iny musiał łapać szu­mo­winy, spra­wiała, że był mniej skru­pu­latny w prze­strze­ga­niu kró­lew­skiego edyktu zaka­zu­ją­cego natych­mia­sto­wych egze­ku­cji.

– Kolejny Krwawy Wró­bel? – zapy­tała Ellese.

– Nie. – Vaelin zdjął Jumi­nowi Vekowi czapkę, odsła­nia­jąc gęste, tłu­ste włosy. Chwy­cił trupa za pod­bró­dek i obró­cił jego głowę tak, że można było zoba­czyć bar­dziej dopra­co­wany atra­men­towy obra­zek na jego bla­dej szyi. – Prze­klęte Szczury. To głów­nie zhań­bieni byli kró­lew­scy gwar­dzi­ści.

– Więc mamy dzi­siaj prze­ciwko sobie dwie bandy?

– Wąt­pię. Lord Orven starł na proch więk­szość Krwa­wych Wró­bli zeszłej zimy. Zdaje się, że Szczury zna­la­zły u sie­bie miej­sce dla paru oca­la­łych.

Uwol­nił nie­szczę­snego Jumina Veka od sakiewki i stwier­dził, że są w niej dwa samo­rodki złota i kilka nie­bie­skich kamieni.

– Twój nos krwawi, wujku – stwier­dziła Ellese, kiedy wstał.

Vaelin wyjął szmatkę zza pasa, nasą­czył ją ole­jem drzew­nym z małej bute­leczki i przy­tknął do nosa. Stłu­mił syk bólu, kiedy ogni­sta mik­stura wnik­nęła do rany. Nie mógł się pozbyć wra­że­nia, że w mło­do­ści tak bar­dzo go nie pie­kło.

– Idź po pozo­sta­łych – rzu­cił, pole­wa­jąc twarz wodą z manierki, żeby zmyć resztki krwi. – Spo­tkajmy się na skraju wąwozu. I, Ellese… – Kiedy się odwró­ciła, przy­po­mniał: – Kamie­nie.

Wycią­gnął rękę, patrząc jej w oczy, aż dziew­czyna prych­nęła ze zło­ścią i oddała mu krysz­tały.

– Każesz mi polo­wać na męty za darmo – mruk­nęła.

– Twoja matka przy­słała cię do mnie na naukę. Jeśli chcesz płat­nej pracy, jest dużo roboty na Gwar­dii Pół­noc­nej albo w kopal­niach. Do czasu sprze­daży krysz­tały i złoto zgod­nie z pra­wem należą do kró­lo­wej. Wiesz o tym. – Vaelin scho­wał zdo­bycz do kie­szeni i odpra­wił ją ski­nie­niem głowy. – Ruszaj.

***

Oka­zało się, że obóz wyję­tych spod prawa jest w rze­czy­wi­sto­ści miej­scem ogro­dzo­nym pół­okrą­głą pali­sadą cią­gnącą się od wschod­niej ściany wąwozu zna­nego jako Parów Ultina. Miej­sce nazwano tak na cześć naj­słyn­niej­szego gór­nika Dorze­czy, któ­rego Vaelin wspo­mi­nał miło z cza­sów wojny wyzwo­leń­czej.

Zawsze wesoły Ultin wró­cił do Dorze­czy z roz­ka­zem wład­czyni, żeby wydo­być z kopalni całe dostępne bogac­two i napeł­nić kró­lew­skie kufry w celu pokry­cia rosną­cych kosz­tów wojny. Nagro­dzony za swoje wysiłki sowitą pen­sją Miecz Kró­le­stwa uprzej­mie odrzu­cił ofertę Vaelina, żeby zostać Lor­dem Nad­zorcą kopalń. Zamiast tego wyco­fał się do nie­wiel­kiego gospo­dar­stwa rol­nego w pobliżu Pół­noc­nej Wieży i tam w ciągu trzech lat zapił się na śmierć. „To przez wojnę”, milor­dzie, powie­działa Vaeli­nowi wdowa w dniu, kiedy spa­lono ciało jej męża. „Wszyst­kie te zamor­do­wane dusze, zamor­do­wane dzieci. Ludzie, któ­rych stra­cił w All­tor… wszystko razem. Nie mógł pozbyć się tego z głowy”.

