Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Robin Hobb spotyka Joe'go Abercombie... Oto fantasy o bajecznym nastroju Fantasy Book ReviewZew Wilka jest wszystkim, czego mógłby sobie życzyć miłośnik fantasy BoonestNajlepsze dzieło Anthony'ego Ryana od czasu jego niewiarygodnego debiutu... fantastyczne gawędziarstwo Novel Notions Vaelin Al Sorna jest żywą legendą. To pod jego dowództwem obalane są imperia, to jego ofiara uratowała Zjednoczone Królestwo przed zagładą. Teraz Vaelin prowadzi spokojne życie, dni wojowania ma za sobą. Lecz zza morza docierają wieści o armii zwanej Stalową Hordą dowodzoną przez człowieka, który uważa się za boga. Kiedy Vaelin dowiaduje się, że Sherin, kobieta, którą utracił przed laty, wpadła w ręce Hordy, postanawia stawić czoło potężnemu nowemu zagrożeniu. W tym celu odbywa podróż do Kupieckich Królestw, dziwnego kraju, którym rządzą honor i intrygi. Podczas gdy bębny wojny niosą się echem po krainach rozdzieranych przez konflikt, Vaelin przekonuje się, że są bitwy, których nie może wygrać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 607
Ostrze krukatnie głęboko,odsłaniając moje grzechy.
Wiersz w języku Seordahów, autor nieznany
Dzisiaj wielu nazywa mojego brata potworem. Mówią o jego uczynkach, zarówno potwornych, jak i cudownych, że to działania nadnaturalnej bestii, która przybrała postać człowieka, żeby siać na świecie wielki zamęt. Inni, w bardziej ponurych i nieszczęsnych zakątkach Ziemi, nadal nazywają go bogiem, choć to słowo zawsze wypowiadają trwożliwym szeptem.
Dziwne, lecz ani ci, którzy uważają go za potwora, ani ci, którzy uznają go za bóstwo, nigdy nie wymawiają jego prawdziwego imienia, choć znają je równie dobrze jak ja. Kehlbrand, mój brat, którego mimo wszystkich bitew, podbojów i masakr nadal udaje mi się kochać. Słyszę jednak twoje pytanie, szanowny czytelniku: jak to możliwe? Jak można darzyć miłością człowieka, który skąpał pół świata we krwi?
Teraz, w spokojniejszych czasach, z dala od szaleństw i okropieństw wojny, mogę zastanawiać się nad takimi rzeczami. W miarę jak mijają lata i coraz więcej siwizny pojawia się w niegdyś kasztanowej grzywie i coraz więcej dolegliwości nęka moje stawy, a ja coraz bardziej garbię się nad stronicami, które zapisuję, nad tą kwestią dumam najwięcej.
Wiem, szanowny czytelniku, że nie otworzyłeś tego tomu, żeby znosić skargi starej kobiety. Nie, ty chcesz poznać mojego brata i dowiedzieć się, jak to się stało, że całkiem zmienił świat. Ale jego historii nie da się opowiedzieć, nie opowiadając również mojej, ponieważ byliśmy mocno ze sobą związani, on i ja. Łączyły nas krew i cel. Przez wiele lat było tak, jakbyśmy dzielili jedną duszę, gdyż nasze plany i oddanie świętej misji stanowiły lustrzane odbicia. Przekonałam się jednak, że lustro jest najgorszym z kłamców i żadne nie pozostaje nienaznaczone przez czas.
Potrzebowałam lat kontemplacji, by określić chwilę, w której połączyła mnie prawdziwa więź z Kehlbrandem. Może wtedy, gdy w wieku siedmiu lat spadłam z mojego pierwszego konia i przez dłuższą chwilę chlipałam nad kolanem zdartym do krwi. Podbiegł do mnie Kehlbrand, prawie dwunastoletni. Inne dzieci z naszego skeldu śmiały się i rzucały odchodami w beksę. Brat pomógł mi wstać. Już miał długie kończyny oraz smukłość urodzonego wojownika, i był ode de mnie wyższy o co najmniej trzydzieści centymetrów, tak jak przez resztę naszego życia.
– Druhr-tivarik, źrebaczku, nie płacz – powiedział z troską w głosie, używając określenia kapłanów na tych, którzy mają w sobie Boską Krew. Kciukiem wytarł mi łzy z oczu.
Potem uśmiechnął się przepraszająco, przywołał swój zwykły wyraz pogardy i uderzył mnie w twarz otwartą dłonią. Cios był dostatecznie silny, żeby powalić mnie na ziemię. Na języku poczułam smak krwi.
Przez dłuższą chwilę mrugałam oszołomiona, ale stwierdziłam ze zdziwieniem, że łzy przestały mi płynąć. Patrząc zamglonym wzrokiem, zobaczyłam, że Kehlbrand zbliża się do grupki dzieci. Skierował się prosto do najwyższego, o rok starszego krzepkiego chłopaka imieniem Obvar, którego zawsze można było zobaczyć na czele moich dręczycieli.
– Druhr-tivarik – powtórzył mój brat, wymierzając cios pięścią prosto w twarz Obvara – nie może być osądzany przez zwykłego śmiertelnika.
Bójka, jaka się między nimi wywiązała, była długa i krwawa. Stała się nawet legendą wśród dzieciaków ze skeldu. Mocno przyćmiła wyrządzoną dziecku Druhr-tivarik zniewagę, która wkrótce została zapomniana. Jak sobie później uświadomiłam, taki właśnie był cel mojego brata, bo kapłani mieli zwyczaj surowo karać podobne rzeczy. Po walce Obvar leżał na ziemi i jęczał, krwawiąc z licznych ran, podczas gdy Kehlbrand, tak samo zakrwawiony, stał na własnych nogach. Jak to często bywa z chłopcami, w następnych dniach on i Obvar zostali najbliższymi przyjaciółmi i braćmi od siodła aż do pewnego szczególnego, fatalnego dnia dwadzieścia lat później. Zdaje się jednak, szanowny czytelniku, że wybiegam naprzód.
A jednak nie, choć była to ważna lekcja, tamtego dnia nie połączyła nas prawdziwa więź. Ani, o dziwo, również w poranek po moim pierwszym Prawdziwym Śnie. Musisz zrozumieć, szanowny czytelniku, że moc Boskiej Krwi jest kapryśna. Choć ci z nas, których przeznaczeniem jest dołączenie do grona Druhr-tivarik, rodzą się z matek o potężnych darach, to te dary nie zawsze są przekazywane dalej. W wielu wypadkach pozostają uśpione przez całe dzieciństwo i ujawniają się dopiero w okresie dojrzewania. Tak się stało ze mną. Prawdziwy Sen ujawnił się na początku dwunastego lata mojego życia, w tygodniu pierwszej krwi.
Musisz mi wybaczyć skromne umiejętności pisarskie, szanowny czytelniku, gdyż trudno mi oddać słowami grozę tamtego pierwszego snu. Używam tego określenia, ponieważ słowo „wizja” jest trochę głupie, by nie rzec nieodpowiednie. Prawdziwy Sen to stan poza rzeczywistością, choć wydaje się całkowicie realny temu, kto go doświadcza. Nieobecne są dezorientacja i przytępione wrażenia ze zwykłego snu. Dotyk powietrza na skórze, zapachy niesione przez wiatr, żar płomienia czy ból skaleczenia. Wszystko to jest w pełni odczuwane.
Tamtej nocy, kiedy leżałam na matach w namiocie, który dzieliłam z innymi uprzywilejowanymi dziećmi ze skeldu, zapadłam w sen tak głęboki i absolutny, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałam. Zupełnie jakby na moje oczy narzucono czarną zasłonę, odcinającą całe światło i doznania, a kiedy ją zdjęto, trafiłam do koszmaru.
Pamiętam przede wszystkim krzyki. Cierpienie ginącego człowieka jest trudne do zniesienia, zwłaszcza jeśli nigdy wcześniej się go nie słyszało. Widywałam już, jak umierają ludzie. Heretyków, niewolników i tych, którzy naruszyli odwieczne prawa, zwykle wiązano i zmuszano do uklęknięcia pod ostrzem kata. Ale ich śmierć była szybka: błyskawiczny cios szabli i głowy toczyły się po ziemi. Ciała wpadały w drgawki, czasami również twarze. Upiorny widok dla dziecka, ale na szczęście wszystko trwało krótko. To, co ujrzałam w tym pierwszym Prawdziwym Śnie, nie było egzekucją. Zobaczyłam bitwę.
Skazaniec leżał obok martwego konia i oczami pełnymi przerażenia i niedowierzania wpatrywał się w plątaninę własnych wnętrzności. W krzyku otwierał i zamykał usta, ręce miał czerwone od krwi, kiedy próbował wepchnąć galaretowate trzewia z powrotem do brzucha. Otaczał mnie chaos: dudnienie kopyt, szczęk stali i dzikie rżenie spłoszonych koni, a wszystko spowijał gęsty tuman kurzu.
Bitwa była w owych czasach zwyczajnym wydarzeniem na Żelaznym Stepie. W tamtym okresie Stahlhast przechodził bolesną przemianę z rozproszonych i wiecznie walczących ze sobą skeldów w coś, co można nazwać prawdziwym narodem. Zdawało się, że co drugi miesiąc wojownicy przytraczają łuki do siodeł i ostrzą kamieniami szable i lance, po czym dosiadają koni i wyruszają jednym wielkim zastępem. Wracali po wielu dniach albo tygodniach, zawsze zwycięscy, z głowami wrogów dyndającymi przy jukach. Gdy nadchodził wieczór, pili i opowiadali o swoich wielkich czynach, ale stwierdziłam, że te opowieści nie pasują do koszmaru, który teraz mnie nawiedził.
Mój wzrok biegał od jednej potworności do drugiej: pełznącego mężczyzny, który broczył krwią z kikutów nóg, konia miotającego się w kałuży wnętrzności, które wypływały z jego rozpłatanego brzucha. A pośród tego wszystkiego stał Kehlbrand, mój brat.
Jak miał w zwyczaju w czasie bitew, teraz też nie nosił hełmu. Długi warkocz powiewał za nim, podczas gdy on walczył osaczony przez przeciwników ze wszystkich stron. Musiały być ich dziesiątki, z wytłoczonym na zbrojach kardynałem szlachetnym, symbolem skeldu Rikar, naszego najbardziej znienawidzonego wroga. Atakowali go raz za razem, a on raz za razem ciął ich szablą. Poruszał się jak w tańcu: robił uniki przed pchnięciami lancą, uchylał się przed każdym siekącym ostrzem, zostawiając za sobą ślad w postaci trupów. Wydawał się niezwyciężony, niepowstrzymany, a moje serce puchło z dumy mimo otaczających mnie okropieństw. Ale jak się później przekonałam wiele razy, nie ma czegoś takiego jak niezwyciężony wojownik.
I kiedy Kehlbrand położył ostatniego ze swoich przeciwników, barczystego mężczyznę o brutalnej twarzy i z opaską na oku, z kurzu wyłonił się rikarski łucznik. Cwałował na wysokim białym ogierze i pochylony nisko w siodle celował z łuku z twarzą zastygłą w wyrazie skupienia. Krzyknęłam ostrzegawczo do brata, ale choć wytężyłam głos, on mnie nie usłyszał. W Prawdziwym Śnie można być świadkiem, lecz nigdy uczestnikiem.
Strzała trafiła mojego brata w kark, przeszywając go na wylot, tak że stalowy grot wystawał z jego gardła na kilka cali. Gdyby Kehlbrand nosił hełm, mógłby przeżyć. Zobaczyłam, że się chwieje, patrząc na karmazynowy grot z dziwną obojętnością i lekko zaskoczoną miną. Potem upadł. Runął na ziemię, a życie uciekło z jego ciała.