Vaelin poświę­cił krótką myśl pamięci Ultina, po czym sku­pił uwagę na pali­sa­dzie. Naj­wy­raź­niej zbu­do­wano ją nie­dawno, drewno na ścia­nie obron­nej było na­dal zie­lone i nie­se­zo­no­wane, choć wyglą­dało dość solid­nie. Miesz­kańcy skon­stru­owali punkt obser­wa­cyjny na ścia­nie wąwozu, zapew­nia­jący bez wąt­pie­nia dosko­nały widok na oko­licę. Vaelin wie­dział, że tereny na wscho­dzie to pół­mi­lo­wej dłu­go­ści pasmo nagich skał, któ­rego żadne ata­ku­jące woj­sko nie poko­na­łoby nie­zau­wa­żone.

Na dnie wąwozu rów­nież bra­ko­wało osłony, ale było ono wąskie, co pozwa­lało na szybki atak. Jed­nakże Vaeli­nowi to wszystko się nie podo­bało i uznał nową tak­tykę wzno­sze­nia for­ty­fi­ka­cji za zwia­stu­jącą kło­poty. Zwy­kle wyrzut­ko­wie i prze­myt­nicy zakła­dali tym­cza­sowe obozy głę­boko w lesie albo na trudno dostęp­nych gra­niach, z któ­rych mogli napa­dać na szlaki kara­wan. Teraz wyglą­dało na to, że ta kon­kretna banda zde­cy­do­wała się na stałą sie­dzibę. Stają się śmielsi? Czy tylko bar­dziej zde­spe­ro­wani?

Ledwo wyła­pał odgłos zbli­ża­nia się Cum­bra­el­czyka, ciche szur­nię­cie bukłaka o trawę, i męż­czy­zna już poja­wił się u jego boku, leżąc pła­sko na ziemi tak jak on.

– Milor­dzie.

– Wysoka Włócz­nio. – Vaelin obej­rzał się i zoba­czył, jak grupa Ludzi Niedź­wie­dzi powoli wyła­nia się z lasu, z włócz­niami i łukami trzy­ma­nymi nisko, żeby nie zakłó­cać linii hory­zontu.

– Widzisz, panie, że jest tak, jak mówi­li­śmy – ode­zwał się Wysoka Włócz­nia, wska­zu­jąc głową na twier­dzę wyrzut­ków.

W ciągu ostat­nich lat Vaelina czę­sto nacho­dziła reflek­sja, że twarz Cum­bra­el­czyka zacho­wała jedy­nie resztki cech czło­wieka, który kie­dyś tak bar­dzo sta­rał się go zabić. Jego rysy pozo­stały twarde, a obli­cze wyglą­dało jak znisz­czona maska sta­rego myśli­wego, ale silny błysk fana­ty­zmu już dawno znik­nął z jego spoj­rze­nia. Nie licząc dłu­giego łuku, Wysoka Włócz­nia nosił strój Ludzi Niedź­wie­dzi i płyn­nie mówił ich języ­kiem, któ­rego Vaelin do tej pory nie zdo­łał opa­no­wać. Choć na­dal nie potra­fił myśleć o nim ina­czej niż jako o Cum­bra­el­czyku, pod wzglę­dami, które się liczyły, Wysoka Włócz­nia był teraz myśli­wym z klanu Niedź­wie­dzi, co potwier­dzał nadany mu przez nich przy­do­mek. Vaelin wie­dział, że raczej ni­gdy nie pozna imie­nia, które ten męż­czy­zna dostał po naro­dzi­nach, ale odpo­wia­dała mu ta nie­wie­dza.

– Mówi­łeś, że zna­leź­li­ście to mie­siąc temu?

– Dokład­nie dwa­dzie­ścia pięć dni temu. Dwa tygo­dnie wcze­śniej jesz­cze tego nie było. Nasi ludzie przy­cho­dzą tutaj dość regu­lar­nie, dużo bobrów wpada w pułapki w tej rzece.

– Więc was widzieli?

Wysoka Włócz­nia odpo­wie­dział miną wyra­ża­jącą jed­no­cze­śnie roz­ba­wie­nie i lekką urazę.

– Pro­szę wyba­czyć. – Vaelin skie­ro­wał wzrok z powro­tem na pali­sadę. – Jak czę­sto doko­nują napa­ści?

– To wła­śnie jest dziwne, milor­dzie. Wcale tego nie robią, o ile potra­fimy stwier­dzić. Zosta­wiają bar­dzo nie­wiele śla­dów w oko­licy, z wyjąt­kiem takich, któ­rych można ocze­ki­wać po oka­zjo­nal­nych gru­pach myśli­wych. Przez więk­szość czasu sie­dzą tutaj. Prawdę mówiąc, kor­ciło nas, żeby zosta­wić ich w spo­koju, ale starsi uznali, że powin­ni­śmy dotrzy­mać naszej umowy z Lor­dem Wieży.

Vaelin skło­nił głowę w podzię­ko­wa­niu. Odkąd pozwo­lono im osie­dlać się w Dorze­czach po wymu­szo­nej migra­cji z lodo­wa­tych pust­kowi na pół­nocy, Niedź­wie­dzie nie­zmien­nie udo­wad­niali, że są lojal­nymi, jeśli nawet żyją­cymi w izo­la­cji, pod­da­nymi kró­le­stwa.

– Nie zapo­mnij im powie­dzieć, że doce­niamy ich roz­wagę.

– Dobrze, milor­dzie. A dwie trze­cie łupów rów­nież mocno pod­kre­śli­łoby powa­ża­nie, jakim pan darzy Niedź­wie­dzie.

Vaelin stłu­mił wes­tchnie­nie. Po unik­nię­ciu egze­ku­cji i zna­le­zie­niu miej­sca wśród Niedź­wie­dzi Wysoka Włócz­nia wyrzekł się fana­ty­zmu reli­gij­nego, który przy­wiódł go w te strony. Cum­bra­el­czyk nie zabił Lorda Wieży i teraz rezerwy zapału w pełni wyko­rzy­sty­wał w roli głów­nego nego­cja­tora adop­to­wa­nego ple­mie­nia, zawsze gotowy sta­nąć w jego obro­nie przed chci­wo­ścią uro­dzo­nych w kró­le­stwie.

– Połowa – rzu­cił Vaelin. – łącz­nie z zyskami ze sprze­daży złota i nie­bie­skich kamieni, które odzy­skamy.

Myśliwy już zamie­rzał się spie­rać w tej kwe­stii, ale umilkł, kiedy za nim roz­le­gło się gło­śne cmok­nię­cie. Vaelin odwró­cił się i zoba­czył drobną młodą kobietę przy­kuc­niętą obok małego czar­nego niedź­wiadka. Kobieta nosiła imię Żela­zne Oczy i łatwo było zro­zu­mieć, skąd się ono wzięło, widząc jej mar­sowe spoj­rze­nie skie­ro­wane na Wysoką Włócz­nię. Jako jedyna sza­manka, która została Niedź­wie­dziem, była osobą naj­bar­dziej zbli­żoną do przy­wód­czyni klanu. A także żoną Wyso­kiej Włóczni i matką trójki ich dzieci.

Kobieta cmok­nęła ponow­nie i ode­zwała się do męża w chro­pa­wym, ale popraw­nym języku kró­le­stwa:

– Nie bądź nie­grzeczny. – Prze­nio­sła wzrok na Vaelina. – Połowa jest do przy­ję­cia, Lor­dzie Wieży. Ale musi być też cena krwi za każ­dego myśli­wego wezwa­nego do Zie­lo­nego Ognia.

– Oczy­wi­ście. – Vaelin skło­nił głowę i wró­cił spoj­rze­niem do pali­sady.

Nali­czył dwu­na­stu war­tow­ni­ków na murze, każdy z łukiem albo kuszą. W razie ataku z pew­no­ścią dołą­czy­łoby do nich wię­cej ludzi, co ozna­czało, że szarża dnem wąwozu w nie­unik­niony spo­sób kosz­to­wa­łaby nie­jedno życie. Oprócz około czter­dzie­stu Niedź­wie­dzi miał jesz­cze sześć­dzie­się­ciu ludzi z Gwar­dii Pół­noc­nej, z pew­no­ścią dosyć, żeby prze­są­dzić sprawę nie­za­leż­nie od liczby strzał wypusz­czo­nych przez wyję­tych spod prawa.