Obudziłam się z krzykiem ku rozdrażnieniu innych dzieci. Dwa dni później nadeszła wieść, że Rikar wciągnął w zasadzkę jedną z grup naszych myśliwych i że będzie konieczna bitwa, żeby odpłacić za zniewagę. Odszukałam Kehlbranda pośród gromadzących się wojowników. Istniał zwyczaj, że krewni dawali upominki tym, którzy wyruszali na wojnę, więc nie ściągnęłam na siebie niczyjej uwagi, kiedy zbliżyłam się do brata. On jednak zmierzył mnie wzrokiem z rozbawieniem i zaskoczeniem, bo wiedział, że zwykle unikam takich rzeczy.
– Dziękuję, źrebaczku – powiedział, kiedy wcisnęłam mu w dłoń małą drewnianą rzeźbę. Sama zrobiłam tego konia, a skromność nie powstrzymuje mnie przed stwierdzeniem, że zawsze byłam w tym świetna. – Bardzo ładny…
Kehlbrand umilkł, kiedy przysunęłam się bliżej, stanęłam na palcach i objęłam go, szepcząc mu cicho do ucha:
– Odwróć się, kiedy zabijesz człowieka z opaską na oku. Uważaj na łucznika na białym koniu. – Puściłam go i odeszłam, ale jeszcze na chwilę się zatrzymałam. – I naprawdę powinieneś w przyszłości nosić hełm.
Oddaliłam się z dudniącym sercem. Nikomu więcej nie powiedziałam o Prawdziwym Śnie ani nie zamierzałam tego robić. Inni mogli się cieszyć z ujawnienia w nich bożych darów i pobiec do kapłanów z radosną nowiną. Ja wiedziałam swoje.
Wojownicy wrócili siedem dni później, kiedy siedziałam sama w namiocie i załzawionymi oczami patrzyłam przez odchyloną klapę. Pamiętam, że wcale nie byłam zaskoczona, kiedy Kehlbrand wszedł do środka, pochylając się, i usiadł obok mnie. Czułam jedynie posępną pewność. Mój brat był prawdziwym wojownikiem Hastu i znał swoje obowiązki. Tych, u których ujawniły się dary, należało zaprowadzić do Wielkiego Toru i przekazać kapłanom.
Kehlbrand przez dłuższy czas patrzył na mnie w milczeniu. Jego mina wyrażała raczej namysł niż podziw i respekt. W końcu odezwał się bezbarwnym głosem:
– Zatrzymałem białego ogiera. To mój prezent dla ciebie.
Pokiwałam głową, przełykając ślinę. Gardło miałam suche jak piasek.
– Pojadę na nim, kiedy zabierzesz mnie do kapłanów. – Mój głos zabrzmiał cienko i chrapliwie.
– Dlaczego miałbym to zrobić, źrebaczku? – Brat ujął w dłonie moją twarz.
– Oni się dowiedzą. Zawsze wiedzą…
– Cii. – Kciukami starł łzy wzbierające w moich oczach i sięgnął do swojego plecaka. – Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent.
Ząb był długi i biały, osadzony w srebrnej klamerce i zawieszony na łańcuszku. Zobaczyłam, że jest na nim jakiś czarny napis. Umiałam czytać litery języka Kupieckich Królestw, ale tych nie znałam.
– Wyrwałem go ze szczęki białego tygrysa – powiedział Kehlbrand. – Wiele pór roku temu odszukałem na północnych pustkowiach starą kobietę, o której mówiono, że zna się na Boskiej Krwi. Przysięgała, że ten ząb ukryje cię przed kapłanami, i wytargowała ode mnie trzy konie i samorodek złota, zanim mi go oddała. Podobnie jak ty martwiłem się, że kapłani po mnie przyjdą, jeśli w mojej krwi przyśpieszy moc. Ponieważ wydaje się, że to nigdy nie nastąpi – przełożył łańcuszek przez moją głowę i umieścił chłodny metal na mojej szyi – daję go teraz tobie.
Ale nawet ten gest, choć nas zbliżył i uczynił bratem i siostrą bardziej niż pochodzenie z tego samego łona, nie przypieczętował ostatecznie więzi, jaka nas połączyła. Rzecz, która naprawdę splotła ze sobą nasze dusze, wydarzyła się w dniu, kiedy nas wezwano, żebyśmy zobaczyli, jak mestra-dirhmar, wielki kapłan, zabija naszego starszego brata.
– Bądźcie świadkami sądu Niewidzialnych! – zaintonował starzec, ściskając w kościstych dłoniach nóż uniesiony nad głową. – I dobrze poznajcie ich lekcje! Miłosierdzie to słabość! Współczucie to tchórzostwo! Mądrość to fałsz! Jeśli krew jest słaba, niech zostanie przelana!
Tehlvar, nasz brat, leżał nagi na ołtarzu przed kapłanem, jego ciało z siecią blizn na wyrzeźbionych mięśniach było bladym, długim na sześć stóp świadectwem wielu bitew. Pamiętam, że tylko lekko drgnął, kiedy zawisł nad nim nóż. Kapłan zaczekał, aż cienie rzucane przez poszarpany majestat Wielkiego Toru znikną, wyznaczając dokładną chwilę, kiedy słońce zrówna się z tym miejscem pośrodku Żelaznego Stepu. Gdy od lekko zakrzywionego ostrza odbiły się promienie południowego słońca, starzec opuścił nóż. Jedno szybkie, wprawne pchnięcie trafiło prosto w serce Tehlvara. Patrzyłam, jak mój brat się wygina, jak wpada w konwulsje podczas kilku ostatnich uderzeń przebitego serca, a potem nieruchomieje.
– Druhr-tivarik! – rzekł mestra-dirhmar i lekko stęknął z wysiłku, wyciągając nóż z ciała Tehlvara i unosząc go wysoko.
Krew ściekła mu po ramieniu na obnażony tors. Jako jedna z Boskiej Krwi stałam wśród uprzywilejowanych między dwoma masywnymi kamieniami, które tworzyły wschodnią bramę. W rezultacie znajdowałam się dostatecznie blisko ołtarza, by być świadkiem ponurych, ale fascynujących szczegółów morderstwa brata. Pamiętam, jak krew kapała na zwiotczałe mięśnie piersi kapłana i ostre żebra. Dziwna była myśl, że tak potężny wojownik jak Tehlvar mógł zostać zabity przez słabego starca, który nigdy nie poznał bitwy.
To jest mestra-dirhmar, upomniałam siebie, powtarzając jego słowa i spuszczając wzrok wraz z tysiącami świadków najbardziej uświęconego z rytuałów. On mówi w imieniu Niewidzialnych. Nawet wtedy te słowa brzmiały pusto, moja czołobitność była jedynie mechaniczną reakcją dobrze wytresowanego psa. Inna, prawdziwsza myśl kryła się pod moim hołdem, kiedy ja i zgromadzeni luminarze ze stu skeldów padliśmy na kolana i skłoniliśmy głowy do ziemi. To tylko słaby starzec. Tehlvar był lepszy.
Powinieneś zrozumieć, szanowny czytelniku, że nie kochałam Tehlvara. Młodsza od niego o trzynaście lat znałam go jedynie z reputacji, ale co to była za reputacja. Mówiło się, że zabił ponad pięćdziesięciu ludzi w pojedynkach przed tym, jak został skeltirem. To pod przywództwem Tehlvara skeld Cova zdobył wysoką pozycję. Dzięki jego odwadze i umiejętnościom w bitwie Trzech Rzek heretyccy zdrajcy Boskiej Krwi zostali zabici albo pojmani. Choć między nimi przetrwało sporo niezgody, wiele skeldów Hostu zostało sojusznikami zamiast wiecznie zwalczającymi się rywalami. Ale te zasługi nie wystarczyły, żeby uratować Thelvara przed nożem wielkiego kapłana.
Wezwany do Wielkiego Toru został poproszony o odpowiedź na ostatnie z trzech pytań, co miało mu zapewnić ostateczne namaszczenie na mestra-skeltira, wielkiego pana Hastu. Wcześniej kapłani wzywali go dwa razy, żeby zadać mu pytanie, i dwa razy Tehlvar udzielił zadowalającej odpowiedzi. Nie wszyscy skeltirowie dostępowali tego zaszczytu, a jedynie ci, którzy zdobyli największą sławę. Czasami mijały lata i nikomu nie zadawano pytania, a tylko czterech skeltirów w całej długiej historii Hastu odpowiedziało prawidłowo na dwa i żaden na trzecie. Od dawna czekaliśmy na pojawienie się mestra-skeltira, przywódcy, który zapewniłby nam panowanie nie tylko nad Żelaznym Stepem, ale nad dużo bogatszymi ziemiami Kupieckich Królestw na południu.
Jednakże jakkolwiek brzmiała odpowiedź Thelvara, udzielona jedynie zgromadzeniu kapłanów, z dala od przybyłego tłumu, nie wystarczyła, żeby zapewnić mu władzę. Był druhr-tivarikiem, Boska Krew płynęła w jego żyłach, podobnie jak w moich, ale okazał się słaby, a jeśli krew jest słaba, musi zostać przelana.
– Kehlbrandzie Reyeriku! – zawołał mestra-dirhmar, opuszczając nóż i wskazując nim na młodego mężczyznę klęczącego obok mnie. – Wstań i daj się poznać!
Patrząc, jak mój brat wstaje, walczyłam z impulsem, żeby jakoś go powstrzymać. Choć młoda i przesiąknięta kapłańskimi kłamstwami, wiedziałam, że jego wybór jest przekleństwem, a nie błogosławieństwem. Zatrzymanie go w tej chwili oznaczałoby śmierć, ale nie tak szybką jak ta zadana Thelvarowi. Zakłócenie świętych rytuałów przyniosłoby mi najgorsze męki. Zatem może to strach pohamował wtedy moją rękę, bo nigdy nie udawałam, że jestem najodważniejszą z dusz. Jednak nie sądzę. Myślę, że jak wielu innych tam obecnych chciałam, żeby to był Kehlbrand. Pragnęłam być świadkiem chwili, kiedy prawdziwy mestra-skeltir zajmie należne mu miejsce. Tak więc nie próbowałam go zatrzymać, nie wtedy. To stało się później.
– Zgodnie z prawem krwi jesteś teraz skeltirem skeldu Cova – rzekł kapłan. – Jak nakazują odwieczne prawa, jutrzejszy ranek będzie przeznaczony na wyzwania. Każdy wojownik odpowiedniej rangi, który cię pokona, zostanie skeltirem w twoje miejsce.
Kehlbrand skłonił głowę na znak zgody, a następnie podniósł ją i spojrzał wyczekująco w oczy kapłana. Zobaczyłam, że twarz starca czerwienieje z gniewu i niechęci. Mógł po prostu milczeć. Oficjalnie wyznaczywszy mojego brata do roli skeltira, nie miał obowiązku wzywać go na przesłuchanie, gdyby nie to, że Kehlbrand już zdobył dużo większą sławę niż większość innych, którzy kiedyś dostąpili tego zaszczytu, o czym każdy członek Hastu dobrze wiedział.
Usta kapłana rozchyliły się, odsłaniając pożółkłe zęby w kiepsko skrywanym półszyderczym grymasie, po czym jego twarz znowu przybrała wyraz pewności.
– Jeśli przeżyjesz, wróć godzinę przed górowaniem słońca, żeby odpowiedzieć na pierwsze pytanie Niewidzialnych.
Mestra-dirhmar opuścił rękę i przyjrzał się ciału Tehlvara. Zobaczyłam, że wyraz jego twarzy nagle się zmienia i kontrastuje z zastygłą maską sprzed chwili. Teraz dostojnik wydawał się dużo starszy, w jego oczach na krótką chwilę pojawiły się smutek i żal, zanim odwrócił się i ruszył między rzędami pomniejszych kapłanów.