– Naj­le­piej zacze­kać do zmroku, milor­dzie – powie­dział Wysoka Włócz­nia, naj­wy­raź­niej idąc za jego tokiem rozu­mo­wa­nia. – O pół­nocy możemy z łatwo­ścią zbli­żyć się na pięć­dzie­siąt kro­ków od muru i wypu­ścić tro­chę poci­sków, żeby zama­sko­wać szarżę na bramę. Kilka ude­rzeń solid­nym tara­nem powinno wystar­czyć.

– Będą się spo­dzie­wali, że ich zwia­dowcy wrócą po zapad­nię­ciu nocy – zauwa­żył Vaelin, krę­cąc głową. – Cze­ka­nie do pół­nocy to za długo. – Pomy­ślał przez chwilę, a następ­nie wska­zał ski­nie­niem głowy na małego niedź­wiadka przy­tu­lo­nego do Żela­znych Oczu. – On ma jakieś imię?

– Małe Zęby – odpo­wie­działa sza­manka, prze­su­wa­jąc dło­nią po gęstym futrze zwie­rzę­cia. Niedź­wia­dek wydał z sie­bie zado­wo­lone prych­nię­cie i trą­cił nosem bok swo­jej pani.

– Zwie­rzę Mądrego Niedź­wie­dzia nazy­wało się Żela­zna Łapa – przy­po­mniał sobie Vaelin. – On niósł go przez całą drogę po lodzie do ziemi Czar­nych Serc. Sto­czy­li­śmy tam wielką bitwę. Wie­dzie­li­ście o tym?

Żela­zne Oczy łyp­nęła na niego spode łba i ostroż­nie ski­nęła głową. Stary sza­man nie wró­cił z lodowca i ani Niedź­wie­dzie, ani nikt inny ni­gdy nie poznał jego losu. Vaelin wie­dział, że ple­mię na­dal miało nadzieję na powrót Mądrego Niedź­wie­dzia i jego nie­obec­ność była dla nich zde­cy­do­wa­nie bole­sną sprawą.

– Wiem – powie­działa sza­manka.

– Żela­zna Łapa był dzielny – rzekł Vaelin. – Jak dzielny jest Małe Zęby?

***

Ruszyli w chwili, kiedy słońce opa­dło za wschod­nie szczyty. Vaelin w towa­rzy­stwie Wyso­kiej Włóczni, Żela­znych Oczu, Ellese i dwu­na­stu gwar­dzi­stów cicho zszedł do parowu. Tam prze­pra­wili się przez wąską, ale wartką rzekę pły­nącą środ­kiem wąwozu, i czoł­ga­jąc się, poko­nali ostat­nie kil­ka­set kro­ków do płyt­kiego obni­że­nia w zasięgu strzału z łuku od ostro­kołu. Gdy się zatrzy­mali, Vaelin ski­nął głową sza­mance. Żela­zne Oczy prze­su­nęła dło­nią po pysku Małych Zębów i utkwiła wzrok w jego oczach. Po krót­kiej chwili oboje zamru­gali jed­no­cze­śnie, a następ­nie zwie­rzę pobie­gło w mrok, kie­ru­jąc się do połu­dnio­wego odcinka pali­sady.

– Co teraz, wujku? – zapy­tała szep­tem Ellese.

Vaelin rzu­cił jej ostre spoj­rze­nie i poka­zał ziry­to­wany:

„Uży­waj rąk!”.

Dziew­czyna opu­ściła głowę i poru­szyła dłońmi w nie­mej skru­sze.

„Prze­pra­szam”.

„Teraz cze­kamy”. Vaelin ski­nie­niem głowy wska­zał na jej łuk. „Bądź gotowa”.

Patrzył, jak Ellese nasa­dza strzałę na cię­ciwę, smu­kłymi, ale sil­nymi rękami ści­ska­jąc rzeź­bione mister­nie drzewce. Broń naprawdę była piękna – z wiązu gór­skiego, ozdo­biona róż­nymi wojen­nymi moty­wami wyko­na­nymi wprawną ręką. „Łuk Arren”, nazwała go Reva. „Cał­kiem moż­liwe, że ostatni taki na świe­cie. Zgu­bi­łam jego sio­strę w Oce­anie Bora­eliń­skim. Na­dal jest wyzna­czona nagroda stu zło­tych monet dla tego, kto przy­nie­sie mi inny. Na razie nikt się nie zja­wił”.

Mówiło się, że ta broń ma boskie bło­go­sła­wień­stwo, a co bar­dziej żar­liwi wyznawcy Ojca Świata i jego Bło­go­sła­wio­nej Pani przy­pi­sy­wali nad­przy­ro­dzoną moc i cel­ność temu, co ze swo­jej istoty było jedy­nie kawał­kiem ufor­mo­wa­nego drewna. Jed­nakże wyczyny, jakich na jego oczach doko­ny­wały tym łukiem Reva i jej córka, czę­sto dawały Vaeli­nowi do myśle­nia.

Prze­niósł wzrok na Żela­zne Oczy i zoba­czył jej pusty wzrok, gdy bez ruchu leżała obok męża. Wie­dział, że jej umysł prze­bywa teraz gdzie indziej. Ten widok przy­wo­łał wspo­mnie­nie innej kobiety, sie­dzą­cej na wzgó­rzu daleko stąd w cza­sie i prze­strzeni. Jej oczy też były puste, kiedy dusza uwal­niała się od ciała…

Vaelin odwró­cił spoj­rze­nie, zgiął i roz­pro­sto­wał palce, żeby odpę­dzić ich nagłe drże­nie, po czym nasa­dził strzałę na cię­ciwę.

– On się wspina… – wyszep­tała chwilę póź­niej Żela­zne Oczy. Jej wzrok na­dal był nie­obecny, a głos brzmiał w ciem­no­ści jak syk. – Dociera na szczyt… To męż­czy­zna… – Przez jej twarz prze­biegł spazm, wargi się roz­cią­gnęły, obna­ża­jąc zęby w echu wark­nię­cia. Potem wró­ciła maska spo­koju. – Teraz go nie ma… Powie­trze pach­nie alko­ho­lem i pię­cior­ni­kiem. Ludzie śpią i chra­pią, inni cho­dzą po murach… Wszyst­kie oczy skie­ro­wane są na zewnątrz, nie do środka. – Zmarszczki prze­orały jej czoło. Sza­manka prze­krzy­wiła głowę, jakby sta­rała się coś usły­szeć. – Głosy… dwaj męż­czyźni się kłócą… Mówią o zwia­dow­cach… o ludziach, któ­rzy powinni już tu być, ale jesz­cze ich nie ma.

– Brama – pod­po­wie­dział Vaelin, choć wąt­pił, czy sza­manka może go usły­szeć w tym sta­nie.

Żela­zne Oczy uci­chła. Zda­wało się, że jej mil­cze­nie trwa wiele minut, pod­czas gdy mogły to być zale­d­wie sekundy. Kiedy Ellese wydała z sie­bie jęk znie­cier­pli­wie­nia, Vaelin uci­szył ją, trą­ca­jąc łok­ciem.

– Już tam jest… – wyszep­tała w końcu sza­manka. – Bramę chroni gruba lina… On ma małe zęby, ale są ostre, a jego szczęki silne…

Vaelin poru­szył dłońmi przed oczami Ellese. „Pierw­szy i drugi od lewej”, powie­dział, wska­zu­jąc war­tow­ni­ków na murze. Zbli­żył się do Wyso­kiej Włóczni, przy­su­nął usta do jego ucha i wyszep­tał:

– Dwaj po pra­wej. Strze­laj, kiedy ja wystrzelę.

Kiedy Ellese i Wysoka Włócz­nia pod­nie­śli się z pozy­cji leżą­cej i ukuc­nęli, Vaelin przy­go­to­wał łuk, pal­cami obej­mu­jąc strzałę po obu stro­nach drzewca. Sku­pił się na dwóch męż­czy­znach sto­ją­cych bez­po­śred­nio nad bramą. Ci dwaj na­dal się sprze­czali i nie widzieli zwie­rzę­cia, które pra­co­wi­cie gry­zło linę. Odle­głość wyno­siła nie­całe sto kro­ków. Może nie był naj­lep­szym łucz­ni­kiem z Domu Szó­stego Zakonu, ale i nie naj­gor­szym.