Mój lud nie lubi przedłużających się rytuałów, tak że wkrótce przedstawiciele stu skeldów rozeszli się do swoich obozowisk. Kehlbrand jednak został, więc ja również tak zrobiłam. Podszedł do ołtarza, zamknął oczy i położył dłoń na czole naszego brata, wypowiadając szeptem ciche pożegnanie. Spędził u boku Thelvara większość ostatnich kilku lat i zdobył dość rozgłosu, żeby mieć prawo do pojedynku o płaszcz skeltira, ale nigdy nie rzucił mu wyzwania.
Za mną rozległo się głośne beknięcie. Zerknęłam przez ramię i zobaczyłam Obvara opierającego się o monolit, z bukłakiem wina w ręce. Mierzył mnie pytającym spojrzeniem.
– On się żegna – powiedziałam cicho.
– Pobożny dupek nie żyje – wymamrotał Obvar, podchodząc do mnie. – Nie może nic usłyszeć, więc jaki w tym sens? – Pytanie było najwyraźniej retoryczne, bo uprzedził moją odpowiedź, podając mi bukłak. – Napijesz się?
Obvar zawsze proponował mi coś do picia i oprócz tego jeszcze więcej. Minęło wiele lat, odkąd jego dziecięce tyranizowanie ustąpiło miejsca innemu rodzajowi zainteresowania. Często przychodziła mi do głowy myśl, że wolałam go jako łobuza niż jako zalotnika. Jednakże pierwszy impuls, żeby odmówić, uwiązł mi na języku, kiedy zauważyłam brak cielesnej żądzy w jego wzroku. Inaczej niż z Kehlbrandem, różnica wzrostu między nami powiększyła się przez lata, tak że musiałam zadzierać głowę, żeby wybadać wyraz jego twarzy. Po raz pierwszy Obvar wydawał się raczej zmartwiony niż pożądliwy.
– Daj mi to – powiedziałam, biorąc od niego bukłak.
Pierwszy łyk tak mnie zaskoczył, że wytrzeszczyłam oczy. Zamiast gęstego, kwiatowego wina z jagód pijanego przez Hast poczułam na podniebieniu coś dużo lżejszego. Smak był bogaty i złożony, z miłą nutą ziemistości, zrównoważoną przez gładkość, dzięki której bardzo łatwo się ten napój przełykało.
– Nie jest tanie – powiedział Obvar i zmarszczył grube brwi, kiedy wypiłam następny solidny łyk.
– Co to jest? – zapytałam, oddając mu bukłak.
– Nie jestem pewien nazwy. Robią je z jakichś owoców rosnących w krainie po drugiej stronie morza. Przynajmniej tak mówił kupiec, któremu je ukradłem. Pozwoliłem mu żyć pod warunkiem, że wróci następnego lata z większą ilością. Powiedziałem, że nawet mu za nie zapłacę. Czy to nie było miłe z mojej strony?
– Innym z jego karawany też pozwoliłeś żyć?
– Młodym. – Obvar wzruszył ramionami i napił się wina. – Niewolnicy są cenni.
– Ależ z ciebie odrażające zwierzę, Obvarze. – W moim głosie zabrzmiała szczera pogarda, dostatecznie głośna, żeby bukłak zatrzymał się w drodze do jego ust rozciągniętych w uśmiechu.
– Osiemnaście wiosen – powiedział i przysunął się bliżej, a do jego wzroku wróciła znajoma żądza. – I nadal niezamężna. Zawsze mi się podoba, jak chłoszczesz mnie językiem, dziewczyno. Od razu się zastanawiam, co jeszcze on potrafi.
Wbiłam wzrok w jego oczy, najwyższą pogardą odpowiadając na lubieżność, jaką w nich dojrzałam. Nie bałam się ani nie czułam potrzeby sięgnięcia po długi nóż, który nosiłam przy pasie. Byłam druhr-tivarik i podczas gdy dziecięce prześladowanie karano laniem, każda zniewaga albo krzywda wyrządzona teraz, kiedy byłam w wieku zdatnym do rodzenia dzieci, oznaczałaby dla niego długą agonię i hańbę. Ale kiedy nasze spojrzenia się zwarły i sekundy zmieniły się w minuty, zaczęłam się zastanawiać, czy to jest ten dzień, w którym jego żądza w końcu weźmie górę nad ostrożnością.
– Kiedy twój brat zostanie mestra-skeltirem – powiedział Obvar zachrypniętym głosem, obnażając zęby – podbijemy wszystkich. Spustoszymy ziemie Kupieckich Królestw aż po Złote Morze, a ja będę u jego boku w każdej bitwie. Kiedy skończy się ta wspaniała rzeź i spadnie ostatnia kropla krwi, on zapyta, jakiej pragnę nagrody za swoją służbę. Jak myślisz, o co go poproszę?
– Luralyn.
Na dźwięk głosu mojego brata nasze spojrzenia pomknęły ku ołtarzowi. Kehlbrand nie patrzył na nas, tylko nadal wpatrywał się w ciało Tehlvara.
– Mam radę. – Wreszcie spojrzał na Obvara. – Idź, bracie, zaspokój swój apetyt z niewolnicą i zostaw moją siostrę w spokoju. Tylko nie upij się za bardzo. Możemy jutro potrzebować twojego ostrza.
Obvar zesztywniał, a ja zobaczyłam, że po jego szczupłej, brodatej twarzy przemyka lekkie drgnienie urazy. Ten wyraz jednak szybko zniknął, a on wydał ciche westchnienie zgody. Ci dwaj byli braćmi od siodła, ale teraz Kehlbrand został skeltirem.
– Proszę – burknął Obvar, wciskając mi w ręce bukłak. – Na znak szacunku dla siostry skeltira.
Patrzyłam, jak maszeruje w stronę obozowiska naszego skeldu, i współczułam pechowej niewolnicy, która przyciągnie jego uwagę. Niewolnicy nie są częścią Hastu. W duchu wyrecytowałam jedno z odwiecznych praw i podeszłam do Kehlbranda stojącego przy ołtarzu. Wszystko, co nie z Hastu, jest łupem.
– Napij się. – Podałam mu bukłak. – Naprawdę nie jest złe.
Brat mnie zignorował, nie odrywając wzroku od gładkiej, pustej twarzy naszego brata. Tehlvar miał usta rozciągnięte w parodii uśmiechu i obnażone zęby. Nie mogłam długo patrzeć na ten śmiertelny grymas. Pociągnęłam duży haust wina Obvara.
– Wiesz, dlaczego kapłani go zabili, Luralyn? – spytał Kehlbrand.
Jak zwykle mówił cichym głosem. Mój brat rzadko krzyczał. Nawet w czasie pojedynków nieliczne słowa, które wyrzucał z siebie pośród szczęku broni, były wypowiadane spokojnym, niemal zatroskanym szeptem. Mimo to nie przypominam sobie, żeby ktoś go nie dosłyszał albo nie zrozumiał choćby jednego słowa z jego wypowiedzi.
– Źle odpowiedział na pytanie – odparłam, wycierając usta rękawem czarnej bawełnianej szaty.
– Nie słyszę smutku w twoim głosie, źrebaczku – stwierdził Kehlbrand, w końcu odwracając się do mnie. – Nie kochałaś naszego brata? Czy twoje serce nie pęka, że odszedł z tego świata?
Komuś słuchającemu z boku jego pytania wydałyby się poważne i szczere, zabarwione nutą urazy z powodu mojej pozornej obojętności. Ja jednak znałam swojego brata dostatecznie dobrze, by rozpoznać w nich lekką drwinę.
– Wyszliśmy z tego samego łona – powiedziałam. – Ale nie jesteśmy z tego samego ojca. Tehlvar był mi obcy przez większość życia. Ale… – Zrobiłam pauzę i przyjrzałam się ciału spoczywającemu na ołtarzu. Znowu uderzyła mnie sama liczba bitewnych ran, niektórych od dawna wygojonych, innych nie starszych niż parę tygodni. Wiedziałam, że na ciele Kehlbranda jest niemal tyle samo blizn. – Mimo to przykro mi, że umarł. Był dobrym skeltirem, nawet jeśli trochę za bardzo lubił recytować nauki kapłanów.
– Nauki kapłanów – powtórzył Kehlbrand, wolno kiwając głową. – Zawsze kochał te lekcje. „Zapuściłem się poza Żelazny Step, bracie”, powiedział mi kiedyś. „Ludzie, którzy tam mieszkają, prowadzą życie pełne niepewności i chaosu. Czczą słabość i rozkoszują się chciwością. Z kłamstw czynią cnotę, z uczciwości grzech. Kiedy pojawi się mestra-skeltir, zmyje wszystko krwią. Właśnie to zobaczyli kapłani”.
Kehlbrand umilkł, położył dłoń na martwych oczach Tehlvara i zamknął mu powieki.
– Ale ty się mylisz, źrebaczku. Oni nie zabili go z powodu odpowiedzi, którą im dał. Zabili go, bo nie dał żadnej. Nie był mestra-skeltirem i o tym wiedział.
– Ustąpił ci miejsca – stwierdziłam.
– Tak. Powiedział mi to ostatniej nocy. Długo rozmawialiśmy i on zdradził mi wiele rzeczy, łącznie z pytaniem, które jutro mi zadadzą, i tym, które zadadzą mi za rok, a ja powinienem odpowiedzieć na nie prawidłowo.
Patrzyłam na niego oniemiała. Bukłak omal nie wypadł mi z ręki, zanim się opanowałam. Uznałam, że konieczny jest kolejny łyk, jeśli mam odzyskać mowę.
– Zdradził ci? To herezja!
Zęby Kehlbranda, bardzo białe i bardzo równe, zalśniły, kiedy wybuchnął rzadkim u niego śmiechem.
– W swoim czasie, siostro, powiem ci, czego się dowiedziałem zeszłej nocy, a ty zrozumiesz absurdalność słów, które właśnie wygłosiłaś.
Jego rozbawienie nie trwało długo. Kehlbrand zabrał rękę z oczu Thelvara i chwycił mnie za ramię.
– Jutro zapytają mnie o moje imię.
– Już je znają. Kehlbrand Reyerik, skeltir skeldu Cova.
– Nie, zapytają o inne imię. Imię godne mestra-skeltira. Imię, które żołnierze Kupieckich Królestw będą wymawiać ze strachem, kiedy usłyszą tętent kopyt Stahlhastu na stepie. Imię, które zaprowadzi nas aż do Złotego Morza i dalej.
Przesunął dłoń z mojego ramienia na twarz, objął policzek. Kiedy się do mnie uśmiechnął, zobaczyłam w jego oczach żal i poczucie winy, bo znał doniosłość tego, o co zamierzał poprosić.
– Właśnie tego od ciebie potrzebuję: imienia. Luralyn, droga siostro, czas, żebyś znowu śniła.
Choć próbowałam się opierać, choć od przybycia do tego miejsca unikałam patrzenia w tamtą stronę, mój wzrok w nieunikniony sposób pomknął do Grobowca. Budowla stała w środku półokręgu z żelaza i skał tworzącego Wielki Tor. Nieozdobiony, szary kloc o szerokości dziesięciu kroków i wysokości dwunastu stóp, z otworem we wschodniej ścianie. Wejście było czarnym prostokątem na tle szarości, bo ze środka nie wydostawało się żadne światło. Kapłani nigdy go nie strzegli.
– Nie bój się – powiedział Kehlbrand, kiedy bez mrugania wpatrywałam się w czarne drzwi Grobowca. – Kapłani nic nie wiedzą. Zadbaliśmy o to.
– Dowiedzą się. – Stwierdziłam, że nie jestem w stanie zapanować nad drżeniem w głosie. Moja ręka z własnej woli wsunęła się pod szatę i zamknęła na zębie tygrysa, ścisnęła go mocno. – Nawet z tym, tak blisko… tego. Dowiedzą się.