Usły­szał ciche wes­tchnie­nie Żela­znych Oczu, a po nim skrzyp­nię­cie otwie­ra­ją­cej się bramy. Sta­nął w niej Małe Zęby, z zado­wo­le­niem prze­żu­wa­jący kawa­łek liny. Widząc, że męż­czyźni nagle zapo­mnieli o kłótni, Vaelin strze­lił do naj­wyż­szego. Ellese i Wysoka Włócz­nia wypu­ścili strzały uła­mek sekundy póź­niej. Poci­ski pomknęły w noc­nym powie­trzu i strą­ciły war­tow­ni­ków z muru. Niż­szy z dwóch wyrzut­ków zare­ago­wał szybko i przy­kuc­nął, ale druga strzała Vaelina tra­fiła go w ramię. On też spadł z muru, wylą­do­wał ciężko po dru­giej stro­nie otwar­tej bramy i wrza­snął zasko­czony na widok niedź­wie­dzia, który powi­tał go pyta­ją­cym pomru­kiem. Krzyk ucichł, kiedy Vaelin obni­żył łuk i wypu­ścił trze­cią strzałę pro­sto w pierś ran­nego. Jed­no­cze­śnie cicho wymam­ro­tał prze­kleń­stwo. Miał nadzieję, że dostaną się do środka bez wsz­czy­na­nia alarmu, ale bitwy rzadko dosto­so­wy­wały się do pla­nów.

– Gwar­dia, ruszać! – zawo­łał Vaelin, się­ga­jąc przez ramię po miecz.

Pobiegł do bramy z gwar­dzi­stami nastę­pu­ją­cymi mu na pięty. Sły­szał, jak myśliw­ski róg Wyso­kiej Włóczni wzywa pozo­sta­łych ludzi cze­ka­ją­cych w lesie.

Z mroku wybie­gło chwiej­nym kro­kiem kilku wyrzut­ków, mniej lub bar­dziej ubra­nych i pró­bu­ją­cych zata­ra­so­wać wej­ście. Szybko prze­szko­dził im w tym Małe Zęby, który zaczął się krę­cić wkoło, młó­cąc łapami i wpro­wa­dza­jąc zamie­sza­nie wśród obroń­ców. Jeden czło­wiek zato­czył się do tyłu, trzy­ma­jąc się za krwa­wiące ramię, i sta­nął bez­po­śred­nio na dro­dze Vaelina, który tym­cza­sem już dotarł do bramy. Męż­czy­zna popeł­nił błąd, wycią­ga­jąc nóż zza pasa, i dla­tego zgi­nął. Vaelin wbił mu czu­bek swo­jego ostrza Zakonu mię­dzy żebra, tra­fia­jąc pro­sto w serce. Nie­szczę­śnik padł na kolana, bro­cząc krwią z ust.

Pozo­stali obrońcy zostali szybko powa­leni przez gwar­dzi­stów, choć pełne prze­kleństw wyzwa­nia, które wykrzy­ki­wali w cza­sie krót­kiej, ale zażar­tej walki, spra­wiły, że cał­kiem prze­padł ele­ment zasko­cze­nia. Roz­glą­da­jąc się, Vaelin zoba­czył, że wewnątrz pali­sady jest tylko kilka chat i żad­nej budowli dosta­tecz­nie dużej, żeby mogła pomie­ścić tę liczbę ludzi, któ­rzy musieli tu miesz­kać. Jed­nakże jego spoj­rze­nie wkrótce padło na otwór w ścia­nie wąwozu. Był to typowy szyb kopal­niany, powszech-ny w Dorze­czach, pod­party drew­nia­nymi stem­plami i dosta­tecz­nie sze­roki, by jed­no­cze­śnie mogło do niego wejść pię­ciu albo wię­cej ludzi.

Nie przy­byli tutaj, żeby napa­dać na boga­czy, uznał Vaelin. Przy­byli, żeby dla nich kopać.

Usły­szał dobie­ga­jący z szybu coraz gło­śniej­szy tumult, któ­remu towa­rzy­szył blask pochodni jaśnie­jący z każdą chwilą. Praca w kopalni wyma­gała wielu rąk, na pewno dużo wię­cej, niż Vaelin spo­dzie­wał się zoba­czyć w tym miej­scu.

– Ufor­mo­wać sze­reg! – wark­nął do gwar­dzi­stów, po czym odwró­cił się do Ellese i Wyso­kiej Włóczni i wska­zał ski­nie­niem głowy naj­bliż­szą dra­binę. – Wejdź­cie na mur. Strze­laj­cie od razu, kiedy się pokażą. Może uda się nam zatrzy­mać ich w wej­ściu.

Nasa­dził kolejną strzałę na łuk i zajął pozy­cję na środku sze­regu Gwar­dii Pół­noc­nej Zer­k­nąw­szy do tyłu, stwier­dził, że pozo­stali gwar­dzi­ści i Niedź­wie­dzie zbli­żają się szybko dnem wąwozu. Sądząc po odgło­sach docho­dzą­cych z szybu, Vaelin wąt­pił, żeby jego ludzie zdą­żyli tu dotrzeć, nim bitwa roz­go­rzeje na dobre.

– Daj­cie z sie­bie wszystko, chłopcy – powie­dział do gwar­dzi­stów. – Nie chce­cie, żebym potem mówił waszym rodzi­nom, że poko­nały was szu­mo­winy, prawda?

Odpo­wie­dział mu chór groź­nych potak­nięć, a nawet kilka chi­cho­tów. Ludzie z łukami nasa­dzili strzały na cię­ciwy, inni moc­niej ści­snęli mie­cze. Byli to głów­nie wete­rani wojny wyzwo­leń­czej. Tocząc walki przez całą drogę z kró­le­stwa do bram Volaru, byli świad­kami nie­zli­czo­nych okro­pieństw i nie zamie­rzali ule­gać stra­chowi w obli­czu wyję­tych spod prawa, jed­nak wielu z nich mogło zgi­nąć tej nocy.

Vaelin do połowy napiął łuk, wpa­tru­jąc się w tunel, coraz jaśniej­szy od bla­sku pochodni. Zmarsz­czył brwi, sły­sząc odgłosy, które dobie­gały z szybu. Z początku sądził, że to okrzyki zde­spe­ro­wa­nych męż­czyzn szy­ku­ją­cych się do walki, ale teraz sobie uświa­do­mił, że ten nie­składny chór bar­dziej przy­po­mina bitewny zgiełk. Trwał on już od jakie­goś czasu i żaden nowy wróg nie wyszedł z szybu, w któ­rym roz­brzmie­wały wrza­ski wście­kło­ści, a potem prze­ra­że­nia.

Nagle kako­fo­nia uci­chła, a po krót­kiej chwili nie­sa­mo­wi­tej ciszy we wlo­cie szybu poja­wiły się dwie posta­cie. Na tle bla­sku pochodni widać było tylko ich syl­wetki: jedną wypro­sto­waną, drugą klę­czącą. Vaelin zauwa­żył, że sto­jący czło­wiek trzyma tego dru­giego za kark. Gdy klę­czący zaczął wal­czyć, ten drugi unie­ru­cho­mił go bru­tal­nym szarp­nię­ciem, a Vaelin usły­szał brzęk łań­cu­cha. Usły­szaw­szy skrzy­pie­nie napi­na­nego łuku, wystą­pił do przodu i uniósł rękę, spo­glą­da­jąc w górę na mur.

– Cze­kaj!

Zoba­czył, że Ellese opusz­cza broń i zdez­o­rien­to­wana marsz­czy brwi.

– Zostań­cie tutaj – powie­dział do gwar­dzi­stów i rzu­cił jed­nemu z nich swój łuk.

Ruszył w stronę szybu z mie­czem trzy­ma­nym nisko u boku, z wolną ręką unie­sioną i otwartą. Zatrzy­mał się w miej­scu, z któ­rego wyraź­nie widział dwie posta­cie. Roz­po­znał jedną z nich, dru­giej nie.

– Ter­min Resk – powie­dział do klę­czą­cego.