– Przeceniasz ich możliwości. Oni mają zaledwie ułamek tej mocy, jaką udają. Ich prawdziwa władza bierze się z iluzji, które stwarzają, żeby zapanować nad duszami naszego ludu, a wszystkie iluzje z czasem blakną. To kolejna lekcja, jaką zeszłej nocy podzielił się ze mną Tehlvar.
– Dowiedzą się! – powtórzyłam z uporem, nienawidząc się za łzy w oczach.
Odbierałam jego żądanie jako zdradę, egoistyczną prośbę niszczącą zaufanie między nami. Bo z całego naszego skeldu, spośród mojego rodzeństwa i kuzynów Boskiej Krwi, tylko on znał prawdę. Gdyby kapłani kiedyś ją odkryli, weszłabym przez te czarne drzwi, a to, co by z nich wyszło, nie byłoby mną.
– Zmuszą mnie…
Zawiesiłam głos, a brat przyciągnął mnie do siebie i otoczył ramionami niczym konarami potężnego drzewa. Miały przyjść inne słowa, inne przysięgi i obietnice, ale ja już wtedy zrozumiałam, że nasza więź została przypieczętowana tym uściskiem. To była ta chwila, kiedy stałam się naprawdę jego. W objęciach brata wszystkie lęki pierzchły, a ja wiedziałam, że on nigdy nie pozwoli, żeby stała mi się jakaś krzywda, na ciele czy duszy.
– Zabiję każdego kapłana, jeśli choćby to zaproponują – wyszeptał mi do ucha. – Pomaluję ten tor ich krwią, nasadzę głowy na pale wbite kręgiem wokół Grobowca, żeby zobaczył je cały Hast. – Odsunął się i starł kciukami moje łzy, tak jak przez wszystkie minione lata, tyle że tym razem nie było policzka, który wymierzał po chwilach dobroci. – Wierzysz mi, źrebaczku?
– Tak, bracie – powiedziałam, przyciskając głowę do jego piersi i słuchając równomiernego bicia jego serca. – Wierzę ci.
***
Wezwanie Prawdziwego Snu nie jest skomplikowanym procesem. To nie mistyczna ani rytualna rzecz. Wbrew wierzeniom nieoświeconych kultur nie wymaga żadnych inkantacji, cuchnących mikstur ani krwi nieszczęsnych zwierząt. Prawdę mówiąc, jak odkryłam w latach po pierwszej manifestacji mojego daru, wymaga jedynie bezpiecznego i wygodnego miejsca, cichego i spokojnego. Dlatego opuściłam tamtej nocy obozowisko Cavy. Zabawa zaczęła się wcześnie, normalna przyzwoitość została odrzucona na rzecz picia, odurzania się i nieskrępowanej kopulacji.
Eskortowana przez Kehlbranda i jego dwóch najbardziej zaufanych towarzyszy od siodła, zostawiłam za sobą gwar świętowania i pojechałam poza skupisko namiotów na bezkres Żelaznego Stepu. Pięciomilowa jazda pod gwiazdami przywiodła nas do małego wzniesienia w poza tym całkowicie płaskiej okolicy. Dwaj wojownicy rozbili na nim namiot, przywiązali wodze koni do nadgarstków długimi linami i wycofali się na stosowną odległość. Jeden zwrócił się twarzą na wschód, drugi na zachód. Obaj trzymali w pogotowiu łuki z nasadzonymi strzałami. Nie wiedziałam, czy Kehlbrand powiedział im, co się wydarzy tej nocy, ale byłam pewna, że nawet jeśli tak, żaden nigdy o tym nie będzie mówił. Tych, którzy zapewnili sobie jego przyjaźń, cechowała całkowita lojalność.
– Gdybyś się nudził. – Podałam Kehlbrandowi bukłak Obvara.
– Mmm – mruknął brat po spróbowaniu trunku, z uznaniem unosząc brwi. – Znam ten trunek. Robiony z owocu zwanego winogronem przez barbarzyńców zza Dużego Morza, którzy żyją w królestwie nękanym przez niekończące się wojny i irracjonalne przesądy. – Położył bukłak przy małym ognisku, które wcześniej rozpalił. – Będą zadowoleni z pokoju, jaki z czasem im przyniesiemy.
– Zamierzasz jechać tak daleko?
– Zamierzam objechać cały świat. Bo czyż kapłani nie przepowiedzieli, że właśnie tak zrobi mestra-skeltir?
Przewróciłam oczami i wpełzłam do namiotu.
Zdjęłam szatę z bawolej skóry i wyciągnęłam się na futrach, które rozłożyli dla mnie towarzysze brata. Jak zwykle na stepie wiał silny wiatr i poły namiotu łopotały. Ten znajomy refren mi nie przeszkadzał, kiedy dążyłam do uspokojenia umysłu, żeby sprowadzić czarną zasłonę i Prawdziwy Sen.
Po pierwszym doświadczeniu przez długi czas odrzucałam swój dar ze strachu, czego mogę się dowiedzieć, gdy zasłona się podniesie. Jednakże ciekawość, cecha być może najtrudniejsza do okiełznania, w końcu zwyciężyła. Moje próby z początku były nieudane: Prawdziwy Sen przynosił jedynie mgnienia miejsc i ludzi o tak obcych strojach i mowie, że wiadomość, którą mi przekazywano, stawała się niezrozumiała. Dopiero po wielu eksperymentach odkryłam, że Prawdziwy Sen wymaga celu, pytania naprowadzającego na prawdę.
„Imię mojego brata”, wyszeptałam w duchu, kiedy opadł na mnie czarny woal. „Jakie ono jest?”.
Zasłona posłusznie się rozstąpiła, a ja znalazłam się na szczycie niskiego wzniesienia. Wysoka trawa szumiała na wieczornym wietrze. Niebo przybrało ciemne barwy zmierzchu, zobaczyłam liczne ogniska płonące pode mną w płytkim obniżeniu terenu. Widząc istne miasteczko namiotów skupionych wokół ognisk, przy których siedzieli albo stali mężczyźni, uświadomiłam sobie, że to armia. Broń i zbroje piętrzyły się w stosach, zupełnie inne od czarnych żelaznych napierśników i kolczug Hastu. Te były zrobione z nakładających się na siebie stalowych płyt, a włócznie o zakrzywionych ostrzach należały do żołnierzy w służbie Kupieckich Królestw. Była to największa wataha, jaką w życiu widziałam, licząca tysiące ludzi.
– Kim jesteś?
Drgnęłam na dźwięk obcego głosu. Kilkanaście kroków ode mnie stała kobieta o wyglądzie bardzo zaskakującym w swojej całkowitej obcości. Jeszcze nigdy nie widziałam takiego stroju: sięgającej do kostek prostej szaty z czarnych piór, z małym białym znakiem w kształcie płomienia na piersi. Również jej rysy i cera były całkowicie inne niż u ludów Kupieckich Królestw, a raczej takie jak u członków Stahlhastu o niebieskich oczach i jasnej skórze. Ale najbardziej zaskoczyło mnie, wręcz przeraziło to, że kobieta patrzyła prosto na mnie. Widziała mnie.
– Kim jesteś? – powtórzyła, rozglądając się po otoczeniu szeroko otwartymi, przestraszonymi oczami. – Gdzie ja jestem?
Mogłam tylko gapić się na nią oszołomiona. Jeszcze nikt w czasie poprzednich Prawdziwych Snów nie zauważył mojej obecności. Jak to w ogóle możliwe? Przecież mnie tam naprawdę nie było.
– Wezwałaś mnie tutaj? – spytała kobieta, zbliżając się do mnie, nagle bardziej rozgniewana niż zdezorientowana.
Nie poruszyłam się, nadal dręczona niepewnością i zdziwiona, że nieznajoma w czarnej szacie nie nosi butów. Stopy miała czarne od brudu, a ja z jakiegoś powodu uznałam ten widok za dziwnie fascynujący.
– To nie jest wizja od Ojca – stwierdziła kobieta, rzucając się na mnie. – Jest inaczej. Czuję to!
Fascynacja jej stopami w połączeniu z przemożnym uczuciem całkowitego zaskoczenia opóźniła moją reakcję, kiedy nieznajoma chwyciła mnie za ramiona mocnym uściskiem. Kiedy jej twarz znalazła się kilka cali od mojej, zauważyłam przekrwione oczy. Było to urodziwe oblicze, a jego gładkość świadczyła, że kobieta ma około trzydziestu lat. Twarz wieńczyła niesforna masa ciemnych, nieuczesanych włosów. Oddech miał znajomy cierpki zapach, co w połączeniu z zaczerwienionymi oczami prowadziło do jednego wniosku. Pijaczka. Mój sen nawiedziła pijaczka o brudnych stopach.
– Nie próbuj mnie oszukać, wiedźmo! – wysyczała. – Co knuje Ciemność?
Otrzeźwił mnie jej lekki, ale kwaśny oddech. Skrzywiłam się z odrazą, gwałtownie szarpnęłam głową i uderzyłam czołem o jej nos. Skutek był natychmiastowy. Ręce zsunęły się z moich ramion, kobieta z jękiem opadła na kolana.
– Pytałaś mnie, kim jestem. – Wyciągnęłam zza pasa długi nóż i przystawiłam go do jej szyi. – Chciałabym najpierw poznać twoje imię.
Widząc ostrze przytknięte do jej ciała, uświadomiłam sobie, że skoro możemy dotknąć się nawzajem, możemy również zrobić sobie krzywdę.
– Nic ci nie powiem, służko Ciemności – oświadczyła kobieta z twarzą ściągniętą z bólu i wyzywającym spojrzeniem. – Nigdy nie zdradzę miłości Ojca…
Syknęła z bólu, kiedy przejechałam ostrzem przez jej policzek, zostawiając małe, ale głębokie rozcięcie.
– Jak się tu znalazłaś? – spytałam. – Jak to możliwe, że mnie widzisz? Jak znalazłaś drogę do mojego snu?
Ból i wrogość na chwilę zniknęły z jej oczu, a kobieta popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
– Masz na myśli… że ty też jesteś jasnowidzącą? Ale… to nie możesz znać miłości Ojca. On nie obdarzyłby tym wielkim darem kogoś takiego jak ty…
– Jaki ojciec? – Przesunęłam czubek noża tak, że znalazł się cal od jej oka. – Co ty bredzisz?
Dźwięk wielu rogów zagłuszył moje słowa. Od armii stacjonującej w dole dobiegło grzmiące echo. Oderwałam wzrok od pijaczki i zobaczyłam, że reagując na wezwanie, żołnierze biegną do stosów włóczni, kusznicy sięgają po kołczany, kawalerzyści niosą siodła w stronę spętanych koni.
– Co się dzieje? – zapytała kobieta.
Uświadomiłam sobie, że nadal trzymam nóż przy jej oku. Odsunęłam się i nagle poczułam się głupio.
– Najwyraźniej bitwa – odpowiedziałam, chowając broń.
– Gdzie? – Kobieta wstała, krzywiąc się i masując nos. Zobaczyłam, że siniak znika, podobnie jak cięcie na policzku. Wyglądało na to, że zadane rany są w tym miejscu jedynie tymczasowe. – Kto walczy?
– Nie jestem pewna. – Odwróciłam się i zobaczyłam, że wojsko formuje szeregi. – Sądzę, że znajdujemy się gdzieś na południowym stepie, niedaleko granicy z ziemiami Kupieckich Królestw.
– Kupieckich Królestw?
Odwróciłam się do niej, marszcząc brwi, zdziwiona jej szczerą ignorancją. Jak mogła nie słyszeć o Kupieckich Królestwach? W ich posiadaniu była większość bogactw całego świata.
– Chyba pora, żebyśmy przedstawiły się sobie jak należy – stwierdziłam.
Kobieta wyprostowała się i z dumą wysunęła brodę do przodu.
– Jestem lady Ivinia Morentes z Zachodnich Marchii – powiedziała. – Służka Kościoła Ojca Świata i z Jego błogosławieństwa Święta Wieszczka. – Zrobiła pauzę dla większego efektu dramatycznego, jak przypuszczałam. – Znana jako Błogosławiona Dziewica wszystkim, którzy cieszą się miłością Ojca.
Oszołomiona pokręciłam głową, ale uniosłam otwartą dłoń na znak pokojowego powitania.
– Luralyn Reyerik z Boskiej Krwi, córka skeldu Cova Stahlhastu.
Po wyrazie twarzy było widać, że kobieta nie ma pojęcia, kim jestem, podobnie jak ja nie wiedziałam, kim ona jest.
– Jesteś… – zaczęła z powątpiewającą miną – …wieszczką swojego ludu?
– Wieszczką?
– Widzisz… rzeczy. Wydarzenia, które nadejdą albo już nadeszły.
– Czasami. Ja nazywam to Prawdziwym Snem.
– Snem. – Prychnęła z pogardą i skierowała uwagę na szykującą się w dole armię. – Nie, dziewczyno, to nie są sny. To dary widzenia od samego Ojca. Choć nie rozumiem, dlaczego postanowił się nimi podzielić akurat z tobą.
Jej ton sprawił, że moja ręka odruchowo powędrowała do noża, ale pohamowałam impuls.
– Gdzie twoje buty? – zapytałam, rzucając spojrzenie na jej czarne stopy.
– Światowe wygody są przeszkodą dla miłości Ojca – oświadczyła tonem pobożnej pewności. – Rezygnuję z nich, żeby prowadzić proste i nieuprzywilejowane życie, tak jak zrezygnowałam z bogactwa i bezczynności, do których się urodziłam. W ten sposób łatwiej będą do mnie przychodzić wizje Ojca.
Spojrzałam w jej przekrwione oczy i przypomniałam sobie kwaśny oddech.
– Więc zrezygnowałaś z butów, ale nie z picia.
Grymas gniewu przemknął po jej twarzy, a odpowiedź została wycedzona obronnym tonem.
– Kościelne rytuały często wymagają wina, a Księga zawiera dużo wzmianek o jego dobroczynnych właściwościach.
– Aha… – w moim głosie pojawił się cierpki ton – więc jesteś kapłanką.
Ivinia Morantes wyprostowała się lekko i skrzyżowała ramiona na piersi. Kiedy mi odpowiedziała, jej głos zdradzał urazę.
– Z rozkazu Świętego Czytelnika kobietom jest zabronione kapłaństwo. Ale ja służę kościołowi lepiej niż niejeden mężczyzna. Podczas gdy ty… – zmrużyła oczy i posłała mi spojrzenie z ukosa – …jesteś tylko heretyczką i dzikuską. Może to dlatego On cię tutaj sprowadził, żebym mogła cię nauczyć Jego miłości…
– Mam nóż – przypomniałam jej i wskazałam głową na dolinę. – Poobserwujmy bitwę, dobrze? Podejrzewam, że właśnie po to tutaj jesteśmy.
Armia uformowała szyki – długie szeregi piechoty przedzielone oddziałami kuszników, kawaleria galopująca na flanki. Światło dzienne już prawie całkiem zgasło, scenę oświetlały ogniska obozowe i liczne pochodnie trzymane przez konnych oficerów. Mimo że niosło się ku nam słabe echo wykrzykiwanych rozkazów, wojsko było dziwnie ciche, wszystko spowijał całun pełnego napięcia oczekiwania. Nie wyczuwałam gotowości do walki, tylko strach.
Wojsko było zwrócone ku północy, gdzie widziałam tylko trawiastą równinę ciągnącą się daleko w ciemność. Jednakże wkrótce poczułam znajome drżenie ziemi, a potem usłyszałam grzmiący pomruk nadciągającej burzy.
– Pytałaś o mój lud – powiedziałam do kobiety. – Wkrótce go poznasz.
Grzmot się wzmógł, zapowiadając armię dużo liczniejszą niż inne, które kiedykolwiek zgromadziły się na Żelaznym Stepie. Doszłam do wniosku, że wojsko czekające w dole stanie przeciwko połączonym siłom wszystkich skeldów zaprzysiężonych Hastowi. Muszę wyznać, choć zawstydza mnie to po tych wszystkich latach, że ta perspektywa napełniła mnie wielką niecierpliwością.
Dlatego ogarnęła mnie konsternacja, kiedy usłyszałam, że dudnienie nagle przycicha i na mrocznej równinie nie pojawia się żadna armia Stahlhastu. Nadal wyczuwałam jej obecność, do moich uszu docierały zmieszane oddechy tysięcy koni i wojowników. Ale z jakiegoś powodu ich szarża się zatrzymała. Potem, po krótkiej przerwie, w migotliwym blasku pochodni ukazał się szereg złożony z około dwustu jeźdźców. Konie szły stępa, zbliżając się do w pełni teraz uformowanych szyków armii przeciwnika w nieśpiesznym, nawet spacerowym tempie. Zauważyłam, że wielu jeźdźców nosi stroje wojowników Stahlhastu, natomiast inni byli bez zbroi i nie mieli żadnej broni. Niektórzy, może jedna trzecia, w ogóle nie wyglądali na członków Stalowej Hordy, bo mieli na sobie watowane kurtki ludów pogranicza.
Pojedynczy szereg jeźdźców zatrzymał się kilka kroków od rzędu kuszników, patrząc na zgromadzone przed nimi tysiące ze skupieniem i determinacją. Wtedy dotarł do mnie pomruk mocy, który zwykle zapowiadał, że obdarzeni nią członkowie Boskiej Krwi wkrótce wykorzystają swoje dary. Najwyraźniej kobieta również ją wyczuła.
– Ciemność – wyszeptała z twarzą ściągniętą strachem.
Głośny chór okrzyków przyciągnął mój wzrok z powrotem do doliny. W samą porę, żebym zobaczyła, jak kula ognia wznosi się nad pierwszym szeregiem wojska Kupieckich Królestw. Ludzie ogarnięci płomieniami zaczęli tarzać się po trawie. Pięćdziesiąt kroków na wschód oddział piechoty liczący dwudziestu ludzi został nagle odrzucony do tyłu jak zdzielony pięścią przez niewidzialnego giganta. Zakute w zbroje ciała potoczyły się jak lalki. Rozbrzmiało więcej krzyków, kiedy cały pierwszy szereg się załamał i rozproszył. W jednym miejscu żołnierze po prostu padli na ziemię i znieruchomieli, w innym obrócili się przeciwko sobie i cała kompania zaczęła się mordować nawzajem w szale zniszczenia. Pośród tego zamętu buchnęły następne płomienie, a niewidzialna pięść znowu zaczęła wymierzać ciosy.
Zamieszanie wkrótce ogarnęło kolejne szeregi, choć oficerowie starali się utrzymać porządek i dyscyplinę, w miarę jak oddziały wpadały w panikę. I właśnie wtedy pojawił się Stahlhast. Szereg niedobranych jeźdźców pocwałował na boki, a ogromny klin konnych wojowników wypadł z mroku w pełnym galopie. Na ich czele pędziła na czarnym ogierze wysoka postać z długą szablą w wysoko uniesionej dłoni. Mężczyzna miał na głowie żelazny hełm zwieńczony długim pióropuszem z końskiego włosia, a kratkowany wizjer ukrywał jego rysy, ale od razu go poznałam.
Klin Stahlhastu uderzył w zdezorganizowany środek wojska i wdarł się głęboko w spanikowane szeregi niczym rozżarzony żelazny pręt przeszywający miękką skórę. Kolejni wojownicy zaatakowali na wschodzie i zachodzie równiny, a każdy klin złożony z koni i stali wbijał się równie głęboko jak pierwszy. W ciągu zaledwie kilku uderzeń serca stało się jasne, że wielka armia jest skazana na porażkę, a cała dolina stała się sceną rzezi. Mimo zamieszania i chaosu jakoś nie miałam kłopotów ze śledzeniem wysokiego jeźdźca na czarnym ogierze. Wojownik pędził przez pole bitwy krętym kursem, zostawiając za sobą martwych i umierających, jego szabla śmigała bez ustanku w wirze zniszczenia. Teraz często płaczę na myśl o mojej ówczesnej radości i pieśni dumy, która we mnie rosła na widok krwawej podróży brata.
– Ojcze! – wykrzyknęła stojąca obok mnie kobieta i padła na kolana ze łzami płynącymi po twarzy. – Dlaczego przekląłeś mnie tą wizją?
– Och, zamknij się! – warknęłam zirytowana. – Powinnaś uważać się za uprzywilejowaną, że możesz być tego świadkiem. Bo wszystko jest tak, jak powinno być. Zjawi się mestra-skeltir i nic go nie powstrzyma. To dawno zostało przepowiedziane…
Umilkłam raptownie, gdy zobaczyłam, że wysoka postać ściąga wodze i zatrzymuje konia. Wojownik spojrzał na grupę klęczących żołnierzy przeciwnika. Wszyscy odrzucili broń i opuścili głowy do ziemi na znak poddania. Mój brat mierzył ich nieruchomym wzrokiem przez jedno uderzenie serca, po czym spiął ogiera i ruszył przed siebie, tratując głowę najbliższego człowieka, a jego szabla rozpoczęła śmiertelny taniec.
Odwróciłam się, nie mogąc patrzeć na to widowisko. Stahlhast rzadko brał jeńców w czasie bitwy, to wiedziałam. Niewolników dopiero później wybierano spośród ocalałych. Nie było niczego niezwykłego w działaniach mojego brata. Ale dlaczego się zatrzymał? Rozkoszował się ich strachem?
– Miłosierdzie to słabość – wyszeptałam, mając nadzieję, że często wypowiadana mantra uspokoi moje dudniące serce. – Współczucie to tchórzostwo.
Poczułam, że Prawdziwy Sen się kończy, gdy na skraju mojego widzenia pojawiła się czarna zasłona. Kobieta zaczęła zawodzić z rozpaczy.
– Dlaczego, Ojcze? Dlaczego pokazujesz mi ten triumf oręża w służbie Ciemności? Ten zwiastun ostatecznego zniszczenia? Jak święci mogą się sprzeciwić takiemu złu?
Potem woal opadł i kobieta zniknęła. Może obudziła się w swojej ojczystej krainie? Albo przez całą wieczność zawodziła w Prawdziwym Śnie. Wiedziałam jedynie, że nigdy wcześniej jej nie spotkałam, ani we śnie, ani na jawie.
Kehlbrand czekał na mnie przed namiotem, siedząc ze skrzyżowanymi nogami przy ognisku. Jego cień był długi we schodzącym słońcu. Choć sen wydawał się krótki, w rzeczywistości pochłaniał mój umysł przez wiele godzin. Stałam przez chwilę, drżąc zarówno z powodu chłodnego rannego powietrza, jak i echa żałosnych modłów Błogosławionej Dziewicy zanoszonych do jej boga.
– A więc, źrebaczku – odezwał się Kehlbrand, wstając i podchodząc, żeby zarzucić na mnie skórę wilka. – Masz to imię?
– Tak – powiedziałam, czerpiąc pociechę z jego uśmiechu, który zawsze miał moc przepędzania niepewności. – Tak, bracie. Mam imię.
***
Następnego dnia Kehlbrand stawił się przed ołtarzem nagi i nieuzbrojony, tak jak wymagał rytuał. Pomniejsi kapłani przekazali go mestra-dirhmarowi, który czekał przed Grobowcem.