Był to krępy męż­czy­zna w śred­nim wieku, dawny sier­żant Gwar­dii Kró­le­stwa, obec­nie przy­wódca Prze­klę­tych Szczu­rów o groź­nej repu­ta­cji. Resk wykrztu­sił coś w odpo­wie­dzi, ale jego słowa, bła­galne albo wyzy­wa­jące, szybko zostały zdła­wione przez łań­cuch zaci­śnięty na szyi. Wyrzu­tek na próżno dra­pał gru­bymi pal­cami żela­zne ogniwa, a jego twarz coraz bar­dziej przy­po­mi­nała drżącą, czer­woną, bez­kształtną masę.

Vaelin prze­su­nął wzro­kiem wzdłuż łań­cu­cha do kaj­dan na nad­garstku męż­czy­zny trzy­ma­ją­cego Reska. Przyj­rzaw­szy mu się dokład­niej, stwier­dził, że tam­ten jest od niego wyż­szy o cal albo wię­cej. Jego naga pierś była sze­roka i impo­nu­jąco umię­śniona, choć pozna­czona licz­nymi bli­znami, nie­któ­rymi cał­kiem świe­żymi, w któ­rych Vaelin od razu roz­po­znał ślady bicza. Na ciem­nej skó­rze lśnił pot. Męż­czy­zna odpo­wie­dział na spoj­rze­nie Vaelina chłod­nym, tak­su­ją­cym wzro­kiem spod brwi poprze­ci­na­nych bla­dymi, pre­cy­zyj­nie roz­miesz­czo­nymi nacię­ciami.

– Jesteś daleko od cesar­stwa – zauwa­żył Vaelin po alpi­rań­sku.

Męż­czy­zna zmru­żył oczy. Sądząc po kolo­rze skóry, pocho­dził z połu­dnio­wych pro­win­cji, gdzie język cesa­rza nie zawsze był znany, ale Vaelin zoba­czył, że tam­ten go rozu­mie.

– To nie jest moje cesar­stwo – odparł męż­czy­zna po alpi­rań­sku z wyraź­nym akcen­tem, ale zro­zu­miale. Szarp­nął łań­cu­chem, a Resk stęk­nął z bólu i wytrzesz­czył oczy. – Jesteś jego wro­giem?

– To… ban­dyta – odparł Vaelin, uży­wa­jąc słowa naj­pow­szech­niej uży­wa­nego na okre­śle­nie wyję­tych spod prawa w Cesar­stwie Alpi­rań­skim. – Ja egze­kwuję prawo na tych zie­miach.

– Więc słu­żysz jej. – Lekki błysk w oczach wyso­kiego czło­wieka Vaelin roz­po­znał jako nadzieję. – Słu­żysz Kró­lo­wej Ognia.

– Ona nie lubi tego imie­nia. – Vaelin ukło­nił się ofi­cjal­nie. – Vaelin Al Sorna, Lord Wieży Pół­noc­nych Dorze­czy z łaski kró­lo­wej Lyrny Al Nie­ren. A ty?

Zoba­czył, że do nadziei dołą­cza inne uczu­cie, kiedy brwi męż­czy­zny zmarsz­czyły się z wyra­zie roz­po­zna­nia, któ­rego Vaelin nie widział od lat.

– Alum Vi More­ska. – Mię­śnie przed­ra­mie­nia napięły się, kiedy męż­czy­zna moc­niej ści­snął łań­cuch. Resk wydał ostatni char­kot i znie­ru­cho­miał. Z jego wytrzesz­czo­nych oczu znik­nęło całe świa­tło. – Pro­szę o bez­pieczne schro­nie­nie. – Alum Vi More­ska zręcz­nym ruchem nad­garst­ków uwol­nił ciało Reska od łań­cucha. – Dla mnie i dla moich ludzi.

Vaelin wska­zał ski­nie­niem głowy na szyb.

– Jest was tam wię­cej?

– Wielu. – Męż­czy­zna jesz­cze raz spoj­rzał Vaeli­nowi w oczy i wydał cięż­kie, zawsty­dzone wes­tchnie­nie, opa­da­jąc na jedno kolano. – W imie­niu klanu More­ska przy­rze­kam lojal­ność Wiel­kiej Kró­lo­wej, w nadziei, że ona obda­rzy nas darem swo­jego słyn­nego miło­sier­dzia i współ­czu­cia.