Ranek był zaskakująco spokojny. Zwykle mianowanie nowego skeltira skłaniało najsłynniejszych wojowników do wyzwania, ale tylko jeden wystąpił do przodu. Był to siwy mężczyzna o imieniu Irhnar, weteran sześćdziesięciu bitew, liczący sobie tyleż samo lat, dawny mentor zarówno Tehlvara, jak i Kehlbranda.
– Dlaczego, stary wilku? – spytał mój brat, kiedy Irhnar uniósł poziomo szablę na znak wyzwania.
– To zły omen dla skeltira, jeśli zostanie nim bez przelania krwi – odparł stary wojownik, wzruszając ramionami. – Jestem już zmęczony wstawaniem z mat, żeby sikać sześć razy w ciągu nocy. Zaczynajmy, chłopcze!
Tak więc walczyli i Kehlberand zaszczycił Irhnara stosownie krwawą i długą śmiercią. Szybki koniec byłby obrazą.
Patrzyłam, jak Kehlbrand stoi przed mestra-dirhmarem, jak usta kapłana się poruszają, kiedy zadawał pytanie. Odległość była za duża, żebym mogła usłyszeć odpowiedź. Widziałam wyraz twarzy starca dostatecznie wyraźnie, by rozpoznać na niej mieszaninę głębokiego rozczarowania i ponurej akceptacji, kiedy skinął głową. Prawdziwy Sen jak zwykle mnie nie zawiódł.
Pomniejsi kapłani przynieśli ciemnozielony strój skeltira i położyli go u stóp Kehlbranda. Gdy mój brat się w niego odział, razem z mestra-dirhmarem ruszył do ołtarza.
– Oto Kehlbrand Reyerik! – zaintonował kapłan, unosząc rękę mojego brata. – Uznany dzisiaj przez sługi Niewidzialnych za skeltira skeldu Cova!
Z tłumu Stahlhastu dobiegł radosny okrzyk, entuzjastycznie podjęty przez Covę, podczas gdy inne skeldy okazały większą powściągliwość. Kiedy trwały wiwaty, zobaczyłam, że mój brat odwraca głowę i mówi coś do kapłana. Rysy mestra-dirhmara stwardniały. Starzec pokręcił głową w surowej odmowie. Wtedy Kehlbrand chwycił go za nadgarstek tak mocno, że kapłan się skrzywił. Gdy krzyki ucichły, brat przemówił i tym razem usłyszałam jego słowa:
– Powiedz im, starcze.
Mestra-dirhmar zacisnął zęby i wykrzywił twarz w grymasie upokorzenia i bólu. Nawet wtedy wiedziałam, że to decydująca chwila, w której rozstrzygało się przywództwo Hastu.
– Oto Kehlbrand Reyerik! – powtórzył wielki kapłan i zawołał do tłumu głosem zabarwionym wściekłością pokonanego: – Który od tej pory będzie znany jako Ostrze Ciemności!
Strzała wbiła się w pień sosny cal od jego głowy. Vaelin Al Sorna popatrzył na lotkę wibrującą mu przed oczami. Czuł pieczenie na nosie i strużkę krwi płynącą z draśnięcia, które zostawił ostry grot. Wcześniej nie usłyszał łucznika ani skrzypienia naciąganej cięciwy.
Patrzącemu z boku jego reakcja mogłaby się wydać szybka i natychmiastowa: przetoczenie się w prawo, powstanie na kolana, wyciągnięcie łuku i wypuszczenie strzały, a wszystko to jednym płynnym ruchem. Ale on wiedział, że zareagował za wolno, nawet kiedy zobaczył, że łucznik biegnący z rogiem uniesionym do ust pada martwy ze strzałą wbitą w plecy. Zbyt wolno.
Z boku rozległ się szelest i spośród paproci wyłoniła się Ellese z łukiem w ręce.
– Obóz, wujku – powiedziała lekko zdyszana. – Musimy ruszać szybko…
Vaelin zamknął jej usta dłonią z dostateczną siłą, żeby nie pozwolić jej wstać z przysiadu. Trzymał ją w ten sposób, gdy śmignęła następna strzała wypuszczona z koron drzew. Zagłębiła się w ziemię kilka stóp od nich. Pocisk zwiadowczy, jak nazwałby ją mistrz Hutril. Zawsze użyteczna przy płoszeniu zdobyczy. Ale nie dzisiaj.
Vaelin spojrzał w ciemne, płonące oczy Ellese, uniósł wzrok w stronę wierzchołków drzew i zabrał rękę. „Już nie zadmie w róg”, przekazał w języku znaków, którego tak pracowicie ją uczył w poprzednich miesiącach. „To by zdradziło jego pozycję. Pobiegnę na prawo”. Odwrócił się, szykując się do sprintu, ale jeszcze się zatrzymał i dodał: „Nie chyb”.
Zerwał się i z dudnieniem popędził po leśnym podszyciu, lawirując między drzewami. Tym razem usłyszał brzęczenie cięciwy i uskoczył za szeroki pień starego cisu. Kątem oka dostrzegł, że pocisk odłupuje korę. Sekundę później rozległ się następny świst, głębszy, o niemal melodyjnej precyzji, która świadczyła o sile broni i umiejętnościach łucznika. Chwila ciszy, a potem łoskot ciała spadającego na ziemię z dużej wysokości.
Vaelin nadal kucał za cisem i z zamkniętymi oczami chłonął pieśń lasu. Wkrótce zaczął powracać świergot ptaków, uciszony wcześniej przez intruzów, a wiatr już nie niósł woni spoconych, przestraszonych ludzi.
Vaelin wyszedł ze swojej kryjówki i zobaczył, że Ellese przeszukuje ciało napastnika, którego jej strzała strąciła z wierzchołków drzew. Jej ruchy były szybkie i wprawne, ręce nie drżały, choć właśnie odebrała człowiekowi życie. Wiedział, że zabijała wcześniej w Cumbrael, w czasie krótkiego i szybko zdławionego powstania wiecznie sprawiających kłopoty Synów Prawdziwego Ostrza. Wcale jej to nie dręczy, napisała Reva w liście, który wysłała na północ razem ze swoją adoptowaną córką. Co mnie z kolei bardzo dręczy.
Vaelin nie dostrzegł w tej dziewczynie podobieństwa do Revy, i nic dziwnego, zważywszy na to, że w ich żyłach nie płynęła ta sama krew. Włosy miała czarne, oczy ciemne i była o cal niższa od jego siostry, choć trochę mocniej zbudowana. Jednakże najwyraźniej gdzieś po drodze przejęła od przybranej matki rodzinną cechę, czyli pozorną niewrażliwość na skutki odbierania innym życia. I dzieliła ją z mężczyzną, którego nazywała wujem.
– Niebieski kamień – powiedziała, odrzucając na bok sakiewkę zabitego i unosząc w górę garść lśniących lazurowych kryształów. – Owinięte w bawełnę, żeby nie brzęczały. – Przekrzywiła głowę, przyglądając się ciału. – Przynajmniej znał się na robocie. – Spojrzała na Vaelina i dodała z szerokim uśmiechem: – Ale nie dość dobrze.
Vaelin ukucnął, żeby podnieść broń zabitego, przeznaczoną do polowań, typową dla wszystkich lenn królestwa, z wyjątkiem Cumbrael. Gdyby ten człowiek miał długi łuk i umiejętność jego używania, on prawdopodobnie już by nie żył.
– Sprawdź jego głowę – powiedział do Ellese, a ona posłusznie zerwała zabitemu wełnianą czapkę, odsłaniając wygoloną czaszkę. Vaelin odwrócił ją butem, a kiedy zobaczył prymitywny tatuaż tworzący ciemnokarmazynową plamę pośród siwej szczeciny, stwierdził: – Krwawe Wróble.
Wyrzutek, którego zabił wcześniej, leżał dwadzieścia kroków dalej, twarzą do dołu, ze strzałą sterczącą z pleców niemal pionowo. Stękając z wysiłku, Vaelin wyrwał z kościanej pułapki kręgosłupa grot z zadziorami i odwrócił trupa.
– Jumin Vek – orzekł po krótkich oględzinach plamistej, dziobatej twarzy.
– Znasz go? – spytała Ellese.
– Powinienem. Aresztowałem go cztery lata temu z nakazu królowej. Zostawił za sobą szlak morderstw, gwałtów i kradzieży na wszystkich drogach Renfael, zanim przybył do Dorzeczy. Wsadziłem go na statek, żeby założyli mu stryczek w Lodowym Porcie.
– Wygląda na to, że udało mu się uciec.
Albo kogoś przekupił, pomyślał Vaelin. Była to aż nazbyt powszechna praktyka w tych czasach. Gdy kradnąc i szmuglując łup do Północnych Dorzeczy, zarabiało się dużo pieniędzy, każdy przestępca miał środki, żeby wykupić się z kłopotów. Częstotliwość, z jaką Vaelin jako Lord Wieży i namaszczony przez władczynię zarządca tej krainy musiał łapać szumowiny, sprawiała, że był mniej skrupulatny w przestrzeganiu królewskiego edyktu zakazującego natychmiastowych egzekucji.
– Kolejny Krwawy Wróbel? – zapytała Ellese.
– Nie. – Vaelin zdjął Juminowi Vekowi czapkę, odsłaniając gęste, tłuste włosy. Chwycił trupa za podbródek i obrócił jego głowę tak, że można było zobaczyć bardziej dopracowany atramentowy obrazek na jego bladej szyi. – Przeklęte Szczury. To głównie zhańbieni byli królewscy gwardziści.
– Więc mamy dzisiaj przeciwko sobie dwie bandy?
– Wątpię. Lord Orven starł na proch większość Krwawych Wróbli zeszłej zimy. Zdaje się, że Szczury znalazły u siebie miejsce dla paru ocalałych.
Uwolnił nieszczęsnego Jumina Veka od sakiewki i stwierdził, że są w niej dwa samorodki złota i kilka niebieskich kamieni.
– Twój nos krwawi, wujku – stwierdziła Ellese, kiedy wstał.
Vaelin wyjął szmatkę zza pasa, nasączył ją olejem drzewnym z małej buteleczki i przytknął do nosa. Stłumił syk bólu, kiedy ognista mikstura wniknęła do rany. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że w młodości tak bardzo go nie piekło.
– Idź po pozostałych – rzucił, polewając twarz wodą z manierki, żeby zmyć resztki krwi. – Spotkajmy się na skraju wąwozu. I, Ellese… – Kiedy się odwróciła, przypomniał: – Kamienie.
Wyciągnął rękę, patrząc jej w oczy, aż dziewczyna prychnęła ze złością i oddała mu kryształy.
– Każesz mi polować na męty za darmo – mruknęła.
– Twoja matka przysłała cię do mnie na naukę. Jeśli chcesz płatnej pracy, jest dużo roboty na Gwardii Północnej albo w kopalniach. Do czasu sprzedaży kryształy i złoto zgodnie z prawem należą do królowej. Wiesz o tym. – Vaelin schował zdobycz do kieszeni i odprawił ją skinieniem głowy. – Ruszaj.
***
Okazało się, że obóz wyjętych spod prawa jest w rzeczywistości miejscem ogrodzonym półokrągłą palisadą ciągnącą się od wschodniej ściany wąwozu znanego jako Parów Ultina. Miejsce nazwano tak na cześć najsłynniejszego górnika Dorzeczy, którego Vaelin wspominał miło z czasów wojny wyzwoleńczej.
Zawsze wesoły Ultin wrócił do Dorzeczy z rozkazem władczyni, żeby wydobyć z kopalni całe dostępne bogactwo i napełnić królewskie kufry w celu pokrycia rosnących kosztów wojny. Nagrodzony za swoje wysiłki sowitą pensją Miecz Królestwa uprzejmie odrzucił ofertę Vaelina, żeby zostać Lordem Nadzorcą kopalń. Zamiast tego wycofał się do niewielkiego gospodarstwa rolnego w pobliżu Północnej Wieży i tam w ciągu trzech lat zapił się na śmierć. „To przez wojnę”, milordzie, powiedziała Vaelinowi wdowa w dniu, kiedy spalono ciało jej męża. „Wszystkie te zamordowane dusze, zamordowane dzieci. Ludzie, których stracił w Alltor… wszystko razem. Nie mógł pozbyć się tego z głowy”.
Vaelin poświęcił krótką myśl pamięci Ultina, po czym skupił uwagę na palisadzie. Najwyraźniej zbudowano ją niedawno, drewno na ścianie obronnej było nadal zielone i niesezonowane, choć wyglądało dość solidnie. Mieszkańcy skonstruowali punkt obserwacyjny na ścianie wąwozu, zapewniający bez wątpienia doskonały widok na okolicę. Vaelin wiedział, że tereny na wschodzie to półmilowej długości pasmo nagich skał, którego żadne atakujące wojsko nie pokonałoby niezauważone.
Na dnie wąwozu również brakowało osłony, ale było ono wąskie, co pozwalało na szybki atak. Jednakże Vaelinowi to wszystko się nie podobało i uznał nową taktykę wznoszenia fortyfikacji za zwiastującą kłopoty. Zwykle wyrzutkowie i przemytnicy zakładali tymczasowe obozy głęboko w lesie albo na trudno dostępnych graniach, z których mogli napadać na szlaki karawan. Teraz wyglądało na to, że ta konkretna banda zdecydowała się na stałą siedzibę. Stają się śmielsi? Czy tylko bardziej zdesperowani?
Ledwo wyłapał odgłos zbliżania się Cumbraelczyka, ciche szurnięcie bukłaka o trawę, i mężczyzna już pojawił się u jego boku, leżąc płasko na ziemi tak jak on.
– Milordzie.
– Wysoka Włócznio. – Vaelin obejrzał się i zobaczył, jak grupa Ludzi Niedźwiedzi powoli wyłania się z lasu, z włóczniami i łukami trzymanymi nisko, żeby nie zakłócać linii horyzontu.
– Widzisz, panie, że jest tak, jak mówiliśmy – odezwał się Wysoka Włócznia, wskazując głową na twierdzę wyrzutków.
W ciągu ostatnich lat Vaelina często nachodziła refleksja, że twarz Cumbraelczyka zachowała jedynie resztki cech człowieka, który kiedyś tak bardzo starał się go zabić. Jego rysy pozostały twarde, a oblicze wyglądało jak zniszczona maska starego myśliwego, ale silny błysk fanatyzmu już dawno zniknął z jego spojrzenia. Nie licząc długiego łuku, Wysoka Włócznia nosił strój Ludzi Niedźwiedzi i płynnie mówił ich językiem, którego Vaelin do tej pory nie zdołał opanować. Choć nadal nie potrafił myśleć o nim inaczej niż jako o Cumbraelczyku, pod względami, które się liczyły, Wysoka Włócznia był teraz myśliwym z klanu Niedźwiedzi, co potwierdzał nadany mu przez nich przydomek. Vaelin wiedział, że raczej nigdy nie pozna imienia, które ten mężczyzna dostał po narodzinach, ale odpowiadała mu ta niewiedza.
– Mówiłeś, że znaleźliście to miesiąc temu?
– Dokładnie dwadzieścia pięć dni temu. Dwa tygodnie wcześniej jeszcze tego nie było. Nasi ludzie przychodzą tutaj dość regularnie, dużo bobrów wpada w pułapki w tej rzece.
– Więc was widzieli?
Wysoka Włócznia odpowiedział miną wyrażającą jednocześnie rozbawienie i lekką urazę.
– Proszę wybaczyć. – Vaelin skierował wzrok z powrotem na palisadę. – Jak często dokonują napaści?
– To właśnie jest dziwne, milordzie. Wcale tego nie robią, o ile potrafimy stwierdzić. Zostawiają bardzo niewiele śladów w okolicy, z wyjątkiem takich, których można oczekiwać po okazjonalnych grupach myśliwych. Przez większość czasu siedzą tutaj. Prawdę mówiąc, korciło nas, żeby zostawić ich w spokoju, ale starsi uznali, że powinniśmy dotrzymać naszej umowy z Lordem Wieży.
Vaelin skłonił głowę w podziękowaniu. Odkąd pozwolono im osiedlać się w Dorzeczach po wymuszonej migracji z lodowatych pustkowi na północy, Niedźwiedzie niezmiennie udowadniali, że są lojalnymi, jeśli nawet żyjącymi w izolacji, poddanymi królestwa.
– Nie zapomnij im powiedzieć, że doceniamy ich rozwagę.
– Dobrze, milordzie. A dwie trzecie łupów również mocno podkreśliłoby poważanie, jakim pan darzy Niedźwiedzie.
Vaelin stłumił westchnienie. Po uniknięciu egzekucji i znalezieniu miejsca wśród Niedźwiedzi Wysoka Włócznia wyrzekł się fanatyzmu religijnego, który przywiódł go w te strony. Cumbraelczyk nie zabił Lorda Wieży i teraz rezerwy zapału w pełni wykorzystywał w roli głównego negocjatora adoptowanego plemienia, zawsze gotowy stanąć w jego obronie przed chciwością urodzonych w królestwie.
– Połowa – rzucił Vaelin. – łącznie z zyskami ze sprzedaży złota i niebieskich kamieni, które odzyskamy.
Myśliwy już zamierzał się spierać w tej kwestii, ale umilkł, kiedy za nim rozległo się głośne cmoknięcie. Vaelin odwrócił się i zobaczył drobną młodą kobietę przykucniętą obok małego czarnego niedźwiadka. Kobieta nosiła imię Żelazne Oczy i łatwo było zrozumieć, skąd się ono wzięło, widząc jej marsowe spojrzenie skierowane na Wysoką Włócznię. Jako jedyna szamanka, która została Niedźwiedziem, była osobą najbardziej zbliżoną do przywódczyni klanu. A także żoną Wysokiej Włóczni i matką trójki ich dzieci.
Kobieta cmoknęła ponownie i odezwała się do męża w chropawym, ale poprawnym języku królestwa:
– Nie bądź niegrzeczny. – Przeniosła wzrok na Vaelina. – Połowa jest do przyjęcia, Lordzie Wieży. Ale musi być też cena krwi za każdego myśliwego wezwanego do Zielonego Ognia.
– Oczywiście. – Vaelin skłonił głowę i wrócił spojrzeniem do palisady.
Naliczył dwunastu wartowników na murze, każdy z łukiem albo kuszą. W razie ataku z pewnością dołączyłoby do nich więcej ludzi, co oznaczało, że szarża dnem wąwozu w nieunikniony sposób kosztowałaby niejedno życie. Oprócz około czterdziestu Niedźwiedzi miał jeszcze sześćdziesięciu ludzi z Gwardii Północnej, z pewnością dosyć, żeby przesądzić sprawę niezależnie od liczby strzał wypuszczonych przez wyjętych spod prawa.
– Najlepiej zaczekać do zmroku, milordzie – powiedział Wysoka Włócznia, najwyraźniej idąc za jego tokiem rozumowania. – O północy możemy z łatwością zbliżyć się na pięćdziesiąt kroków od muru i wypuścić trochę pocisków, żeby zamaskować szarżę na bramę. Kilka uderzeń solidnym taranem powinno wystarczyć.
– Będą się spodziewali, że ich zwiadowcy wrócą po zapadnięciu nocy – zauważył Vaelin, kręcąc głową. – Czekanie do północy to za długo. – Pomyślał przez chwilę, a następnie wskazał skinieniem głowy na małego niedźwiadka przytulonego do Żelaznych Oczu. – On ma jakieś imię?
– Małe Zęby – odpowiedziała szamanka, przesuwając dłonią po gęstym futrze zwierzęcia. Niedźwiadek wydał z siebie zadowolone prychnięcie i trącił nosem bok swojej pani.
– Zwierzę Mądrego Niedźwiedzia nazywało się Żelazna Łapa – przypomniał sobie Vaelin. – On niósł go przez całą drogę po lodzie do ziemi Czarnych Serc. Stoczyliśmy tam wielką bitwę. Wiedzieliście o tym?
Żelazne Oczy łypnęła na niego spode łba i ostrożnie skinęła głową. Stary szaman nie wrócił z lodowca i ani Niedźwiedzie, ani nikt inny nigdy nie poznał jego losu. Vaelin wiedział, że plemię nadal miało nadzieję na powrót Mądrego Niedźwiedzia i jego nieobecność była dla nich zdecydowanie bolesną sprawą.
– Wiem – powiedziała szamanka.
– Żelazna Łapa był dzielny – rzekł Vaelin. – Jak dzielny jest Małe Zęby?
***
Ruszyli w chwili, kiedy słońce opadło za wschodnie szczyty. Vaelin w towarzystwie Wysokiej Włóczni, Żelaznych Oczu, Ellese i dwunastu gwardzistów cicho zszedł do parowu. Tam przeprawili się przez wąską, ale wartką rzekę płynącą środkiem wąwozu, i czołgając się, pokonali ostatnie kilkaset kroków do płytkiego obniżenia w zasięgu strzału z łuku od ostrokołu. Gdy się zatrzymali, Vaelin skinął głową szamance. Żelazne Oczy przesunęła dłonią po pysku Małych Zębów i utkwiła wzrok w jego oczach. Po krótkiej chwili oboje zamrugali jednocześnie, a następnie zwierzę pobiegło w mrok, kierując się do południowego odcinka palisady.
– Co teraz, wujku? – zapytała szeptem Ellese.
Vaelin rzucił jej ostre spojrzenie i pokazał zirytowany:
„Używaj rąk!”.
Dziewczyna opuściła głowę i poruszyła dłońmi w niemej skrusze.
„Przepraszam”.
„Teraz czekamy”. Vaelin skinieniem głowy wskazał na jej łuk. „Bądź gotowa”.
Patrzył, jak Ellese nasadza strzałę na cięciwę, smukłymi, ale silnymi rękami ściskając rzeźbione misternie drzewce. Broń naprawdę była piękna – z wiązu górskiego, ozdobiona różnymi wojennymi motywami wykonanymi wprawną ręką. „Łuk Arren”, nazwała go Reva. „Całkiem możliwe, że ostatni taki na świecie. Zgubiłam jego siostrę w Oceanie Boraelińskim. Nadal jest wyznaczona nagroda stu złotych monet dla tego, kto przyniesie mi inny. Na razie nikt się nie zjawił”.
Mówiło się, że ta broń ma boskie błogosławieństwo, a co bardziej żarliwi wyznawcy Ojca Świata i jego Błogosławionej Pani przypisywali nadprzyrodzoną moc i celność temu, co ze swojej istoty było jedynie kawałkiem uformowanego drewna. Jednakże wyczyny, jakich na jego oczach dokonywały tym łukiem Reva i jej córka, często dawały Vaelinowi do myślenia.
Przeniósł wzrok na Żelazne Oczy i zobaczył jej pusty wzrok, gdy bez ruchu leżała obok męża. Wiedział, że jej umysł przebywa teraz gdzie indziej. Ten widok przywołał wspomnienie innej kobiety, siedzącej na wzgórzu daleko stąd w czasie i przestrzeni. Jej oczy też były puste, kiedy dusza uwalniała się od ciała…
Vaelin odwrócił spojrzenie, zgiął i rozprostował palce, żeby odpędzić ich nagłe drżenie, po czym nasadził strzałę na cięciwę.
– On się wspina… – wyszeptała chwilę później Żelazne Oczy. Jej wzrok nadal był nieobecny, a głos brzmiał w ciemności jak syk. – Dociera na szczyt… To mężczyzna… – Przez jej twarz przebiegł spazm, wargi się rozciągnęły, obnażając zęby w echu warknięcia. Potem wróciła maska spokoju. – Teraz go nie ma… Powietrze pachnie alkoholem i pięciornikiem. Ludzie śpią i chrapią, inni chodzą po murach… Wszystkie oczy skierowane są na zewnątrz, nie do środka. – Zmarszczki przeorały jej czoło. Szamanka przekrzywiła głowę, jakby starała się coś usłyszeć. – Głosy… dwaj mężczyźni się kłócą… Mówią o zwiadowcach… o ludziach, którzy powinni już tu być, ale jeszcze ich nie ma.
– Brama – podpowiedział Vaelin, choć wątpił, czy szamanka może go usłyszeć w tym stanie.
Żelazne Oczy ucichła. Zdawało się, że jej milczenie trwa wiele minut, podczas gdy mogły to być zaledwie sekundy. Kiedy Ellese wydała z siebie jęk zniecierpliwienia, Vaelin uciszył ją, trącając łokciem.
– Już tam jest… – wyszeptała w końcu szamanka. – Bramę chroni gruba lina… On ma małe zęby, ale są ostre, a jego szczęki silne…
Vaelin poruszył dłońmi przed oczami Ellese. „Pierwszy i drugi od lewej”, powiedział, wskazując wartowników na murze. Zbliżył się do Wysokiej Włóczni, przysunął usta do jego ucha i wyszeptał:
– Dwaj po prawej. Strzelaj, kiedy ja wystrzelę.
Kiedy Ellese i Wysoka Włócznia podnieśli się z pozycji leżącej i ukucnęli, Vaelin przygotował łuk, palcami obejmując strzałę po obu stronach drzewca. Skupił się na dwóch mężczyznach stojących bezpośrednio nad bramą. Ci dwaj nadal się sprzeczali i nie widzieli zwierzęcia, które pracowicie gryzło linę. Odległość wynosiła niecałe sto kroków. Może nie był najlepszym łucznikiem z Domu Szóstego Zakonu, ale i nie najgorszym.
Usłyszał ciche westchnienie Żelaznych Oczu, a po nim skrzypnięcie otwierającej się bramy. Stanął w niej Małe Zęby, z zadowoleniem przeżuwający kawałek liny. Widząc, że mężczyźni nagle zapomnieli o kłótni, Vaelin strzelił do najwyższego. Ellese i Wysoka Włócznia wypuścili strzały ułamek sekundy później. Pociski pomknęły w nocnym powietrzu i strąciły wartowników z muru. Niższy z dwóch wyrzutków zareagował szybko i przykucnął, ale druga strzała Vaelina trafiła go w ramię. On też spadł z muru, wylądował ciężko po drugiej stronie otwartej bramy i wrzasnął zaskoczony na widok niedźwiedzia, który powitał go pytającym pomrukiem. Krzyk ucichł, kiedy Vaelin obniżył łuk i wypuścił trzecią strzałę prosto w pierś rannego. Jednocześnie cicho wymamrotał przekleństwo. Miał nadzieję, że dostaną się do środka bez wszczynania alarmu, ale bitwy rzadko dostosowywały się do planów.
– Gwardia, ruszać! – zawołał Vaelin, sięgając przez ramię po miecz.
Pobiegł do bramy z gwardzistami następującymi mu na pięty. Słyszał, jak myśliwski róg Wysokiej Włóczni wzywa pozostałych ludzi czekających w lesie.
Z mroku wybiegło chwiejnym krokiem kilku wyrzutków, mniej lub bardziej ubranych i próbujących zatarasować wejście. Szybko przeszkodził im w tym Małe Zęby, który zaczął się kręcić wkoło, młócąc łapami i wprowadzając zamieszanie wśród obrońców. Jeden człowiek zatoczył się do tyłu, trzymając się za krwawiące ramię, i stanął bezpośrednio na drodze Vaelina, który tymczasem już dotarł do bramy. Mężczyzna popełnił błąd, wyciągając nóż zza pasa, i dlatego zginął. Vaelin wbił mu czubek swojego ostrza Zakonu między żebra, trafiając prosto w serce. Nieszczęśnik padł na kolana, brocząc krwią z ust.
Pozostali obrońcy zostali szybko powaleni przez gwardzistów, choć pełne przekleństw wyzwania, które wykrzykiwali w czasie krótkiej, ale zażartej walki, sprawiły, że całkiem przepadł element zaskoczenia. Rozglądając się, Vaelin zobaczył, że wewnątrz palisady jest tylko kilka chat i żadnej budowli dostatecznie dużej, żeby mogła pomieścić tę liczbę ludzi, którzy musieli tu mieszkać. Jednakże jego spojrzenie wkrótce padło na otwór w ścianie wąwozu. Był to typowy szyb kopalniany, powszech-ny w Dorzeczach, podparty drewnianymi stemplami i dostatecznie szeroki, by jednocześnie mogło do niego wejść pięciu albo więcej ludzi.
Nie przybyli tutaj, żeby napadać na bogaczy, uznał Vaelin. Przybyli, żeby dla nich kopać.
Usłyszał dobiegający z szybu coraz głośniejszy tumult, któremu towarzyszył blask pochodni jaśniejący z każdą chwilą. Praca w kopalni wymagała wielu rąk, na pewno dużo więcej, niż Vaelin spodziewał się zobaczyć w tym miejscu.
– Uformować szereg! – warknął do gwardzistów, po czym odwrócił się do Ellese i Wysokiej Włóczni i wskazał skinieniem głowy najbliższą drabinę. – Wejdźcie na mur. Strzelajcie od razu, kiedy się pokażą. Może uda się nam zatrzymać ich w wejściu.
Nasadził kolejną strzałę na łuk i zajął pozycję na środku szeregu Gwardii Północnej Zerknąwszy do tyłu, stwierdził, że pozostali gwardziści i Niedźwiedzie zbliżają się szybko dnem wąwozu. Sądząc po odgłosach dochodzących z szybu, Vaelin wątpił, żeby jego ludzie zdążyli tu dotrzeć, nim bitwa rozgorzeje na dobre.
– Dajcie z siebie wszystko, chłopcy – powiedział do gwardzistów. – Nie chcecie, żebym potem mówił waszym rodzinom, że pokonały was szumowiny, prawda?
Odpowiedział mu chór groźnych potaknięć, a nawet kilka chichotów. Ludzie z łukami nasadzili strzały na cięciwy, inni mocniej ścisnęli miecze. Byli to głównie weterani wojny wyzwoleńczej. Tocząc walki przez całą drogę z królestwa do bram Volaru, byli świadkami niezliczonych okropieństw i nie zamierzali ulegać strachowi w obliczu wyjętych spod prawa, jednak wielu z nich mogło zginąć tej nocy.
Vaelin do połowy napiął łuk, wpatrując się w tunel, coraz jaśniejszy od blasku pochodni. Zmarszczył brwi, słysząc odgłosy, które dobiegały z szybu. Z początku sądził, że to okrzyki zdesperowanych mężczyzn szykujących się do walki, ale teraz sobie uświadomił, że ten nieskładny chór bardziej przypomina bitewny zgiełk. Trwał on już od jakiegoś czasu i żaden nowy wróg nie wyszedł z szybu, w którym rozbrzmiewały wrzaski wściekłości, a potem przerażenia.
Nagle kakofonia ucichła, a po krótkiej chwili niesamowitej ciszy we wlocie szybu pojawiły się dwie postacie. Na tle blasku pochodni widać było tylko ich sylwetki: jedną wyprostowaną, drugą klęczącą. Vaelin zauważył, że stojący człowiek trzyma tego drugiego za kark. Gdy klęczący zaczął walczyć, ten drugi unieruchomił go brutalnym szarpnięciem, a Vaelin usłyszał brzęk łańcucha. Usłyszawszy skrzypienie napinanego łuku, wystąpił do przodu i uniósł rękę, spoglądając w górę na mur.
– Czekaj!
Zobaczył, że Ellese opuszcza broń i zdezorientowana marszczy brwi.
– Zostańcie tutaj – powiedział do gwardzistów i rzucił jednemu z nich swój łuk.
Ruszył w stronę szybu z mieczem trzymanym nisko u boku, z wolną ręką uniesioną i otwartą. Zatrzymał się w miejscu, z którego wyraźnie widział dwie postacie. Rozpoznał jedną z nich, drugiej nie.
– Termin Resk – powiedział do klęczącego.
Był to krępy mężczyzna w średnim wieku, dawny sierżant Gwardii Królestwa, obecnie przywódca Przeklętych Szczurów o groźnej reputacji. Resk wykrztusił coś w odpowiedzi, ale jego słowa, błagalne albo wyzywające, szybko zostały zdławione przez łańcuch zaciśnięty na szyi. Wyrzutek na próżno drapał grubymi palcami żelazne ogniwa, a jego twarz coraz bardziej przypominała drżącą, czerwoną, bezkształtną masę.
Vaelin przesunął wzrokiem wzdłuż łańcucha do kajdan na nadgarstku mężczyzny trzymającego Reska. Przyjrzawszy mu się dokładniej, stwierdził, że tamten jest od niego wyższy o cal albo więcej. Jego naga pierś była szeroka i imponująco umięśniona, choć poznaczona licznymi bliznami, niektórymi całkiem świeżymi, w których Vaelin od razu rozpoznał ślady bicza. Na ciemnej skórze lśnił pot. Mężczyzna odpowiedział na spojrzenie Vaelina chłodnym, taksującym wzrokiem spod brwi poprzecinanych bladymi, precyzyjnie rozmieszczonymi nacięciami.
– Jesteś daleko od cesarstwa – zauważył Vaelin po alpirańsku.
Mężczyzna zmrużył oczy. Sądząc po kolorze skóry, pochodził z południowych prowincji, gdzie język cesarza nie zawsze był znany, ale Vaelin zobaczył, że tamten go rozumie.
– To nie jest moje cesarstwo – odparł mężczyzna po alpirańsku z wyraźnym akcentem, ale zrozumiale. Szarpnął łańcuchem, a Resk stęknął z bólu i wytrzeszczył oczy. – Jesteś jego wrogiem?
– To… bandyta – odparł Vaelin, używając słowa najpowszechniej używanego na określenie wyjętych spod prawa w Cesarstwie Alpirańskim. – Ja egzekwuję prawo na tych ziemiach.
– Więc służysz jej. – Lekki błysk w oczach wysokiego człowieka Vaelin rozpoznał jako nadzieję. – Służysz Królowej Ognia.
– Ona nie lubi tego imienia. – Vaelin ukłonił się oficjalnie. – Vaelin Al Sorna, Lord Wieży Północnych Dorzeczy z łaski królowej Lyrny Al Nieren. A ty?
Zobaczył, że do nadziei dołącza inne uczucie, kiedy brwi mężczyzny zmarszczyły się z wyrazie rozpoznania, którego Vaelin nie widział od lat.
– Alum Vi Moreska. – Mięśnie przedramienia napięły się, kiedy mężczyzna mocniej ścisnął łańcuch. Resk wydał ostatni charkot i znieruchomiał. Z jego wytrzeszczonych oczu zniknęło całe światło. – Proszę o bezpieczne schronienie. – Alum Vi Moreska zręcznym ruchem nadgarstków uwolnił ciało Reska od łańcucha. – Dla mnie i dla moich ludzi.
Vaelin wskazał skinieniem głowy na szyb.
– Jest was tam więcej?
– Wielu. – Mężczyzna jeszcze raz spojrzał Vaelinowi w oczy i wydał ciężkie, zawstydzone westchnienie, opadając na jedno kolano. – W imieniu klanu Moreska przyrzekam lojalność Wielkiej Królowej, w nadziei, że ona obdarzy nas darem swojego słynnego miłosierdzia i współczucia.